Pobudka nieco przed siódmą rano. Nie dygotaliśmy z zimna, nie szczękaliśmy zębami. My nie... ale za to kartusz z gazem chrzęścił jak grzechotka. Z zimna! Zamarzł w nim gaz. Płynny gaz stał się ciałem stałym. Oczywiście, uruchomienie palnika zajęłoby nam dość sporo czasu.
Nie czekaliśmy, tylko rozhulaliśmy palnik benzynowy (właściwie to "multifuel", ale w praktyce wykorzystywany tylko jako palnik na benzynę ekstrakcyjną), który cierpliwie czekał na taki właśnie poranek. Rozpalanie tradycyjne, ekscytujące zwłaszcza piromanów.
Ale po kilkunastu sekundach kuchenka już buzowała.
A po czterech niespełna minutach mogliśmy wlać do ust pierwsze łyki gorącej herbaty. Brakowało nam tego, oj brakowało. Potem jeszcze śniadanko, ciepły kisielek i kawa. Byliśmy już rozgrzani...
Pakowanie i wreszcie około dziewiątej wyjście w góry. Rzeczywiście - tak jak pisał w swoich sms-ach Piotrek - szykowała się w tym dniu wspaniała pogoda. Błękitne niebo, trochę chmurek tylko od strony południowo-zachodniej, ale ponieważ wiatr wiał właśnie w tamtym kierunku, to dość szybko zaczęły one uciekać z pola widzenia. Mróz tak mocno w nocy związał śnieg, że rakiety były bezużyteczne. Bezużyteczne przez cały, jak się okazało, dzień.
Mogliśmy więc pożegnać się z polaną Muncel - tym razem już na dobre, przynajmniej w marcu 2015 r.
W jakiś czas później, gdy dotarliśmy do polany Onceşti, zorientowaliśmy się, że z tą polaną pożegnali się drwale. Wszystkie szałasy i budy znajdujące się na polanie były opuszczone. Żywego ducha. Pracownicy leśni, wraz ze swoimi końmi i bodajże jednym psem, zapewne uciekli przed wczorajszą kurniawą i przede wszystkim przed ekstremalnym nocnym mrozem. Wyjaśniło się więc nasze nocne puchowośpiworowe "no comfort".
Na wschód od polany Onceşti szlak prowadził nadal głównie świerkowym lasem. Najpierw lasem znajomym, gdyż przez niecała godzinę powtarzaliśmy - chociaż w przeciwnym kierunku - fragment szlaku grzbietowego poznanego już przez nas trzy dni wcześniej, podczas pierwszej niedzielnej pętelki z Paltiniş. Później, nieco przed polanami Lupilor i La Icoanǎ, weszliśmy na odcinek nam nieznany.
Zachwyciła nas zwłaszcza polana, a może raczej polanka, gdyż jest ona bardzo niewielka, Icoana. Studiując wcześniej mapę zastanawiałem się, skąd się wzięła ta nazwa. Czy taka malownicza, czy może roztacza się z niej jakiś niezapomniany i piękny widok? Na niektórych mapach, także i tych z czasów socjalistycznych, zaznaczony jest na tej polance krzyż. Zapewne więc od tego krzyża?
I rzeczywiście - "krzyż" na tej polance przypomina bardziej ikonę niż symbol chrystusowej męki
Z napisu wytłoczonego na blaszanej ikonie wynika, że przedstawienie Maryi z Dzieciątkiem powstało w 1977 r., a zatem w okresie "środkowego Ceauşescu". Dzisiaj, już w kilka miesięcy po naszej marcowej wędrówce po górach Cindrel wiem, że jakaś kapliczka, figura czy też krzyż znajdowała się w tym miejscu już wcześniej. Symbol miejsca kultu na tej polance jest zaznaczony na wspomnianej już wcześniej mapie okolic Paltiniş, wydanej przez Siedmiogrodzkie Towarzystwo Górskie w 1903 r. Czy ta pierwotna "ikona" uległa zniszczeniu - może podczas wprowadzania jedynie słusznego ustroju? Tego na razie jeszcze nie wiem.
Zaledwie dziesięć minut po opuszczeniu polanki La Icoanǎ stanęliśmy nagle jak wryci.
Powód był taki...
Nie muszę chyba pisać, że to Fogarasze - Góry Fogaraskie - najwyższe pasmo w Karpatach Południowych i jednocześnie w Rumunii. W całym łańcuchu Karpat przewyższają je tylko zachodniokarpackie Tatry - i to tylko słowacka ich część. Monumentalny mur Fogaraszy (w paśmie tym znajduje się aż siedem samodzielnych dwuipółtysięczników, w tym najwyższy szczyt Rumunii Moldoveanu 2544 m n.p.m.) przesłaniał dużą część widnokręgu. Miały zatem prawo wywrzeć na nas wrażenie. Tym bardziej, że mieliśmy wręcz kryształową przejrzystość powietrza. Od najbliższego od nas charakterystycznego szczytu w fogaraskiej grani Suru (2283 m n.p.m.) dzieliło nas ponad 40 km, było też doskonale widać wschodnią część grani, leżącą za oddaloną od nas o 70 km Darą (2500 m n.p.m.). Wszystko wydawało się tak bliskie...
Wypadało oczywiście rzucić okiem również i na góry znajdujące się na północ od nas. Jeszcze po raz ostatni popatrzeć na drogę z Sibiu przez Raşinari do Paltinişu, poprowadzoną przez połoninny grzbiet Dealul Cǎlagǎrului...
... ale od tego momentu to Fogarasze były dla nas "numerem jeden"
Co chwila zatrzymywaliśmy się by przyłożyć wizjer aparatu do oka albo najzwyczajniej na świecie po prostu pozachwycać się
I tak idąc, zatrzymując się, gubiąc i znajdując szlak dotarliśmy do bardzo ładnej dużej widokowej polany Tomnatyk (Poiana Tomnaticu). Na polanie znajdują się zabudowania drewnianej porzuconej już leśniczówki (cantonul silvic) Tomnaticu.
Budynek leśniczówki jest otwarty. W środku trochę bałaganu, ale spokojnie można skorzystać z tutejszej oferty noclegowej.
My uskuteczniliśmy tu sobie jedynie drugie śniadanko w postaci suszonych owoców, kawałka chałwy i resztki herbaty z termosu. W stojącej obok termosu półtoralitrowej butelce po "Tymbarku" widać zamrożoną minionej nocy na lód wodę. Jeszcze do południa się nie stopiła!
Za polaną Tomnatyk znowuż czekała nas wędrówka grzbietem na wschód. Strawersowaliśmy od strony północnej zalesione szczyty Tomnatyka (1366 m n.p.m.) i Ghilan (1411 m n.p.m.) i wyszliśmy na ciąg widokowych niewielkich polanek ponad Raşinari.
Wypadało gdzieś w tym miejscu zrobić sobie jakąś odrobinę dłuższą przerwę na herbatkę. W termosie skończyła się już jednak ponad godzinę wcześniej - na polanie Tomnatyk. Trzeba było zatem skądś wodę zorganizować.
Na postój wybraliśmy polanę znajdującą się na opadającym ku północy ramieniu szczytu Ghilan.
"Widokowo" nie można było lepiej wybrać - bo i cud-miód widoczek na Fogarasze "z kiczem graniczący"
A i widok na północ był niezgorszy. Co tam niezgorszy? Również dreszczyk górskiego podniecenia, albowiem to białe pasemko na ostatnim planie to oddalone około 120 kilometrów na północ wschodzące w skład Gór Apuseni Góry Muntele Mare z najwyższym szczytem Muntele Mare (1826 m n.p.m.).
Jedyny problem jaki w tym miejscu się pojawił to brak wody. Wody w stanie ciekłym.
Trzeba sobie było jakoś z tą niedogodnością poradzić.
Udało się...
Byliśmy najedzeni i napici... Można zatem ruszać w dalszą drogę. Po kilku minutach od miejsca naszego odpoczynku drogę już mi dość dobrze znaną. Na przełęczy Apa Cumpaniţa (1303 m n.p.m.) "zeszliśmy się" ze szlakiem niebieskiego paska, prowadzącego na grzbiet od strony północno-wschodniej z Raşinari. Przed pięcioma laty, na początku września 2010 r., z dwójką moich kolegów Michałów, zrobiliśmy sobie na lekko wycieczkę z Raşinari, która w swojej grzbietowej części przez grzbiety Dosu Albului (1303 m n.p.m.) i Dealul Derjǎni (12111 m n.p.m.) przebiegała na długości około 12 kilometrów tak samo jak nasza dzisiejsza wędrówka.
Właściwie to przełęcz Apa Cumpaniţa minęliśmy "nie wiadomo kiedy". Kilka lat temu stał tu szlakowskaz informujący, że idąc grzbietem na wschód dojdzie się do refugiul "Rosengarten", czyli - z niemiecka - do "Różanego Ogrodu". Nazwa piękna, sugerująca, że ten schron górski może być jakimś architektonicznym cudem w równie cudnym otoczeniu. Wtedy, we wrześniu 2010 r., nie dotarłem z Michałami do "Różanego Ogrodu". Nieco wcześniej zeszliśmy z grzbietu na północ i przez cygańską wioskę Prislop wróciliśmy do Raşinari. Teraz, po kilku latach, mogłem jednak wreszcie dotrzeć do tego schronu i skonfrontować jego działającą na wyobraźnię nazwę z rzeczywistością. Niemiecka nazwa sugerowała, że może to być obiekt nawiązujący swoją formą do dawnej drewnianej architektury pensjonatów z Hohe Rinne - Paltinişu. Zakładaliśmy, że jeszcze tego dnia późnym popołudniem znajdziemy się w "Różanym Ogrodzie" i wszystko się wyjaśni.
Fotografia z września 2010 r.
Obecnie miejsce zejścia się szlaków umknęło mojej uwadze, możliwe, że akurat w tym czasie rozprawiałem z Łukaszem o czymś dla nas nadzwyczaj istotnym, ale już po chwili zacząłem rozpoznawać niektóre widoki...
To fotka z początku września 2010 r.
a to zdjęcie z marca 2015 r.
... i niektóre szałasy, mimo, że część spośród nich zostało w tzw. "międzyczasie" dość gruntownie przebudowanych. Jak chociażby ten, któremu przed laty jakaś wichura uszkodziła dach
Teraz dach naprawiono, zmieniając przy okazji jego oś, ale i w samej bryle budynku dokonano pewnych modyfikacji. Obcięto wystające na zewnątrz, poza linię jednej ze ścian, zakończenia belek zrębowych - tzw. ostatków. Teraz - w 2015 r. - już ich nie było:
Widoki na Fogarasze między tamtym wrześniowym dniem 2010 r. a dniem naszej dzisiejszej wędrówki to niebo a ziemia. Wtedy koronka zaśnieżonych szczytów fogaraskich spowita była delikatną mgiełką. "Delikatna mgiełka" to może romantyczne sformułowanie, wiem, że często używane i nadużywane w tekstach o górach, ale - przyznajmy to - mocno wnerwiające. Bo niby widok jest, ale tak naprawdę to poza zarysem oddalonego dość znacznie pasma to niewiele w sumie widać. Chociaż przed pięcioma laty, gdy patrzyliśmy z tego miejsca na Fogarasze z jedynym w miarę rozpoznawalnym w ich konturze Negoiu, to myśleliśmy, że złapaliśmy Bozię za nogi. Bo jeszcze dwa-trzy dni wcześniej walczyliśmy na tej fogaraskiej grani z huraganowym wiatrem, w hektolitrami lejącej się na nasz namiot wody, zaś widoki we mgle nierzadko nie sięgały nawet 15 metrów.
A teraz widok marzenie - każdy szczególik w grani, każdy żleb... a wszystko to z kilkudziesięciokilometrowej odległości. Rewelacja. I tak praktycznie przez cały dzień...
W pewnym momencie zreflektowaliśmy się, że cały czas gapiąc się w stronę Gór Fogaraskich zupełnie nie patrzymy w innych kierunkach. Ani na południe, w stronę gór Lotru, ani też na północną część gór Cindrel. Na jakiś czas połoniny przegrały ze skałami. Mam nadzieję, że już w lecie to nasze połoninne świętokradztwo zostanie w pełni odkupione (a przynajmniej takie są plany i nadzieje!).
Właśnie podczas takiego "odczasudoczasupatrzenia" na Lotru zauważyliśmy, że do jednej z bacówek wprowadziły się już owce. Bardzo wcześnie, bo to dopiero początek marca, zaś ta akurat bacówka znajduje się dobrze ponad 1100 m n.p.m.
Od razu przypomniała mi się wrześniowa wędrówka przez tę połoninę w 2010 r. Połonina wtedy żyła, wszędzie stada owiec, jakieś osiołki... Gdzieś też w pobliżu niedźwiedzie, gdyż przy kilku bacówkach znajdowały się wykonane z puszek po piwie "odstraszaczki" na misie
Połonina Dealul Derjǎni ciągnęła się i ciągnęła. I okazuje się, że od czasu do czasu pojawiają się na niej jakieś skalne gniazda. Jak chociażby to, będące kulminacją całej Dealul Derjǎni (1211 m n.p.m.)
Pojedyncze skałki nie przesłonią jednak faktu, że to jeden wielki trawnik... Ale, jak to już jest z połoninami, z borówczanym lasem u ich podnóży.
Bacówki, letniarki i szałasy najczęściej były pozamykane, ale w większych bacówkach często otwarte były niektóre z ich przybudówek. Poza sezonem wypasu owiec na pewno w którymś z tych licznych pasterskich obiektów na tym bacówkowym grzbiecie znaleźć można świetne locum.
... może niekiedy mogą być tylko niewielkie problemy z przeciekającym dachem
Za wspomnianą już wcześniej skalistą kulminacją naszej połoniny grzbiet zaczął się łagodnie obniżać. Fogarasze, chociaż z każdym kwadransem wędrówki bliższe, gdyż szliśmy w ich kierunku, wizualnie zaczęły się jakby od nas oddalać. Po prostu znajdujący się między naszym grzbietem a Fogaraszami wschodni grzbiet gór Lotru nie obniżał się, lecz cały czas "trzymał wysokość" i wywoływał to złudzenie oddalania się od nas Gór Fogaraskich. Nie muszę chyba pisać, że żałowaliśmy wtedy z Łukaszem, że tam, czyli w górach Lotru, nas w tej chwili nie ma. Że nie dochodzimy do schroniska, zdewastowanego niestety, Prejba. Znajduje się ono na jednej z tych podszczytowych polan w górach Lotru.
Ale nasza połonina też była piękna. Tylko, niestety, powoli się już kończyła...
Wędrując przez połoninę Dealul Derjǎni nawet nie spoglądaliśmy na zegarki. Patrzyliśmy się... wiadomo na co. Ale w pewnym momencie zaczęliśmy odczuwać, mniej więcej w tym samym czasie Łukasz i ja, ssanie w żołądku. Trzeba było zrobić przerwę na jakiś posiłek. Tylko, jak dotąd, na grzbiecie nie natknęliśmy się na najmniejsze nawet źródełko, ba... na tej wysokości nie było również choćby odrobiny śniegu. Przy mijanych bacówkach w najbliższym ich sąsiedztwie nie było źródeł, chociaż być może istnieją przy nich jakieś źródła okresowe, ale na początku marca nic jeszcze w pobliżu szałasów nie ciurkało. Pod nami, jakieś 100-150 metrów w pionie, woda z całą pewnością była... ale komu by się chciało tracić tyle wysokości? Nam z pewnością nie...
Wreszcie, tuż przed godziną 17, udało nam się wypatrzyć niewielką bacówkę, do której od strony północnej (na zdjęciu lewej) dość mocno "zbliżały się" drzewa. Na moje "tam musi być bardzo blisko woda", Łukasz się tylko zaśmiał...
... a gdy do niej doszliśmy, to wdrapał się i zaległ na stogu siana, do mnie tylko rzucając "jeśli obiecywałeś wodę, to ją przynieś. A ja ją później zagotuję na zupkę i herbatę"
Na takie dictum poszedłem w stronę wypatrzonych wcześniej drzewek i po pięciu minutach natknąłem się na studzienkę
Teraz do roboty wziął się, jak wcześniej obiecał, Łukasz
A ja mogłem pooglądać sobie bacówkę i jej zakamarki
Co zaś do mocno zmodyfikowanego "Chińczyka" (chodzi o "zupę") i herbatę, to w takim miejscu wyjątkowo dobrze smakowały. Zresztą widać to doskonale na załączonym obrazku.
Cóż, w tym uroczym miejscu spędziliśmy ponad osiemdziesiąt minut (!!!). Planowaliśmy tu pobyt najwyżej czterdziestominutowy - szybkiego "Chińczyka" i jeszcze szybszą herbatę, a wyszło... a właściwie zaczęło zachodzić Słońce. Był wszak dopiero początek marca, dzień jeszcze krótki.
A nam się zachciało do "Ogrodu Różanego"... Trzeba zatem go szukać... No to plecaki na grzbiet i w drogę... I wtedy chyba najczęściej w tym dniu oglądaliśmy się za siebie, patrząc na chowające się za odległymi już od nas szczytami centralnej części gór Lotru i Cindrel
Około szóstej wieczorem zaczęło się robić ciemno. Zaczęliśmy się rozglądać za jakimś miejscem na nocleg, czuliśmy, że do schronu "Rosengarten" już w tym dniu nie dojdziemy. Może jakiś szałas, może namiot? W pewnym momencie dostrzegliśmy nieco poniżej grzbietu jakąś murowaną budowlę "o niezbyt nachalnej urodzie". Wyglądała na jakąś opuszczoną oborę lub inny tego rodzaju obiekt gospodarczy. Przypominała murowane obiekty pasterskich kołchozów w ukraińskich Karpatach czy też nasze bieszczadzkie cuda architektoniczne związane z radosną działalnością gospodarczą dębickiego "Igloopolu" w latach 70. i 80. minionego wieku.
No cóż? Warto jednak sprawdzić, co to za rudera...
Obora okazała się być naszym, czy może raczej moim, wymarzonym "Ogrodem Różanym"!!!! Zamkniętym na cztery spusty - chociaż, patrząc na kondycję obiektu, może to i dobrze? Eskalacja rozczarowań po takim pięknym dniu na pewno wpłynęłaby niekorzystnie na moje samopoczucie
Z infrastruktury "Rosengarten" najbardziej przypadł nam do gustu betonowy stół... do ping-ponga. Trochę zastanawialiśmy się, dla kogo jest ten stół pingpongowy, skoro jego blat znajduje się na wysokości najwyżej 75 centymetrów ("może dla zaczarowanych nieco wyrośniętych krasnoludków z zaczarowanego Ogrodu Różanego?"), ale dla turystów jego walory są niezaprzeczalne.
Tej nocy oczywiście spaliśmy w namiocie. Nie było już tak zimno jak dobę wcześniej... Spaliśmy jak susły. Tylko tuż przed północą (w Polsce nie było jeszcze jedenastej) obudził nas sygnał mojego telefonu. Komunikat pogodowy oczywiście:
"Od jutra do niedzieli pochmurno i opady sniegu, czyli do dupy. Temperatura ujemna. U mnie też do dupy. Nadal wietrzna ospa u corki i jestem uziemiony, bo nie chcemy narazac babci." (04 marca 2015, 22:39)
C.D.N.
