Baranie perci 2016
Baranie perci 2016
Nadszedł oczekiwany moment, gdy można było spędzić troszkę czasu w wyższych górach.
Zaraz po ciężkiej w nocy w pracy wsiadamy do transformersa i ruszamy.
Niemniej pierwszego popołudnia odbyliśmy jedynie lekki rozruch drogą pod reglami, a co niektórzy ćwiczyli wspinaczkę.
Następnego dnia jednak jesteśmy zwarci i gotowi, by ruszyć na podbój Tatr. Na dzień dobry idziemy pobić rekord wysokości. Włazimy zatem przez Bramę Kantaka.
Ludziów miliony, więc pierwsze fragmenty pokonujemy bardzo szybko, z ulgą odbijamy w kierunku Doliny Miętusiej, a następnie pchamy się morderczym szlakiem czerwonym.
Szlak nieco daje się we znaki, na dodatek Julka średnio jest dysponowana, nic dziwnego, na kwaterze czeka plac zabaw, trampolina, pokój zabaw... No ale wyciągnięte bańki łagodzą nieco sytuację.
Następny postój przy Piecu. Tradycyjnie bańki. I głupie pytania. Na przykład takie: Tato, chcę na barana. Weźmiesz?
Idziemy coraz wyżej. I pytania te powtarzają się coraz częściej.
A do góry jeszcze kawał drogi. Na szczęście po drodze są źródełka, można zamoczyć kamyk i chwilkę popisać po innym.
Na Chudej Przełączce mamy zaklepany postój.
Ale nim tam człowiek dotrze....
Młoda powoli pęka. Coraz częściej musimy przystawać. Ale nic dziwnego. Ja już dawno jadę drugą flaszkę wody. Pali słoneczko, pali...
W końcu docieramy na upragnione siodełko.
Standardziki z tego miejsca. Wyglądają wspaniale.
Szczególnie te dwa wklęsłe cycki.
Powolutku, ruszamy w kierunku Twardej Kopy. Im wyżej, tym ładniej. Gdzieś jeszcze słychać świstaka, gwiżdże jak opętany dobry kwadrans. Ale daleko jest, nie ma szans go zlokalizować.
I Twarda Kopa. Bardzo lubię ten odcinek. A niektórzy myśleli, że to już szczyt.
Tymczasem dopiero stąd widać Ciemniaka. I resztę grupy. I stąd robi piękne wrażenie.
W końcu tata się zlitował, w ramach inwestycji na kolejne dni pozwolił zasłonić przed słońcem swój kark.
Do Ciemniaka na szczęście bardzo blisko, a tam pokazują się widoczki na wszelkie możliwe strony świata.
Głównie jednak patrzeliśmy na Wysokie.
A to Amelka. Niestety, coś się Julce odwidziało. Raz wyszła z plecaka do zdjęcia. W góry chodził piesek Rocket, na zmianę z rżącym konikiem, a właściwie Klaczą. I raz był kucyk My little pony. Jeżyk wędrował w plecaku. Jakoś dziwnie z tym mi było...
No, ale dosyć tego, poszliśmy po rekord. Przy okazji atrakcją miały być kamienne kopczyki.
Im bliżej Krzesanicy było, tym ładniej.
Rzut okiem wstecz
No i stało się, prawie 30 metrów wyżej, niż dotychczas.
Obowiązkowo trzeba było postawić "swoją" piramidkę.
W tym czasie mogłem chwilkę popodglądać tych w dole.
Pod Krzesanicą znalazła się jeszcze jedna atrakcja, a mianowicie płat śniegu, na który oczywiście trzeba było pójść.
No to teraz w dół pod Małołączniak.
Tata robił zbyt dużo zdjęć
Więc spotkała go sroga kara
Masakra na Giewoncie
Niewiele lepiej na Kasprowym
A tam chcielibyśmy, ale Julka....
Pierwotnie chcieliśmy schodzić przez Kopę, ale jakoś tak się zaczęło zaciągać, no to poszliśmy na Kobylarza.
Najpierw nie było tak źle
Ale potem się okazało, że to było głupi pomysł, bo ciężko się schodziło po usuwających
kamieniach. W jednym momencie sam posłałem w dół kilka kamieni, na szczęście zdążyłem zawołać i pani odsunęła się, bo kamień leciał prosto na nią.
Przejście łańcuchów w dół też pokazało nam mniej więcej, co możemy, a czego nie. Julka zeszła, ale z pomocą i z wiarą, że ją trzymam. Sama zbytnio nie wiedziała, co z czym jeść, przynajmniej w kierunku "w dół".
Zeszliśmy, bez specjalnego korkowania, ale wiedzieliśmy już, że w dół zejście musi być zawsze łatwe, bo do góry Julka da radę. A ze schodzeniem trzeba jeszcze czasu.
Skoruśniakiem to już bardziej na barana, żeby pogonić, ku Przysłopowi.
I na pożegnanie dnia Kominiarski.
Stamtąd to już godzinka prosto na kwaterę.
I tyle, z pierwszej wyprawy.
Zaraz po ciężkiej w nocy w pracy wsiadamy do transformersa i ruszamy.
Niemniej pierwszego popołudnia odbyliśmy jedynie lekki rozruch drogą pod reglami, a co niektórzy ćwiczyli wspinaczkę.
Następnego dnia jednak jesteśmy zwarci i gotowi, by ruszyć na podbój Tatr. Na dzień dobry idziemy pobić rekord wysokości. Włazimy zatem przez Bramę Kantaka.
Ludziów miliony, więc pierwsze fragmenty pokonujemy bardzo szybko, z ulgą odbijamy w kierunku Doliny Miętusiej, a następnie pchamy się morderczym szlakiem czerwonym.
Szlak nieco daje się we znaki, na dodatek Julka średnio jest dysponowana, nic dziwnego, na kwaterze czeka plac zabaw, trampolina, pokój zabaw... No ale wyciągnięte bańki łagodzą nieco sytuację.
Następny postój przy Piecu. Tradycyjnie bańki. I głupie pytania. Na przykład takie: Tato, chcę na barana. Weźmiesz?
Idziemy coraz wyżej. I pytania te powtarzają się coraz częściej.
A do góry jeszcze kawał drogi. Na szczęście po drodze są źródełka, można zamoczyć kamyk i chwilkę popisać po innym.
Na Chudej Przełączce mamy zaklepany postój.
Ale nim tam człowiek dotrze....
Młoda powoli pęka. Coraz częściej musimy przystawać. Ale nic dziwnego. Ja już dawno jadę drugą flaszkę wody. Pali słoneczko, pali...
W końcu docieramy na upragnione siodełko.
Standardziki z tego miejsca. Wyglądają wspaniale.
Szczególnie te dwa wklęsłe cycki.
Powolutku, ruszamy w kierunku Twardej Kopy. Im wyżej, tym ładniej. Gdzieś jeszcze słychać świstaka, gwiżdże jak opętany dobry kwadrans. Ale daleko jest, nie ma szans go zlokalizować.
I Twarda Kopa. Bardzo lubię ten odcinek. A niektórzy myśleli, że to już szczyt.
Tymczasem dopiero stąd widać Ciemniaka. I resztę grupy. I stąd robi piękne wrażenie.
W końcu tata się zlitował, w ramach inwestycji na kolejne dni pozwolił zasłonić przed słońcem swój kark.
Do Ciemniaka na szczęście bardzo blisko, a tam pokazują się widoczki na wszelkie możliwe strony świata.
Głównie jednak patrzeliśmy na Wysokie.
A to Amelka. Niestety, coś się Julce odwidziało. Raz wyszła z plecaka do zdjęcia. W góry chodził piesek Rocket, na zmianę z rżącym konikiem, a właściwie Klaczą. I raz był kucyk My little pony. Jeżyk wędrował w plecaku. Jakoś dziwnie z tym mi było...
No, ale dosyć tego, poszliśmy po rekord. Przy okazji atrakcją miały być kamienne kopczyki.
Im bliżej Krzesanicy było, tym ładniej.
Rzut okiem wstecz
No i stało się, prawie 30 metrów wyżej, niż dotychczas.
Obowiązkowo trzeba było postawić "swoją" piramidkę.
W tym czasie mogłem chwilkę popodglądać tych w dole.
Pod Krzesanicą znalazła się jeszcze jedna atrakcja, a mianowicie płat śniegu, na który oczywiście trzeba było pójść.
No to teraz w dół pod Małołączniak.
Tata robił zbyt dużo zdjęć
Więc spotkała go sroga kara
Masakra na Giewoncie
Niewiele lepiej na Kasprowym
A tam chcielibyśmy, ale Julka....
Pierwotnie chcieliśmy schodzić przez Kopę, ale jakoś tak się zaczęło zaciągać, no to poszliśmy na Kobylarza.
Najpierw nie było tak źle
Ale potem się okazało, że to było głupi pomysł, bo ciężko się schodziło po usuwających
kamieniach. W jednym momencie sam posłałem w dół kilka kamieni, na szczęście zdążyłem zawołać i pani odsunęła się, bo kamień leciał prosto na nią.
Przejście łańcuchów w dół też pokazało nam mniej więcej, co możemy, a czego nie. Julka zeszła, ale z pomocą i z wiarą, że ją trzymam. Sama zbytnio nie wiedziała, co z czym jeść, przynajmniej w kierunku "w dół".
Zeszliśmy, bez specjalnego korkowania, ale wiedzieliśmy już, że w dół zejście musi być zawsze łatwe, bo do góry Julka da radę. A ze schodzeniem trzeba jeszcze czasu.
Skoruśniakiem to już bardziej na barana, żeby pogonić, ku Przysłopowi.
I na pożegnanie dnia Kominiarski.
Stamtąd to już godzinka prosto na kwaterę.
I tyle, z pierwszej wyprawy.
Widoki całkiem niezłe, na przekór ceprom wszedłbym na ten Giewont
Faktycznie - moja relacja jest dopiero w połowie pierwszego dnia rowerówki , gdy górnik wraca z miasta do domu...laynn pisze:Będziesz pisać w odcinkach jak nasi podróżniczy guru?
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
- sprocket73
- Posty: 5934
- Rejestracja: 2013-07-14, 08:56
- Kontakt:
Kolejny dzień niestety był wycięty z życiorysu, ze względu na deszcz, niemniej popołudniem nieco się poprawiło, więc przeprowadziliśmy kolejne ćwiczenia w terenie.
A kolejnego.... był pomysł, żeby jechać autem, ale jakoś się nam znów udało, że pojechaliśmy przepełnionym busem, w stylu pociągów indyjskich.
Mieliśmy szczęście, ze wsiadaliśmy przy dworcu, bo potem był niezły sajgon.
Jeszcze większy był na Łysej Polanie. Korek, auta zawracające na budowanym rondzie, oburzenie kierowców - jak to, ja nie mogę dojechać na parking?
My natomiast bezproblemowo dotarliśmy do końca drogi, a nawet za Julkę nie płaciliśmy, bo siedziała na kolanach.
Asfalt do moka jest, jaki jest. Ścierają się tu różne kultury turystyki. Elaborat by można napisać o tym, co tam można zobaczyć.
Niemniej czterdzieści pięć minut minęło dość szybko, a nam rzuciła się w oczy jedna dziwna pani, która miała doklejone rzęsy i sapała przez zęby _ je**ne wycieczki dziecięce.
Spotkaliśmy ją kwadrans powyżej Wodogrzmotów, biedaczka miała już wodę na wykończeniu, makijaż wydawał ostatnie tchnienie, a i na klej na rzęsach nie postawiłbym złamanego grosza.
Dolina minęła nam szybko, bo zgodnie uznaliśmy, że nudna jak flaki z olejem. Jedyną atrakcją była dostawa towaru do schroniska.
Większość ludzi poszła obejrzeć sobie wodospad, a my czmychnęliśmy w bok na czarny szlak, mocno w górę, ale zmieściliśmy się w czasie mapowym i osiągnęliśmy schronisko.
Teraz można było wypróbować maszynę do robienia baniek, kupioną dzień wcześniej.
No cóż, ludzie się gapili to na nas, to na te bańki... Ale co, jak było wcześniej napisane, różne są kultury turystyki....
Ogólnie dolina sprawia wrażenie bardzo pojemnej. To znaczy niby sporo ludzi, ale jakoś się tracą. To nie to samo, co ciasnota Kościeliskiej czy Morskiego Oka.
Kilka gniotów z okolicy poniżej. Tak przy okazji... takie wczesnoczerwcowe barwy mieliśmy, pełna zieleń, jeszcze nie przepalona słońcem. Fajnie.
No dobra, schodzimy z głównego traktu i udajemy się w boczne ścieżki. Nigdy nie szedłem tym szlakiem, którym podążamy, więc podniecenie podwójne. Coś nowego zawsze mile widziane.
No i od samego początku mi się podoba, wąsko, w trawkach, wygodnie. I coraz ładniejsze widoki.
Julce z początku się podoba, ale potem zaczyna zagadywać o barana. No ale w takim terenie temat odpada. No to nic, trzeba kombinować inaczej. Skała Kredka, kamyczek... jakoś ciągle do przodu.
Są też chwile, gdy trzeba pokonać jakieś niewielkie przeszkody. Tutaj podoba się najbardziej.
No ale trawers się w końcu kończy i pojawia się chwila prawdy. Nie ma innej drogi, jedynie ta, w górę.
Zapowiada się wycisk.
Oj, dłużyły się zakosy w tym żlebie. I to bardzo. Stopnie czasem były za duże. Odpoczynki były coraz częściej. To, co nadrobiliśmy wcześniej, teraz traciliśmy wyraźnie.
Na szczęście końcówka była zdecydowanie łagodniejsza, i choć zwolniliśmy znacznie, to tragedii nie było - mniej więcej zmieściliśmy się w czasie mapowym.
Panie i Panowie - Przełęcz Krzyżne.
No i główna część pobytu na przełęczy. Tego tu chyba jeszcze nie było, co?
Dobra, dosyć tego. Schodzimy, bo późno, przed czwartą, a do domu kawał drogi. Piarżyska straszne, z Julką idzie Magda. Ja dzisiaj na kamyczkach nie czuję się za pewnie. A Magda wręcz przeciwnie. W dodatku zasuwa z pistoletem w ręku. Takim na bańki mydlane, ale zawsze można spróbować napaść na bank.
Nawet miejscowi oglądają z zaciekawieniem ten pistolet.
Magda mówi Julce, że kozica zobaczyła z daleka bańki i idzie sprawdzić, skąd lecą. Dzieciak oczywiście uwierzył.
W Pańszczycy pusto. No, prawie...
Niżej, na wypłaszczeniu doliny, oprócz kozic spotkać można było inne rogate zwierze, a mianowicie barana śląskiego. Charakteryzuje się spoconym czołem, czerwonym pyskiem i głośnym sapaniem.
Julka - pięć minut przerwy, tata musi odpocząć. Zobacz, jakie ma mokre czoło. Jak mu wyschnie, to znów cię weźmie.
Julka schodzi. Po minucie: Mamo, daj chustkę.
Po co?
Muszę tacie wytrzeć czoło.
No...
Na Dubrawiska jakoś się wkulałem, ale plecak dycha, na karku dwie dychy, kolana się uginają... Ileż to poświęceń trzeba, żeby pójść na jakiś ambitniejszy szlak...
No ale nie czarujmy się, jak nie poniosę na zejściu, to młoda mi na następny dzień padnie i będę siedział na balkonie na kwaterze i dłubał w nosie.
Cisnę więc z zaciśniętymi zębami. W Murowańcu za to kupię sobie browara! A co!
No ale jak zobaczyłem ceny tego browara.... To mi się odechciało pić, więc wziąłem mój żywy toboł na plecy i pognałem w kierunku Karczmiska.
A Boczaniem to już w systemie pięć minut barana, pięć minut odpoczynku... bo już mi wszystko jedno było, czarne plamy przed oczami i takie tam...
No ale w końcu doszliśmy do tych Kuźnic, jakoś tragicznie nie było, pewnie troszkę jak zwykle przekoloryzowałem, w każdym razie jak byłem na mostku w Kuźnicach, to czułem się nieźle.
To tyle...
A kolejnego.... był pomysł, żeby jechać autem, ale jakoś się nam znów udało, że pojechaliśmy przepełnionym busem, w stylu pociągów indyjskich.
Mieliśmy szczęście, ze wsiadaliśmy przy dworcu, bo potem był niezły sajgon.
Jeszcze większy był na Łysej Polanie. Korek, auta zawracające na budowanym rondzie, oburzenie kierowców - jak to, ja nie mogę dojechać na parking?
My natomiast bezproblemowo dotarliśmy do końca drogi, a nawet za Julkę nie płaciliśmy, bo siedziała na kolanach.
Asfalt do moka jest, jaki jest. Ścierają się tu różne kultury turystyki. Elaborat by można napisać o tym, co tam można zobaczyć.
Niemniej czterdzieści pięć minut minęło dość szybko, a nam rzuciła się w oczy jedna dziwna pani, która miała doklejone rzęsy i sapała przez zęby _ je**ne wycieczki dziecięce.
Spotkaliśmy ją kwadrans powyżej Wodogrzmotów, biedaczka miała już wodę na wykończeniu, makijaż wydawał ostatnie tchnienie, a i na klej na rzęsach nie postawiłbym złamanego grosza.
Dolina minęła nam szybko, bo zgodnie uznaliśmy, że nudna jak flaki z olejem. Jedyną atrakcją była dostawa towaru do schroniska.
Większość ludzi poszła obejrzeć sobie wodospad, a my czmychnęliśmy w bok na czarny szlak, mocno w górę, ale zmieściliśmy się w czasie mapowym i osiągnęliśmy schronisko.
Teraz można było wypróbować maszynę do robienia baniek, kupioną dzień wcześniej.
No cóż, ludzie się gapili to na nas, to na te bańki... Ale co, jak było wcześniej napisane, różne są kultury turystyki....
Ogólnie dolina sprawia wrażenie bardzo pojemnej. To znaczy niby sporo ludzi, ale jakoś się tracą. To nie to samo, co ciasnota Kościeliskiej czy Morskiego Oka.
Kilka gniotów z okolicy poniżej. Tak przy okazji... takie wczesnoczerwcowe barwy mieliśmy, pełna zieleń, jeszcze nie przepalona słońcem. Fajnie.
No dobra, schodzimy z głównego traktu i udajemy się w boczne ścieżki. Nigdy nie szedłem tym szlakiem, którym podążamy, więc podniecenie podwójne. Coś nowego zawsze mile widziane.
No i od samego początku mi się podoba, wąsko, w trawkach, wygodnie. I coraz ładniejsze widoki.
Julce z początku się podoba, ale potem zaczyna zagadywać o barana. No ale w takim terenie temat odpada. No to nic, trzeba kombinować inaczej. Skała Kredka, kamyczek... jakoś ciągle do przodu.
Są też chwile, gdy trzeba pokonać jakieś niewielkie przeszkody. Tutaj podoba się najbardziej.
No ale trawers się w końcu kończy i pojawia się chwila prawdy. Nie ma innej drogi, jedynie ta, w górę.
Zapowiada się wycisk.
Oj, dłużyły się zakosy w tym żlebie. I to bardzo. Stopnie czasem były za duże. Odpoczynki były coraz częściej. To, co nadrobiliśmy wcześniej, teraz traciliśmy wyraźnie.
Na szczęście końcówka była zdecydowanie łagodniejsza, i choć zwolniliśmy znacznie, to tragedii nie było - mniej więcej zmieściliśmy się w czasie mapowym.
Panie i Panowie - Przełęcz Krzyżne.
No i główna część pobytu na przełęczy. Tego tu chyba jeszcze nie było, co?
Dobra, dosyć tego. Schodzimy, bo późno, przed czwartą, a do domu kawał drogi. Piarżyska straszne, z Julką idzie Magda. Ja dzisiaj na kamyczkach nie czuję się za pewnie. A Magda wręcz przeciwnie. W dodatku zasuwa z pistoletem w ręku. Takim na bańki mydlane, ale zawsze można spróbować napaść na bank.
Nawet miejscowi oglądają z zaciekawieniem ten pistolet.
Magda mówi Julce, że kozica zobaczyła z daleka bańki i idzie sprawdzić, skąd lecą. Dzieciak oczywiście uwierzył.
W Pańszczycy pusto. No, prawie...
Niżej, na wypłaszczeniu doliny, oprócz kozic spotkać można było inne rogate zwierze, a mianowicie barana śląskiego. Charakteryzuje się spoconym czołem, czerwonym pyskiem i głośnym sapaniem.
Julka - pięć minut przerwy, tata musi odpocząć. Zobacz, jakie ma mokre czoło. Jak mu wyschnie, to znów cię weźmie.
Julka schodzi. Po minucie: Mamo, daj chustkę.
Po co?
Muszę tacie wytrzeć czoło.
No...
Na Dubrawiska jakoś się wkulałem, ale plecak dycha, na karku dwie dychy, kolana się uginają... Ileż to poświęceń trzeba, żeby pójść na jakiś ambitniejszy szlak...
No ale nie czarujmy się, jak nie poniosę na zejściu, to młoda mi na następny dzień padnie i będę siedział na balkonie na kwaterze i dłubał w nosie.
Cisnę więc z zaciśniętymi zębami. W Murowańcu za to kupię sobie browara! A co!
No ale jak zobaczyłem ceny tego browara.... To mi się odechciało pić, więc wziąłem mój żywy toboł na plecy i pognałem w kierunku Karczmiska.
A Boczaniem to już w systemie pięć minut barana, pięć minut odpoczynku... bo już mi wszystko jedno było, czarne plamy przed oczami i takie tam...
No ale w końcu doszliśmy do tych Kuźnic, jakoś tragicznie nie było, pewnie troszkę jak zwykle przekoloryzowałem, w każdym razie jak byłem na mostku w Kuźnicach, to czułem się nieźle.
To tyle...
Ostatnio zmieniony 2016-09-21, 09:05 przez sokół, łącznie zmieniany 2 razy.
Kolejny dzień miał być odpoczynkowy. Miał. Julka pobawiła się nieco na placu zabaw i o 11 poszliśmy do Zakopanego. Na "tor przeszkód", czyli park linowy.
No tak, jak tu iść jakąś w miarę krótką i ciekawą drogą do Zakopanego z Krzeptówek?
Można asfaltem na dwa sposoby, można drogą pod Reglami.
Można jeszcze sokołowym skrótem.
A że było płasko, mały szkrab nie wywęszył podstępu. A jak jeszcze bańki dostała w łapę, to już w ogóle szła potulna jak baranek. Chociaż nie, to złe słowo. Bolą mnie plecy jak słyszę baran, baranina, beeee.
W każdym razie każdy miał coś dla siebie. Ja się zająłem Giewontem.
Nagle spostrzegłem, że i Magda coś fotografuje, niekoniecznie są to widoki.
A oto efekt.
Tymczasem Julka miała wszystko w nosie i leżała wśród traw razem z koniem.
A potem jakoś poszło. Ruszyliśmy w górę doliny, a Julka zagadywała nas znajomością roślin. Płakaliśmy ze śmiechu. Były więc takie rośliny, jak "listoszek", który można zjeść, ale był też "Kolczyk", którego lepiej nie jeść, bo boli brzuch i leci wszędzie dużo krwi.
Nauczywszy się czegoś nowego, dotarliśmy do skałek na szlaku, które okazały się nie lada atrakcją, bo Julka specjalnie na nie właziła, zamiast iść tradycyjnie schodkami.
Dziewczyny, uśmiech!
Spadówa!
To jest miejsce, gdzie szlak żółty odbija w lewo, ale widać ścieżkę, która idzie prosto, kiedyś wiódł nim znakowany szlak na Małołącką Przełęcz. Przeszedłbym się kiedyś....
Po drodze spotykamy dziewczynkę z rodzicami, siedzą. Dziewczynka zapłakana, nie chce iść dalej. Rodzice siedzą i nic. Ponieważ akurat odpoczywamy, dowiadujemy się, ze mała ma lęk przestrzeni. Wyszła nad las i zablokowało ją.
Julka bierze koleżankę za rękę. Rodzice też zwietrzyli szansę, ze może jednak. Powoli ruszamy w szóstkę. Chwilami płacz naszej Julki. Bo chce iść z tamtą Julką za rękę. No ale wąsko, nie da się tak.
Niemniej osiągamy Kondracką.
Dwie Julki
Tamci są z Gronika, chcą schodzić przez Siodło, ale dają się przekonać, że łatwiej będzie do Kuźnic. My schodzimy szybciej, czekamy na Kondratowej dobre czterdzieści minut.
W tym czasie Julka zdobywa całkiem spore grono sympatyków.
W końcu nasi nowo poznani towarzysze nadchodzą i wspólnie schodzimy do Kuźnic. Julka pytana o barana zdecydowanie odmawia. Bo ma prawie sześć lat i dużo siły. Zresztą, idzie z drugą Julką za rękę, to po co ma na starym baranie jechać?
W Kuźnicach tamci włażą do busa, a my postanawiamy się przejść na nogach pod Gubałówkę. Julka obrażona, bo chciała busem, ale za chwilę znajduje się komunikacja zastępcza i tak obładowany po szyję zasuwam tymi Krupówkami. Na domiar złego włazimy do złego busa, więc jeszcze dwa kilometry trzeba podejść, do knajpki na obiad.
No a tam czeka na nas niespodzianka, bo nasi znajomi, z którymi się żegnaliśmy w Kuźnicach, wybrali to samo miejsce.
Był pomysł iść razem w góry kolejnego dnia, ale oni woleli jechać na termy, my zaś mieliśmy na kolejny dzień bardzo poważne plany.
ps. na Giewoncie było tego dnia tyle luda, że nie szło ich nawet oszacować. Kolejka zaczynała się od szlaku przy Wyżniej Kondrackiej Przełęczy. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby tam iść.
Ogólnie z założenia mieliśmy tylko przejść się na przełęcz i zejść, więc cel został zrealizowany w 100%. Gdzieś po drodze był pomysł, żeby iść na Kopę i do Kasprowego i zjechać kolejką, ale potem jakoś nikomu się nie chciało.
No tak, jak tu iść jakąś w miarę krótką i ciekawą drogą do Zakopanego z Krzeptówek?
Można asfaltem na dwa sposoby, można drogą pod Reglami.
Można jeszcze sokołowym skrótem.
A że było płasko, mały szkrab nie wywęszył podstępu. A jak jeszcze bańki dostała w łapę, to już w ogóle szła potulna jak baranek. Chociaż nie, to złe słowo. Bolą mnie plecy jak słyszę baran, baranina, beeee.
W każdym razie każdy miał coś dla siebie. Ja się zająłem Giewontem.
Nagle spostrzegłem, że i Magda coś fotografuje, niekoniecznie są to widoki.
A oto efekt.
Tymczasem Julka miała wszystko w nosie i leżała wśród traw razem z koniem.
A potem jakoś poszło. Ruszyliśmy w górę doliny, a Julka zagadywała nas znajomością roślin. Płakaliśmy ze śmiechu. Były więc takie rośliny, jak "listoszek", który można zjeść, ale był też "Kolczyk", którego lepiej nie jeść, bo boli brzuch i leci wszędzie dużo krwi.
Nauczywszy się czegoś nowego, dotarliśmy do skałek na szlaku, które okazały się nie lada atrakcją, bo Julka specjalnie na nie właziła, zamiast iść tradycyjnie schodkami.
Dziewczyny, uśmiech!
Spadówa!
To jest miejsce, gdzie szlak żółty odbija w lewo, ale widać ścieżkę, która idzie prosto, kiedyś wiódł nim znakowany szlak na Małołącką Przełęcz. Przeszedłbym się kiedyś....
Po drodze spotykamy dziewczynkę z rodzicami, siedzą. Dziewczynka zapłakana, nie chce iść dalej. Rodzice siedzą i nic. Ponieważ akurat odpoczywamy, dowiadujemy się, ze mała ma lęk przestrzeni. Wyszła nad las i zablokowało ją.
Julka bierze koleżankę za rękę. Rodzice też zwietrzyli szansę, ze może jednak. Powoli ruszamy w szóstkę. Chwilami płacz naszej Julki. Bo chce iść z tamtą Julką za rękę. No ale wąsko, nie da się tak.
Niemniej osiągamy Kondracką.
Dwie Julki
Tamci są z Gronika, chcą schodzić przez Siodło, ale dają się przekonać, że łatwiej będzie do Kuźnic. My schodzimy szybciej, czekamy na Kondratowej dobre czterdzieści minut.
W tym czasie Julka zdobywa całkiem spore grono sympatyków.
W końcu nasi nowo poznani towarzysze nadchodzą i wspólnie schodzimy do Kuźnic. Julka pytana o barana zdecydowanie odmawia. Bo ma prawie sześć lat i dużo siły. Zresztą, idzie z drugą Julką za rękę, to po co ma na starym baranie jechać?
W Kuźnicach tamci włażą do busa, a my postanawiamy się przejść na nogach pod Gubałówkę. Julka obrażona, bo chciała busem, ale za chwilę znajduje się komunikacja zastępcza i tak obładowany po szyję zasuwam tymi Krupówkami. Na domiar złego włazimy do złego busa, więc jeszcze dwa kilometry trzeba podejść, do knajpki na obiad.
No a tam czeka na nas niespodzianka, bo nasi znajomi, z którymi się żegnaliśmy w Kuźnicach, wybrali to samo miejsce.
Był pomysł iść razem w góry kolejnego dnia, ale oni woleli jechać na termy, my zaś mieliśmy na kolejny dzień bardzo poważne plany.
ps. na Giewoncie było tego dnia tyle luda, że nie szło ich nawet oszacować. Kolejka zaczynała się od szlaku przy Wyżniej Kondrackiej Przełęczy. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby tam iść.
Ogólnie z założenia mieliśmy tylko przejść się na przełęcz i zejść, więc cel został zrealizowany w 100%. Gdzieś po drodze był pomysł, żeby iść na Kopę i do Kasprowego i zjechać kolejką, ale potem jakoś nikomu się nie chciało.
Ostatnio zmieniony 2016-07-15, 17:39 przez sokół, łącznie zmieniany 1 raz.
No ja to mam aż przesyt tego miejsca. A punktowaniem się nie przejmuj. Przy okazji sprawdziłem tą drogę przez bobrov. Fajna. Dwie godziny do bb. Potem były korki i rozsypaly się hamulce więc wracałem naokolo i powoli ale gdyby wszystko grało to trzy godziny i w domu. A wszystko przez kolarzy. A jadąc tam wbilem się w rozkopany Oświęcim. .... ech....a Ty co. Na wsi już?
- Tatrzański urwis
- Posty: 1405
- Rejestracja: 2013-07-07, 12:17
- Lokalizacja: Małopolska
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 46 gości