Na początek może relacja sprzed jedenastu lat. Ani to mój pierwszy kontakt ze Szlakiem Ułanów Legii Nadwiślańskiej, ani też nie ostatni, a w dodatku fotograficznie podsumowany gorzej niż skromnie (zobaczycie zresztą sami), ale za to zrobiony w jednym dniu "po całości". Wędrówka śladami polskich lansjerów z 1807 r. od rana do wieczora, odbyta w poniedziałek 12 czerwca 2006 roku.
Kilka dni wcześniej moja starsza latorośl Ula zaskoczyła mnie pytaniem:
- Tata, a może zrobilibyśmy w najbliższych dniach jakieś przejście idiotyczne? Jestem już po ostatnich egzaminach, mam czas, wybierzemy się gdzieś? Proszę!
Tu dwa wyjaśnienia - właśnie zaczynały się pierwsze studenckie wakacje Uli (te najdłuższe, pomiędzy maturą a początkiem roku akademickiego), ja też w czerwcu mam zazwyczaj luzy w pracy; a drugie wyjaśnienie dotyczy użytego w naszej rozmowie terminu "przejście idiotyczne". To nic innego, jak długodystansowe nieprzerwane przejście turystyczne, liczące minimum 50 punktów na GOT (czyli plus minus odpowiadające 50 kilometrom przebytego dystansu). O powstaniu tego terminu w pewnym środowisku już pisałem, również na forach górskich, zatem w tym miejscu odpuszczę sobie rozważania dotyczące teorii turystyki idiotycznej oraz ideologii tzw. Tercetu Idiotycznego ( trochę szczegółów tu:
http://www.beskidzkie.fora.pl/sudety-i- ... ,6365.html ).
Wracam zatem do naszej rozmowy sprzed lat:
- Jasne, też gdzieś bym się wybrał. Może jakieś Rudawy, połączylibyśmy Sokoliki przez Trójgarb lub Chełmiec z domem?
- Nie, tato, jakiś konkret, nie składankę różnych szlaków. Może..., może by tak szlak ułański w całości? Jak myślisz?
Właściwie to od razu pomysł Uli mi się spodobał. W ciągu wszystkich moich wcześniejszych turystycznych lat na szlaku Ułanów Legii Nadwiślańskiej byłem - tu nie skłamię - chyba z kilka setek razy, nigdy jednak nie przewędrowałem go w całości. Tak od początku do końca - ze Strzegomia do Świdnicy lub na odwrót; ani idiotycznie, czyli non-stop, ani też z jakimś noclegiem po drodze. To byłby ten pierwszy raz.
Od razu wyjaśniam również te "kilka setek razy". Szlak ułański przechodzi przez kilka miejsc bardzo mi bliskich - bliskich dosłownie, czyli mierzonych w kilometrach ich oddalenia od domu (a właściwie domów - Rodziców i mojego obecnego), oraz rzekłbym "mentalnie". Zamki Cisy, Stary Książ, Książ, jezioro Daisy - to wszystko były cele moich spacerów od "zawsze", podstawówka, liceum, nawet jakieś przebłyski pierwszej wycieczki do Książa z moim Tatą, gdy sam byłem jeszcze przedszkolakiem. I wszędzie w tych miejscach na drzewach, na jakiś murkach czy też skałach pojawiał się niebiesko-żółty znak szlaku ułańskiego.
Zerkam w tej chwili do moich turystycznych skarbów. Pierwsze odnotowane "na piśmie" przejścia na razie fragmentami Szlaku Ułanów Legii Nadwiślańskiej
i chyba najczęściej pojawiająca się wówczas pieczątka w moich książeczkach GOT - z zamku Książ
Po Książach i Cisach też się biegało lub maszerowało:
Taki chociażby Stary Książ. Z jednej strony miejsce, które pamiętam z wagarów w III klasie liceum (z Bogdanem, Rysiem i..., cicho-sza, z kilkoma flaszkami piwa warzonego w nieistniejącym już browarze w Świebodzicach), z drugiej zaś stanowisko archeologiczne, na którym - już po studiach - prowadziłem jedne z moich pierwszych samodzielnych wykopalisk archeologicznych. Tak się to wszystko jakoś dziwnie splotło!
Wiem, że zdjęcia z biegów harcerskich z reprodukcjami świebodzickich etykiet piwnych trochę się kłócą, ale DW, czyli Dzień Wagarowicza był i jest tylko raz w roku! Natomiast co do piwa, to zwróćcie uwagę, że to były te czasy, kiedy z polskich etykiet można było odczytać zawartość ekstraktu chmielowego ("dziesiątki", "jedenastki", "dwunastki")! Teraz to naprawdę rzadkość, w Czechach zaś i na Słowacji natomiast standard.
A tu już właśnie "archeologiczne" lata 90. na Starym Książu (na drugim zdjęciu spod muru romantycznej ruiny z końca XVIII w. "wychodzą" z ziemi relikty murów średniowiecznego zamku)
Dla Uli również były to ważne miejsca. I też obecne w jej świadomości i podświadomości od najmłodszych lat. Nie tylko zresztą dla niej, także i dla kilka lat od niej młodszej Lusi.
Ula na zamku Cisy z Mamą i Ciocią (9. 10. 1988 r.):
Kilka lat później już bawi się w przewodnika i oprowadza po Cisach Lusię, dla której był to pierwszy pobyt w tym miejscu (29. 12. 1993 r.):
Stary Książ i Daisy to już ich wspólne penetracje i dziecięce odkrycia (13. 07. 1996 r. i 2. 11. 1996 r.):
Dobra, na refleksje i wspomnienia przyjdzie jeszcze czas podczas wędrówki. Tę trzeba zaś jak najszybciej przygotować - kuć żelazo póki gorące. Bo może Ula jednak dojrzeje do wędrówki z Sokolików do domu? I co wtedy - przeszukiwać wszystkie szuflady w domu w poszukiwaniu starych zdjęć z Rudaw Janowickich? Jeszcze czego. Ale niektóre... rzeczywiście przywołują nutkę melancholii i łezkę w oku.
Do roboty - szlak ułański wzywa! Przygotowanie koncepcyjne, to proste! Wędrujemy Szlakiem Ułanów Nadwiślańskich, od Strzegomia do Świdnicy. Żadnych skoków w bok, jeżeli jakieś atrakcje krajoznawcze, to tylko te bezpośrednio przy szlaku.
Logistyczne natomiast, to już odrobinę bardziej skomplikowana sprawa. Trzeba oszacować czas przejścia, wybrać dzień wędrówki i zorientować się, jak dojechać do Strzegomia i jak wrócić do Świebodzic ze Świdnicy.
Trasę wyliczyłem wtedy na 58 punktów GOT, czyli trochę ją niedoszacowałem (w rzeczywistości jest 61). W ówczesnym regulaminie GOT nie było podanych punktów za odcinek ze Strzegomia do Dobromierza. Dystans próbowałem wyliczyć z mapy i trochę "pościnałem" rozmaite zakręty. Nieważne, około 60 punktów powinniśmy zrobić - nie spiesząc się za bardzo - w 15-16 godzin, czyli w ciągu godziny trzeba było przejść dystans około 4 kilometrów. Czerwcowy dzień jest długi, a zatem cała trasę można zrobić "za widoku".
To teraz dojazd i powrót z wędrówki. Ta kwestia ustawiała nam termin wycieczki. W soboty i niedziele dostać się ze Świebodzic do Strzegomia wczesnym rankiem to rzecz niemożliwa. Prywatne busy, symbol czterokołowej komunikacji zbiorowej Polski przełomu tysiącleci, w weekendy jeżdżą, ale nie tak wcześnie. Natomiast od poniedziałku do piątku - tu lepiej dla nas być nie mogło! O godzinie 5.10 wyjazd ze Świebodzic i już nieco ponad pół godziny później, dokładnie o 5.45, mogliśmy z przystanku w Strzegomiu wyruszyć na trasę. Spokojnie powinniśmy zdążyć do Świdnicy przed godziną 22.15, kiedy odjeżdża stamtąd ostatni jadący do Świebodzic (i dalej do Wałbrzycha) bus linii 31. Gdyby coś się po drodze działo awaryjnego (oberwanie chmury - na to się jednak nie zanosiło, jakaś kontuzja - z tym to się zawsze trzeba liczyć), to mieliśmy na trasie takie miejsca (Cisy, Stary Książ, dolina Pełcznicy, Lubiechów, Daisy), skąd w ciągu godziny-półtorej znaleźlibyśmy się w domu.
Można więc się szykować. Na naszą przygodę polegającą na odwiedzaniu dobrze nam znanych miejsc (

) wybraliśmy poniedziałek 12 czerwca 2006 r.
Trzeba było wstać o czwartej w nocy i to był chyba najtrudniejszy moment tego dnia. Później już przebiegało wszystko bez zakłóceń. Z jednym wyjątkiem - dopiero w busie jadącym do Strzegomia sprawdziłem na liczniku swojego aparatu fotograficznego, że zostało mi tylko 10 (słownie: dziesięć) ostatnich klatek filmu! Kupić w Strzegomiu błonę fotograficzną o godzinie szóstej rano... to nawet nie marzenie ściętej głowy. Marzenia bowiem, jak wiadomo, pewną dozę prawdopodobieństwa - choćby nawet najmniejszą - to jednak zakładają. W tym wypadku szanse równały się zeru.
Dojechaliśmy do Strzegomia. Szybkie dojście do Rynku, jakieś szybkie wspomnienie wycieczek sprzed lat do tego miasta,
spojrzenie w stronę pojoannickiej kolegiaty Św. Apostołów Piotra i Pawła, jednej z największych gotyckich świątyń typu halowego na Śląsku. Kościół wrażenie zawsze robi, ale nie w tym dniu. Wspominamy trochę i wędrujemy na południowy zachód, wzdłuż doliny Strzegomki w stronę Dobromierza.
Zaraz za Granicą robi się widokowo. To znaczy nie w Czechach, tylko za pierwszą wioską za Strzegomiem, noszącą właśnie taką nazwę. Tak w ogóle to można się w tym miejscu z tymi nazwami nieźle zaplątać, gdyż w pobliżu Strzegomia mamy i wieś Czechy, jest tu również i Morawa. A zatem spod granicy, tfu - Granicy, widać już wyrastające ponad uprawnymi polami zamek Książ i Chełmiec, na dalszym planie zaś kawałek Gór Kamiennych, czyli Pasmo Lesistej i Góry Suche (ładnie było widać Stożek Wielki). Widzieliśmy też i Ślężę, i górki na południowy zachód od nas (Rudawy Janowickie i Karkonosze), ale zaczęło się właśnie oszczędzanie kliszy - to było zdjęcie nr 1.
Dwa kilometry dalej, między Granicą a Serwinowem, mieliśmy pierwsze odznaki zwątpienia. Powodem były rzepaki. Nie były to już urocze żółte wczesnomajowe kwiatuszki, lecz spychające nas do koryta Strzegomski gęste zielsko. Nie wiadomo, czy to rolnik zaanektował szlak, czy też szlak podczas którejś z wcześniejszych powodzi nie osunął się nagle do rzeki - faktem jest, że nasza wędrówka w tym miejscu była heroiczna, a dla ewentualnych postronnych osób nad wyraz widowiskowa. Ten fragment naszej ułańskiej epopei uwieczniony został zdjęciem nr 2.
Aparat trafił na kilka godzin do plecaka. Nie wyjmowałem go w Dobromierzu, chociaż podeszliśmy z Ulą do leżącego koło kościoła św. Michała Archanioła wczesnośredniowiecznego grodziska z IX-X wieku, nie robiliśmy też fotek nad zalewem dobromierskim. Mieliśmy dobre tempo, trochę nas przytrzymało tylko bagienko na łąkach między zbiornikiem dobromierskim a Chwaliszowem. Wypatrywaliśmy tam żeremi bobrów, które dostrzegliśmy podczas jednej z rodzinnych wycieczek kilka lat wcześniej, ale zwierzaków już nie było.
Przejście przez Chwaliszów to asfalt. Niezbyt nużący, mimo że w wiosce ani jakiejś wybitnej architektury nie ma, ani też widoki z położonej w dolinie miejscowości nie przykuwają uwagi. Jeszcze przed Chwaliszowem do szlaku ułańskiego dołączył w prawej strony, czyli od zachodu, Szlak Zamków Piastowskich. Przez kilka kolejnych kilometrów, aż do zamku Cisy, szlaki te idą razem, na szczęście nie cały czas asfaltem. Kiedyś było trochę inaczej, oczywiście lepiej, gdyż szlaki te łączyły się dopiero około kilometr przed zamkiem Cisy. Opowiadałem o tym wszystkim Uli, również i o sezonowym PTSM-ie w Chwaliszowie, który spalił się w kwietniu 1988 r., i w ten sposób, tzn. przy rozmowach w słonecznej spiekocie, a nie gorącu płonącego schroniska, nasze czerwcowe tuptanie chwaliszowskim asfaltem stawało się całkiem znośne.
Dotarliśmy do zamku Cisy. Nie było jeszcze południa, a my mieliśmy za sobą już ponad jedną trzecią wędrówki (całe 20 kilometrów). Pełen relaks, można było coś zjeść i przy okazji wyciągnąć z plecaka aparat. Powstała fotka nr 3. Zostało jeszcze siedem klatek. Tragicznie mało.
Szlak ułański od strony Chwaliszowa wchodzi na zamek Cisy trochę nietypowo, można rzec od tyłu, tzn. najpierw wprowadza na zamek, a później dopiero od strony wnętrza zamku wychodzi główną bramą zamkową i zmierza w stronę węzła szlaków turystycznych na położonej u stóp zamku polanie.
Brama na zamek Cisy to jeden z symboli tego obiektu. Pamiętam ją od zawsze i chyba fotografowałem od zawsze - zdewastowaną, z dziurami w nawierzchni, jej szczegóły konstrukcyjne (na Cisach zachowały się oryginalne kamienne elementy po średniowiecznym moście zwodzonym - chyba jedyny taki relikt w Polsce), ale tym razem fotografii numer 4 nie zrobiłem. Szukam więc w tej chwili pośpiesznie czegoś starszego. Mam! Most na zamek sfotografowany 4 kwietnia 1981 r.
Doszliśmy do szlakowskazów. Wyglądały wtedy jeszcze tak, chociaż to akurat zdjęcie jest starsze, wykonane tak jak i most na zamek 4 kwietnia 1981 r. Tego typu szlakowskazy to wspomnienie dawnego województwa wałbrzyskiego. Tylko tam je ustawiano. Większość tablic wykonał osobiście Maciej Szpakowski z Ludwikowic Kłodzkich, określany niegdyś przez turystów jako najbardziej zasłużony stolarz dla sudeckiej turystyki. W kilku miejscach w Sudetach Środkowych i Wschodnich można się na nie jeszcze natknąć - m.in. na wałbrzyskim Podgórzu (w pobliżu dworca Wałbrzych Główny PKP), czy też przy schronisku "Na Śnieżniku". Pod zamkiem Cisy od jakiegoś czasu turystów wspomagają już typowe tabliczkowe szlakowskazy.
Z zamku Cisy Szlak Ułanów Legii Nadwiślańskiej podąża doliną rzeki Czyżynki do wsi Struga. Do wsi tej można się dostać z zamku również szlakiem niebieskim, biegnącym nieco na zachód niemal równolegle, ale po płaskim grzbiecie, najpierw w lesie, później polami. My z Ulą oczywiście podążamy za naszymi ułańskimi żółto-niebieskimi znakami. Jest pięknie... Czyżynka - jak nie ona (nieraz zdarza jej się nieść najrozmaitsze brudy z leżących w jej górnym biegu wiosek - Lubomina i Strugi).
Uruchomiłem aparat - jest fotografia nr 4.
W Strudze najważniejszy był sklep. Czerwiec - upał, wczesne popołudnie, pić się chce. Odkupiłem swoje licealne grzeszki i przy dziecku piwa nie kupiłem. Może to była cola, a może rozlewana w sąsiednich Starych Bogaczowicach woda mineralna "Anka"? Nie pamiętam...
W Strudze podeszliśmy tylko do renesansowego pałacu, podejrzewanego o to, że wzniesiono go na starszych średniowiecznych, gotyckich fundamentach. Nie podchodziliśmy natomiast do chyba jeszcze ciekawszego zabytku, czyli do jak najbardziej oryginalnej średniowiecznej krzywej wieży, czyli bramy wjazdowej i jednocześnie dzwonnicy tutejszego kościoła p.w. Matki Boskiej Bolesnej.
Przy pałacu, no cóż... nie mogłem sobie nie odmówić! Chociaż po kilku godzinach żałowałem. Fotka nr 5.
W Strudze opuściliśmy doliną Czyżynki. Droga wśród pól wiodła w stronę Szczawna Zdroju. Jeszcze kilkanaście lat wcześniej bym napisał "droga wśród pól, ocieniona krzewami tarniny". Taką bowiem drogę w stronę Szczawna i jednocześnie w stronę Pomnika Ułanów na Czerwonym Wzgórzu pamiętam z jakiejś harcerskiej wycieczki z 1977 r. Ale tarnina w 2006 r. to była już przeszłość. Na szczęście w dalszym ciągu była to podrzędna, pokryta lichym asfaltem wąska droga.
Doprowadziła nas ona do Pomnika Ułanów Legii Włoskiej na Czerwonym Wzgórzu. Pomnik zadokumentowałem kolejną,
szóstą już fotografią. Minęliśmy już półmetek naszej trasy, ja zaś przekroczyłem połowę stanu mojej kliszy w aparacie. Proporcje więc były zachowane.
Teraz mieliśmy dojść do Szczawna Zdroju. Kilkadziesiąt metrów za pomnikiem zobaczyliśmy ładną panoramę północnej części Wałbrzycha - po lewej dzielnica Podzamcze, po prawej Piaskowa Góra, za nimi wschodnia część Pogórza Wałbrzyskiego ("tam niedługo Uleś, będziemy..."), a gdzieś tam na samiutkim końcu majacząca Ślęża (tak trochę na lewo od tego komina w centrum kadru). Nie wytrzymałem - strzeliłem fotkę nr 7.
Kwadrans później wchodziliśmy już do Szczawna Zdroju. Czerwiec, ostatnie rododendrony, mrowie ludzi w parku zdrojowym, jakaś muzyka, chociaż na pewno nie Wieniawskiego, który najbardziej się ze Szczawnem kojarzy. My na minutę, może trzy, przysiadamy na ławeczce w parku, i w chwilę później ruszamy dalej - w stronę Szczawienka.
Przejście przez wschodnią część Szczawna Zdroju, następnie wałbrzyską dzielnicę Podzamcze, do Szczawienka, to obecnie chyba najbardziej nudny odcinek Szlaku Ułanów Legii Nadwiślańskiej. W latach 70., gdy pierwszy raz tędy szedłem, jeszcze tak nie było. Nie było wówczas bowiem... Podzamcza. Osiedle to snuło się dopiero w planach wałbrzyskich urbanistów. Między Szczawienkiem a Szczawnem (szedłem wtedy właśnie w tę stronę) był wprawdzie asfalt (miejscami na pewno i poniemiecka kostka), ale obok niego nie wielopiętrowe bloki, Tesca, Castoramy i Auchany, lecz jakieś wille (to bliżej Szczawna) lub wręcz zabudowa podmiejska i wiejska (to bliżej Szczawienka). Wtedy na drodze panowała cisza, teraz słychać ryk tysięcy samochodów.
Jakoś to z Ulą przeszliśmy (i tu od razu informacja z dnia dzisiejszego, tj. z maja 2017 r. - niedawno szlak pomiędzy Szczawnem a Szczawienkiem został odsunięty od głównej drogi; biegnie teraz... między blokami Podzamcza. Nie szedłem jeszcze tym zmienionym odcinkiem, więc trudno mi ocenić jego "walory" - na pewno jest ciszej).
W Szczawienku na pewno należy zwiedzić cmentarz przy pamiętającym początki XIV w. kościele Św. Anny. Jest tam zachowanych kilka grobów polskich XIX-wiecznych kuracjuszy ze Szczawna Zdroju (w samym Szczawnie w XIX w. nie było cmentarza katolickiego; zmarłych tego wyznania chowano na dwóch najbliższych cmentarzach rzymsko-katolickich - w Konradowie i właśnie w Szczawienku). Podeszliśmy z Ulą na pewno do grobu gen. Benedykta Łączyńskiego, brata Marii Walewskiej, metresy, czyli oficjalnej kochanki Napoleona Bonaparte, rzuciliśmy wzrokiem na jakieś kilka wieków starsze renesansowe płyty nagrobne... i poszliśmy dalej, w stronę Starego Książa. Aha, w Szczawienku fotek nr 7 i 8 nie zrobiłem. Te są starsze, z początku lat 80., ale ani przy grobie generała Łączyńskiego, ani też przy płytach XVII-wiecznej miejscowej szlachty, nic się do dziś na szczęście nie zmieniło.
Od Szczawienka do krawędzi lasu, w którym ukrył się zamek Stary Książ, jest zaledwie kilometr. Stąd jeszcze dwadzieścia minut i jesteśmy u siebie - na Starym Książu. Jakoś nie pamiętam szczegółów, co wtedy na Starym Książu robiliśmy. Wszystkie wcześniejsze wycieczki na ten zamek zlały się po prostu w naszej pamięci. Dzwoniłem wczoraj do Uli - ma podobne odczucie po raptem zaledwie jedenastu latach... Fotografii z zamku z tego czerwcowego dnia 2006 r. nie ma. Tą prezentowaną poniżej zrobiłem kilka lat wcześniej.
Zeszliśmy z zamku do doliny Pełcznicy. Zawsze się na mostku zatrzymujemy, ponieważ Pełcznica zawsze jest inna. Raz krystalicznie przejrzysta (ale to dopiero od początków lat 90. minionego wieku, gdy zamknięto ostatnie wałbrzyskie kopalnie), raz szaro-bura, nieraz czarna (do dzisiaj mieszkańcy Świebodzic często nazywają ją Czarnulą), nierzadko była to kawa z mlekiem.
Teraz toczyła wody pomarańczowo-brązowe i zasługiwała na fotografię nr 8.
W sekundę później moje dziecko, ale i skały wokół, usłyszało wypowiedziane z moich ust pewne łacińskie słówko, tłumaczone na polski jako "krzywa" i bardzo nad Wisłą i Pełcznicą popularne. Mój kochany Pentax P40 oznajmił mi bowiem, że ni cośtamcośtam - dziewiątego i dziesiątego zdjęcia nie będzie! Koniec, finito, the end! Oznaczało to, ni mniej, ni więcej, że zrobionej na świdnickim Placu Grunwaldzkim fotografii zdobywców Szlaku Ułanów Legii Nadwiślańskiej, walczących z rzepakami, upałem (to chyba wszystkie wiktorie tego dnia) też nie będzie! Ostatnie zdjęcie to Pełcznica z mostku pod Starym Książem - jedno z kilkudziesięciu praktycznie takich samych zdjęć jakie w tym miejscu zrobiłem, różniących (albo i nie) kolorem płynącej wody.
Trudno, idziemy dalej. Do Świdnicy zostało na jeszcze 18,5 kilometra, czyli jedna trzecia trasy. Przed nami jeszcze mostki, pomosty na "skalnej perci" nad Pełcznicą, zamek Książ, Lubiechów, jeziorko Daisy i Witoszów Górny i Dolny. Zejdzie szybko.
I zeszło szybko...
Pomosty nad Pełcznicą są tak fajne, że po przejściu liczącego około kilometra tego atrakcyjnego odcinka szlaku wydaje się, że szło się nim pięć-góra osiem minut. Dopiero po spojrzeniu na zegarek widzi się, że tego czasu upłynęło sporo więcej. Skały, widoki raz na Książ, raz na Stary Książ, leżący już po drugiej stronie wąwozu Pełcznicy, rzekę meandrującą wśród skał gdzieś głęboko pod naszymi stopami.
Teraz pomosty są odnowione... Kiedyś, za mojej podstawówki - to była "jazda". Ferratę miało się czterdzieści minut od domu . Ale z tych czasów fotografii nie mam.
Najstarsze moje zdjęcia z tych miejsc są z kwietnia 1984 r. Moja siostra studiowała wówczas geologię. Na naszych wycieczkach wokół Świebodzic ja jej opowiadałem o zamkach, ona mi o tutejszych skałach - o "zlepieńcach kulmu, "depresji Świebodzic" i koralowcach z jeziora Daisy.
Wyszliśmy na plac przed zamek, do murów chyba nawet nie podchodziliśmy. Do węzła szlaków i obieramy kierunek na Lubiechów. Fotografię Książa, którą tu zamieszczam, zrobiłem gdzieś na początku lat 90.
Właśnie w Lubiechowie wzruszyłem się chyba najbardziej podczas naszego przejścia. Szlak ułański przecinał główną drogę w tej niegdyś wsi, dzisiaj już stanowiącej część Wałbrzycha. Wiejska droga jest już "ulicą" (ul. Właśnie w tym miejscu, na ulicy Wilczej w Lubiechowie wiele lat temu zrobiłem pierwsze zdjęcie Uli podczas jej sudeckiej wycieczki. Pogórze Wałbrzyskie oglądała wówczas z perspektywy głębokiego "socjalistycznego" wózka. Nie miała wtedy jeszcze nawet połowy roku.
Jezioro Daisy, kolejny punkt etapowy i kolejne wspomnienia. Ale też i nerwowe spoglądanie na zegarek. Jednak nie z obawy, czy zdążymy na ostatniego busa ze Świdnicy do Świebodzic, tylko czy zdążymy dojść do sklepu w Witoszowie przed jego zamknięciem. Resztki picia się skończyły, a czerwcowy upał zupełnie nie chciał zelżeć (od razu wyprzedzam fakty: zdążyliśmy, ale zakupiony w półtoralitrowej butelce gazowany napój barwy czerwonej, mający zawierać w sobie "oryginalne" składniki owocowe - bodajże truskawkowe - wylany został z niedopitej nawet w połowie flaszki na przedmieściach Świdnicy).
Od jeziorka Daisy do Witoszowa szlak poprowadzony jest bardzo fajnie, najpierw ładny las mieszany z dużą ilością buka, później widokowe łąki - panorama Świdnicy, za nią Masyw Ślęży, Wzgórza Strzegomskie oczywiście, kawałek Gór Sowich. W sierpniu sporo jeżyn - przynajmniej tak to pamiętam. Po zejściu do Witoszowa to już asfalt, lecz niezbyt nużący, gdyż w Witoszowie Górnym i Dolnym jest trochę ciekawych zabytków - pałac, wczesnogotycki kościół z kapitalnymi detalami architektonicznymi, kilka krzyży pojednania (tzw. pokutnych; zarówno w Witoszowie Górnym, jak i w Dolnym). Od jakiegoś czasu istnieje też w Witoszowie Dolnym Muzeum Uzbrojenia z naprawdę bogatymi zbiorami. Wieś na pewno warta odwiedzenia, chociaż może bardziej "na rower".
Dla nas były to już ostatnie kilometry. Przy tablicy z napisem "Świdnica" zjawiliśmy się kilka minut po 20.00. Ponieważ to dość spore miasto, to niespieszny już spacer jego ulicami zajął nam jeszcze pół godziny. Końcem końców, na Placu Grunwaldzkim pojawiliśmy się o godzinie 20.45, czyli co do minuty, piętnaście godzin po rozpoczęciu wędrówki w Strzegomiu.
I tak wyglądał jedyny mój przemarsz całym Szlakiem Ułanów Legii Nadwiślańskiej na Pogórzu Wałbrzyskim. Było świetnie, co zawdzięczam przede wszystkim współtowarzyszce wędrówki, ale też nieznanym mi z nazwiska projektantom i znakarzom tego szlaku oraz oczywiście - bo bez nich tej górskiej (pogórskiej?) przygody z 2006 r. by nie było - polskim Ułanom Legii Polsko-Włoskiej z 1807 roku.
PS. To, co tu przedstawiłem, to jakieś tam wspomnienia z jednej wycieczki, odbytej zresztą już dość dawno temu. Wiele fajnych miejsc z tego szlaku zupełnie w tej relacji pominąłem. Jeśli znajdę w sobie dość motywacji, ale i czasu, to postaram się przybliżyć ten szlak dzieląc go na kilka etapów (np. Strzegom-Dobromierz, Dobromierz - zamek Cisy, zamek Cisy - Struga - Szczawno Zdrój, Szczawno Zdrój - Stary Książ - Książ - Lubiechów, Lubiechów - góra Witosz - jezioro Daisy - Świdnica). Byłoby wtedy więcej o jakichś krzywych wieżach, zamkach i skalnych perciach.
Problematyki
"Złotego pociągu" bym nie poruszał!