Środa
Rankiem trzeba było uruchomić skrobaczkę- auto przymarzło.
Na dziś wymyśliłam delikatną w swym mniemaniu trasę- z parkingu pod wyciągiem w Kasinie W. na Śnieżnicę. A co dalej to się obaczy

Plan ideał. Ruszyliśmy zatem przez zatłoczoną Mszanę na ów parking. Wielki i pusty, można szaleć. Mapy.cz pokazują, że zaparkowaliśmy dokładnie na szlaku- no lepiej być nie może. Raźno (bo to mrozek lekki jeszcze) podążamy w kierunku lasu, tam na pewno zobaczymy szlakowe znaczki, bo tu nic a nic, a mamy iść pomarańczowym/GSBW do górnej stacji wyciągu, a tam pojawi się niebieski i zielony i w try miga znajdziemy się na Śnieżnicy. Przechodzimy koło dolnej stacji i czytamy informację, że zapraszają do korzystania od soboty do niedzieli (szkoda, że nie odwrotnie

) Idziemy i idziemy i nic. Tzn. jest dość szeroka droga, obok widać trasy rowerowe, wedle GPS jesteśmy na szlaku, a w terenie nic. Ani starych ani nowych oznaczeń. Nasza droga nie koliduje ani z trasą rowerową (mamy ją po lewej stronie), ani z trasą narciarską (po prawej). Tuż przed górną stacją wchodzimy jednak na część zjazdową, bo tak jest na skróty i chyba raczej dziś nie grozi nam rozjechanie przez rozpędzonego narciarza

Najwyraźniej nie grozi nam spotkanie z jakimkolwiek człowiekiem. Obejrzeliśmy sobie dokładnie całe obejście począwszy od jedynej w Polsce złotej armatki śnieżnej

o czym opowiada szyldzik na kamieniu z mniej więcej takim tekstem:
każdego roku tysięczna wyprodukowana wytwornica wentylatorowa przez TechnoAlpin otrzymuje złoty kolor. „Chcemy w ten sposób podkreślić, jak wielka pasja i innowacyjność kryją się w projektowaniu naszych produktów i jak wiele znaczy dla nas każdy klient”
poprzez drewniany motocykl

I tabliczkę informującą nas, że przyszliśmy nielegalnie na nogach z dołu do góry. Powinniśmy wjechać wyciągiem

Mowę mi odjęło. Chcieliśmy sobie wejść na taras widokowy, ale oczywiście zamknięte, więc poszliśmy do Muzeum Motorowerów, które też zamknięte, ale za to jest tam miły nasłoneczniony taras z kolejnym drewnianym motocyklem i stolikami. Skorzystaliśmy skwapliwie z tych dobrodziejstw i zasiedliśmy do drugiego śniadania. I tak sobie wydumałam, że skoro iść nie wolno, to może jest gdzieś jakiś dzwonek lub gong- gdy pojawi się turysta to zadzwoni i oni ten wyciąg nawet w środę czy inny piątek uruchomią

Posileni ruszyliśmy już legalnie niebieskim i zielonym szlakiemi w kierunku Śnieżnicy. W kilkanaście minut dotarliśmy na szczyt. Stoi tam oczywiście krzyż, ale i ławeczka (ta jest Mieczysława) i tablica ze szlakami Beskidu Wyspowego i kropka czarnego szlaku, prawie długodystansowego, bo ma 8 km. Zwie się intrygująco: Szlak Skrzydlańskich Zbójników. Koniecznie muszę go przejść


No to plan się pięknie wyklarował: ja idę czarnym szlakiem do Skrzydlnej, a Jacek schodzi trochę ze mną, a potem opłotkami wróci po auto i po mnie podjedzie. Jeszcze rzut oka z podszczytowej polany, która jest zaznaczona jako miejsce startu dla paralotni, i w drogę. Niebawem odłączył się szlak zielony, a my dalej czarnym. Mina mi zrzedła, gdy na drzewie pojawił się znaczek skrętu szlaku. Pionowa ściana. Myślałam, że mój wzrok do reszty zdechł, ale Jacek spojrzał w dół i stwierdził to samo. Drzewa już bezlistne, więc doskonale widać, że… końca nie widać

Całość pięknie przykryta tymi opadłymi liśćmi, więc nie wiadomo co jest pod spodem. Doświadczenie podpowiada, że będą to luźne kamienie, dziwne korzenie i glina. Debata pod hasłem- co robić-chwilę trwała, i wiele to ona nie wniosła

Pełna wiary we własne siły (skoro przeżyłam Lackową i Płaziny, to i tu dam radę) powoli ruszam by po ok. 10 m stanąć i kurczowo złapać się drzewa, a w głowie zaczęła kiełkować myśl, by może jednak wrócić tą samą drogą. Kroczek w bok i…. jadę. Na tyłku

Na szczęście miękko- liście zamortyzowały upadek i stały się prawie latającą poduchą

No to jak już te kilkanaście metrów pokonałam to wracać się nie będę. Oznajmiłam tylko małżowi, by nogę postawił w innym miejscu. Skracając opis najbliższych pięciuset metrów- ciąg dalszy właśnie tak wyglądał: co jakiś czas poślizg, jazda na tyłku, otrzepanie rąk, podparcie się na drzewie, złapanie oddechu, otarcie potu z czoła i kolejne ostrożne kroki… i tak przez godzinę

Gdy dotarliśmy do wypłaszczenia, to rozglądałam się za jakimś pomnikiem lub krzyżem ku pamięci poległych i połamanych turystów. Nie ma.
Teraz sobie odszukałam w odmętach internetu opis tego szlaku i wyczytałam:
„malowniczy, a jednocześnie rzadko odwiedzany szlak, wiodący przez niewysokie wzniesienia Pieninek Skrzydlańskich. Prawdziwym wyzwaniem jest jednak ostatni fragment tego szlaku – podejście na Śnieżnicę od strony Porąbki jest zaskakująco strome. Śnieżnicka „ściana płaczu” wiedzie przez gęsty bukowy las i może stanowić nie lada trudność dla wędrowców.”
Jacek odnalazł swoją ścieżkę w bok, uzgodniliśmy miejsce spotkania i wraz z Rawką podążyłam już pięknie równym traktem za czarnymi znaczkami. Jeszcze strumyk po drodze (ledwo ciurkający), głębokie jary i szelest liści pod stopami. Dotarłyśmy do torów, na których ruch kolejowy zamarł chyba już jakiś czas temu

Jesteśmy zatem w Porąbce. Nazwy ulic, czy przysiółków, są wielce sympatyczne

Są i zwierzaczki do obszczekania

Teraz szlak prowadzi wąską krętą drogą pomiędzy domami, za chwilę koniec asfaltu, słonko grzeje a tabliczka na drzewie zachęca do skorzystania z ławeczki

No to łyczek herbatki i człapiemy dalej. W pewnym momencie przecieram oczy ze zdumienia

Tzn, że dziś uskutecznię kolejne nielegalne przejście
Kawałek dalej na rozstaju dróg, zamiast przydrożnego Chrystusa, stoi tabliczka z nazwą szczytu: Dalna Góra. Początkowo odezwał się we mnie duch dzisiejszych czasów i przeczytałam „Zdolna Góra” i zaczęłam wyobrażać sobie, na czym te zdolności polegają. Rzut oka na mapę wyprostował mój system- tabliczka tu, a sam szczyt zdecydowanie dalej i wyżej. Wydaje mi się, że prowadzi tam szeroka droga, więc oczywiście tam polazłam. Wkrótce się okazało, ze to droga dla ciężarówek wożących kamienie. Szlak oczywiście tędy nie idzie, no to wdrapałam się na skróty i na prawdziwy szczyt Dalnej Góry i potem przez krzaczory z powrotem do czarnego szlaku, który tę górę boczkiem ominął. Piękne polne drogi to ja bardzo lubię. Tutaj te drogi są co kawałek poprzetykane pastuchami/drutami kolczastymi/zwykłym sznurem, no to je pokonujemy czasem pod, czasem nad, a czasem da się zdjąć z haczyka na słupku pętelkę i nie robić gimnastyki. Delektuję się widokami, obserwuję ludzi pracujących przy budowie małego domku, aż tu nagle – krowy! I byki! Całe stado. Co prawda za ogrodzeniem, ale przez to ich pole idzie droga i znaczki szlaku

No nie wierzę.

Sprawdzam na mapie, patrzę na drzewo z namalowanym znaczkiem- wszystko jest jak trzeba, tylko te zwierza. Mój obronny psiak ujada donośnie, no zaraz te bestie na pewno staranują te cienkie druty i nas zeżrą! Jedna po drugiej zbliżają się w naszą stronę, trzeba zmienić taktykę. O odwrocie nie ma mowy, może jakoś boczkiem. Przez prywatną działkę pod oknami gospodarzy przeczołgałam się prawie pod -tym razem naelektryzowanym- pastuchem (jak patrzyli przez okno to musieli mieć niezły ubaw) i w las. Jakoś ten zwierzyniec ominęłyśmy. Na szlak wróciłyśmy tuż przed polaną zaopatrzoną w kolejną ławeczkę- tym razem Henryka. Tu są nawet stoliki z pieńków

pieńka i figura Chrystusa ogrodzona jakimiś paskudnymi sznurkami z jeszcze paskudniejszymi foliowymi dodatkami. No ozdoba to to nie jest

Według tabliczki, która tam jest umieszczona-to szczyt Worecznik. I oczywiście znów prawdziwy szczyt jest trochę wyżej. Ale fakt- tu jest przyjemnie posiedzieć i porozglądać się.
Dla przyzwoitości polazłyśmy i do tego szczytu i już bez kolejnych dziwnych przygód dotarłyśmy do Skrzydlnej, gdzie czekał już stęskniony małżonek. Na obiadek zatrzymaliśmy się w Mszanie w barze Coolturka- fajne burgery tam serwują.
https://pl.mapy.cz/s/batobehojuCzwartek
Poranne rytuały dziś mocno się wydłużyły, a Jacek oznajmił, ze nigdzie nie idzie, bo mu kolana odmówiły posłuszeństwa po wczorajszych atrakcjach. Jak nie idzie, to niech chociaż pojedzie. Zawiózł zatem mnie i Rawkę do Lubomierza, byśmy mogły zdobyć szczyt o przepięknej nazwie: Polana Łąki. Marszrutę swą rozpoczęłyśmy na najtańszej chyba stacji paliw, potem obok ładnego drewnianego kościoła i jakimiś dziwnymi schodkami na skróty koło sklepu pomiędzy kaczkami (zostały obszczekane), kurami (totalnie zlekceważone) i kilkoma znudzonymi kotami, które na nasz widok synchronicznie pokazały pazury, prychnęły i ułożyły się zamiast na schodku to na daszku i wyszłyśmy ponad wieś. Co chwilę oglądałam się za siebie, bo widoki były zajefajne. Droga wzdłuż bezlistnych już drzewek, kilka ogromnych mrowisk z dziurami czy też otworami wentylacyjnymi

Sielska okolica- po jednej stronie coś na kształt stodoły ledwo się trzymającej

po drugiej chatka- nówka nierdzewka, z grillem, piecem lub wędzarnią i drewnem przygotowanym pod daszkiem

Droga wiedzie łagodnie i nienerwowo pod górę. W zasadzie nawet się nie zmęczyłam, co nie jest u mnie standardem. Na Kobylicy zrobili chyba jakiś magazyn chrustu

I już zaraz wyszłam na zielony szlak, by po kilku metrach znów go opuścić na rzecz Polany Łąki. No przepięknie, powiadam Wam. Oczywiście tabliczka z nazwą, oczywiście ławeczka (ta jest Joanny). I oczywiście szaleństwa Rawki. Ja sobie biesiadowałam, ona tarzała się i galopowała

Taki relaksik to coś co lubię. Jeszcze sesja foto pod tytułem: mamy długie nogi

I powolutku ruszyłyśmy dalej tym razem już szlakiem zielonym i GSBW. Na Przełęczy pod Kobylicą są jakieś zdruzgotane ławeczki i cudowny znak

Ciekawa jestem, czy PTTK jest świadomy, czy też może żyje w niewiedzy.
Żeby wejść na Kiczorę trzeba zejść ze szlaku i niezachaszczowanym lasem przedrzeć się w górę. Nie ma tam ławeczki bo nie ma widoków, ale jest tabliczka z nazwą szczytu. Powrót na szlak już szeroką ścieżką. Skończyły się widokowe polanki, idziemy w dół głębokim wąwozem, którym pewnie w deszczowej porze płynie jakiś solidniejszy strumyk, bo obecnie w kilku miejscach tylko coś mokrego widać. Po wyjściu z lasu znów widoczki- tym razem na naszą trasę z wtorku.

Szlak przecina drogę i wchodzimy na kolejną piękną polną drogę. Słońce już wali prosto w oczy. Fajne uczucie: opalić pysk w listopadzie

Idąc sobie dalej beztrosko wchodzę w zakazany teren-bo prywatny. Nawet kłody wyciągnięte w poprzek drogi

Potem piękne błotko. Pierwsze w dniu dzisiejszym

A jeszcze bardziej potem

fajny płot. O niebo ładniejszy od elektrycznych pastuchów

Z daleka słyszę dzwonki, a chwilkę później już widzę ich użytkowników- stada owiec. Rawka też je zobaczyła i zdębiała. Nawet przez chwilę się łudziłam, że nie będzie szczekać, ale to były płonne nadzieje

Na ogrodzeniu wisiały tabliczki, że ruch pieszy dozwolony- takie podejście to ja rozumiem.

No i poszłyśmy sobie pomiędzy pastwiskami, potem owce nas obeszły, i tak sobie zgodnie i bezkolizyjnie wędrowałyśmy. Jeszcze tylko ostatnie podejście w dniu dzisiejszym- na Ostrą. Tę samą, na której w poniedziałek zmokłam i z której nic nie było widać. Dziś zgoła odmienne odczucia: są widoczki, można zasiąść na ławce Edyty lub przy stoliku i chlapnąć ostatni łyczek herbatki. Potem już zejście na kwaterę na zasłużony ciepły posiłek.
https://pl.mapy.cz/s/kokamedafuPiątek- to dzień przeprowadzki do Wysowej Zdr, gdzie umówieni byliśmy z grupą znajomych. Pogoda się zbiesiła i całą drogę jechaliśmy w totalnej mgle, zatem plany spacerowe uskuteczniliśmy tylko w Starym Sączu. Leśne molo, symboliczny cmentarz choleryczny

no i samo miasto, do którego chętnie wracam. I oczywiście bar kawowy z pysznymi ciachami


Relacja z Beskidu Niskiego niebawem

Podróżnik widzi to, co widzi. Turysta widzi to, co przyszedł zobaczyć. (Gilbert Keith Chesterton).