Zimowa wędrówka przez góry Cindrel w Karpatach Południowych
4 marca 2015 r. (środa)
Pobudka nieco przed siódmą rano. Nie dygotaliśmy z zimna, nie szczękaliśmy zębami. My nie... ale za to kartusz z gazem chrzęścił jak grzechotka. Z zimna! Zamarzł w nim gaz. Płynny gaz stał się ciałem stałym. Oczywiście, uruchomienie palnika zajęłoby nam dość sporo czasu.
Nie czekaliśmy, tylko rozhulaliśmy palnik benzynowy (właściwie to "multifuel", ale w praktyce wykorzystywany tylko jako palnik na benzynę ekstrakcyjną), który cierpliwie czekał na taki właśnie poranek. Rozpalanie tradycyjne, ekscytujące zwłaszcza piromanów.
Ale po kilkunastu sekundach kuchenka już buzowała.
A po czterech niespełna minutach mogliśmy wlać do ust pierwsze łyki gorącej herbaty. Brakowało nam tego, oj brakowało. Potem jeszcze śniadanko, ciepły kisielek i kawa. Byliśmy już rozgrzani...
Pakowanie i wreszcie około dziewiątej wyjście w góry. Rzeczywiście - tak jak pisał w swoich sms-ach Piotrek - szykowała się w tym dniu wspaniała pogoda. Błękitne niebo, trochę chmurek tylko od strony południowo-zachodniej, ale ponieważ wiatr wiał właśnie w tamtym kierunku, to dość szybko zaczęły one uciekać z pola widzenia. Mróz tak mocno w nocy związał śnieg, że rakiety były bezużyteczne. Bezużyteczne przez cały, jak się okazało, dzień.
Mogliśmy więc pożegnać się z polaną Muncel - tym razem już na dobre, przynajmniej w marcu 2015 r.
W jakiś czas później, gdy dotarliśmy do polany Onceşti, zorientowaliśmy się, że z tą polaną pożegnali się drwale. Wszystkie szałasy i budy znajdujące się na polanie były opuszczone. Żywego ducha. Pracownicy leśni, wraz ze swoimi końmi i bodajże jednym psem, zapewne uciekli przed wczorajszą kurniawą i przede wszystkim przed ekstremalnym nocnym mrozem. Wyjaśniło się więc nasze nocne puchowośpiworowe "no comfort".
Na wschód od polany Onceşti szlak prowadził nadal głównie świerkowym lasem. Najpierw lasem znajomym, gdyż przez niecała godzinę powtarzaliśmy - chociaż w przeciwnym kierunku - fragment szlaku grzbietowego poznanego już przez nas trzy dni wcześniej, podczas pierwszej niedzielnej pętelki z Paltiniş. Później, nieco przed polanami Lupilor i La Icoanǎ, weszliśmy na odcinek nam nieznany.
Zachwyciła nas zwłaszcza polana, a może raczej polanka, gdyż jest ona bardzo niewielka, Icoana. Studiując wcześniej mapę zastanawiałem się, skąd się wzięła ta nazwa. Czy taka malownicza, czy może roztacza się z niej jakiś niezapomniany i piękny widok? Na niektórych mapach, także i tych z czasów socjalistycznych, zaznaczony jest na tej polance krzyż. Zapewne więc od tego krzyża?
I rzeczywiście - "krzyż" na tej polance przypomina bardziej ikonę niż symbol chrystusowej męki
Z napisu wytłoczonego na blaszanej ikonie wynika, że przedstawienie Maryi z Dzieciątkiem powstało w 1977 r., a zatem w okresie "środkowego Ceauşescu". Dzisiaj, już w kilka miesięcy po naszej marcowej wędrówce po górach Cindrel wiem, że jakaś kapliczka, figura czy też krzyż znajdowała się w tym miejscu już wcześniej. Symbol miejsca kultu na tej polance jest zaznaczony na wspomnianej już wcześniej mapie okolic Paltiniş, wydanej przez Siedmiogrodzkie Towarzystwo Górskie w 1903 r. Czy ta pierwotna "ikona" uległa zniszczeniu - może podczas wprowadzania jedynie słusznego ustroju? Tego na razie jeszcze nie wiem.
Zaledwie dziesięć minut po opuszczeniu polanki La Icoanǎ stanęliśmy nagle jak wryci.
Powód był taki...
Nie muszę chyba pisać, że to Fogarasze - Góry Fogaraskie - najwyższe pasmo w Karpatach Południowych i jednocześnie w Rumunii. W całym łańcuchu Karpat przewyższają je tylko zachodniokarpackie Tatry - i to tylko słowacka ich część. Monumentalny mur Fogaraszy (w paśmie tym znajduje się aż siedem samodzielnych dwuipółtysięczników, w tym najwyższy szczyt Rumunii Moldoveanu 2544 m n.p.m.) przesłaniał dużą część widnokręgu. Miały zatem prawo wywrzeć na nas wrażenie. Tym bardziej, że mieliśmy wręcz kryształową przejrzystość powietrza. Od najbliższego od nas charakterystycznego szczytu w fogaraskiej grani Suru (2283 m n.p.m.) dzieliło nas ponad 40 km, było też doskonale widać wschodnią część grani, leżącą za oddaloną od nas o 70 km Darą (2500 m n.p.m.). Wszystko wydawało się tak bliskie...
Wypadało oczywiście rzucić okiem również i na góry znajdujące się na północ od nas. Jeszcze po raz ostatni popatrzeć na drogę z Sibiu przez Raşinari do Paltinişu, poprowadzoną przez połoninny grzbiet Dealul Cǎlagǎrului...
... ale od tego momentu to Fogarasze były dla nas "numerem jeden"
Co chwila zatrzymywaliśmy się by przyłożyć wizjer aparatu do oka albo najzwyczajniej na świecie po prostu pozachwycać się
I tak idąc, zatrzymując się, gubiąc i znajdując szlak dotarliśmy do bardzo ładnej dużej widokowej polany Tomnatyk (Poiana Tomnaticu). Na polanie znajdują się zabudowania drewnianej porzuconej już leśniczówki (cantonul silvic) Tomnaticu.
Budynek leśniczówki jest otwarty. W środku trochę bałaganu, ale spokojnie można skorzystać z tutejszej oferty noclegowej.
My uskuteczniliśmy tu sobie jedynie drugie śniadanko w postaci suszonych owoców, kawałka chałwy i resztki herbaty z termosu. W stojącej obok termosu półtoralitrowej butelce po "Tymbarku" widać zamrożoną minionej nocy na lód wodę. Jeszcze do południa się nie stopiła!
Za polaną Tomnatyk znowuż czekała nas wędrówka grzbietem na wschód. Strawersowaliśmy od strony północnej zalesione szczyty Tomnatyka (1366 m n.p.m.) i Ghilan (1411 m n.p.m.) i wyszliśmy na ciąg widokowych niewielkich polanek ponad Raşinari.
Wypadało gdzieś w tym miejscu zrobić sobie jakąś odrobinę dłuższą przerwę na herbatkę. W termosie skończyła się już jednak ponad godzinę wcześniej - na polanie Tomnatyk. Trzeba było zatem skądś wodę zorganizować.
Na postój wybraliśmy polanę znajdującą się na opadającym ku północy ramieniu szczytu Ghilan.
"Widokowo" nie można było lepiej wybrać - bo i cud-miód widoczek na Fogarasze "z kiczem graniczący"
A i widok na północ był niezgorszy. Co tam niezgorszy? Również dreszczyk górskiego podniecenia, albowiem to białe pasemko na ostatnim planie to oddalone około 120 kilometrów na północ wschodzące w skład Gór Apuseni Góry Muntele Mare z najwyższym szczytem Muntele Mare (1826 m n.p.m.).
Jedyny problem jaki w tym miejscu się pojawił to brak wody. Wody w stanie ciekłym.
Trzeba sobie było jakoś z tą niedogodnością poradzić.
Udało się...
Byliśmy najedzeni i napici... Można zatem ruszać w dalszą drogę. Po kilku minutach od miejsca naszego odpoczynku drogę już mi dość dobrze znaną. Na przełęczy Apa Cumpaniţa (1303 m n.p.m.) "zeszliśmy się" ze szlakiem niebieskiego paska, prowadzącego na grzbiet od strony północno-wschodniej z Raşinari. Przed pięcioma laty, na początku września 2010 r., z dwójką moich kolegów Michałów, zrobiliśmy sobie na lekko wycieczkę z Raşinari, która w swojej grzbietowej części przez grzbiety Dosu Albului (1303 m n.p.m.) i Dealul Derjǎni (12111 m n.p.m.) przebiegała na długości około 12 kilometrów tak samo jak nasza dzisiejsza wędrówka.
Właściwie to przełęcz Apa Cumpaniţa minęliśmy "nie wiadomo kiedy". Kilka lat temu stał tu szlakowskaz informujący, że idąc grzbietem na wschód dojdzie się do refugiul "Rosengarten", czyli - z niemiecka - do "Różanego Ogrodu". Nazwa piękna, sugerująca, że ten schron górski może być jakimś architektonicznym cudem w równie cudnym otoczeniu. Wtedy, we wrześniu 2010 r., nie dotarłem z Michałami do "Różanego Ogrodu". Nieco wcześniej zeszliśmy z grzbietu na północ i przez cygańską wioskę Prislop wróciliśmy do Raşinari. Teraz, po kilku latach, mogłem jednak wreszcie dotrzeć do tego schronu i skonfrontować jego działającą na wyobraźnię nazwę z rzeczywistością. Niemiecka nazwa sugerowała, że może to być obiekt nawiązujący swoją formą do dawnej drewnianej architektury pensjonatów z Hohe Rinne - Paltinişu. Zakładaliśmy, że jeszcze tego dnia późnym popołudniem znajdziemy się w "Różanym Ogrodzie" i wszystko się wyjaśni.
Fotografia z września 2010 r.
Obecnie miejsce zejścia się szlaków umknęło mojej uwadze, możliwe, że akurat w tym czasie rozprawiałem z Łukaszem o czymś dla nas nadzwyczaj istotnym, ale już po chwili zacząłem rozpoznawać niektóre widoki...
To fotka z początku września 2010 r.
a to zdjęcie z marca 2015 r.
... i niektóre szałasy, mimo, że część spośród nich zostało w tzw. "międzyczasie" dość gruntownie przebudowanych. Jak chociażby ten, któremu przed laty jakaś wichura uszkodziła dach
Teraz dach naprawiono, zmieniając przy okazji jego oś, ale i w samej bryle budynku dokonano pewnych modyfikacji. Obcięto wystające na zewnątrz, poza linię jednej ze ścian, zakończenia belek zrębowych - tzw. ostatków. Teraz - w 2015 r. - już ich nie było:
Widoki na Fogarasze między tamtym wrześniowym dniem 2010 r. a dniem naszej dzisiejszej wędrówki to niebo a ziemia. Wtedy koronka zaśnieżonych szczytów fogaraskich spowita była delikatną mgiełką. "Delikatna mgiełka" to może romantyczne sformułowanie, wiem, że często używane i nadużywane w tekstach o górach, ale - przyznajmy to - mocno wnerwiające. Bo niby widok jest, ale tak naprawdę to poza zarysem oddalonego dość znacznie pasma to niewiele w sumie widać. Chociaż przed pięcioma laty, gdy patrzyliśmy z tego miejsca na Fogarasze z jedynym w miarę rozpoznawalnym w ich konturze Negoiu, to myśleliśmy, że złapaliśmy Bozię za nogi. Bo jeszcze dwa-trzy dni wcześniej walczyliśmy na tej fogaraskiej grani z huraganowym wiatrem, w hektolitrami lejącej się na nasz namiot wody, zaś widoki we mgle nierzadko nie sięgały nawet 15 metrów.
A teraz widok marzenie - każdy szczególik w grani, każdy żleb... a wszystko to z kilkudziesięciokilometrowej odległości. Rewelacja. I tak praktycznie przez cały dzień...
W pewnym momencie zreflektowaliśmy się, że cały czas gapiąc się w stronę Gór Fogaraskich zupełnie nie patrzymy w innych kierunkach. Ani na południe, w stronę gór Lotru, ani też na północną część gór Cindrel. Na jakiś czas połoniny przegrały ze skałami. Mam nadzieję, że już w lecie to nasze połoninne świętokradztwo zostanie w pełni odkupione (a przynajmniej takie są plany i nadzieje!).
Właśnie podczas takiego "odczasudoczasupatrzenia" na Lotru zauważyliśmy, że do jednej z bacówek wprowadziły się już owce. Bardzo wcześnie, bo to dopiero początek marca, zaś ta akurat bacówka znajduje się dobrze ponad 1100 m n.p.m.
Od razu przypomniała mi się wrześniowa wędrówka przez tę połoninę w 2010 r. Połonina wtedy żyła, wszędzie stada owiec, jakieś osiołki... Gdzieś też w pobliżu niedźwiedzie, gdyż przy kilku bacówkach znajdowały się wykonane z puszek po piwie "odstraszaczki" na misie
Połonina Dealul Derjǎni ciągnęła się i ciągnęła. I okazuje się, że od czasu do czasu pojawiają się na niej jakieś skalne gniazda. Jak chociażby to, będące kulminacją całej Dealul Derjǎni (1211 m n.p.m.)
Pojedyncze skałki nie przesłonią jednak faktu, że to jeden wielki trawnik... Ale, jak to już jest z połoninami, z borówczanym lasem u ich podnóży.
Bacówki, letniarki i szałasy najczęściej były pozamykane, ale w większych bacówkach często otwarte były niektóre z ich przybudówek. Poza sezonem wypasu owiec na pewno w którymś z tych licznych pasterskich obiektów na tym bacówkowym grzbiecie znaleźć można świetne locum.
... może niekiedy mogą być tylko niewielkie problemy z przeciekającym dachem
Za wspomnianą już wcześniej skalistą kulminacją naszej połoniny grzbiet zaczął się łagodnie obniżać. Fogarasze, chociaż z każdym kwadransem wędrówki bliższe, gdyż szliśmy w ich kierunku, wizualnie zaczęły się jakby od nas oddalać. Po prostu znajdujący się między naszym grzbietem a Fogaraszami wschodni grzbiet gór Lotru nie obniżał się, lecz cały czas "trzymał wysokość" i wywoływał to złudzenie oddalania się od nas Gór Fogaraskich. Nie muszę chyba pisać, że żałowaliśmy wtedy z Łukaszem, że tam, czyli w górach Lotru, nas w tej chwili nie ma. Że nie dochodzimy do schroniska, zdewastowanego niestety, Prejba. Znajduje się ono na jednej z tych podszczytowych polan w górach Lotru.
Ale nasza połonina też była piękna. Tylko, niestety, powoli się już kończyła...
Wędrując przez połoninę Dealul Derjǎni nawet nie spoglądaliśmy na zegarki. Patrzyliśmy się... wiadomo na co. Ale w pewnym momencie zaczęliśmy odczuwać, mniej więcej w tym samym czasie Łukasz i ja, ssanie w żołądku. Trzeba było zrobić przerwę na jakiś posiłek. Tylko, jak dotąd, na grzbiecie nie natknęliśmy się na najmniejsze nawet źródełko, ba... na tej wysokości nie było również choćby odrobiny śniegu. Przy mijanych bacówkach w najbliższym ich sąsiedztwie nie było źródeł, chociaż być może istnieją przy nich jakieś źródła okresowe, ale na początku marca nic jeszcze w pobliżu szałasów nie ciurkało. Pod nami, jakieś 100-150 metrów w pionie, woda z całą pewnością była... ale komu by się chciało tracić tyle wysokości? Nam z pewnością nie...
Wreszcie, tuż przed godziną 17, udało nam się wypatrzyć niewielką bacówkę, do której od strony północnej (na zdjęciu lewej) dość mocno "zbliżały się" drzewa. Na moje "tam musi być bardzo blisko woda", Łukasz się tylko zaśmiał...
... a gdy do niej doszliśmy, to wdrapał się i zaległ na stogu siana, do mnie tylko rzucając "jeśli obiecywałeś wodę, to ją przynieś. A ja ją później zagotuję na zupkę i herbatę"
Na takie dictum poszedłem w stronę wypatrzonych wcześniej drzewek i po pięciu minutach natknąłem się na studzienkę
Teraz do roboty wziął się, jak wcześniej obiecał, Łukasz
A ja mogłem pooglądać sobie bacówkę i jej zakamarki
Co zaś do mocno zmodyfikowanego "Chińczyka" (chodzi o "zupę") i herbatę, to w takim miejscu wyjątkowo dobrze smakowały. Zresztą widać to doskonale na załączonym obrazku.
Cóż, w tym uroczym miejscu spędziliśmy ponad osiemdziesiąt minut (!!!). Planowaliśmy tu pobyt najwyżej czterdziestominutowy - szybkiego "Chińczyka" i jeszcze szybszą herbatę, a wyszło... a właściwie zaczęło zachodzić Słońce. Był wszak dopiero początek marca, dzień jeszcze krótki.
A nam się zachciało do "Ogrodu Różanego"... Trzeba zatem go szukać... No to plecaki na grzbiet i w drogę... I wtedy chyba najczęściej w tym dniu oglądaliśmy się za siebie, patrząc na chowające się za odległymi już od nas szczytami centralnej części gór Lotru i Cindrel
Około szóstej wieczorem zaczęło się robić ciemno. Zaczęliśmy się rozglądać za jakimś miejscem na nocleg, czuliśmy, że do schronu "Rosengarten" już w tym dniu nie dojdziemy. Może jakiś szałas, może namiot? W pewnym momencie dostrzegliśmy nieco poniżej grzbietu jakąś murowaną budowlę "o niezbyt nachalnej urodzie". Wyglądała na jakąś opuszczoną oborę lub inny tego rodzaju obiekt gospodarczy. Przypominała murowane obiekty pasterskich kołchozów w ukraińskich Karpatach czy też nasze bieszczadzkie cuda architektoniczne związane z radosną działalnością gospodarczą dębickiego "Igloopolu" w latach 70. i 80. minionego wieku.
No cóż? Warto jednak sprawdzić, co to za rudera...
Obora okazała się być naszym, czy może raczej moim, wymarzonym "Ogrodem Różanym"!!!! Zamkniętym na cztery spusty - chociaż, patrząc na kondycję obiektu, może to i dobrze? Eskalacja rozczarowań po takim pięknym dniu na pewno wpłynęłaby niekorzystnie na moje samopoczucie
Z infrastruktury "Rosengarten" najbardziej przypadł nam do gustu betonowy stół... do ping-ponga. Trochę zastanawialiśmy się, dla kogo jest ten stół pingpongowy, skoro jego blat znajduje się na wysokości najwyżej 75 centymetrów ("może dla zaczarowanych nieco wyrośniętych krasnoludków z zaczarowanego Ogrodu Różanego?"), ale dla turystów jego walory są niezaprzeczalne.
Tej nocy oczywiście spaliśmy w namiocie. Nie było już tak zimno jak dobę wcześniej... Spaliśmy jak susły. Tylko tuż przed północą (w Polsce nie było jeszcze jedenastej) obudził nas sygnał mojego telefonu. Komunikat pogodowy oczywiście:
"Od jutra do niedzieli pochmurno i opady sniegu, czyli do dupy. Temperatura ujemna. U mnie też do dupy. Nadal wietrzna ospa u corki i jestem uziemiony, bo nie chcemy narazac babci." (04 marca 2015, 22:39)
C.D.N.
Pobudka nieco przed siódmą rano. Nie dygotaliśmy z zimna, nie szczękaliśmy zębami. My nie... ale za to kartusz z gazem chrzęścił jak grzechotka. Z zimna! Zamarzł w nim gaz. Płynny gaz stał się ciałem stałym. Oczywiście, uruchomienie palnika zajęłoby nam dość sporo czasu.
Nie czekaliśmy, tylko rozhulaliśmy palnik benzynowy (właściwie to "multifuel", ale w praktyce wykorzystywany tylko jako palnik na benzynę ekstrakcyjną), który cierpliwie czekał na taki właśnie poranek. Rozpalanie tradycyjne, ekscytujące zwłaszcza piromanów.
Ale po kilkunastu sekundach kuchenka już buzowała.
A po czterech niespełna minutach mogliśmy wlać do ust pierwsze łyki gorącej herbaty. Brakowało nam tego, oj brakowało. Potem jeszcze śniadanko, ciepły kisielek i kawa. Byliśmy już rozgrzani...
Pakowanie i wreszcie około dziewiątej wyjście w góry. Rzeczywiście - tak jak pisał w swoich sms-ach Piotrek - szykowała się w tym dniu wspaniała pogoda. Błękitne niebo, trochę chmurek tylko od strony południowo-zachodniej, ale ponieważ wiatr wiał właśnie w tamtym kierunku, to dość szybko zaczęły one uciekać z pola widzenia. Mróz tak mocno w nocy związał śnieg, że rakiety były bezużyteczne. Bezużyteczne przez cały, jak się okazało, dzień.
Mogliśmy więc pożegnać się z polaną Muncel - tym razem już na dobre, przynajmniej w marcu 2015 r.
W jakiś czas później, gdy dotarliśmy do polany Onceşti, zorientowaliśmy się, że z tą polaną pożegnali się drwale. Wszystkie szałasy i budy znajdujące się na polanie były opuszczone. Żywego ducha. Pracownicy leśni, wraz ze swoimi końmi i bodajże jednym psem, zapewne uciekli przed wczorajszą kurniawą i przede wszystkim przed ekstremalnym nocnym mrozem. Wyjaśniło się więc nasze nocne puchowośpiworowe "no comfort".
Na wschód od polany Onceşti szlak prowadził nadal głównie świerkowym lasem. Najpierw lasem znajomym, gdyż przez niecała godzinę powtarzaliśmy - chociaż w przeciwnym kierunku - fragment szlaku grzbietowego poznanego już przez nas trzy dni wcześniej, podczas pierwszej niedzielnej pętelki z Paltiniş. Później, nieco przed polanami Lupilor i La Icoanǎ, weszliśmy na odcinek nam nieznany.
Zachwyciła nas zwłaszcza polana, a może raczej polanka, gdyż jest ona bardzo niewielka, Icoana. Studiując wcześniej mapę zastanawiałem się, skąd się wzięła ta nazwa. Czy taka malownicza, czy może roztacza się z niej jakiś niezapomniany i piękny widok? Na niektórych mapach, także i tych z czasów socjalistycznych, zaznaczony jest na tej polance krzyż. Zapewne więc od tego krzyża?
I rzeczywiście - "krzyż" na tej polance przypomina bardziej ikonę niż symbol chrystusowej męki
Z napisu wytłoczonego na blaszanej ikonie wynika, że przedstawienie Maryi z Dzieciątkiem powstało w 1977 r., a zatem w okresie "środkowego Ceauşescu". Dzisiaj, już w kilka miesięcy po naszej marcowej wędrówce po górach Cindrel wiem, że jakaś kapliczka, figura czy też krzyż znajdowała się w tym miejscu już wcześniej. Symbol miejsca kultu na tej polance jest zaznaczony na wspomnianej już wcześniej mapie okolic Paltiniş, wydanej przez Siedmiogrodzkie Towarzystwo Górskie w 1903 r. Czy ta pierwotna "ikona" uległa zniszczeniu - może podczas wprowadzania jedynie słusznego ustroju? Tego na razie jeszcze nie wiem.
Zaledwie dziesięć minut po opuszczeniu polanki La Icoanǎ stanęliśmy nagle jak wryci.
Powód był taki...
Nie muszę chyba pisać, że to Fogarasze - Góry Fogaraskie - najwyższe pasmo w Karpatach Południowych i jednocześnie w Rumunii. W całym łańcuchu Karpat przewyższają je tylko zachodniokarpackie Tatry - i to tylko słowacka ich część. Monumentalny mur Fogaraszy (w paśmie tym znajduje się aż siedem samodzielnych dwuipółtysięczników, w tym najwyższy szczyt Rumunii Moldoveanu 2544 m n.p.m.) przesłaniał dużą część widnokręgu. Miały zatem prawo wywrzeć na nas wrażenie. Tym bardziej, że mieliśmy wręcz kryształową przejrzystość powietrza. Od najbliższego od nas charakterystycznego szczytu w fogaraskiej grani Suru (2283 m n.p.m.) dzieliło nas ponad 40 km, było też doskonale widać wschodnią część grani, leżącą za oddaloną od nas o 70 km Darą (2500 m n.p.m.). Wszystko wydawało się tak bliskie...
Wypadało oczywiście rzucić okiem również i na góry znajdujące się na północ od nas. Jeszcze po raz ostatni popatrzeć na drogę z Sibiu przez Raşinari do Paltinişu, poprowadzoną przez połoninny grzbiet Dealul Cǎlagǎrului...
... ale od tego momentu to Fogarasze były dla nas "numerem jeden"
Co chwila zatrzymywaliśmy się by przyłożyć wizjer aparatu do oka albo najzwyczajniej na świecie po prostu pozachwycać się
I tak idąc, zatrzymując się, gubiąc i znajdując szlak dotarliśmy do bardzo ładnej dużej widokowej polany Tomnatyk (Poiana Tomnaticu). Na polanie znajdują się zabudowania drewnianej porzuconej już leśniczówki (cantonul silvic) Tomnaticu.
Budynek leśniczówki jest otwarty. W środku trochę bałaganu, ale spokojnie można skorzystać z tutejszej oferty noclegowej.
My uskuteczniliśmy tu sobie jedynie drugie śniadanko w postaci suszonych owoców, kawałka chałwy i resztki herbaty z termosu. W stojącej obok termosu półtoralitrowej butelce po "Tymbarku" widać zamrożoną minionej nocy na lód wodę. Jeszcze do południa się nie stopiła!
Za polaną Tomnatyk znowuż czekała nas wędrówka grzbietem na wschód. Strawersowaliśmy od strony północnej zalesione szczyty Tomnatyka (1366 m n.p.m.) i Ghilan (1411 m n.p.m.) i wyszliśmy na ciąg widokowych niewielkich polanek ponad Raşinari.
Wypadało gdzieś w tym miejscu zrobić sobie jakąś odrobinę dłuższą przerwę na herbatkę. W termosie skończyła się już jednak ponad godzinę wcześniej - na polanie Tomnatyk. Trzeba było zatem skądś wodę zorganizować.
Na postój wybraliśmy polanę znajdującą się na opadającym ku północy ramieniu szczytu Ghilan.
"Widokowo" nie można było lepiej wybrać - bo i cud-miód widoczek na Fogarasze "z kiczem graniczący"
A i widok na północ był niezgorszy. Co tam niezgorszy? Również dreszczyk górskiego podniecenia, albowiem to białe pasemko na ostatnim planie to oddalone około 120 kilometrów na północ wschodzące w skład Gór Apuseni Góry Muntele Mare z najwyższym szczytem Muntele Mare (1826 m n.p.m.).
Jedyny problem jaki w tym miejscu się pojawił to brak wody. Wody w stanie ciekłym.
Trzeba sobie było jakoś z tą niedogodnością poradzić.
Udało się...
Byliśmy najedzeni i napici... Można zatem ruszać w dalszą drogę. Po kilku minutach od miejsca naszego odpoczynku drogę już mi dość dobrze znaną. Na przełęczy Apa Cumpaniţa (1303 m n.p.m.) "zeszliśmy się" ze szlakiem niebieskiego paska, prowadzącego na grzbiet od strony północno-wschodniej z Raşinari. Przed pięcioma laty, na początku września 2010 r., z dwójką moich kolegów Michałów, zrobiliśmy sobie na lekko wycieczkę z Raşinari, która w swojej grzbietowej części przez grzbiety Dosu Albului (1303 m n.p.m.) i Dealul Derjǎni (12111 m n.p.m.) przebiegała na długości około 12 kilometrów tak samo jak nasza dzisiejsza wędrówka.
Właściwie to przełęcz Apa Cumpaniţa minęliśmy "nie wiadomo kiedy". Kilka lat temu stał tu szlakowskaz informujący, że idąc grzbietem na wschód dojdzie się do refugiul "Rosengarten", czyli - z niemiecka - do "Różanego Ogrodu". Nazwa piękna, sugerująca, że ten schron górski może być jakimś architektonicznym cudem w równie cudnym otoczeniu. Wtedy, we wrześniu 2010 r., nie dotarłem z Michałami do "Różanego Ogrodu". Nieco wcześniej zeszliśmy z grzbietu na północ i przez cygańską wioskę Prislop wróciliśmy do Raşinari. Teraz, po kilku latach, mogłem jednak wreszcie dotrzeć do tego schronu i skonfrontować jego działającą na wyobraźnię nazwę z rzeczywistością. Niemiecka nazwa sugerowała, że może to być obiekt nawiązujący swoją formą do dawnej drewnianej architektury pensjonatów z Hohe Rinne - Paltinişu. Zakładaliśmy, że jeszcze tego dnia późnym popołudniem znajdziemy się w "Różanym Ogrodzie" i wszystko się wyjaśni.
Fotografia z września 2010 r.
Obecnie miejsce zejścia się szlaków umknęło mojej uwadze, możliwe, że akurat w tym czasie rozprawiałem z Łukaszem o czymś dla nas nadzwyczaj istotnym, ale już po chwili zacząłem rozpoznawać niektóre widoki...
To fotka z początku września 2010 r.
a to zdjęcie z marca 2015 r.
... i niektóre szałasy, mimo, że część spośród nich zostało w tzw. "międzyczasie" dość gruntownie przebudowanych. Jak chociażby ten, któremu przed laty jakaś wichura uszkodziła dach
Teraz dach naprawiono, zmieniając przy okazji jego oś, ale i w samej bryle budynku dokonano pewnych modyfikacji. Obcięto wystające na zewnątrz, poza linię jednej ze ścian, zakończenia belek zrębowych - tzw. ostatków. Teraz - w 2015 r. - już ich nie było:
Widoki na Fogarasze między tamtym wrześniowym dniem 2010 r. a dniem naszej dzisiejszej wędrówki to niebo a ziemia. Wtedy koronka zaśnieżonych szczytów fogaraskich spowita była delikatną mgiełką. "Delikatna mgiełka" to może romantyczne sformułowanie, wiem, że często używane i nadużywane w tekstach o górach, ale - przyznajmy to - mocno wnerwiające. Bo niby widok jest, ale tak naprawdę to poza zarysem oddalonego dość znacznie pasma to niewiele w sumie widać. Chociaż przed pięcioma laty, gdy patrzyliśmy z tego miejsca na Fogarasze z jedynym w miarę rozpoznawalnym w ich konturze Negoiu, to myśleliśmy, że złapaliśmy Bozię za nogi. Bo jeszcze dwa-trzy dni wcześniej walczyliśmy na tej fogaraskiej grani z huraganowym wiatrem, w hektolitrami lejącej się na nasz namiot wody, zaś widoki we mgle nierzadko nie sięgały nawet 15 metrów.
A teraz widok marzenie - każdy szczególik w grani, każdy żleb... a wszystko to z kilkudziesięciokilometrowej odległości. Rewelacja. I tak praktycznie przez cały dzień...
W pewnym momencie zreflektowaliśmy się, że cały czas gapiąc się w stronę Gór Fogaraskich zupełnie nie patrzymy w innych kierunkach. Ani na południe, w stronę gór Lotru, ani też na północną część gór Cindrel. Na jakiś czas połoniny przegrały ze skałami. Mam nadzieję, że już w lecie to nasze połoninne świętokradztwo zostanie w pełni odkupione (a przynajmniej takie są plany i nadzieje!).
Właśnie podczas takiego "odczasudoczasupatrzenia" na Lotru zauważyliśmy, że do jednej z bacówek wprowadziły się już owce. Bardzo wcześnie, bo to dopiero początek marca, zaś ta akurat bacówka znajduje się dobrze ponad 1100 m n.p.m.
Od razu przypomniała mi się wrześniowa wędrówka przez tę połoninę w 2010 r. Połonina wtedy żyła, wszędzie stada owiec, jakieś osiołki... Gdzieś też w pobliżu niedźwiedzie, gdyż przy kilku bacówkach znajdowały się wykonane z puszek po piwie "odstraszaczki" na misie
Połonina Dealul Derjǎni ciągnęła się i ciągnęła. I okazuje się, że od czasu do czasu pojawiają się na niej jakieś skalne gniazda. Jak chociażby to, będące kulminacją całej Dealul Derjǎni (1211 m n.p.m.)
Pojedyncze skałki nie przesłonią jednak faktu, że to jeden wielki trawnik... Ale, jak to już jest z połoninami, z borówczanym lasem u ich podnóży.
Bacówki, letniarki i szałasy najczęściej były pozamykane, ale w większych bacówkach często otwarte były niektóre z ich przybudówek. Poza sezonem wypasu owiec na pewno w którymś z tych licznych pasterskich obiektów na tym bacówkowym grzbiecie znaleźć można świetne locum.
... może niekiedy mogą być tylko niewielkie problemy z przeciekającym dachem
Za wspomnianą już wcześniej skalistą kulminacją naszej połoniny grzbiet zaczął się łagodnie obniżać. Fogarasze, chociaż z każdym kwadransem wędrówki bliższe, gdyż szliśmy w ich kierunku, wizualnie zaczęły się jakby od nas oddalać. Po prostu znajdujący się między naszym grzbietem a Fogaraszami wschodni grzbiet gór Lotru nie obniżał się, lecz cały czas "trzymał wysokość" i wywoływał to złudzenie oddalania się od nas Gór Fogaraskich. Nie muszę chyba pisać, że żałowaliśmy wtedy z Łukaszem, że tam, czyli w górach Lotru, nas w tej chwili nie ma. Że nie dochodzimy do schroniska, zdewastowanego niestety, Prejba. Znajduje się ono na jednej z tych podszczytowych polan w górach Lotru.
Ale nasza połonina też była piękna. Tylko, niestety, powoli się już kończyła...
Wędrując przez połoninę Dealul Derjǎni nawet nie spoglądaliśmy na zegarki. Patrzyliśmy się... wiadomo na co. Ale w pewnym momencie zaczęliśmy odczuwać, mniej więcej w tym samym czasie Łukasz i ja, ssanie w żołądku. Trzeba było zrobić przerwę na jakiś posiłek. Tylko, jak dotąd, na grzbiecie nie natknęliśmy się na najmniejsze nawet źródełko, ba... na tej wysokości nie było również choćby odrobiny śniegu. Przy mijanych bacówkach w najbliższym ich sąsiedztwie nie było źródeł, chociaż być może istnieją przy nich jakieś źródła okresowe, ale na początku marca nic jeszcze w pobliżu szałasów nie ciurkało. Pod nami, jakieś 100-150 metrów w pionie, woda z całą pewnością była... ale komu by się chciało tracić tyle wysokości? Nam z pewnością nie...
Wreszcie, tuż przed godziną 17, udało nam się wypatrzyć niewielką bacówkę, do której od strony północnej (na zdjęciu lewej) dość mocno "zbliżały się" drzewa. Na moje "tam musi być bardzo blisko woda", Łukasz się tylko zaśmiał...
... a gdy do niej doszliśmy, to wdrapał się i zaległ na stogu siana, do mnie tylko rzucając "jeśli obiecywałeś wodę, to ją przynieś. A ja ją później zagotuję na zupkę i herbatę"
Na takie dictum poszedłem w stronę wypatrzonych wcześniej drzewek i po pięciu minutach natknąłem się na studzienkę
Teraz do roboty wziął się, jak wcześniej obiecał, Łukasz
A ja mogłem pooglądać sobie bacówkę i jej zakamarki
Co zaś do mocno zmodyfikowanego "Chińczyka" (chodzi o "zupę") i herbatę, to w takim miejscu wyjątkowo dobrze smakowały. Zresztą widać to doskonale na załączonym obrazku.
Cóż, w tym uroczym miejscu spędziliśmy ponad osiemdziesiąt minut (!!!). Planowaliśmy tu pobyt najwyżej czterdziestominutowy - szybkiego "Chińczyka" i jeszcze szybszą herbatę, a wyszło... a właściwie zaczęło zachodzić Słońce. Był wszak dopiero początek marca, dzień jeszcze krótki.
A nam się zachciało do "Ogrodu Różanego"... Trzeba zatem go szukać... No to plecaki na grzbiet i w drogę... I wtedy chyba najczęściej w tym dniu oglądaliśmy się za siebie, patrząc na chowające się za odległymi już od nas szczytami centralnej części gór Lotru i Cindrel
Około szóstej wieczorem zaczęło się robić ciemno. Zaczęliśmy się rozglądać za jakimś miejscem na nocleg, czuliśmy, że do schronu "Rosengarten" już w tym dniu nie dojdziemy. Może jakiś szałas, może namiot? W pewnym momencie dostrzegliśmy nieco poniżej grzbietu jakąś murowaną budowlę "o niezbyt nachalnej urodzie". Wyglądała na jakąś opuszczoną oborę lub inny tego rodzaju obiekt gospodarczy. Przypominała murowane obiekty pasterskich kołchozów w ukraińskich Karpatach czy też nasze bieszczadzkie cuda architektoniczne związane z radosną działalnością gospodarczą dębickiego "Igloopolu" w latach 70. i 80. minionego wieku.
No cóż? Warto jednak sprawdzić, co to za rudera...
Obora okazała się być naszym, czy może raczej moim, wymarzonym "Ogrodem Różanym"!!!! Zamkniętym na cztery spusty - chociaż, patrząc na kondycję obiektu, może to i dobrze? Eskalacja rozczarowań po takim pięknym dniu na pewno wpłynęłaby niekorzystnie na moje samopoczucie
Z infrastruktury "Rosengarten" najbardziej przypadł nam do gustu betonowy stół... do ping-ponga. Trochę zastanawialiśmy się, dla kogo jest ten stół pingpongowy, skoro jego blat znajduje się na wysokości najwyżej 75 centymetrów ("może dla zaczarowanych nieco wyrośniętych krasnoludków z zaczarowanego Ogrodu Różanego?"), ale dla turystów jego walory są niezaprzeczalne.
Tej nocy oczywiście spaliśmy w namiocie. Nie było już tak zimno jak dobę wcześniej... Spaliśmy jak susły. Tylko tuż przed północą (w Polsce nie było jeszcze jedenastej) obudził nas sygnał mojego telefonu. Komunikat pogodowy oczywiście:
"Od jutra do niedzieli pochmurno i opady sniegu, czyli do dupy. Temperatura ujemna. U mnie też do dupy. Nadal wietrzna ospa u corki i jestem uziemiony, bo nie chcemy narazac babci." (04 marca 2015, 22:39)
C.D.N.
Ostatnio zmieniony 2015-06-02, 16:40 przez Cisy2, łącznie zmieniany 1 raz.
no, to przynajmniej po ostatnich mrozach i śnieżycach wreszcie dostaliście nagrodę pogodowo-widokową
ale faktycznie, ten Rosengarten to musiało być rozczarowanie. Zapewne żałowaliście wtedy, że nie zostaliście przy tym fajnym szałasie od zupki?
ale faktycznie, ten Rosengarten to musiało być rozczarowanie. Zapewne żałowaliście wtedy, że nie zostaliście przy tym fajnym szałasie od zupki?
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Basiu, zamarznięty ocet to faktycznie "wyższa szkoła jazdy". Mi zamarzła kiedyś woda utleniona - na szczęście nie była wtedy potrzebna.
Pudelek - też mieliśmy wtedy takie właśnie myśli ("mogliśmy zostać..."), ale następnego dnia doceniliśmy fakt, że w środę przesunęliśmy się o te półtorej godziny do przodu. Mogło byy nam tego czasu zabraknąć.
laynn - "Chińczyk" był faktycznie mocno zmutowany. Dodawaliśmy do niego nieco suszonej cebuli (mam nadzieję, że polskiej?), nieraz drobno pokrojone plasterki kabanosa, niekiedy łyżeczkę ziemniaków puree, coś tam jeszcze - i najczęściej to nam nawet smakowało!
Pudelek - też mieliśmy wtedy takie właśnie myśli ("mogliśmy zostać..."), ale następnego dnia doceniliśmy fakt, że w środę przesunęliśmy się o te półtorej godziny do przodu. Mogło byy nam tego czasu zabraknąć.
laynn - "Chińczyk" był faktycznie mocno zmutowany. Dodawaliśmy do niego nieco suszonej cebuli (mam nadzieję, że polskiej?), nieraz drobno pokrojone plasterki kabanosa, niekiedy łyżeczkę ziemniaków puree, coś tam jeszcze - i najczęściej to nam nawet smakowało!
Cisy2 pisze:laynn - "Chińczyk" był faktycznie mocno zmutowany. Dodawaliśmy do niego nieco suszonej cebuli (mam nadzieję, że polskiej?), nieraz drobno pokrojone plasterki kabanosa, niekiedy łyżeczkę ziemniaków puree, coś tam jeszcze - i najczęściej to nam nawet smakowało!
Znacznie poprawia smak żółty ser pokrojony w kostkę.
5 marca 2015 r. (czwartek)
Wstaliśmy o siódmej rano. Rzut oka na niebo - szare, zdecydowanie za szare. Komunikat pogodowy otrzymany od Piotrka zatem się sprawdził. Jeszcze nie co do joty. Na razie tylko połowicznie, gdyż zapowiadane chmury już nadeszły, ale śnieg jeszcze nie zaczął padać. Ale że przyjdzie, to się faktycznie czuło. Tylko za ile godzin?
Miniona noc nie była już taka mroźna jak poprzednia, tym razem w śpiworze spało mi się wręcz luksusowo. Łukasz też tej nocy się wyspał. Ale jakiś mróz mimo wszystko był - przygotowując poranny posiłek znowu trzeba było skorzystać z palnika benzynowego, gdyż w kartuszu chrzęściły kostki zmrożonego gazu.
Za dnia można było obejrzeć sobie schronisko. Ale czy ta budowla faktycznie godna była miana "schronu turystycznego" - refugiul? Za dnia nasz "Różany Ogród" wyglądał bowiem jeszcze mniej ciekawie niż o zmroku. Patrząc na płaty tynku odpadające od skleconych z najrozmaitszych cegieł i cementowych bloczków ścian budynku czuło się, że za zardzewiałymi drzwiami i również pancernymi okiennicami jest jedynie wilgoć i skondensowana stęchlizna. Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej - ale chyba już nie będzie okazji, aby się o tym samemu przekonać. Pozostała jedynie konstatacja, że nocleg w namiocie był chyba najlepszym rozwiązaniem.
Po śniadaniu zaczęliśmy się zbierać do wyjścia. Gdzieś tak wtedy przyszedł kolejny sms od Piotrka:
"Teraz pokazuja, ze w Paltinis pochmurno, a w Sibiu slonecznie" (05 marca 2015, 08:39)
Trochę nas to zbudowało, gdyż cel naszego dzisiejszego pieszego odcinka, czyli miasteczko Cisnadie, znajduje się jedynie kilkanaście kilometrów od Sibiu. Może więc odrobinę niebieskiego nieba i słońce uda nam się jeszcze dzisiaj zobaczyć.
Na razie jednak wymarsz z przeuroczego inaczej "Rosengarten" - była dziewiąta rano.
Szliśmy w kierunku wschodnim. Pierwszych kilkaset metrów, aż do przełęczy Curmatura Magurii (ok. 1000 m n.p.m.), to biegnące razem cztery różne szlaki turystyczne. Widać więc, że "Rosengarten" stanowił zatem jakiś ważny punkt dla miejscowych turystów. Dochodził do niego nie tylko biegnący głównym grzbietem gór Cindrel szlak czerwonego paska, ale także trzy inne szlaki lokalne: dochodzący bezpośrednio do schronu od strony północnej niebieski krzyż z miejscowości Raşinari, następnie schodzące się na pobliskiej przełęczy Curmatura Magurii dwa szlaki - niebieski trójkąt biegnący z leżącej także po północnej stronie grzbietu wsi Cisnǎdioara (Michelsburg) oraz od południa, od doliny rzeki Sadu, czerwone kółko.
My szliśmy oczywiście grzbietowym "czerwonym paskiem". Z "Rosengarten" do przełęczy Curmatura Magurii wiedzie bardzo łagodne zejście, gdzieś tak może z 70 metrów w dół. Trochę bardziej ostry stok pojawił się już za przełęczą. Tylko że teraz trzeba było już podchodzić pod górę. Trzysta metrów podejścia, na stosunkowo krótkim dystansie, na ostatni odwiedzany przez nas cindrelski szczyt Vârful Magura (1304 m n.p.m.), dało mi się trochę we znaki. Może dlatego, że windę na Magurę zafundowaliśmy sobie z samego rana, a poza tym pokryte trawami zbocze wydawało się takie niepozorne. Magura jest praktycznie ostatnim - licząc od strony wschodniej - samodzielnym szczytem w górach Cindrel, którego wierzchołek wznosi się ponad górną granicę lasu. Przekracza tę granicę nieznacznie. Patrząc na szczyt od strony zachodniej, znad siodła przełęczy Curmatura Magurii wydaje się wręcz, że kulminacja Magury jest nawet w swej większej części zalesiona. Tymczasem wierzchołek jest bezleśny, chociaż od strony północnej krawędź lasu zbliża się już na niespełna 60 metrów (w linii prostej) do kulminacji. Następny w kierunku wschodnim samodzielny wierzchołek w grzbiecie głównym gór Cindrel - Vârful Chiciorei (1018 m n.p.m.) - jest już zalesiony. Może dlatego wytyczający szlaki turystyczne w tym masywie górskim zdecydowali, że szlak główny (czerwony pasek) tuż za szczytem Magury zbiegnie z grzbietu w kierunku północnym do zabytkowego miasteczka Cisnadie, natomiast zalesionym na tym odcinku grzbietem głównym poprowadzi turystów bardziej już podrzędny szlak niebieskiego kółka, schodzący od szczytu Magury do osady Valea Morii - przysiółka większej wioski Sadu.
Wspomniałem nieco wcześniej, że na podejściu na Magurę nieco mnie zatkało. Z ulgą można było zrzucić na moment plecak z grzbietu i po raz przedostatni spojrzeć za siebie - w stronę gór Cindrel i Lotru oraz na miejsce naszego ostatniego noclegu "Rosengarten" - to to widoczne na poniższej fotografii większe poletko śnieżne otoczone lasem. Ostatni raz popatrzymy w tę stronę może po piętnastu minutach marszu - już ze szczytu Magury. A potem obrazek ten nam się już zupełnie schowa.
Wyraźnie było widać, że pogoda pada... Wczorajsza przejrzystość powietrza, plastyka i trójwymiarowość poszczególnych planów stała się jakimś nierealnym wspomnieniem. Przecież minęło ledwie kilkanaście godzin... A tu tylko jakieś szarobure listopadowo-wczesnogrudniowe landszafty.
O tym, że to nie listopad i nie grudzień przypomniały nam pierwsze zwiastuny wiosny. Na razie jedynie niewielkie kępki przebiśniegów i bardzo jeszcze nieliczne krokusy. Wyjątkowo odważne, bo to przecież dopiero piąty dzień marca. Fioletowy szał rozpocznie się na tej połoninie dopiero na początku kwietnia...
Przebiśniegi przebiśniegami, krokusy krokusami a tu nad nasze głowy zaczynają napływać chmury i ...gorzej, bo zaczyna robić się mgliście. Trzeba iść... Na szczycie Magury pogoda jest jeszcze bardziej listopadowa i bardziej wczesnogrudniowa, niż jeszcze kwadrans temu...
Kilka chwil na szczycie i można iść dalej. Kawałeczek jeszcze grzbietem w kierunku wschodnim, czyli w kierunku Gór Fogaraskich. Tylko że dzisiaj Fogarasze nie pokazały nam się nawet na ułamek chwili. Zatopione były w mleku. Wczoraj były na wyciągnięcie ręki... dzisiaj - szkoda gadać!
A i połonina Magury zrobiła się taka jakaś mało urodziwa...
Właściwie to z ulgą zeszliśmy z grzbietu. Weszliśmy w las i na jakimś niewielkim wiatrołomie zgubiliśmy szlak. Szybko złapaliśmy jednak ładną leśną drogę kierującą się na północ, która - byliśmy tego pewni - prędzej czy później musiała się zejść ze zgubionym szlakiem. Las głównie bukowy, z pewnością piękny wczesną jesienią, teraz urodą nie porywał... Szło się jednak fajnie, często przecinając skaliste dolinki strumieni, które kilka kilometrów na północ - po połączeniu - utworzą większą dolinę Valea Urşilor.
Gdzieś tak wtedy, gdy schodziliśmy bukowym lasem do Cisnadie, zadzwonił telefon Łukasza. Odebrał, ja zaś przyśpieszyłem kroku, aby nie być mimowolnym świadkiem rozmowy. Rozmowa krótka - wiadomo roaming - więc po może dwóch minutach odwracam się do Łukasza. A jego mina zgaszona... Od razu wyjaśnia "Wiesz, Hubert zrobił 7 a". Chodzi o Huberta, kolegę Łukasza z roku i jednocześnie z Klubu Taternictwa Jaskiniowego.
Pytam, gdzie zrobił tę siódemkę. "U nas, we Wrocławiu, na ściance." - Łukasz dalej lekko skwaszony. "Mi się jeszcze siódemki zrobić nie udało" - dodaje.
Wtedy coś mnie olśniło! Wiedziałem już na bank, co będziemy robić w dwa ostatnie dni naszej zimowej tegorocznej wycieczki.
"Wiesz, Łukasz - mówię - daj spokój ze sztuczną ścianką. Jutro zobaczysz tyle naturalnych siódemek, w prawdziwej skale, że od patrzenia na nie we wszystkich możliwych kierunkach możesz narazić się na zwichnięcie karku!"
- "Gdzie?"
- "Zobaczysz!"
- "Tu, w Cindrelu?"
-"Nie, zobaczysz!"
Plan na jutro i pojutrze zaczął się więc krystalizować. Na razie Idziemy jednak do Cisnadie, cały czas schodząc stosunkowo łagodnie w dół... Żadnych stromizn, można pogadać więc o górach, wykopaliskach na Gromniku, o ostatnim Sylwestrze Łukasza spędzonym wewnątrz którejś z tatrzańskich jaskiń...
... aż doszliśmy do wspomnianej już wcześniej doliny Valea Urşilor.
Odnaleziony niespełna godzinę wcześniej szlak czerwonego pasa połączył się tutaj ze szlakiem oznaczonym czerwonym krzyżykiem, również schodzącym z grzbietu. Także z masywu Magury. Stąd do centrum Cisnadie pozostały już jedynie cztery kilometry. Najpierw szliśmy utwardzoną kamieniami stosunkowo szeroką leśną drogą, a po opuszczeniu lasu wyraźnie już węższą asfaltówką.
Ta doprowadziła nas po kilkunastu minutach do pierwszych zabudowań Cisnadie.
Tych pierwszych budynków nie fotografowałem, chociaż mające najwyżej po kilkanaście, może góra dwadzieścia lat domy były naprawdę niebrzydkie. Na pewno ładniejsze od większości naszych podmiejskich polskich pudełek. Zrobiłem natomiast zdjęcie plątaninie kabli, które ujrzeliśmy już na pierwszym w Cisnadie słupie wysokiego napięcia. Ten element rumuńskiej wiejskiej i miejskiej infrastruktury technicznej staram się uwieczniać zawsze, gdy tylko zwoje drutów i kabli wpadną mi gdzieś w oko. Chociaż pisząc "zawsze" mijam się z prawdą. Za czasów fotografii analogowej na robienie zdjęć zwisających drewnianych lub betonowych słupów zwojów kabli i drutów nie mogłem sobie pozwolić. Zmuszony byłem niejako do oszczędzania kadrów błony fotograficznej. Dopiero cyfrówka i praktycznie darmowe zdjęcia umożliwiły wejść i w "tę niszę" fotografii dokumentalnej. Akurat kable z Cisnadie były "takie sobie", tj. dosyć skromne, ale ponieważ praktycznie pierwsze podczas naszej wycieczki to zostały zadokumentowane.
Pierwszy postój w Cisnadie musiał mieć miejsce oczywiście pod sklepem. Pierwsze piwo od czterech dni i dla Łukasza pierwszy dymek od dwóch dób...
... nie odstraszyła go nawet mało zachęcająca reklama papierosów
Później już można było spokojnie i niespiesznie podążać w stronę centrum Cisnadie.
... a to rozglądając się za różnymi szczególikami miejscowej architektury
... a to prowadząc rozważania nad bardzo szczególnym znaczeniem słowa "dupa" w języku rumuńskim...
... a to zastanawiając się, kiedy wreszcie zacznie sypać zapowiadany deszcz ze śniegiem?
No i zaczął sypać. Akurat wtedy, kiedy weszliśmy do historycznego centrum miejscowości. Kolorowe bramy wejściowe do XIX-wiecznych kamienic stały się trochę mniej kolorowe i przyprószone białymi płatkami
I tak zastanawiając się, czy już teraz zakładać kurtki przeciwdeszczowe i pokrowce na plecaki, doszliśmy do centrum średniowiecznego Heltau. Bo taka jest saska nazwa dzisiejszej Cisnadie. Ujrzeliśmy najbardziej znany zabytek z tej miejscowości - monumentalny warowny kościół pod wezwaniem św. Walpurgii (Walburgi).
Kościół w Cisnadie (Heltau) jest jednym z kilkunastu saskich późnoromańskich i wczesnogotyckich kościołów obronnych w rejonie Sibiu, przy czym właśnie świątynia w Cisnadie ma najbardziej rozbudowane i architektonicznie rozwinięte elementy konstrukcji obronnych.
Źródło: J. Fabritius-Dancu, Romanische Baukunst in der Zibinsebene, "Komm mit '79. Reisen, Wandern, Erholung in Romänien", Verlag Neuer Weg, Bukarest 1979, s. 130-155, ryc. na s. 131. Na ilustracji kościół w Cisnadie oznaczony jest cyfrą 2.
Świątynia ma metrykę ponoć XII-wieczną, jednak jej późnoromańskie detale architektoniczne wskazują raczej na XIII wiek jako moment rozpoczęcia prac budowlanych. Nie można jednak oczywiście wykluczyć, że wcześniej w tym miejscu stała jakaś starsza budowla sakralna (np. drewniana), rozebrana podczas budowy nieco późniejszej świątyni. W kolejnych stuleciach kościół był przebudowany w stylu gotyckim, przy czym w XV i na początku XVI w. przybrał formę, która z niewielkimi już tylko zmianami przetrwała do naszych czasów. Cały zespół świątynny został wówczas inkastelizowany, czyli nadane zostały mu cechy obronne - przede wszystkim poprzez otoczenie kościoła podwójnym pierścieniem murów obronnych. O refugialnym (schronieniowym) charakterze kościoła świadczą utworzone w murze wewnętrznym nisze dla poszczególnych rodzin mieszczańskich.
źródło ilustracji: Wikipedia (https://ro.wikipedia.org/wiki/Biserica_ ... n%C4%83die)
według: J. Fabritius-Dancu, ilustracja na s. 141.
według: J. Fabritius-Dancu, ilustracja na s. 132.
W XVIII i XIX w. do murów zewnętrznych twierdzy zaczęto "doklejać" kamienice mieszczańskie, przez co zatracony został nieco surowy monumentalny charakter całego kompleksu.
Ale po wejściu w obręb murów twierdzy wszystko wraca do średniowiecznego porządku.
O kościele św. Walpurgii w Cisnadie i najrozmaitszych "smaczkach" jej architektury można byłoby napisać wiele. Za każdym razem, gdy zwiedza się ten obiekt, dostrzega się nowe rzeczy. Dla mnie był to drugi pobyt w tym miejscu (pierwszy raz pojawiłem się tu w sierpniu 2001 r.) i mam nadzieję, że nie ostatni. Liczę na to, że pojawię się tu w jakimś ładnym październiku, kiedy nie będzie ani ostrego słońca (jak w 2001 r.), ani śniegu z deszczem (jak teraz).
Powyżej parę obrazków z sierpnia 2001 r.
Teraz, z padającym śniegiem, było trochę nietypowo. Śnieg, a w większym stopniu i deszcz, nic nie robił (robili) sobie z prób zasłaniania obiektywu przed płatkami i kroplami. Zdjęcia wyszły, jak wyszły, ale oddają chyba klimat twierdzy.
Jedna z nisz, w której podczas oblężenia warowni (obawiano się przede wszystkim Turków), musiała się schronić wraz ze swoim dobytkiem jedna mieszczańska rodzina. Odstęp między murem a ścianą kościoła był na tyle duży, że mógł się tu zmieścić też wyładowany wóz należący do tej rodziny. Musiano pamiętać jednak o pozostawieniu wolnej przestrzeni przy ścianie świątyni, umożliwiającej wewnętrzną komunikację w obleganej twierdzy.
Świadectwo romańskiej przeszłości obiektu - absyda jednego z ramion transeptu (nawy poprzecznej)
W budynku bramnym do warowni spotkaliśmy opiekuna obiektu. Należy on do coraz mniej licznej społeczności saskiej w Cisnadie. Dziś na przeszło 16 tysięcy mieszkańców miasta, zaledwie 400-500 przyznaje się do swoich niemieckich korzeni. Reszta po II wojnie światowej wyemigrowała w kilku falach do Niemiec. Proces zaniku społeczności saskiej w Siedmiogrodzie ma swoją bogatą literaturę, zarówno historyczno-dokumentalną, jak i literaturę piękną. I to naprawdę piękną - wystarczy zapoznać się z "Fortepianem we mgle" Eginalda Schlattnera, której polskie tłumaczenie pojawiło się na rynku księgarskim kilka lat temu dzięki wydawnictwu "Czarne" Andrzeja Stasiuka.
Kilka słów - po niemiecku, a jakże - i mogliśmy z Łukaszem wejść do wnętrza świątyni...
... kiedyś, w średniowieczu, katolickiej, jednak od XVI w. już protestanckiej
Dzisiejsze wyposażenie świątyni jest dosyć surowe. Skromny XIX-wieczny ewangelicki neogotycki ołtarz zastąpił wcześniejszy późnogotycki poliptyk (wieloczłonowa nastawa ołtarzowa) z 1525 r., który w 1915. przeniesiony został do Muzeum Brukenthala w Sibiu. Z katolickiej fazy funkcjonowania świątyni zachowały się jednak freski zdobiące m.in. północną ścianę prezbiterium.
Trochę porozmawialiśmy o saskiej ludności dawnego Heltau. O dość licznych sentymentalnych powrotach, ale tylko na czas trwania wycieczki autokarowej, dawnych mieszkańców miasteczka i mocno już zadomowionych w Niemczech członków ich rodzin. O nieco rzadszych odwiedzinach miasta przez turystów z Czech i Polski. Okazuje się, że i nasi rodacy znajdują czas na odwiedzenie tej architektonicznej i krajoznawczej perełki.
I wreszcie nasz rozmówca wskazał nam drogę do najlepszej, jego zdaniem, restauracji w mieście. "Po lewej stronie rynku, następnie przez tunel (wtedy nie wiedzieliśmy, co oznacza ten tunel), a na końcu schodami do góry. Aha, i na rynku szyldu restauracji może nie być". Brzmiało tajemniczo, w sam raz na spektakularne zakończenie pierwszej górskiej części naszej tegorocznej eskapady.
Idziemy zatem do rynku, który praktycznie przylegał od strony północnej do kościoła i jego obudowanych kamienicami murów. Śnieg i deszcz, a może deszcz i śnieg, stały się jeszcze bardziej upierdliwe - zwłaszcza dla aparatów.
Zdążyliśmy sobie jednak zrobić, w takich trochę anormalnych warunkach, jedyne wspólne zdjęcie podczas całej naszej wycieczki. Wcześniej jakoś "nie było okazji"
Knajpkę znaleźliśmy bez problemów. Tunel okazał się być po prostu zacienioną bramą sieni dwutraktowej zapewne późnogotyckiej kamienicy.
Weszliśmy na górę, znaleźliśmy się w restauracji. Zamówiliśmy jedzenie - na początek "Ciorba de burta" oczywiście. I piwo - okazało się, że nie było rumuńskich piw. Chyba restauracja należała do jakiegoś zawziętego Sasa. Zdecydowaliśmy się na czeski "Staropramen". Trochę do "ciorby de burta" nie pasował, ale co zrobić?
Nasz nastrój gwałtownie się jednak poprawił, gdy kelnerka przyniosła nam zamówione dwie porcje zupy. Przyniosła je w ... wypełnionej po brzegi ciorbą wazie. Jak nic, dostaliśmy każdy z nas po dwie porcje zupy. Wielki plus dla restauracji!
Wyszliśmy z restauracji mocno najedzeni. Już nawet nie pamiętam, co było na drugie danie. Ale za to pamiętam, że na zewnątrz lało. Sprzęt fotograficzny znalazł swoje miejsce w plecaku.
Jakieś dziewczę podprowadziło nas pod przystanek busów do Sibiu. W kwestii tzw. transportu zbiorowego w Rumunii dzieje się coś podobnego jak u nas. Można oczywiście pójść na oficjalny dworzec autobusowy, ale najczęściej jest to skazywanie siebie na naprawdę bardzo długie oczekiwanie. Tymczasem w jakichś śródmiejskich zaułkach zlokalizowane są przystanki transportu prywatnego, często bardzo "nieoficjalnego". I na nich się czeka góra dwa kwadranse. Nie w każdej rumuńskiej miejscowości oczywiście, ale w tych otaczających większe miejscowości (a taką jest Sibiu) na pewno tak.
Co tu deliberować - w godzinę i 50 minut po otrzymaniu wazy z ciorbą de burta w restauracji w Cisnadie byliśmy już z Łukaszem na rynku w Sibiu. Tu wyjąłem aparat, ale tylko po to, aby kiedyś pamiętać, że błąkaliśmy się w deszczu po starówce w saskim Hermannstadt.
Teraz było szaro i mokro. Mogłem tylko opowiedzieć Łukaszowi, jaka kolorowa może być starówka w Sibiu. Że powinien się tu pojawić w pierwszy weekend września, kiedy odbywają się tutaj jedne z największych w Rumunii targów ceramiki. O, wtedy dopiero jest tu eskalacja wszystkich odcieni wszystkich kolorów! Tak było chociażby w 2010 r.
Opowiadam Łukaszowi o moich wcześniejszych odwiedzinach Sibiu, a tu nagle odzywa się mój telefon. Rzut oka na wyświetlacz - Piotrek!
"Ponoc snieg tam u was pada" (05 marca 2015, 17:29)
Tak Piotrusiu, szkoda, że nie ma Ciebie tutaj...
Znaleźliśmy trochę czasu, aby połazić po śródmiejskich zaułkach...
... i odwiedzić będący jedną z wizytówek miasta żeliwny Most Kłamców z 1859 r.,
który oczywiście jest cały czas taki sam jak wtedy, kiedy widziałem go po raz pierwszy (w 1983 r.), ale - co już nie jest tak oczywiste - którego otoczenie i kolorystyka elewacji pobliskich domów pozostają praktycznie niezmienione. Tak pamiętam to miejsce z 1983 i 2010 r.
Zwiedzanie (nawet pospieszne) zwiedzaniem, ale musieliśmy też odwiedzić miejscowe księgarnie, aby zaopatrzyć się w mapę, bez której wykrystalizowany kilka godzin wcześniej plan naszej dalszej tzw. górskiej działalności mógłby nie wypalić. Chodziło o mapę gór Trascau. Wiedziałem, że kilka lat wcześniej mapę tych gór wydał węgierski DiMap. Zresztą od pewnego czasu jestem jej posiadaczem - ale została w domu, gdyż nasze górskie plany na ten wyjazd były przecież zupełnie inne. Na mapę gór Trascau powinniśmy gdzieś jednak w Sibiu natrafić. W pierwszej księgarni jej nie było, w drugiej również, w trzeciej musiała więc być. No bo przecież "do trzech razy sztuka"! I rzeczywiście była!!!
Przy okazji obkupiłem się w inne mapy. Dwa nowe opracowania Retezatu, spośród których jedno jest naprawdę dobre, drugie tylko "wzbogaciło kolekcję". Kupiłem też nową mapę gór Şureanu - spośród dostępnych na rynku map tego masywu, ta jest zdecydowanie najlepsza.
Nie jesteśmy głodni, mamy mapy, jesteśmy po zwiedzaniu miasta, nawet po wizycie na poczcie (Łukasz koniecznie chciał zakupić znaczki pocztowe i widokówki), mogliśmy więc zacząć przymierzać się do realizacji kolejnego punktu naszej tegorocznej wyprawy. Przejazdu do podnóża gór Trascau - do miasta Turda. Albowiem tym kolejnym górskim celem miał być jeden z najbardziej znanych karpackich wąwozów - Wąwóz (kanion) Turzii (rum. Cheile Turzii), oddalony 6 kilometrów na zachód od tego miasta.
Poszliśmy w stronę dworca. Nie kolejowego, tylko sąsiadującego z nim głównego dworca autobusowego w Sibiu. Praktycznie wszystkie autobusy jadące z Sibiu do Cluju, przejeżdżają przez Turdę. Trzeba było tylko jakiś kurs wybrać. Mieliśmy jeszcze jakieś wieczorne połączenie w tym dniu z Turdą, ale od razu z niego zrezygnowaliśmy. Przyjazd w nocy do nieznanego miasta, w śniegu lub deszczu (bo znów się rozpadało), to gwarantowany nieciekawy kibel. Bo że turystyczne "kible" mają swoją klasyfikację i kategoryzację, to chyba każdy wie. My chcieliśmy przeczekać noc tutaj - w Sibiu. Mieć kibel kategorii Lux. Zorientowaliśmy się, że pierwszy poranny autobus do Cluju, a zatem i do Turdy, odjeżdża o godzinie 6 rano... i zawróciliśmy do miasta.
Może z 250 m od dworca, tuż za pierwszym skrzyżowaniem ze światłami, po prawej stronie ulicy jest duża kawiarnia rockowa. Czynna do pierwszej w nocy. Pierwsze cztery godziny czekania do odjazdu autobusu mieliśmy już wypełnione treścią. Treścią muzyczną (rock niestety tylko zachodni, nic rumuńskiego, a szkoda!), treścią piwną (po trzy "Ursusy" na głowę to jak na cztery godziny niewiele) i kartograficzną (studiowanie zakupionych parę godzin wcześniej map). Łukasz zabrał się też za pisanie kartek pocztowych. I tak zeszło do pierwszej w nocy.
Kolejnym odwiedzanym tej nocy przybytkiem był bar na dworcu kolejowym. Czynny do drugiej w nocy. Piwa już nie zamawialiśmy. Zadowoliliśmy się całkiem dobrą kawą. Każdy z nas uskutecznił w tym przybytku krótką blisko półgodzinną drzemkę. Oczywiście, nie spaliśmy jednocześnie. Pani w bufecie chyba się nad nami ulitowała, albowiem przeciągnęła moment zamknięcia baru do prawie wpół do trzeciej.
Po wyjściu z baru dworcowego zostały nam już tylko dwie i pół godziny oczekiwania. Nawet mniej, gdyż - jak liczyliśmy - autobus będzie musiał być podstawiony jakiś czas przed odjazdem. Przeszliśmy na dworzec autobusowy mając nadzieję, że poczekalnia będzie już otwarta. Niestety, czynna jest dopiero od piątej rano. Na szczęście na zewnątrz było kilka ławek znajdujących się w zadaszonym i osłoniętym od wiatru miejscu. Można było w tym jakże uroczym miejscu zakończyć naszą przygodę w górach Cindrel i u ich podnóża.
O piątej czterdzieści zajechał na stanowisko nasz autobus. Rozpoczął się kolejny etap naszej rumuńskiej eskapady.
C.D.N.
Wstaliśmy o siódmej rano. Rzut oka na niebo - szare, zdecydowanie za szare. Komunikat pogodowy otrzymany od Piotrka zatem się sprawdził. Jeszcze nie co do joty. Na razie tylko połowicznie, gdyż zapowiadane chmury już nadeszły, ale śnieg jeszcze nie zaczął padać. Ale że przyjdzie, to się faktycznie czuło. Tylko za ile godzin?
Miniona noc nie była już taka mroźna jak poprzednia, tym razem w śpiworze spało mi się wręcz luksusowo. Łukasz też tej nocy się wyspał. Ale jakiś mróz mimo wszystko był - przygotowując poranny posiłek znowu trzeba było skorzystać z palnika benzynowego, gdyż w kartuszu chrzęściły kostki zmrożonego gazu.
Za dnia można było obejrzeć sobie schronisko. Ale czy ta budowla faktycznie godna była miana "schronu turystycznego" - refugiul? Za dnia nasz "Różany Ogród" wyglądał bowiem jeszcze mniej ciekawie niż o zmroku. Patrząc na płaty tynku odpadające od skleconych z najrozmaitszych cegieł i cementowych bloczków ścian budynku czuło się, że za zardzewiałymi drzwiami i również pancernymi okiennicami jest jedynie wilgoć i skondensowana stęchlizna. Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej - ale chyba już nie będzie okazji, aby się o tym samemu przekonać. Pozostała jedynie konstatacja, że nocleg w namiocie był chyba najlepszym rozwiązaniem.
Po śniadaniu zaczęliśmy się zbierać do wyjścia. Gdzieś tak wtedy przyszedł kolejny sms od Piotrka:
"Teraz pokazuja, ze w Paltinis pochmurno, a w Sibiu slonecznie" (05 marca 2015, 08:39)
Trochę nas to zbudowało, gdyż cel naszego dzisiejszego pieszego odcinka, czyli miasteczko Cisnadie, znajduje się jedynie kilkanaście kilometrów od Sibiu. Może więc odrobinę niebieskiego nieba i słońce uda nam się jeszcze dzisiaj zobaczyć.
Na razie jednak wymarsz z przeuroczego inaczej "Rosengarten" - była dziewiąta rano.
Szliśmy w kierunku wschodnim. Pierwszych kilkaset metrów, aż do przełęczy Curmatura Magurii (ok. 1000 m n.p.m.), to biegnące razem cztery różne szlaki turystyczne. Widać więc, że "Rosengarten" stanowił zatem jakiś ważny punkt dla miejscowych turystów. Dochodził do niego nie tylko biegnący głównym grzbietem gór Cindrel szlak czerwonego paska, ale także trzy inne szlaki lokalne: dochodzący bezpośrednio do schronu od strony północnej niebieski krzyż z miejscowości Raşinari, następnie schodzące się na pobliskiej przełęczy Curmatura Magurii dwa szlaki - niebieski trójkąt biegnący z leżącej także po północnej stronie grzbietu wsi Cisnǎdioara (Michelsburg) oraz od południa, od doliny rzeki Sadu, czerwone kółko.
My szliśmy oczywiście grzbietowym "czerwonym paskiem". Z "Rosengarten" do przełęczy Curmatura Magurii wiedzie bardzo łagodne zejście, gdzieś tak może z 70 metrów w dół. Trochę bardziej ostry stok pojawił się już za przełęczą. Tylko że teraz trzeba było już podchodzić pod górę. Trzysta metrów podejścia, na stosunkowo krótkim dystansie, na ostatni odwiedzany przez nas cindrelski szczyt Vârful Magura (1304 m n.p.m.), dało mi się trochę we znaki. Może dlatego, że windę na Magurę zafundowaliśmy sobie z samego rana, a poza tym pokryte trawami zbocze wydawało się takie niepozorne. Magura jest praktycznie ostatnim - licząc od strony wschodniej - samodzielnym szczytem w górach Cindrel, którego wierzchołek wznosi się ponad górną granicę lasu. Przekracza tę granicę nieznacznie. Patrząc na szczyt od strony zachodniej, znad siodła przełęczy Curmatura Magurii wydaje się wręcz, że kulminacja Magury jest nawet w swej większej części zalesiona. Tymczasem wierzchołek jest bezleśny, chociaż od strony północnej krawędź lasu zbliża się już na niespełna 60 metrów (w linii prostej) do kulminacji. Następny w kierunku wschodnim samodzielny wierzchołek w grzbiecie głównym gór Cindrel - Vârful Chiciorei (1018 m n.p.m.) - jest już zalesiony. Może dlatego wytyczający szlaki turystyczne w tym masywie górskim zdecydowali, że szlak główny (czerwony pasek) tuż za szczytem Magury zbiegnie z grzbietu w kierunku północnym do zabytkowego miasteczka Cisnadie, natomiast zalesionym na tym odcinku grzbietem głównym poprowadzi turystów bardziej już podrzędny szlak niebieskiego kółka, schodzący od szczytu Magury do osady Valea Morii - przysiółka większej wioski Sadu.
Wspomniałem nieco wcześniej, że na podejściu na Magurę nieco mnie zatkało. Z ulgą można było zrzucić na moment plecak z grzbietu i po raz przedostatni spojrzeć za siebie - w stronę gór Cindrel i Lotru oraz na miejsce naszego ostatniego noclegu "Rosengarten" - to to widoczne na poniższej fotografii większe poletko śnieżne otoczone lasem. Ostatni raz popatrzymy w tę stronę może po piętnastu minutach marszu - już ze szczytu Magury. A potem obrazek ten nam się już zupełnie schowa.
Wyraźnie było widać, że pogoda pada... Wczorajsza przejrzystość powietrza, plastyka i trójwymiarowość poszczególnych planów stała się jakimś nierealnym wspomnieniem. Przecież minęło ledwie kilkanaście godzin... A tu tylko jakieś szarobure listopadowo-wczesnogrudniowe landszafty.
O tym, że to nie listopad i nie grudzień przypomniały nam pierwsze zwiastuny wiosny. Na razie jedynie niewielkie kępki przebiśniegów i bardzo jeszcze nieliczne krokusy. Wyjątkowo odważne, bo to przecież dopiero piąty dzień marca. Fioletowy szał rozpocznie się na tej połoninie dopiero na początku kwietnia...
Przebiśniegi przebiśniegami, krokusy krokusami a tu nad nasze głowy zaczynają napływać chmury i ...gorzej, bo zaczyna robić się mgliście. Trzeba iść... Na szczycie Magury pogoda jest jeszcze bardziej listopadowa i bardziej wczesnogrudniowa, niż jeszcze kwadrans temu...
Kilka chwil na szczycie i można iść dalej. Kawałeczek jeszcze grzbietem w kierunku wschodnim, czyli w kierunku Gór Fogaraskich. Tylko że dzisiaj Fogarasze nie pokazały nam się nawet na ułamek chwili. Zatopione były w mleku. Wczoraj były na wyciągnięcie ręki... dzisiaj - szkoda gadać!
A i połonina Magury zrobiła się taka jakaś mało urodziwa...
Właściwie to z ulgą zeszliśmy z grzbietu. Weszliśmy w las i na jakimś niewielkim wiatrołomie zgubiliśmy szlak. Szybko złapaliśmy jednak ładną leśną drogę kierującą się na północ, która - byliśmy tego pewni - prędzej czy później musiała się zejść ze zgubionym szlakiem. Las głównie bukowy, z pewnością piękny wczesną jesienią, teraz urodą nie porywał... Szło się jednak fajnie, często przecinając skaliste dolinki strumieni, które kilka kilometrów na północ - po połączeniu - utworzą większą dolinę Valea Urşilor.
Gdzieś tak wtedy, gdy schodziliśmy bukowym lasem do Cisnadie, zadzwonił telefon Łukasza. Odebrał, ja zaś przyśpieszyłem kroku, aby nie być mimowolnym świadkiem rozmowy. Rozmowa krótka - wiadomo roaming - więc po może dwóch minutach odwracam się do Łukasza. A jego mina zgaszona... Od razu wyjaśnia "Wiesz, Hubert zrobił 7 a". Chodzi o Huberta, kolegę Łukasza z roku i jednocześnie z Klubu Taternictwa Jaskiniowego.
Pytam, gdzie zrobił tę siódemkę. "U nas, we Wrocławiu, na ściance." - Łukasz dalej lekko skwaszony. "Mi się jeszcze siódemki zrobić nie udało" - dodaje.
Wtedy coś mnie olśniło! Wiedziałem już na bank, co będziemy robić w dwa ostatnie dni naszej zimowej tegorocznej wycieczki.
"Wiesz, Łukasz - mówię - daj spokój ze sztuczną ścianką. Jutro zobaczysz tyle naturalnych siódemek, w prawdziwej skale, że od patrzenia na nie we wszystkich możliwych kierunkach możesz narazić się na zwichnięcie karku!"
- "Gdzie?"
- "Zobaczysz!"
- "Tu, w Cindrelu?"
-"Nie, zobaczysz!"
Plan na jutro i pojutrze zaczął się więc krystalizować. Na razie Idziemy jednak do Cisnadie, cały czas schodząc stosunkowo łagodnie w dół... Żadnych stromizn, można pogadać więc o górach, wykopaliskach na Gromniku, o ostatnim Sylwestrze Łukasza spędzonym wewnątrz którejś z tatrzańskich jaskiń...
... aż doszliśmy do wspomnianej już wcześniej doliny Valea Urşilor.
Odnaleziony niespełna godzinę wcześniej szlak czerwonego pasa połączył się tutaj ze szlakiem oznaczonym czerwonym krzyżykiem, również schodzącym z grzbietu. Także z masywu Magury. Stąd do centrum Cisnadie pozostały już jedynie cztery kilometry. Najpierw szliśmy utwardzoną kamieniami stosunkowo szeroką leśną drogą, a po opuszczeniu lasu wyraźnie już węższą asfaltówką.
Ta doprowadziła nas po kilkunastu minutach do pierwszych zabudowań Cisnadie.
Tych pierwszych budynków nie fotografowałem, chociaż mające najwyżej po kilkanaście, może góra dwadzieścia lat domy były naprawdę niebrzydkie. Na pewno ładniejsze od większości naszych podmiejskich polskich pudełek. Zrobiłem natomiast zdjęcie plątaninie kabli, które ujrzeliśmy już na pierwszym w Cisnadie słupie wysokiego napięcia. Ten element rumuńskiej wiejskiej i miejskiej infrastruktury technicznej staram się uwieczniać zawsze, gdy tylko zwoje drutów i kabli wpadną mi gdzieś w oko. Chociaż pisząc "zawsze" mijam się z prawdą. Za czasów fotografii analogowej na robienie zdjęć zwisających drewnianych lub betonowych słupów zwojów kabli i drutów nie mogłem sobie pozwolić. Zmuszony byłem niejako do oszczędzania kadrów błony fotograficznej. Dopiero cyfrówka i praktycznie darmowe zdjęcia umożliwiły wejść i w "tę niszę" fotografii dokumentalnej. Akurat kable z Cisnadie były "takie sobie", tj. dosyć skromne, ale ponieważ praktycznie pierwsze podczas naszej wycieczki to zostały zadokumentowane.
Pierwszy postój w Cisnadie musiał mieć miejsce oczywiście pod sklepem. Pierwsze piwo od czterech dni i dla Łukasza pierwszy dymek od dwóch dób...
... nie odstraszyła go nawet mało zachęcająca reklama papierosów
Później już można było spokojnie i niespiesznie podążać w stronę centrum Cisnadie.
... a to rozglądając się za różnymi szczególikami miejscowej architektury
... a to prowadząc rozważania nad bardzo szczególnym znaczeniem słowa "dupa" w języku rumuńskim...
... a to zastanawiając się, kiedy wreszcie zacznie sypać zapowiadany deszcz ze śniegiem?
No i zaczął sypać. Akurat wtedy, kiedy weszliśmy do historycznego centrum miejscowości. Kolorowe bramy wejściowe do XIX-wiecznych kamienic stały się trochę mniej kolorowe i przyprószone białymi płatkami
I tak zastanawiając się, czy już teraz zakładać kurtki przeciwdeszczowe i pokrowce na plecaki, doszliśmy do centrum średniowiecznego Heltau. Bo taka jest saska nazwa dzisiejszej Cisnadie. Ujrzeliśmy najbardziej znany zabytek z tej miejscowości - monumentalny warowny kościół pod wezwaniem św. Walpurgii (Walburgi).
Kościół w Cisnadie (Heltau) jest jednym z kilkunastu saskich późnoromańskich i wczesnogotyckich kościołów obronnych w rejonie Sibiu, przy czym właśnie świątynia w Cisnadie ma najbardziej rozbudowane i architektonicznie rozwinięte elementy konstrukcji obronnych.
Źródło: J. Fabritius-Dancu, Romanische Baukunst in der Zibinsebene, "Komm mit '79. Reisen, Wandern, Erholung in Romänien", Verlag Neuer Weg, Bukarest 1979, s. 130-155, ryc. na s. 131. Na ilustracji kościół w Cisnadie oznaczony jest cyfrą 2.
Świątynia ma metrykę ponoć XII-wieczną, jednak jej późnoromańskie detale architektoniczne wskazują raczej na XIII wiek jako moment rozpoczęcia prac budowlanych. Nie można jednak oczywiście wykluczyć, że wcześniej w tym miejscu stała jakaś starsza budowla sakralna (np. drewniana), rozebrana podczas budowy nieco późniejszej świątyni. W kolejnych stuleciach kościół był przebudowany w stylu gotyckim, przy czym w XV i na początku XVI w. przybrał formę, która z niewielkimi już tylko zmianami przetrwała do naszych czasów. Cały zespół świątynny został wówczas inkastelizowany, czyli nadane zostały mu cechy obronne - przede wszystkim poprzez otoczenie kościoła podwójnym pierścieniem murów obronnych. O refugialnym (schronieniowym) charakterze kościoła świadczą utworzone w murze wewnętrznym nisze dla poszczególnych rodzin mieszczańskich.
źródło ilustracji: Wikipedia (https://ro.wikipedia.org/wiki/Biserica_ ... n%C4%83die)
według: J. Fabritius-Dancu, ilustracja na s. 141.
według: J. Fabritius-Dancu, ilustracja na s. 132.
W XVIII i XIX w. do murów zewnętrznych twierdzy zaczęto "doklejać" kamienice mieszczańskie, przez co zatracony został nieco surowy monumentalny charakter całego kompleksu.
Ale po wejściu w obręb murów twierdzy wszystko wraca do średniowiecznego porządku.
O kościele św. Walpurgii w Cisnadie i najrozmaitszych "smaczkach" jej architektury można byłoby napisać wiele. Za każdym razem, gdy zwiedza się ten obiekt, dostrzega się nowe rzeczy. Dla mnie był to drugi pobyt w tym miejscu (pierwszy raz pojawiłem się tu w sierpniu 2001 r.) i mam nadzieję, że nie ostatni. Liczę na to, że pojawię się tu w jakimś ładnym październiku, kiedy nie będzie ani ostrego słońca (jak w 2001 r.), ani śniegu z deszczem (jak teraz).
Powyżej parę obrazków z sierpnia 2001 r.
Teraz, z padającym śniegiem, było trochę nietypowo. Śnieg, a w większym stopniu i deszcz, nic nie robił (robili) sobie z prób zasłaniania obiektywu przed płatkami i kroplami. Zdjęcia wyszły, jak wyszły, ale oddają chyba klimat twierdzy.
Jedna z nisz, w której podczas oblężenia warowni (obawiano się przede wszystkim Turków), musiała się schronić wraz ze swoim dobytkiem jedna mieszczańska rodzina. Odstęp między murem a ścianą kościoła był na tyle duży, że mógł się tu zmieścić też wyładowany wóz należący do tej rodziny. Musiano pamiętać jednak o pozostawieniu wolnej przestrzeni przy ścianie świątyni, umożliwiającej wewnętrzną komunikację w obleganej twierdzy.
Świadectwo romańskiej przeszłości obiektu - absyda jednego z ramion transeptu (nawy poprzecznej)
W budynku bramnym do warowni spotkaliśmy opiekuna obiektu. Należy on do coraz mniej licznej społeczności saskiej w Cisnadie. Dziś na przeszło 16 tysięcy mieszkańców miasta, zaledwie 400-500 przyznaje się do swoich niemieckich korzeni. Reszta po II wojnie światowej wyemigrowała w kilku falach do Niemiec. Proces zaniku społeczności saskiej w Siedmiogrodzie ma swoją bogatą literaturę, zarówno historyczno-dokumentalną, jak i literaturę piękną. I to naprawdę piękną - wystarczy zapoznać się z "Fortepianem we mgle" Eginalda Schlattnera, której polskie tłumaczenie pojawiło się na rynku księgarskim kilka lat temu dzięki wydawnictwu "Czarne" Andrzeja Stasiuka.
Kilka słów - po niemiecku, a jakże - i mogliśmy z Łukaszem wejść do wnętrza świątyni...
... kiedyś, w średniowieczu, katolickiej, jednak od XVI w. już protestanckiej
Dzisiejsze wyposażenie świątyni jest dosyć surowe. Skromny XIX-wieczny ewangelicki neogotycki ołtarz zastąpił wcześniejszy późnogotycki poliptyk (wieloczłonowa nastawa ołtarzowa) z 1525 r., który w 1915. przeniesiony został do Muzeum Brukenthala w Sibiu. Z katolickiej fazy funkcjonowania świątyni zachowały się jednak freski zdobiące m.in. północną ścianę prezbiterium.
Trochę porozmawialiśmy o saskiej ludności dawnego Heltau. O dość licznych sentymentalnych powrotach, ale tylko na czas trwania wycieczki autokarowej, dawnych mieszkańców miasteczka i mocno już zadomowionych w Niemczech członków ich rodzin. O nieco rzadszych odwiedzinach miasta przez turystów z Czech i Polski. Okazuje się, że i nasi rodacy znajdują czas na odwiedzenie tej architektonicznej i krajoznawczej perełki.
I wreszcie nasz rozmówca wskazał nam drogę do najlepszej, jego zdaniem, restauracji w mieście. "Po lewej stronie rynku, następnie przez tunel (wtedy nie wiedzieliśmy, co oznacza ten tunel), a na końcu schodami do góry. Aha, i na rynku szyldu restauracji może nie być". Brzmiało tajemniczo, w sam raz na spektakularne zakończenie pierwszej górskiej części naszej tegorocznej eskapady.
Idziemy zatem do rynku, który praktycznie przylegał od strony północnej do kościoła i jego obudowanych kamienicami murów. Śnieg i deszcz, a może deszcz i śnieg, stały się jeszcze bardziej upierdliwe - zwłaszcza dla aparatów.
Zdążyliśmy sobie jednak zrobić, w takich trochę anormalnych warunkach, jedyne wspólne zdjęcie podczas całej naszej wycieczki. Wcześniej jakoś "nie było okazji"
Knajpkę znaleźliśmy bez problemów. Tunel okazał się być po prostu zacienioną bramą sieni dwutraktowej zapewne późnogotyckiej kamienicy.
Weszliśmy na górę, znaleźliśmy się w restauracji. Zamówiliśmy jedzenie - na początek "Ciorba de burta" oczywiście. I piwo - okazało się, że nie było rumuńskich piw. Chyba restauracja należała do jakiegoś zawziętego Sasa. Zdecydowaliśmy się na czeski "Staropramen". Trochę do "ciorby de burta" nie pasował, ale co zrobić?
Nasz nastrój gwałtownie się jednak poprawił, gdy kelnerka przyniosła nam zamówione dwie porcje zupy. Przyniosła je w ... wypełnionej po brzegi ciorbą wazie. Jak nic, dostaliśmy każdy z nas po dwie porcje zupy. Wielki plus dla restauracji!
Wyszliśmy z restauracji mocno najedzeni. Już nawet nie pamiętam, co było na drugie danie. Ale za to pamiętam, że na zewnątrz lało. Sprzęt fotograficzny znalazł swoje miejsce w plecaku.
Jakieś dziewczę podprowadziło nas pod przystanek busów do Sibiu. W kwestii tzw. transportu zbiorowego w Rumunii dzieje się coś podobnego jak u nas. Można oczywiście pójść na oficjalny dworzec autobusowy, ale najczęściej jest to skazywanie siebie na naprawdę bardzo długie oczekiwanie. Tymczasem w jakichś śródmiejskich zaułkach zlokalizowane są przystanki transportu prywatnego, często bardzo "nieoficjalnego". I na nich się czeka góra dwa kwadranse. Nie w każdej rumuńskiej miejscowości oczywiście, ale w tych otaczających większe miejscowości (a taką jest Sibiu) na pewno tak.
Co tu deliberować - w godzinę i 50 minut po otrzymaniu wazy z ciorbą de burta w restauracji w Cisnadie byliśmy już z Łukaszem na rynku w Sibiu. Tu wyjąłem aparat, ale tylko po to, aby kiedyś pamiętać, że błąkaliśmy się w deszczu po starówce w saskim Hermannstadt.
Teraz było szaro i mokro. Mogłem tylko opowiedzieć Łukaszowi, jaka kolorowa może być starówka w Sibiu. Że powinien się tu pojawić w pierwszy weekend września, kiedy odbywają się tutaj jedne z największych w Rumunii targów ceramiki. O, wtedy dopiero jest tu eskalacja wszystkich odcieni wszystkich kolorów! Tak było chociażby w 2010 r.
Opowiadam Łukaszowi o moich wcześniejszych odwiedzinach Sibiu, a tu nagle odzywa się mój telefon. Rzut oka na wyświetlacz - Piotrek!
"Ponoc snieg tam u was pada" (05 marca 2015, 17:29)
Tak Piotrusiu, szkoda, że nie ma Ciebie tutaj...
Znaleźliśmy trochę czasu, aby połazić po śródmiejskich zaułkach...
... i odwiedzić będący jedną z wizytówek miasta żeliwny Most Kłamców z 1859 r.,
który oczywiście jest cały czas taki sam jak wtedy, kiedy widziałem go po raz pierwszy (w 1983 r.), ale - co już nie jest tak oczywiste - którego otoczenie i kolorystyka elewacji pobliskich domów pozostają praktycznie niezmienione. Tak pamiętam to miejsce z 1983 i 2010 r.
Zwiedzanie (nawet pospieszne) zwiedzaniem, ale musieliśmy też odwiedzić miejscowe księgarnie, aby zaopatrzyć się w mapę, bez której wykrystalizowany kilka godzin wcześniej plan naszej dalszej tzw. górskiej działalności mógłby nie wypalić. Chodziło o mapę gór Trascau. Wiedziałem, że kilka lat wcześniej mapę tych gór wydał węgierski DiMap. Zresztą od pewnego czasu jestem jej posiadaczem - ale została w domu, gdyż nasze górskie plany na ten wyjazd były przecież zupełnie inne. Na mapę gór Trascau powinniśmy gdzieś jednak w Sibiu natrafić. W pierwszej księgarni jej nie było, w drugiej również, w trzeciej musiała więc być. No bo przecież "do trzech razy sztuka"! I rzeczywiście była!!!
Przy okazji obkupiłem się w inne mapy. Dwa nowe opracowania Retezatu, spośród których jedno jest naprawdę dobre, drugie tylko "wzbogaciło kolekcję". Kupiłem też nową mapę gór Şureanu - spośród dostępnych na rynku map tego masywu, ta jest zdecydowanie najlepsza.
Nie jesteśmy głodni, mamy mapy, jesteśmy po zwiedzaniu miasta, nawet po wizycie na poczcie (Łukasz koniecznie chciał zakupić znaczki pocztowe i widokówki), mogliśmy więc zacząć przymierzać się do realizacji kolejnego punktu naszej tegorocznej wyprawy. Przejazdu do podnóża gór Trascau - do miasta Turda. Albowiem tym kolejnym górskim celem miał być jeden z najbardziej znanych karpackich wąwozów - Wąwóz (kanion) Turzii (rum. Cheile Turzii), oddalony 6 kilometrów na zachód od tego miasta.
Poszliśmy w stronę dworca. Nie kolejowego, tylko sąsiadującego z nim głównego dworca autobusowego w Sibiu. Praktycznie wszystkie autobusy jadące z Sibiu do Cluju, przejeżdżają przez Turdę. Trzeba było tylko jakiś kurs wybrać. Mieliśmy jeszcze jakieś wieczorne połączenie w tym dniu z Turdą, ale od razu z niego zrezygnowaliśmy. Przyjazd w nocy do nieznanego miasta, w śniegu lub deszczu (bo znów się rozpadało), to gwarantowany nieciekawy kibel. Bo że turystyczne "kible" mają swoją klasyfikację i kategoryzację, to chyba każdy wie. My chcieliśmy przeczekać noc tutaj - w Sibiu. Mieć kibel kategorii Lux. Zorientowaliśmy się, że pierwszy poranny autobus do Cluju, a zatem i do Turdy, odjeżdża o godzinie 6 rano... i zawróciliśmy do miasta.
Może z 250 m od dworca, tuż za pierwszym skrzyżowaniem ze światłami, po prawej stronie ulicy jest duża kawiarnia rockowa. Czynna do pierwszej w nocy. Pierwsze cztery godziny czekania do odjazdu autobusu mieliśmy już wypełnione treścią. Treścią muzyczną (rock niestety tylko zachodni, nic rumuńskiego, a szkoda!), treścią piwną (po trzy "Ursusy" na głowę to jak na cztery godziny niewiele) i kartograficzną (studiowanie zakupionych parę godzin wcześniej map). Łukasz zabrał się też za pisanie kartek pocztowych. I tak zeszło do pierwszej w nocy.
Kolejnym odwiedzanym tej nocy przybytkiem był bar na dworcu kolejowym. Czynny do drugiej w nocy. Piwa już nie zamawialiśmy. Zadowoliliśmy się całkiem dobrą kawą. Każdy z nas uskutecznił w tym przybytku krótką blisko półgodzinną drzemkę. Oczywiście, nie spaliśmy jednocześnie. Pani w bufecie chyba się nad nami ulitowała, albowiem przeciągnęła moment zamknięcia baru do prawie wpół do trzeciej.
Po wyjściu z baru dworcowego zostały nam już tylko dwie i pół godziny oczekiwania. Nawet mniej, gdyż - jak liczyliśmy - autobus będzie musiał być podstawiony jakiś czas przed odjazdem. Przeszliśmy na dworzec autobusowy mając nadzieję, że poczekalnia będzie już otwarta. Niestety, czynna jest dopiero od piątej rano. Na szczęście na zewnątrz było kilka ławek znajdujących się w zadaszonym i osłoniętym od wiatru miejscu. Można było w tym jakże uroczym miejscu zakończyć naszą przygodę w górach Cindrel i u ich podnóża.
O piątej czterdzieści zajechał na stanowisko nasz autobus. Rozpoczął się kolejny etap naszej rumuńskiej eskapady.
C.D.N.
Bogactwo tych bacowek na rumunskich poloninach to cos pieknego! fajny tez straszak na niedzwiedzie i raj piromana przy odpalaniu kuchenki!
A bazar z ceramika chyba musi byc bardzo irytujacy dla ludzi ktorzy trafiaja na niego jadac w gory.. Tyle dobra a nic kupic nie mozesz (no chyba ze piszac sie na noszenie i ryzykujac stluczeniem...)
Ile razy w gorach cos takiego widzialam, takie szczegoly ze mozna kamienie na odleglych graniach policzyc to oznaczalo ze sucha stopa w doliny nie zejdziemy a dobra pogode mozna liczyc w godzinach... Wiec zawsze takie cudne widoki sa dla mnie smutne zarazem..
A bazar z ceramika chyba musi byc bardzo irytujacy dla ludzi ktorzy trafiaja na niego jadac w gory.. Tyle dobra a nic kupic nie mozesz (no chyba ze piszac sie na noszenie i ryzykujac stluczeniem...)
A teraz widok marzenie - każdy szczególik w grani, każdy żleb... a wszystko to z kilkudziesięciokilometrowej odległości. Rewelacja. I tak praktycznie przez cały dzień...
Ile razy w gorach cos takiego widzialam, takie szczegoly ze mozna kamienie na odleglych graniach policzyc to oznaczalo ze sucha stopa w doliny nie zejdziemy a dobra pogode mozna liczyc w godzinach... Wiec zawsze takie cudne widoki sa dla mnie smutne zarazem..
Ostatnio zmieniony 2015-07-07, 22:48 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
6 marca 2015 r. (piątek)
Przeszło trzygodzinna podróż minęła błyskawicznie. Oczywiście, przez całą drogę spaliśmy. Któryś z nas obudził się gdzieś tak kwadrans przed przyjazdem do Turdy.
Po wyjściu z autobusu wystarczył rzut oka na okolice tzw. dworca autobusowego, abyśmy zaczęli błogosławić naszą podjętą w dniu poprzednim decyzję. Przeczekanie nocy w Sibiu było strzałem w dziesiątkę. Przyjeżdżając do Turdy poprzedniego dnia wieczorem, już po zmroku, znaleźlibyśmy się - delikatnie mówiąc - w mało komfortowej sytuacji. Po prostu mielibyśmy klasyczny kibel do sześcianu. Późnowieczornych autobusów, które mogłyby nas wywieźć gdzieś poza miasto, do podnóża gór, już byśmy nie mieli żadnych. W centrum nieznanej nam Turdy, przy dworcu autobusowym, nie znaleźlibyśmy żadnego porządnego miejsca na rozbicie namiotu; nocnych knajpek zero, na przystanku zaś żadnych warunków do przeczekania nocy - kilka ławeczek na zewnątrz budki dyspozytora i kasy biletowej. Jeśli dodam, że z jednej strony do dworca autobusowego przylega dzielnica romska, to staje się jasne, że przeczekana w Turdzie noc zapadłaby nam na długo w pamięć z zupełnie innych powodów, niż ta w Sibiu. Czekałaby nas z pewnością nocna wędrówka, na dodatek w deszczu ze śniegiem - gdzieś poza miasto.
Tylko, że Turda należy do dosyć rozległych miast...
Miasto, liczące blisko 45 tysięcy mieszkańców, absolutnie nas nie zachwyciło. Zaniedbane, dodatkowo parszywa pogoda odbierała Turdzie resztki jej uroku. Bo jakiś tam urok podobno ma - jest trochę zabytków, są to w większości jednak budowle z XIX i początku XX w. Cerkwie, kościoły, późnoklasycystyczne i secesyjne kamienice. Jest też atrakcja znacznie starsza - archeologiczna: w Turdzie znajdował się w II-IV w. n.e. obóz warowny rzymskiego V legionu. Ruiny udostępniono do zwiedzania, lecz z pewnością nie jest to przedmiot zimowych wzruszeń archeologicznych - po krótkiej konsultacji z Łukaszem przełożyliśmy zwiedzanie "Castrul roman Potaissa" na jakieś bliżej nieokreślone przyszłe lato. Zerknęliśmy tylko na strzegącą ronda w centrum miasta Wilczycę kapitolińską, która ma symbolizować rzymskie tradycje Turdy
W centrum znajduje się też trochę ciekawych budynków użyteczności publicznej. Ale tych obiektów jakoś nie planowaliśmy zwiedzać, podobnie jak i znanej, udostępnionej do zwiedzania dawnej kopalni soli znajdującej się parę kilometrów na wschód od Turdy - od razu zaczęliśmy się rozglądać za przystankiem busów jadących do wioski Cheia. Wioski leżącej u podnóża gór Trascău.
Na bus do Cheia czekaliśmy stosunkowo krótko. Dwudziestokilkuminutowa jazda - byliśmy jedynymi plecakowiczami. Wioska uroczo brzydka, ale przy padającym deszczu wybitnie niefotogeniczna. Aparat wyjąłem, gdy przestał padać śnieg z deszczem - zastąpił go śnieg... A zdjęcie miało być tylko jedno. Takie dokumentujące, że zawitaliśmy w góry Trascău.
Śnieg na początku tylko prószył...
Ale nieco później, gdy szliśmy już z Chei w stronę gór, był to już regularny opad gęstego mokrego śniegu...
Zamieniliśmy się w dwa oblepione śniegiem bałwany i na takie postacie zwróciły swoją uwagę pasterskie psy. Były nad wyraz grzeczne, zwłaszcza wtedy, gdy obserwowały nasz posiłek. Wlepiały w nas swoje proszące oczy i czekały...
Oczywiście, doczekały się... Jedzenia mieliśmy jeszcze sporo. Dzień spędzony w Cisnadie i Sibiu spowodował, że dźwigaliśmy całą naszą kulinarną piątkową dniówkę. W stronę psiaków poleciał kawałek kromki chleba z pasztetem, jakiś kabanos, coś wyskrobanego z dna puszki.
Były nasze... A może na odwrót?
A sypało coraz bardziej. Nie zaskoczyła nas więc informacja, jaką otrzymaliśmy od Piotrka. Wysłał, w odstępie minuty, aż dwa sms-y. Najpierw:
"Pokazuja, ze macie totalna zime i sypie snieg" (06 marca 2015, 10:25)
I za moment:
"I tak ma byc do poniedzialku" (06 marca 2015, 10:26)
No to cóż, do końca naszej wycieczki jesteśmy zatem skazani na szaro-burą śnieżną pogodę. Szaro-burą, bo już na nawet kawałek niebieskiego nieba nie mogliśmy liczyć.
Pasterz ze swoimi owcami, osiołkiem i psami poszedł w swoją stronę, my zaś w swoją i po chwili natknęliśmy się na szlakowskaz. Do Cheile Turzii, czyli Wąwozu Turzii, tylko jeden kilometr - zaledwie piętnastominutowy spacer. A właśnie ten wąwóz, bardzo często określany jako Wąwóz Turdy, był celem naszego wypadu w Góry Trascău.
Wąwóz powinien być z tego miejsca widoczny. Ale widzieliśmy tylko mleko. I cały czas padający śnieg. Łukasz trochę z niedowierzaniem słuchał moich wspomnień sprzed dziesięciu lat (z maja 2005 r.), że widok na wąwóz z miejsca, w którym stoimy, naprawdę robi wrażenie.
Schodziliśmy w stronę wąwozu, do doliny rzeki Hăşdate, asfaltową, pokrytą śniegiem drogą. Nic nie było widać. Zatrzymaliśmy się dopiero przy schronisku.
"Cabana Cheile Turzii" to schronisko dość nietypowe pod względem architektonicznym. Przypomina bardziej jakąś podmiejską dużą willę z początków XX w. Tu strzeże wejścia do Wąwozu Turzii.
Budynek schroniska odrobinę się zmienił w porównaniu z wiosną 2005 r. Niestety drewniany gont zastąpiony został ceramiczną dachówka z jakiejś rumuńskiej Castoramy lub Obi. Ale na dodatek zniknęło jeszcze urocze okienko przy schroniskowej wieżyczce.
Schronisko wzniesiono na wysokości 450 m n.p.m. Obiekt stanowi jeden z największych w rumuńskich Karpatach węzłów szlaków turystycznych. Schodzą się tu niemal wszystkie możliwe warianty rumuńskich szlaków. Szlaki malowane są w tym kraju w trzech kolorach (czerwonym, żółtym i niebieskim - są to barwy narodowe Rumunii, występujące na fladze narodowej) i w każdym z tych kolorów przedstawione są cztery znaki przedstawione na białym tle (pionowe pasy, krzyże, trójkąty i kółka). Z dwunastu (3 x 4 = 12) możliwych wariantów, przy schronisku "Cheile Turzii" napotkamy ich aż dziewięć - brakuje tylko żółtego krzyża, niebieskiego kółka i niebieskiego pasa (tu na fotografii z maja 2005 r. - znaki umieszczone na ścianie schroniska widoczne są nad dachem zaparkowanej przy budynku Dacii).
Nasz plan był prosty. Wynająć schroniskowy pokój, zrzucić bety, umyć się i wyjść na lekko na zwiedzanie wąwozu. Powrót do schroniska, nocleg z ostatnią przed powrotem do Polski kąpielą, rano jeszcze jakiś spacer na górną krawędź wąwozu i powrót do Turdy. Stamtąd przejazd do Cluju i oczekiwanie na autobus linii "Orange-Ways", który zabierze nas do Budapesztu. Plan nad wyraz prosty, realizacja zdawałoby się również lekka, łatwa i przyjemna.
Ale nasz prosty plan zaczął się sypać już w pierwszej minucie pobytu w schronisku, właściwie powinienem napisać: pobytu przy schronisku.
Gdy tylko chcieliśmy wejść do budynku, z przylegającego doń pomieszczenia gospodarczego wyleciał jakiś człowiek i po prostu nas pogonił. Z mieszaniny węgierskich i rumuńskich słów zrozumieliśmy tylko, że szefa schroniska jeszcze nie ma, przyjedzie maszyną (samochodem) i wtedy dopiero będzie można wejść do obiektu.
No cóż, był dopiero początek dnia - poczekamy! Jakieś drugie śniadanie przekąsiliśmy przy stosie stołów i ławek złożonych pod drewnianym dachem przyschroniskowej wiaty. Aha - gdy chcieliśmy zdjąć jedną z ławek i ustawić na podeście, wyleciał z tej samej pakamery inny tym razem facet w gumiakach i już tylko po rumuńsku odwiódł nas od realizacji naszego zamiaru. Mieliśmy więc dość nietypowe szwedzko-rumuńsko-węgierskie stoły.
Czekaliśmy więc na szefa. Z okienka pakamery gapiły się na nas cały czas dwie pary oczu. Trochę chyba wnerwiliśmy obydwu patrzących naszą samodzielnością, tzn. tym, że ostentacyjnie zaczęliśmy pod oknem gotować na palniku wodę na herbatę i zupkę.
My zaś zastanawialiśmy się, czy wynająć pokój, czy jeden z niewielkich drewnianych domków, znajdujących się tuż obok schroniska. Z wcześniejszych wyjazdów wiedziałem, że ta druga opcja jest zdecydowanie tańsza.
A tymczasem przed schronisko i "bungalowy" zajechał sam szef schroniska.
Zapytaliśmy o nocleg. Dobrze mówił po niemiecku. Cenę za pokój rzucił taką, że zrezygnowaliśmy od razu. Po 90 lei od głowy to zdecydowana przesada. O domkach nawet nie chciał rozmawiać. Myślał zapewne, że jesteśmy w sytuacji przymusowej, i prędzej czy później przystaniemy na jego "ofertę cenową". Rzucił też, że w najbliższej okolicy nic tańszego nie znajdziemy. Jakoś nie zauważył, że do plecaka mam przytroczony namiot.
Poleźliśmy więc z plecakami na grzbietach w stronę wąwozu Turzii. Kilkaset metrów za schroniskiem zostawiliśmy nasze worki gdzieś w leśnych krzakach i, tak jak jeszcze półtorej godziny wcześniej planowaliśmy, na lekko weszliśmy w gardziel wąwozu.
Założyliśmy raczki. W świeżym i mokrym śniegu, pod którym zalegała warstwa bukowych liści, zupełnie nie zdawały egzaminu. Pod butami mieliśmy nie kolce raczków, tylko wysokie na 5-6 centymetrów śnieżno-liściaste koturny. Po drugiej próbie zrzucenia tych koturnów daliśmy sobie z raczkami spokój. Do gumowej wibramowej podeszwy śnieg już się nie przyklejał.
Tymczasem weszliśmy w strefę, gdzie wąwóz robi się najwęższy. W miejscu, w którym pojawiły się łańcuchy, zaczęły nam przeszkadzać kijki. Ale szliśmy dalej i zrealizowaliśmy nasz szatański plan pierwszego znanego nam zimowego wrocławskiego trawersu Wąwozu Turzii. To oczywiście żart, ale wziął się z tego, że i wśród mieszkańców Rumunii nie jest to popularny cel wycieczek zimowych (po wrzuceniu w google słów "Turzii in iarna" - Turzii w zimie - pojawia się zaskakująco mało linków do zdjęć i filmów).
Było ślisko, w najbardziej niebezpiecznych miejscach aparat fotograficzny szedł do pokrowca. Coś tam jednak się udokumentowało.
Największy dreszczyk emocji mieliśmy w tym mniej więcej miejscu, uwidocznionym na filmiku znalezionym w sieci - od minuty 15:02 do 17:30.
https://www.youtube.com/watch?v=hfK9UbRIyMU
Tylko, że my mieliśmy pod stopami jeszcze śnieg, a pod nim w kilku miejscach nawet i lód.
W ścianach wąwozu znajduje się kilkadziesiąt jaskiń. Doliczono się około 60 otworów, jednak wiele z nich to różne wyloty tych samych jaskiń. Niektóre z nich wykorzystywane były przez ludzi już w pradziejach. W dwóch grotach, znajdujących się stosunkowo niedaleko od dna kanionu, archeolodzy odkryli ceramikę z okresu neolitu - młodszej epoki kamienia. Ułamki naczyń pochodzą z około 2300 r. p.n.e. Ja byłem w obydwu tych jaskiniach w 2005 r., tym razem poczekałem nad rzeką na Łukasza. Spędził w nich trochę czasu - wyżywał się nie tylko archeologicznie, ale przede wszystkim speleologicznie. Tu fotografie sprzed dziesięciu lat.
Jeszcze kilkanaście minut wędrówki, już tym razem łatwą i bezpieczną ścieżką, i znaleźliśmy się przy zachodnim wylocie Wąwozu Turzii
Jest tu ładne miejsce na biwak, ale raczej nie zimą
Do schroniska powróciliśmy tą samą drogą, po naszych śladach. Było nawet trudniej niż kilkadziesiąt minut wcześniej. Miejsca, w których stawialiśmy wcześniej stopy, podsiąknęły wodą i pokryły się w tych miejscach warstewką lodu. Trochę więc nasz powrót potrwał. Plecaki czekały w swoim miejscu - niegościnne schronisko również.
Weszliśmy do schroniska. W jadalni właściciel siedział przy jednym ze stolików z dwójką dzieci. Grali w trójkę, na dwóch laptopach, w jakąś kosmiczną strzelankę. Odwrócił się do nas, a na jego twarzy pojawił się wyraz tryumfu. Zgasł, gdy któryś z nas poprosił o dwa piwa. Był tylko "Bergenbier" w puszkach, którego normalnie byśmy nie wzięli, ale cóż - dla chwili tym razem naszej satysfakcji - warto było.
Szef był nad wyraz zdenerwowany. Dzieciaki - mówiły do niego "tato" - niemiłosiernie ogrywały go w grze. Co chwila spoglądał na nas i w oczach widzieliśmy wręcz żądanie, abyśmy już sobie poszli. A my cóż - poprosiliśmy o dwa następne piwa.
Nie spieszyliśmy się z piciem, było jeszcze stosunkowo wcześnie, jakieś miejsce w pobliżu na rozbicie namiotu już sobie upatrzyliśmy. A zatem spokojnie siedzieliśmy przy naszym stoliku, studiowaliśmy mapy, przeglądaliśmy zdjęcia, raz czy drugi któryś z nas poszedł do WC, czy też na zewnątrz schroniska sprawdzić, jaka jest pogoda. W pewnym momencie doczekaliśmy się chyba apogeum zniecierpliwienia szefa schroniska - podszedł do naszego stolika i przy nas, tuż nad naszymi głowami, zmiął w rękach dwie puste puszki po piwie. Te z pierwszej kolejki. Z czymś takim spotkałem się po raz pierwszy w moim turystycznym życiu. Nie tylko w Rumunii. W ogóle!
Zniesmaczenie całą sytuacją wygrało. Wyszliśmy ze schroniska i przeszliśmy drogą dojazdową, wiodącą do tego obiektu, w stronę Turdy. Może z cztery-pięć minut od schroniska znajduje się kompleks zadaszonych letnich sezonowych knajpek - sprzedają tam jakieś hamburgery, lody i tego typu rzeczy. Były też stoliki i ławki - tam chcieliśmy upichcić sobie jakiś obiad.
Wzięliśmy się za gotowanie
Ledwie wyjęliśmy palnik i gary, gdy od strony schroniska przylatuje jeden z poznanych rano robotników i machając rękami oznajmia, że te budy też należą do szefula. O matko boska! Jakiś obłęd! Powiedziałem mu, że tylko coś ciepłego zjemy i za godzinę odejdziemy na amen. Wyjął komórkę i zadzwonił - wiadomo, że do szefa. Dostaliśmy zgodę.
Tymczasem gość podszedł do stojącej chyba "od zawsze" przy jednej z budek Dacii, wyciągnął spod przedniego siedzenia pęk kluczy i obszedł z nimi wszystkie budki, sprawdzając, czy przypadkiem któraś z nich nie jest otwarta. Obchód wypadł chyba po jego myśli.
My zaś nasz dwudaniowy obiadek ugotowaliśmy i skonsumowaliśmy, cały czas pod bacznym spojrzeniem naszego "pilnowacza". Stał sobie przy sąsiedniej wiacie (to ten w czerwonej kurtce) i przez cały czas rozmawiał przez telefon. Czy była to relacja dotycząca naszych czynności, tego niestety nie wiem.
On pewnie rozmawiał o nas, a ja z Łukaszem o nim i jego szefie. Wypadł więc remis. Konkluzja jest taka, że takiego buca, jakim był gospodarujący w marcu 2015 r. szef schroniska "Cabana Cheile Turzii", jeszcze w górach nie spotkałem. Schroniska - przynajmniej z tym personelem - zdecydowanie nie polecam.
Od wiaty, pod którą jedliśmy obiad do wybranego miejsca na rozbicie namiot było najwyżej dwieście metrów. Zaczęliśmy go stawiać, gdy już zmierzchało. Tym razem nikt nie przybiegł z informacją, że i nadrzeczna łąka jest własnością szefa schroniska.
C.D.N.
Przeszło trzygodzinna podróż minęła błyskawicznie. Oczywiście, przez całą drogę spaliśmy. Któryś z nas obudził się gdzieś tak kwadrans przed przyjazdem do Turdy.
Po wyjściu z autobusu wystarczył rzut oka na okolice tzw. dworca autobusowego, abyśmy zaczęli błogosławić naszą podjętą w dniu poprzednim decyzję. Przeczekanie nocy w Sibiu było strzałem w dziesiątkę. Przyjeżdżając do Turdy poprzedniego dnia wieczorem, już po zmroku, znaleźlibyśmy się - delikatnie mówiąc - w mało komfortowej sytuacji. Po prostu mielibyśmy klasyczny kibel do sześcianu. Późnowieczornych autobusów, które mogłyby nas wywieźć gdzieś poza miasto, do podnóża gór, już byśmy nie mieli żadnych. W centrum nieznanej nam Turdy, przy dworcu autobusowym, nie znaleźlibyśmy żadnego porządnego miejsca na rozbicie namiotu; nocnych knajpek zero, na przystanku zaś żadnych warunków do przeczekania nocy - kilka ławeczek na zewnątrz budki dyspozytora i kasy biletowej. Jeśli dodam, że z jednej strony do dworca autobusowego przylega dzielnica romska, to staje się jasne, że przeczekana w Turdzie noc zapadłaby nam na długo w pamięć z zupełnie innych powodów, niż ta w Sibiu. Czekałaby nas z pewnością nocna wędrówka, na dodatek w deszczu ze śniegiem - gdzieś poza miasto.
Tylko, że Turda należy do dosyć rozległych miast...
Miasto, liczące blisko 45 tysięcy mieszkańców, absolutnie nas nie zachwyciło. Zaniedbane, dodatkowo parszywa pogoda odbierała Turdzie resztki jej uroku. Bo jakiś tam urok podobno ma - jest trochę zabytków, są to w większości jednak budowle z XIX i początku XX w. Cerkwie, kościoły, późnoklasycystyczne i secesyjne kamienice. Jest też atrakcja znacznie starsza - archeologiczna: w Turdzie znajdował się w II-IV w. n.e. obóz warowny rzymskiego V legionu. Ruiny udostępniono do zwiedzania, lecz z pewnością nie jest to przedmiot zimowych wzruszeń archeologicznych - po krótkiej konsultacji z Łukaszem przełożyliśmy zwiedzanie "Castrul roman Potaissa" na jakieś bliżej nieokreślone przyszłe lato. Zerknęliśmy tylko na strzegącą ronda w centrum miasta Wilczycę kapitolińską, która ma symbolizować rzymskie tradycje Turdy
W centrum znajduje się też trochę ciekawych budynków użyteczności publicznej. Ale tych obiektów jakoś nie planowaliśmy zwiedzać, podobnie jak i znanej, udostępnionej do zwiedzania dawnej kopalni soli znajdującej się parę kilometrów na wschód od Turdy - od razu zaczęliśmy się rozglądać za przystankiem busów jadących do wioski Cheia. Wioski leżącej u podnóża gór Trascău.
Na bus do Cheia czekaliśmy stosunkowo krótko. Dwudziestokilkuminutowa jazda - byliśmy jedynymi plecakowiczami. Wioska uroczo brzydka, ale przy padającym deszczu wybitnie niefotogeniczna. Aparat wyjąłem, gdy przestał padać śnieg z deszczem - zastąpił go śnieg... A zdjęcie miało być tylko jedno. Takie dokumentujące, że zawitaliśmy w góry Trascău.
Śnieg na początku tylko prószył...
Ale nieco później, gdy szliśmy już z Chei w stronę gór, był to już regularny opad gęstego mokrego śniegu...
Zamieniliśmy się w dwa oblepione śniegiem bałwany i na takie postacie zwróciły swoją uwagę pasterskie psy. Były nad wyraz grzeczne, zwłaszcza wtedy, gdy obserwowały nasz posiłek. Wlepiały w nas swoje proszące oczy i czekały...
Oczywiście, doczekały się... Jedzenia mieliśmy jeszcze sporo. Dzień spędzony w Cisnadie i Sibiu spowodował, że dźwigaliśmy całą naszą kulinarną piątkową dniówkę. W stronę psiaków poleciał kawałek kromki chleba z pasztetem, jakiś kabanos, coś wyskrobanego z dna puszki.
Były nasze... A może na odwrót?
A sypało coraz bardziej. Nie zaskoczyła nas więc informacja, jaką otrzymaliśmy od Piotrka. Wysłał, w odstępie minuty, aż dwa sms-y. Najpierw:
"Pokazuja, ze macie totalna zime i sypie snieg" (06 marca 2015, 10:25)
I za moment:
"I tak ma byc do poniedzialku" (06 marca 2015, 10:26)
No to cóż, do końca naszej wycieczki jesteśmy zatem skazani na szaro-burą śnieżną pogodę. Szaro-burą, bo już na nawet kawałek niebieskiego nieba nie mogliśmy liczyć.
Pasterz ze swoimi owcami, osiołkiem i psami poszedł w swoją stronę, my zaś w swoją i po chwili natknęliśmy się na szlakowskaz. Do Cheile Turzii, czyli Wąwozu Turzii, tylko jeden kilometr - zaledwie piętnastominutowy spacer. A właśnie ten wąwóz, bardzo często określany jako Wąwóz Turdy, był celem naszego wypadu w Góry Trascău.
Wąwóz powinien być z tego miejsca widoczny. Ale widzieliśmy tylko mleko. I cały czas padający śnieg. Łukasz trochę z niedowierzaniem słuchał moich wspomnień sprzed dziesięciu lat (z maja 2005 r.), że widok na wąwóz z miejsca, w którym stoimy, naprawdę robi wrażenie.
Schodziliśmy w stronę wąwozu, do doliny rzeki Hăşdate, asfaltową, pokrytą śniegiem drogą. Nic nie było widać. Zatrzymaliśmy się dopiero przy schronisku.
"Cabana Cheile Turzii" to schronisko dość nietypowe pod względem architektonicznym. Przypomina bardziej jakąś podmiejską dużą willę z początków XX w. Tu strzeże wejścia do Wąwozu Turzii.
Budynek schroniska odrobinę się zmienił w porównaniu z wiosną 2005 r. Niestety drewniany gont zastąpiony został ceramiczną dachówka z jakiejś rumuńskiej Castoramy lub Obi. Ale na dodatek zniknęło jeszcze urocze okienko przy schroniskowej wieżyczce.
Schronisko wzniesiono na wysokości 450 m n.p.m. Obiekt stanowi jeden z największych w rumuńskich Karpatach węzłów szlaków turystycznych. Schodzą się tu niemal wszystkie możliwe warianty rumuńskich szlaków. Szlaki malowane są w tym kraju w trzech kolorach (czerwonym, żółtym i niebieskim - są to barwy narodowe Rumunii, występujące na fladze narodowej) i w każdym z tych kolorów przedstawione są cztery znaki przedstawione na białym tle (pionowe pasy, krzyże, trójkąty i kółka). Z dwunastu (3 x 4 = 12) możliwych wariantów, przy schronisku "Cheile Turzii" napotkamy ich aż dziewięć - brakuje tylko żółtego krzyża, niebieskiego kółka i niebieskiego pasa (tu na fotografii z maja 2005 r. - znaki umieszczone na ścianie schroniska widoczne są nad dachem zaparkowanej przy budynku Dacii).
Nasz plan był prosty. Wynająć schroniskowy pokój, zrzucić bety, umyć się i wyjść na lekko na zwiedzanie wąwozu. Powrót do schroniska, nocleg z ostatnią przed powrotem do Polski kąpielą, rano jeszcze jakiś spacer na górną krawędź wąwozu i powrót do Turdy. Stamtąd przejazd do Cluju i oczekiwanie na autobus linii "Orange-Ways", który zabierze nas do Budapesztu. Plan nad wyraz prosty, realizacja zdawałoby się również lekka, łatwa i przyjemna.
Ale nasz prosty plan zaczął się sypać już w pierwszej minucie pobytu w schronisku, właściwie powinienem napisać: pobytu przy schronisku.
Gdy tylko chcieliśmy wejść do budynku, z przylegającego doń pomieszczenia gospodarczego wyleciał jakiś człowiek i po prostu nas pogonił. Z mieszaniny węgierskich i rumuńskich słów zrozumieliśmy tylko, że szefa schroniska jeszcze nie ma, przyjedzie maszyną (samochodem) i wtedy dopiero będzie można wejść do obiektu.
No cóż, był dopiero początek dnia - poczekamy! Jakieś drugie śniadanie przekąsiliśmy przy stosie stołów i ławek złożonych pod drewnianym dachem przyschroniskowej wiaty. Aha - gdy chcieliśmy zdjąć jedną z ławek i ustawić na podeście, wyleciał z tej samej pakamery inny tym razem facet w gumiakach i już tylko po rumuńsku odwiódł nas od realizacji naszego zamiaru. Mieliśmy więc dość nietypowe szwedzko-rumuńsko-węgierskie stoły.
Czekaliśmy więc na szefa. Z okienka pakamery gapiły się na nas cały czas dwie pary oczu. Trochę chyba wnerwiliśmy obydwu patrzących naszą samodzielnością, tzn. tym, że ostentacyjnie zaczęliśmy pod oknem gotować na palniku wodę na herbatę i zupkę.
My zaś zastanawialiśmy się, czy wynająć pokój, czy jeden z niewielkich drewnianych domków, znajdujących się tuż obok schroniska. Z wcześniejszych wyjazdów wiedziałem, że ta druga opcja jest zdecydowanie tańsza.
A tymczasem przed schronisko i "bungalowy" zajechał sam szef schroniska.
Zapytaliśmy o nocleg. Dobrze mówił po niemiecku. Cenę za pokój rzucił taką, że zrezygnowaliśmy od razu. Po 90 lei od głowy to zdecydowana przesada. O domkach nawet nie chciał rozmawiać. Myślał zapewne, że jesteśmy w sytuacji przymusowej, i prędzej czy później przystaniemy na jego "ofertę cenową". Rzucił też, że w najbliższej okolicy nic tańszego nie znajdziemy. Jakoś nie zauważył, że do plecaka mam przytroczony namiot.
Poleźliśmy więc z plecakami na grzbietach w stronę wąwozu Turzii. Kilkaset metrów za schroniskiem zostawiliśmy nasze worki gdzieś w leśnych krzakach i, tak jak jeszcze półtorej godziny wcześniej planowaliśmy, na lekko weszliśmy w gardziel wąwozu.
Założyliśmy raczki. W świeżym i mokrym śniegu, pod którym zalegała warstwa bukowych liści, zupełnie nie zdawały egzaminu. Pod butami mieliśmy nie kolce raczków, tylko wysokie na 5-6 centymetrów śnieżno-liściaste koturny. Po drugiej próbie zrzucenia tych koturnów daliśmy sobie z raczkami spokój. Do gumowej wibramowej podeszwy śnieg już się nie przyklejał.
Tymczasem weszliśmy w strefę, gdzie wąwóz robi się najwęższy. W miejscu, w którym pojawiły się łańcuchy, zaczęły nam przeszkadzać kijki. Ale szliśmy dalej i zrealizowaliśmy nasz szatański plan pierwszego znanego nam zimowego wrocławskiego trawersu Wąwozu Turzii. To oczywiście żart, ale wziął się z tego, że i wśród mieszkańców Rumunii nie jest to popularny cel wycieczek zimowych (po wrzuceniu w google słów "Turzii in iarna" - Turzii w zimie - pojawia się zaskakująco mało linków do zdjęć i filmów).
Było ślisko, w najbardziej niebezpiecznych miejscach aparat fotograficzny szedł do pokrowca. Coś tam jednak się udokumentowało.
Największy dreszczyk emocji mieliśmy w tym mniej więcej miejscu, uwidocznionym na filmiku znalezionym w sieci - od minuty 15:02 do 17:30.
https://www.youtube.com/watch?v=hfK9UbRIyMU
Tylko, że my mieliśmy pod stopami jeszcze śnieg, a pod nim w kilku miejscach nawet i lód.
W ścianach wąwozu znajduje się kilkadziesiąt jaskiń. Doliczono się około 60 otworów, jednak wiele z nich to różne wyloty tych samych jaskiń. Niektóre z nich wykorzystywane były przez ludzi już w pradziejach. W dwóch grotach, znajdujących się stosunkowo niedaleko od dna kanionu, archeolodzy odkryli ceramikę z okresu neolitu - młodszej epoki kamienia. Ułamki naczyń pochodzą z około 2300 r. p.n.e. Ja byłem w obydwu tych jaskiniach w 2005 r., tym razem poczekałem nad rzeką na Łukasza. Spędził w nich trochę czasu - wyżywał się nie tylko archeologicznie, ale przede wszystkim speleologicznie. Tu fotografie sprzed dziesięciu lat.
Jeszcze kilkanaście minut wędrówki, już tym razem łatwą i bezpieczną ścieżką, i znaleźliśmy się przy zachodnim wylocie Wąwozu Turzii
Jest tu ładne miejsce na biwak, ale raczej nie zimą
Do schroniska powróciliśmy tą samą drogą, po naszych śladach. Było nawet trudniej niż kilkadziesiąt minut wcześniej. Miejsca, w których stawialiśmy wcześniej stopy, podsiąknęły wodą i pokryły się w tych miejscach warstewką lodu. Trochę więc nasz powrót potrwał. Plecaki czekały w swoim miejscu - niegościnne schronisko również.
Weszliśmy do schroniska. W jadalni właściciel siedział przy jednym ze stolików z dwójką dzieci. Grali w trójkę, na dwóch laptopach, w jakąś kosmiczną strzelankę. Odwrócił się do nas, a na jego twarzy pojawił się wyraz tryumfu. Zgasł, gdy któryś z nas poprosił o dwa piwa. Był tylko "Bergenbier" w puszkach, którego normalnie byśmy nie wzięli, ale cóż - dla chwili tym razem naszej satysfakcji - warto było.
Szef był nad wyraz zdenerwowany. Dzieciaki - mówiły do niego "tato" - niemiłosiernie ogrywały go w grze. Co chwila spoglądał na nas i w oczach widzieliśmy wręcz żądanie, abyśmy już sobie poszli. A my cóż - poprosiliśmy o dwa następne piwa.
Nie spieszyliśmy się z piciem, było jeszcze stosunkowo wcześnie, jakieś miejsce w pobliżu na rozbicie namiotu już sobie upatrzyliśmy. A zatem spokojnie siedzieliśmy przy naszym stoliku, studiowaliśmy mapy, przeglądaliśmy zdjęcia, raz czy drugi któryś z nas poszedł do WC, czy też na zewnątrz schroniska sprawdzić, jaka jest pogoda. W pewnym momencie doczekaliśmy się chyba apogeum zniecierpliwienia szefa schroniska - podszedł do naszego stolika i przy nas, tuż nad naszymi głowami, zmiął w rękach dwie puste puszki po piwie. Te z pierwszej kolejki. Z czymś takim spotkałem się po raz pierwszy w moim turystycznym życiu. Nie tylko w Rumunii. W ogóle!
Zniesmaczenie całą sytuacją wygrało. Wyszliśmy ze schroniska i przeszliśmy drogą dojazdową, wiodącą do tego obiektu, w stronę Turdy. Może z cztery-pięć minut od schroniska znajduje się kompleks zadaszonych letnich sezonowych knajpek - sprzedają tam jakieś hamburgery, lody i tego typu rzeczy. Były też stoliki i ławki - tam chcieliśmy upichcić sobie jakiś obiad.
Wzięliśmy się za gotowanie
Ledwie wyjęliśmy palnik i gary, gdy od strony schroniska przylatuje jeden z poznanych rano robotników i machając rękami oznajmia, że te budy też należą do szefula. O matko boska! Jakiś obłęd! Powiedziałem mu, że tylko coś ciepłego zjemy i za godzinę odejdziemy na amen. Wyjął komórkę i zadzwonił - wiadomo, że do szefa. Dostaliśmy zgodę.
Tymczasem gość podszedł do stojącej chyba "od zawsze" przy jednej z budek Dacii, wyciągnął spod przedniego siedzenia pęk kluczy i obszedł z nimi wszystkie budki, sprawdzając, czy przypadkiem któraś z nich nie jest otwarta. Obchód wypadł chyba po jego myśli.
My zaś nasz dwudaniowy obiadek ugotowaliśmy i skonsumowaliśmy, cały czas pod bacznym spojrzeniem naszego "pilnowacza". Stał sobie przy sąsiedniej wiacie (to ten w czerwonej kurtce) i przez cały czas rozmawiał przez telefon. Czy była to relacja dotycząca naszych czynności, tego niestety nie wiem.
On pewnie rozmawiał o nas, a ja z Łukaszem o nim i jego szefie. Wypadł więc remis. Konkluzja jest taka, że takiego buca, jakim był gospodarujący w marcu 2015 r. szef schroniska "Cabana Cheile Turzii", jeszcze w górach nie spotkałem. Schroniska - przynajmniej z tym personelem - zdecydowanie nie polecam.
Od wiaty, pod którą jedliśmy obiad do wybranego miejsca na rozbicie namiot było najwyżej dwieście metrów. Zaczęliśmy go stawiać, gdy już zmierzchało. Tym razem nikt nie przybiegł z informacją, że i nadrzeczna łąka jest własnością szefa schroniska.
C.D.N.
Bardzo mi się ten wąwóz podoba. A przeglądając film z YT, trafiłem na wersję z przewodnikiem : https://www.youtube.com/watch?v=vr4OYSSfvJw
Laynn, jedną z przyczyn, chociaż nie jedyną, mojej takiej długiej zwłoki z pisaniem kolejnego odcinka moich i Łukasza wspomnień z naszej wędrówki, była właśnie ta sytuacja w schronisku. Chciałem nabrać trochę dystansu do tych zdarzeń - gdybym to napisał kilka miesięcy temu, to zabrzmiałoby to nieporównanie bardziej dosadnie!
A wąwóz naprawdę wspaniały - trochę szkoda, że takich karpackich kanionów przyroda poskąpiła naszym polskim Karpatom. Bo nasze pienińskie i tatrzańskie to tylko namiastka. W Rumunii - ktoś to policzył - skalnych wąwozów wyciętych w wapieniach jest dobrze ponad setka!
Wiesiu, film znakomity. Chyba puszczę go dalej!
A wąwóz naprawdę wspaniały - trochę szkoda, że takich karpackich kanionów przyroda poskąpiła naszym polskim Karpatom. Bo nasze pienińskie i tatrzańskie to tylko namiastka. W Rumunii - ktoś to policzył - skalnych wąwozów wyciętych w wapieniach jest dobrze ponad setka!
Wiesiu, film znakomity. Chyba puszczę go dalej!
7 marca 2015 r. (sobota)
W nocy było zimno. Oczywiście nie było takiego mrozu, jak trzy i dwie doby wstecz w górach Cindrel, ale gdy wystawiało się głowę ze śpiwora, to chłód był mocno odczuwalny. A gdy tę samą głowę wystawiało się z namiotu, to można było ujrzeć... gwiazdy. I to było bardzo, oj bardzo krzepiące.
I przyszedł ranek a wraz z nim refleksja, że prognozy pogody nieraz mijają się dość znacznie z rzeczywistością.
Bo było, po prostu, pięknie...
Mogliśmy od strony naszego namiotu spojrzeć na wąwóz i jego otoczenie. To co wczoraj jeszcze było w ćmoku i mleku, w ten poranek kusiło każdym szczegółem swojej skalnej rzeźby.
Pośpieszne śniadanie, już przy namiocie - nie przenosiliśmy się pod "wczorajszą" wiatę. Nie chcieliśmy "wywoływać wilka z... cabany Cheile Turzii" i psuć sobie poranek i być może cały dzień.
Naszkicowany poprzedniego dnia plan, aby w sobotę przejść jedną z górnych krawędzi wąwozu, przy takiej pogodzie trzeba było koniecznie zrealizować. Odpuszczenie sobie w tym dniu wycieczki byłoby grzechem śmiertelnym. Drobniejszy niż śmiertelny grzech jednak popełniliśmy, ponieważ przy takiej widoczności należało zrobić pętlę i przejść obie - północną i południową - krawędzie Wąwozu Turdy. My zdecydowaliśmy się tylko na wycieczkę północną stroną wąwozu. Powód był prozaiczny, ale istotny - wieczorem musieliśmy już czekać w Klużu (to spolszczona nazwa rumuńskiego miasta Cluj-Napoca) na autobus do Budapesztu. Nie chcieliśmy więc utknąć w sobotnie popołudnie gdzieś w Turdzie i "na styk" dojeżdżać do Klużu.
Ale o popołudniu i wieczorze jeszcze nie myśleliśmy. Wchodząc na szlak specjalnie ominęliśmy schronisko i - jak dzień wcześniej - ukryliśmy plecaki w lesie. Wróciliśmy do początku szlaku i za nim skręciliśmy na północ, w stronę skał. Tu nie ma co improwizować, tylko trzeba iść szlakiem. Właściwie nie iść, tylko od razu wspinać się. Nachylenie było dość spore, gdyż na długości niespełna kilometra trzeba było te 300 metrów różnicy poziomów między górną krawędzią wąwozu a jego dnem pokonać.
Po drodze napotkaliśmy taką odważną sasankę - odważną, gdyż zakwitła jeszcze na samym początku marca. Była to chyba sasanka otwarta (Pulsatilla patens), gdyż ta odmiana odnotowywana jest z Rumunii i zakwita już w marcu. Jej stan wskazywał, że zapewne podczas opadu śniegu w poprzednim dniu trochę pożałowała swojej odwagi.
My zaś, idąc przez coraz rzadszy las, szybko łapaliśmy wysokość. Za naszymi plecami nawet zaczęły pojawiać się jakieś widoki na wąwóz, ale wtedy jeszcze, wśród drzew, nie zawracaliśmy sobie nimi głowy. Wiedzieliśmy, że za kilka chwil żadne drzewko nie będzie już nam nic zasłaniało.
I rzeczywiście - może z minutę, dwie później, mogliśmy już popatrzeć, jak rzeka Hăşdate opuszcza skalistą gardziel wąwozu Turzii i, zmieniając kierunek swojego biegu na południowy, już normalną dolinką toczy swoje wody w stronę niewidocznego już dla nas połączenia z większą rzeką Arieş.
Za chwilę pojawiły się widoki na zasadniczą część wąwozu.
Szlak wiódł bezpieczną ścieżką, kilka metrów od krawędzi urwiska. Był zasypany śniegiem, ale pod nim nie było w tym dniu lodu. Czuliśmy się bezpiecznie. Raczków nie zakładaliśmy.
Gdzieś tam na południe od nas, ukazując się ponad przeciwległą południową krawędzią wąwozu, wyrosły nagle dwa kształtne wierzchołki. Mogą to być Vârful Vilcoi (1368 m n.p.m.; ten po prawej) i Vârful Lăcustelor (1315 m n.p.m.) w południowej części Gór Trascău, ale głowy nie dam. Nigdy w tym rejonie Gór Zachodniorumuńskich nie byłem.
Fajny ten płaskowyż, który został przecięty doliną Hăşdate; z jednej strony mieliśmy "najprawdziwsze" górskie widoki, z drugiej zaś, gdy patrzyliśmy na północ, niewinny pagórkowaty krajobraz.
W miejscu, z którego roztacza się już widok na końcową, zachodnią część wąwozu...
... do szlaku "krawędziowego" (czerwonego kółka) dochodzi od północy szlak czerwonego pasa. Biegnie on do samego Klużu. Raptem 27 km i - jak z treści szlakowskazu wynikało - siedmiogodzinna wędrówka. W lecie to chyba byśmy zbiegli po nasze plecaki i połączyli "Cluj z górami". Ale nie dzisiaj...
Przeszliśmy jeszcze kilkaset metrów na zachód i gdy zorientowaliśmy się, że jesteśmy już blisko miejsca, do którego dotarliśmy poprzedniego dnia (tylko, że teraz sto kilkadziesiąt metrów wyżej), postanowiliśmy powrócić - niekoniecznie trzymając się cały czas naszych śladów - do pozostawionych w lesie koło schroniska plecaków.
Ponownie zatem znaleźliśmy się na północnej krawędzi Wąwozu Turzii...
i ponownie natknęliśmy się na znajomą sasankę. Półtorej godziny na słońcu dobrze jej zrobiło.
A my - zaczynamy powoli żegnać się z górami.
Łukasz wpada w zachwyt nad efektowną skalną przewieszką...
... zaczyna snuć plany jak ją złoić, w jakim zespole, z jakim sprzętem. I oczywiście - kiedy to nastąpi. Padał termin - majowy weekend lub wrzesień 2015 r. (dla zainteresowanych - Łukasza w w/wym. terminach w Rumunii w ogóle nie było )
Schronisko omijamy łukiem, czyli idąc ścieżką wzdłuż rzeki
Wyszliśmy na drogę dojazdową do schroniska już sto kilkadziesiąt metrów od jego budynku. W minutę później złapaliśmy stopa do Turdy. Chłopak i dziewczyna - po dwadzieścia kilka lat. Węgrzy. Po tablicy rejestracyjnej zorientowałem się, że są ze wschodniego Siedmiogrodu - z województwa Harghita. Zaczęła się rozmowa - o górach z tamtego zakątka Rumunii. A właściwie nie Rumunii, tylko "wschodniego zakątka Erdély" (Erdély - węg. Siedmiogród). Dziwili się, że polscy turyści chodzą po jakichś tamtejszych górach Vrancei, Penteleu, Ciuc i Nemira. Że Fogarasze, Retezat i Bucegi - to jak najbardziej, ale że tamte: trzecio- i czwartorzędne pasma to dla nich niebywałe [później z Łukaszem gadaliśmy sobie, że to tak, jakby jakiś turysta z zagranicy przyjechał do Polski i wędrował po Pogórzu Izerskim!]. Podwieźli nas na południowo-zachodnie przedmieście Turdy - sami jechali do pobliskiej kopalni soli.
Mogliśmy więc na spokojnie, przy ładnej pogodzie, przejść się tymi ulicami Turdy, którymi musielibyśmy podążać, gdybyśmy w czwartkowy wieczór dotarli do tego miasta - po ciemku i w deszczu ze śniegiem.
Podziwiać "piękno" Turdy można na kilka sposobów - na przykład patrząc przez betonowy mur na rzeczywiście fascynujące otoczenie miasta (tu przypomnienie przed godziną jeszcze zwiedzanego Wąwozu Turzii)
Lub spoglądając przez ażurowe płoty na niespotykane gdzie indziej przykłady sztuki rodzimej - na przykład na tę efektowną "fontannę pracownika miejscowego zakładu kanalizacji i gospodarki ściekowej".
Pierwszy sklep w tym dniu i zdecydowanie przyjemniejsze warunki konsumpcji piwa niż jeszcze dobę temu...
... w dodatku ze swojskimi etnograficznymi klimatami
Piękna Turdy ciąg dalszy
Na autobus do Klużu czekaliśmy może z 20 minut, dalsze 40 minut zabrała nam podróż
Wylądowaliśmy na dworcu autobusowym "Fany" w Klużu, ale przerzuciliśmy się z plecakami na pobliski dworzec kolejowy. Jakoś mieliśmy większe zaufanie do tutejszej przechowalni bagażu.
Czasu mieliśmy jeszcze sporo, wycieczka do centrum miasta była więc nieuchronna. Tym bardziej, że Kluż jak najbardziej na zwiedzanie zasługuje. Nasze zwiedzanie było z gatunku pobieżnych, ale zawsze obiecuję sobie, że następny pobyt w tym mieście zaowocuje "gruntownym" jego poznaniem. I tak przyrzekam to sobie od... 1984 r.
Ale i w tym przeuroczym mieście Cluj-Napoca (Napoca to rzymski człon nazwy miasta), czy też - jak mówią miejscowi Węgrzy - Kolozsvár (od tej węgierskiej nazwy pochodzi dawna polska nazwa miasta, która wyszła z użycia dopiero w okresie międzywojennym - Kolocza ), wszechobecne druty muszą być!
A zatem zadrutowana jest miejscowa synagoga z lat 80. XIX w.
Druty przeszkadzają też w podziwianiu uroczej austro-węgierskiej architektury secesyjnej
Na szczęście są miejsca, w którym kable już tak nie dominują
Rynek w Klużu to po prostu typowy europejski rynek, chociaż Rumunii nazwali go Piața Unirii - Placem Zjednoczenia. Oczywiście - na złość miejscowym Węgrom.
Chociaż nie zdecydowano się, po włączeniu Siedmiogrodu po I wojnie światowej w granice Rumunii, na demontaż pomnika króla Węgier i Czech Macieja Korwina. Pomnik stojący obok rzymskokatolickiego kościoła św. Michała - największej średniowiecznej świątyni w Rumunii (użytkowanej przede wszystkim przez Węgrów) - jest najważniejszym miejscem spotkań mniejszości węgierskiej. Tu przychodzi się w sobotnie i niedzielne przed- i popołudnia z dziećmi, karmi gołębie, przegląda na jednej z ławek węgierskie gazety i słucha węgierskiej muzyki.
Na jednej z kamienic w sąsiedztwie Rynku można zobaczyć tablicę pamiątkową poświęconą generałowi Józefowi Bemowi. Dla Węgrów, mimo że był Polakiem pochodzenia niemieckiego, generał Bem jest jednym z ich bohaterów narodowych. W Koloszwar (bo i taka spolszczona nazwa miasta używana była w XIX-wiecznej Polsce) podczas antyaustriackiej rewolucji węgierskiej w 1848-1849 r. znajdowała się przez jakiś czas siedziba dowództwa wojsk węgierskich. Dowódcą armii siedmiogrodzkiej był nie kto inny, jak właśnie nasz rodak.
Teatr w Klużu - i od razu wiadomo, że jesteśmy w którymś z dużych miast dawnych Austro-Węgier. Podobne gmachy teatralne powstawały pod koniec XIX i na początku XX w. w niemal każdym zakątku ówczesnego imperium Habsburgów.
I tak właśnie po Klużu-Napoce-Kolozsvárze można spacerować w nieskończoność. I obserwować tutejsze kulturowe i historyczne kontrasty: niedaleko od tablicy Józefa Bema zobaczyć można inny pomnik, upamiętniajacy tym razem rumuńskiego bohatera narodowego Avrama Iancu. Podczas rewolucji węgierskiej 1848-1849 r. dowodził sprzymierzonego z Austriakami wojskami rumuńskimi. Walczył więc przeciwko oddziałom Józefa Bema. Pomnik znajduje się oczywiście na placu Avrama Iancu i stoi u stóp katedry prawosławnej Zaśnięcia Matki Bożej (nieprzypadkowa analogia do pomnika Macieja Korwina i kościoła św. Michała). Zbudowano ją już po włączeniu Siedmiogrodu do Rumunii, w latach 1923-1933. Antywęgierskie podłoże decyzji o takim właśnie usytuowaniu świątyni i pomnika zdaje się być oczywiste.
Zbliżała się godzina siedemnasta. Jeszcze tylko restauracja z dobrą "ciorbą de burta" i porządną toaletą (na szybko zmyliśmy w niej "kurz i pot" z minionych kilku górskich dni) i krótki wypad do sklepów. Krótki, gdyż wiedzieliśmy, co zabrać do Polski - po dwie butelki wina "Cotnari" i kilo-półtora sera. Za ostatnie leje kupiliśmy jeszcze po trzy "Ursusy" na drogę.
I można było wrócić na dworzec kolejowy. Odebrać z przechowalni plecaki i wrzucić do nich ser i "Cotnari"...
... i w końcu pójść na dworzec autobusowy "Fany", aby tam oczekiwać na autokar linii "Orange-Ways" do Budapesztu.
Tak też uczyniliśmy.
8 marca 2015 r. (niedziela)
A w tym ostatnim dniu to właściwie już tylko sztampa i recydywa, gdyż powtarzana od kilku już moich ostatnich wyjazdów do Rumunii. Najpierw poranek w Budapeszcie a później przeczekanie trzech godzin, do odjazdu autobusu do Krakowa, na stacji metra "Ferencváros".
Następnie wtaszczenie się do autokaru...
I podróż powrotna do Polski. Niemal cały czas w sennej atmosferze - praktycznie cały czas śpiąc i otwierając czasem oko na:
a) Wielką Fatrę
b) Małą Fatrę
c) i wreszcie na Babią Górę
W ten sposób dojechaliśmy do Krakowa, skąd powrót do Wrocławia i Świebodzic to już drobnostka.
Podsumowując tak pokrótce osiem dni spędzonych w rumuńskich Karpatach wypada stwierdzić, że chociaż pierwotnego planu nie udało się nam zrealizować, to mimo wszystko był to naprawdę udany górski wypad. Na pewno dobrze "zagrały" tzw. stosunki międzyludzkie - te bezpośrednie z Łukaszem, i te pośrednie z Piotrkiem. Z Łukaszem nie zagryźliśmy się podczas niepogody i na pewno spotkamy się jeszcze kiedyś w górach (bo na uczelni spotykamy się regularnie), Piotrka zaś na pewno jeszcze w te góry wyciągnę! Tylko nie wiem, czy "te góry" to będą właśnie Lotru i Cindrel, czy też inne fragmenty rumuńskich Karpat.
Obydwu chłopakom dziękuję za tych kilka dni w Cindrelu i dwudniową przystawkę w górach Trascău.
W nocy było zimno. Oczywiście nie było takiego mrozu, jak trzy i dwie doby wstecz w górach Cindrel, ale gdy wystawiało się głowę ze śpiwora, to chłód był mocno odczuwalny. A gdy tę samą głowę wystawiało się z namiotu, to można było ujrzeć... gwiazdy. I to było bardzo, oj bardzo krzepiące.
I przyszedł ranek a wraz z nim refleksja, że prognozy pogody nieraz mijają się dość znacznie z rzeczywistością.
Bo było, po prostu, pięknie...
Mogliśmy od strony naszego namiotu spojrzeć na wąwóz i jego otoczenie. To co wczoraj jeszcze było w ćmoku i mleku, w ten poranek kusiło każdym szczegółem swojej skalnej rzeźby.
Pośpieszne śniadanie, już przy namiocie - nie przenosiliśmy się pod "wczorajszą" wiatę. Nie chcieliśmy "wywoływać wilka z... cabany Cheile Turzii" i psuć sobie poranek i być może cały dzień.
Naszkicowany poprzedniego dnia plan, aby w sobotę przejść jedną z górnych krawędzi wąwozu, przy takiej pogodzie trzeba było koniecznie zrealizować. Odpuszczenie sobie w tym dniu wycieczki byłoby grzechem śmiertelnym. Drobniejszy niż śmiertelny grzech jednak popełniliśmy, ponieważ przy takiej widoczności należało zrobić pętlę i przejść obie - północną i południową - krawędzie Wąwozu Turdy. My zdecydowaliśmy się tylko na wycieczkę północną stroną wąwozu. Powód był prozaiczny, ale istotny - wieczorem musieliśmy już czekać w Klużu (to spolszczona nazwa rumuńskiego miasta Cluj-Napoca) na autobus do Budapesztu. Nie chcieliśmy więc utknąć w sobotnie popołudnie gdzieś w Turdzie i "na styk" dojeżdżać do Klużu.
Ale o popołudniu i wieczorze jeszcze nie myśleliśmy. Wchodząc na szlak specjalnie ominęliśmy schronisko i - jak dzień wcześniej - ukryliśmy plecaki w lesie. Wróciliśmy do początku szlaku i za nim skręciliśmy na północ, w stronę skał. Tu nie ma co improwizować, tylko trzeba iść szlakiem. Właściwie nie iść, tylko od razu wspinać się. Nachylenie było dość spore, gdyż na długości niespełna kilometra trzeba było te 300 metrów różnicy poziomów między górną krawędzią wąwozu a jego dnem pokonać.
Po drodze napotkaliśmy taką odważną sasankę - odważną, gdyż zakwitła jeszcze na samym początku marca. Była to chyba sasanka otwarta (Pulsatilla patens), gdyż ta odmiana odnotowywana jest z Rumunii i zakwita już w marcu. Jej stan wskazywał, że zapewne podczas opadu śniegu w poprzednim dniu trochę pożałowała swojej odwagi.
My zaś, idąc przez coraz rzadszy las, szybko łapaliśmy wysokość. Za naszymi plecami nawet zaczęły pojawiać się jakieś widoki na wąwóz, ale wtedy jeszcze, wśród drzew, nie zawracaliśmy sobie nimi głowy. Wiedzieliśmy, że za kilka chwil żadne drzewko nie będzie już nam nic zasłaniało.
I rzeczywiście - może z minutę, dwie później, mogliśmy już popatrzeć, jak rzeka Hăşdate opuszcza skalistą gardziel wąwozu Turzii i, zmieniając kierunek swojego biegu na południowy, już normalną dolinką toczy swoje wody w stronę niewidocznego już dla nas połączenia z większą rzeką Arieş.
Za chwilę pojawiły się widoki na zasadniczą część wąwozu.
Szlak wiódł bezpieczną ścieżką, kilka metrów od krawędzi urwiska. Był zasypany śniegiem, ale pod nim nie było w tym dniu lodu. Czuliśmy się bezpiecznie. Raczków nie zakładaliśmy.
Gdzieś tam na południe od nas, ukazując się ponad przeciwległą południową krawędzią wąwozu, wyrosły nagle dwa kształtne wierzchołki. Mogą to być Vârful Vilcoi (1368 m n.p.m.; ten po prawej) i Vârful Lăcustelor (1315 m n.p.m.) w południowej części Gór Trascău, ale głowy nie dam. Nigdy w tym rejonie Gór Zachodniorumuńskich nie byłem.
Fajny ten płaskowyż, który został przecięty doliną Hăşdate; z jednej strony mieliśmy "najprawdziwsze" górskie widoki, z drugiej zaś, gdy patrzyliśmy na północ, niewinny pagórkowaty krajobraz.
W miejscu, z którego roztacza się już widok na końcową, zachodnią część wąwozu...
... do szlaku "krawędziowego" (czerwonego kółka) dochodzi od północy szlak czerwonego pasa. Biegnie on do samego Klużu. Raptem 27 km i - jak z treści szlakowskazu wynikało - siedmiogodzinna wędrówka. W lecie to chyba byśmy zbiegli po nasze plecaki i połączyli "Cluj z górami". Ale nie dzisiaj...
Przeszliśmy jeszcze kilkaset metrów na zachód i gdy zorientowaliśmy się, że jesteśmy już blisko miejsca, do którego dotarliśmy poprzedniego dnia (tylko, że teraz sto kilkadziesiąt metrów wyżej), postanowiliśmy powrócić - niekoniecznie trzymając się cały czas naszych śladów - do pozostawionych w lesie koło schroniska plecaków.
Ponownie zatem znaleźliśmy się na północnej krawędzi Wąwozu Turzii...
i ponownie natknęliśmy się na znajomą sasankę. Półtorej godziny na słońcu dobrze jej zrobiło.
A my - zaczynamy powoli żegnać się z górami.
Łukasz wpada w zachwyt nad efektowną skalną przewieszką...
... zaczyna snuć plany jak ją złoić, w jakim zespole, z jakim sprzętem. I oczywiście - kiedy to nastąpi. Padał termin - majowy weekend lub wrzesień 2015 r. (dla zainteresowanych - Łukasza w w/wym. terminach w Rumunii w ogóle nie było )
Schronisko omijamy łukiem, czyli idąc ścieżką wzdłuż rzeki
Wyszliśmy na drogę dojazdową do schroniska już sto kilkadziesiąt metrów od jego budynku. W minutę później złapaliśmy stopa do Turdy. Chłopak i dziewczyna - po dwadzieścia kilka lat. Węgrzy. Po tablicy rejestracyjnej zorientowałem się, że są ze wschodniego Siedmiogrodu - z województwa Harghita. Zaczęła się rozmowa - o górach z tamtego zakątka Rumunii. A właściwie nie Rumunii, tylko "wschodniego zakątka Erdély" (Erdély - węg. Siedmiogród). Dziwili się, że polscy turyści chodzą po jakichś tamtejszych górach Vrancei, Penteleu, Ciuc i Nemira. Że Fogarasze, Retezat i Bucegi - to jak najbardziej, ale że tamte: trzecio- i czwartorzędne pasma to dla nich niebywałe [później z Łukaszem gadaliśmy sobie, że to tak, jakby jakiś turysta z zagranicy przyjechał do Polski i wędrował po Pogórzu Izerskim!]. Podwieźli nas na południowo-zachodnie przedmieście Turdy - sami jechali do pobliskiej kopalni soli.
Mogliśmy więc na spokojnie, przy ładnej pogodzie, przejść się tymi ulicami Turdy, którymi musielibyśmy podążać, gdybyśmy w czwartkowy wieczór dotarli do tego miasta - po ciemku i w deszczu ze śniegiem.
Podziwiać "piękno" Turdy można na kilka sposobów - na przykład patrząc przez betonowy mur na rzeczywiście fascynujące otoczenie miasta (tu przypomnienie przed godziną jeszcze zwiedzanego Wąwozu Turzii)
Lub spoglądając przez ażurowe płoty na niespotykane gdzie indziej przykłady sztuki rodzimej - na przykład na tę efektowną "fontannę pracownika miejscowego zakładu kanalizacji i gospodarki ściekowej".
Pierwszy sklep w tym dniu i zdecydowanie przyjemniejsze warunki konsumpcji piwa niż jeszcze dobę temu...
... w dodatku ze swojskimi etnograficznymi klimatami
Piękna Turdy ciąg dalszy
Na autobus do Klużu czekaliśmy może z 20 minut, dalsze 40 minut zabrała nam podróż
Wylądowaliśmy na dworcu autobusowym "Fany" w Klużu, ale przerzuciliśmy się z plecakami na pobliski dworzec kolejowy. Jakoś mieliśmy większe zaufanie do tutejszej przechowalni bagażu.
Czasu mieliśmy jeszcze sporo, wycieczka do centrum miasta była więc nieuchronna. Tym bardziej, że Kluż jak najbardziej na zwiedzanie zasługuje. Nasze zwiedzanie było z gatunku pobieżnych, ale zawsze obiecuję sobie, że następny pobyt w tym mieście zaowocuje "gruntownym" jego poznaniem. I tak przyrzekam to sobie od... 1984 r.
Ale i w tym przeuroczym mieście Cluj-Napoca (Napoca to rzymski człon nazwy miasta), czy też - jak mówią miejscowi Węgrzy - Kolozsvár (od tej węgierskiej nazwy pochodzi dawna polska nazwa miasta, która wyszła z użycia dopiero w okresie międzywojennym - Kolocza ), wszechobecne druty muszą być!
A zatem zadrutowana jest miejscowa synagoga z lat 80. XIX w.
Druty przeszkadzają też w podziwianiu uroczej austro-węgierskiej architektury secesyjnej
Na szczęście są miejsca, w którym kable już tak nie dominują
Rynek w Klużu to po prostu typowy europejski rynek, chociaż Rumunii nazwali go Piața Unirii - Placem Zjednoczenia. Oczywiście - na złość miejscowym Węgrom.
Chociaż nie zdecydowano się, po włączeniu Siedmiogrodu po I wojnie światowej w granice Rumunii, na demontaż pomnika króla Węgier i Czech Macieja Korwina. Pomnik stojący obok rzymskokatolickiego kościoła św. Michała - największej średniowiecznej świątyni w Rumunii (użytkowanej przede wszystkim przez Węgrów) - jest najważniejszym miejscem spotkań mniejszości węgierskiej. Tu przychodzi się w sobotnie i niedzielne przed- i popołudnia z dziećmi, karmi gołębie, przegląda na jednej z ławek węgierskie gazety i słucha węgierskiej muzyki.
Na jednej z kamienic w sąsiedztwie Rynku można zobaczyć tablicę pamiątkową poświęconą generałowi Józefowi Bemowi. Dla Węgrów, mimo że był Polakiem pochodzenia niemieckiego, generał Bem jest jednym z ich bohaterów narodowych. W Koloszwar (bo i taka spolszczona nazwa miasta używana była w XIX-wiecznej Polsce) podczas antyaustriackiej rewolucji węgierskiej w 1848-1849 r. znajdowała się przez jakiś czas siedziba dowództwa wojsk węgierskich. Dowódcą armii siedmiogrodzkiej był nie kto inny, jak właśnie nasz rodak.
Teatr w Klużu - i od razu wiadomo, że jesteśmy w którymś z dużych miast dawnych Austro-Węgier. Podobne gmachy teatralne powstawały pod koniec XIX i na początku XX w. w niemal każdym zakątku ówczesnego imperium Habsburgów.
I tak właśnie po Klużu-Napoce-Kolozsvárze można spacerować w nieskończoność. I obserwować tutejsze kulturowe i historyczne kontrasty: niedaleko od tablicy Józefa Bema zobaczyć można inny pomnik, upamiętniajacy tym razem rumuńskiego bohatera narodowego Avrama Iancu. Podczas rewolucji węgierskiej 1848-1849 r. dowodził sprzymierzonego z Austriakami wojskami rumuńskimi. Walczył więc przeciwko oddziałom Józefa Bema. Pomnik znajduje się oczywiście na placu Avrama Iancu i stoi u stóp katedry prawosławnej Zaśnięcia Matki Bożej (nieprzypadkowa analogia do pomnika Macieja Korwina i kościoła św. Michała). Zbudowano ją już po włączeniu Siedmiogrodu do Rumunii, w latach 1923-1933. Antywęgierskie podłoże decyzji o takim właśnie usytuowaniu świątyni i pomnika zdaje się być oczywiste.
Zbliżała się godzina siedemnasta. Jeszcze tylko restauracja z dobrą "ciorbą de burta" i porządną toaletą (na szybko zmyliśmy w niej "kurz i pot" z minionych kilku górskich dni) i krótki wypad do sklepów. Krótki, gdyż wiedzieliśmy, co zabrać do Polski - po dwie butelki wina "Cotnari" i kilo-półtora sera. Za ostatnie leje kupiliśmy jeszcze po trzy "Ursusy" na drogę.
I można było wrócić na dworzec kolejowy. Odebrać z przechowalni plecaki i wrzucić do nich ser i "Cotnari"...
... i w końcu pójść na dworzec autobusowy "Fany", aby tam oczekiwać na autokar linii "Orange-Ways" do Budapesztu.
Tak też uczyniliśmy.
8 marca 2015 r. (niedziela)
A w tym ostatnim dniu to właściwie już tylko sztampa i recydywa, gdyż powtarzana od kilku już moich ostatnich wyjazdów do Rumunii. Najpierw poranek w Budapeszcie a później przeczekanie trzech godzin, do odjazdu autobusu do Krakowa, na stacji metra "Ferencváros".
Następnie wtaszczenie się do autokaru...
I podróż powrotna do Polski. Niemal cały czas w sennej atmosferze - praktycznie cały czas śpiąc i otwierając czasem oko na:
a) Wielką Fatrę
b) Małą Fatrę
c) i wreszcie na Babią Górę
W ten sposób dojechaliśmy do Krakowa, skąd powrót do Wrocławia i Świebodzic to już drobnostka.
Podsumowując tak pokrótce osiem dni spędzonych w rumuńskich Karpatach wypada stwierdzić, że chociaż pierwotnego planu nie udało się nam zrealizować, to mimo wszystko był to naprawdę udany górski wypad. Na pewno dobrze "zagrały" tzw. stosunki międzyludzkie - te bezpośrednie z Łukaszem, i te pośrednie z Piotrkiem. Z Łukaszem nie zagryźliśmy się podczas niepogody i na pewno spotkamy się jeszcze kiedyś w górach (bo na uczelni spotykamy się regularnie), Piotrka zaś na pewno jeszcze w te góry wyciągnę! Tylko nie wiem, czy "te góry" to będą właśnie Lotru i Cindrel, czy też inne fragmenty rumuńskich Karpat.
Obydwu chłopakom dziękuję za tych kilka dni w Cindrelu i dwudniową przystawkę w górach Trascău.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 7 gości