SOBOTA
Sobotni poranek nie wyglądał zbyt zachęcająco. Wczesna pobudka, kiepska pogoda, szaroburości - to wszystko powodowało, że morale bardzo spadło
Podnosiło się stopniowo w drodze na Červenohorské sedlo, wprost proporcjonalnie do obniżania się poziomu mgieł. Okazało się, że zupełna beznadzieja została w dolinie, a im wyżej, tym bardziej się poprawia. Było to bardzo budujące, chociaż spodziewałam się, że jak już wyjdziemy z autobusu, to pewnie te piękne mgły w dolinach znikną i będzie ładnie, ale zwyczajnie
Ruszyliśmy w drogę i zaczęło pojawiać się słońce! Nie zostało tutaj nic z szaroburości, która panowała w Zlatych Horach.
Utrzymały się jednak mgły, co spowodowało wielką radość. Wprawdzie na razie widoki były trochę przysłonięte, ale miało się to zmienić, więc radość była jeszcze większa
Widok na Pradziada towarzyszył nam przez całą wycieczkę
Z oddali prezentuje się bardzo efektownie, dlatego był częstym obiektem moich fotografii.
Niestety na początku był trochę pod słońce, ale przecież nic nie trwa wiecznie
Każde prześwity pomiędzy drzewami sprawiały dużo radości, jako że te rejony były dla mnie zupełną nowością. Oczywiście topograficznie jestem dupa, więc wrażenia były wyły wyłącznie estetyczne
W końcu dotarliśmy do Vřesovej studánki. Początkowo ogarnął mnie leniuch i nie chciało mi się wychodzić na najwyższy punkt widokowy, ale ostatecznie się zmobilizowałam!
Na chwilę zatrzymaliśmy się przy kapliczce ze źródełkiem, aby trochę odpocząć i się posilić.
Jedna odważna próbowała się wspiąć po tej drabince do góry, ale wiła się jak wąż mimo pomocy towarzyszącego jej mężczyzny i w końcu zrezygnowała
Ja nie miałam w sobie tyle odwagi, więc po jedzeniu i odpowiednim nawodnieniu ruszyliśmy w dalszą drogę
Pudel bardzo uważnie wczytywał się w każdą tablicę, żeby później móc pisać te wszystkie mądre rzeczy
Im bliżej Keprnika, tym więcej chmur! Pradziad się schował!
Na szczycie pojawiało się sporo osób, ale były chwile, kiedy nie było prawie nikogo, gdyż była duża rotacja
Byliśmy chyba jednymi z nielicznych, którzy spędzili tam długą chwilę. Było to nagrodą za to, że tak szybko doszłam
Podobno planowo ze względu na ślimakożółwiostwo Pudel założył, że dojdziemy godzinę później ;-p
Na szczycie latałam od jednej strony na drugą, żeby przyglądać się widokom, które serwowała nam pogoda.
Później zwróciłam się w stronę Pradziada i obserwowałam go w zmieniających się warunkach
Chwilami nie było go widać w ogóle, gdyż chmury uparcie napierały w jego stronę.
Innym razem łaskawie się odsłaniał.
Nic jednak nie trwa wiecznie, więc w pewnym momencie musieliśmy ruszyć w stronę Vozki. Początkowo cały czas towarzyszył nam "pradziadek".
Później na chwilę zostawiliśmy go poza zasięgiem wzroku i ruszyliśmy drogą przez las, by w końcu dojść na Vozkę, na którą początkowo też nie chciało mi się odbijać ;D Pracując jednak nad swoim lenistwem w końcu się zdecydowałam - zadziałało m.in. to, że zobaczyłam iż wcale nie trzeba się szczególnie wysilać, żeby na nią wejść
Z tego miejsca chwilę podziwialiśmy widoki.
Mgieł było już coraz mniej! A Pradziad jak zwykle prezentował się dobrze! ;-)
Kolejnym celem była opuszczona osada, która zaintrygowała mnie już wtedy, kiedy Pudelek mi wspomniał o niej podczas planowania trasy! Nie mogłam się doczekać! Uważnie szliśmy, rozglądając się na wszystkie strony i szukając pozostałości dawnego życia, które ukryło się między drzewami.
Jedynym naprawdę ocalałym budynkiem była leśniczówka. Pozostałe miejsca, to jedynie ruiny i mocno ukryte ślady.
Ciekawie komponuje się z tym miejscem mostek, na którym zostały resztki torów.
Ten odcinek zajął nam długą chwilę, gdyż nie chcieliśmy, żeby coś nam umknęło. Ruszyliśmy jednak dalej, ja - marudząc, że ciągle w dół i już mi się nie chce. Później zalewałam się potem, gdyż okazało się, że pojawiło się "pod górę", ale już nie mogłam marudzić, bo przecież to powinno być coś, czego oczekiwałam, skoro "w dół" mi nie pasowało
W związku z tym dzielnie maszerowałam, co jakiś czas zatrzymując się pod pretekstem robienia zdjęć
W końcu dotarliśmy do fajnego miejsca widokowego. Szlak (podobno?) miał prowadzić łąką, jednak okazało się, że jest zagrodzony, gdyż jest tam duże zagrożenie
Musieliśmy więc zrobić pętlę wokół pastuchów, a ja cały czas zastanawiałam się, kiedy w końcu moja "zgrabność" spowoduje, że ich dotknę - na szczęście obyło się bez takich przygód ;D
Oto zagrożenie!
To obejście bokiem też było przyjemne widokowo, więc nie było czego żałować!
W końcu dotarliśmy to jakiegoś osiedla domków - bardzo ładnych zresztą!
Następnie zeszliśmy do Brannej i ja oczywiście jako człowiek dużej wiary, miałam nadzieję, że już pod górę nie będziemy dreptać, a ten zaś mnie ciągnie gdzieś wysoko! ;p
Po drodze zatrzymaliśmy się na wodę ze źródełka. Nie ufam takowym, ale obyło się bez rewolucji żołądkowych ;-p
W końcu dotarliśmy do miasteczka i dobra, niech mu będzie, warto było podejść tę chwilę pod górę, bo było ładnie
A poza tym wstąpiliśmy do knajpy w minibrowarze. To ja byłam tą nieszczęśnicą, która dostała inne zamówienie, niż chciała, ale postarałam się nie być standardowo wielką marudą i zjadłam, co podano. Nawet się nie upomniałam, mimo że zapłaciłam o 30 koron więcej, co mogłabym wydać na kolejne piwo
Z tego miejsca podjechaliśmy do Jesenika, gdzie zahaczyliśmy o kolejny minibrowar - Pudel dobrze się przygotował przed wyjazdem, sprawdzając skrupulatnie wszystkie miejsca ;-D
Po wypiciu piwa pospieszyliśmy na autobus, gdyż chcieliśmy zdążyć na koncert w Zlatych Horach. Nie było więc czasu na dokładne przyjrzenie się miejscowości, ale przynajmniej jest to powodem, żeby tam wrócić
...a koncert był naprawdę udany
sudecki dzień II