Svidník (Свідник). Jakoś się tak złożyło, że podczas kilku ostatnich odwiedzin Beskidu Niskiego zawsze odwiedzam to miasto. To jednak nie przypadek, ja je naprawdę lubię, choć spora część to typowe socjalistyczne bloki. Mimo wszystko czuję tu specyficzny klimat będący mieszanką gór i wielokulturowego pogranicza, podlany sosem głębokiej, słowackiej prowincji.
Jako miasto Svidník nie posiada długiej historii: prawa miejskie otrzymał dopiero w 1964 roku. Dwadzieścia lat wcześniej powstał z połączenia dwóch znacznie starszych, sięgających średniowiecza osad. Były to Vyšný Svidník (Вышній Свідник, Felsővízköz, Obersvidnik) oraz Nižný Svidník (Нижнїй Свідник, Alsóvízköz, Niedersvidnik). Ten pierwszy był bardziej wiekowy oraz większy, leżał na prawym brzegu rzeczki Ladomirki, tam, gdzie dzisiaj biegnie główna droga i znajduje się większość kościołów, sklepów oraz muzeum wojenne. Ten drugi, położony na lewym brzegu Ladomirki, to teren, gdzie obecnie działa m.in. dworzec autobusowy. Ostatni spis z czasów Habsburgów wykazał, że mieszkała w nich głównie ludność rusińska, a także spore grupy Niemców i Węgrów, natomiast nie informuje on o żadnych Słowakach.
Obie wioski w XX wieku dwukrotnie spotkała katastrofa. Najpierw w grudniu 1914 roku żołnierze austro-węgierscy podpalili zabudowę oraz jedyny most, woląc ją zniszczyć, niż żeby dostała się w ręce nacierających Rosjan (Węgrzy twierdzą, że podpalili ją Rosjanie, trudno się przyznać do niszczenia swoich terenów). Następnie w 1944 kolejne ogromne zniszczenia przyniosły walki w czasie operacji dukielsko-preszowskiej. Efekt jest taki, że współczesny Svidník to przede wszystkim architektura z okresu socjalistycznej Czechosłowacji. Narodowa w treści, socrealistyczna w duchu, albo odwrotnie.
Dom Kultury pochodzi z początku lat 60. ubiegłego wieku. Wygląda jak mniejsza wersja DK w Łaziskach Górnych.
Na dachu urzędu powiatowego nadal widnieje napis z poprzedniej epoki:
Dukla – brána družby národov. Dukla, czyli nie miejscowość po polskiej stronie, ale przełęcz Dukielska, bo tak jak w skrócie Słowacy nazywają. Kiedyś z tego hasła mieszkańcy byli dumni, teraz wielu uwiera, ale póki co tkwi na swoim miejscu.
W parku umieszczono ciekawą panoramę, która zawiera wszystko to, z czym Svidník będzie się kojarzył Słowakom. Są więc od lewej: monumentalny pomnik żołnierzy radzieckich, rusińska cerkiew w skansenie, pomnik generała Svobody, cmentarz na przełęczy Dukielskiej oraz kompozycja walczących czołgów umieszczona na rogatkach miasta.
Pierwsze kroki kieruję do znanej mi restauracji. Niestety, czosnkowa jest zupełnie nijaka, jak woda z warzywami. Sytuację trochę ratują cebulowe krążki w panierce i piwo. Następnym razem wybiorę inny lokal na spożycie posiłku.
Po obiadokolacji słońce jeszcze jest wysoko. Po raz pierwszy podczas wizyty w Svidníku nie muszę się martwić o uciekający czas, bowiem tym razem będę nocował pod, a właściwie nad miastem - gdzieś na tej widocznej w tle górce! To zupełnie zmienia perspektywę, nie muszę pilnować ostatniego autobusu w stronę polskiej granicy!
Najpierw idę zerknąć na plenerową wystawę sprzętu militarnego (Park bojovej techniky) znajdującą się przy muzeum wojskowym. Od "zawsze" stała on ściśnięta w kupę prawie pod oknami bloku i stopniowo niszczała. Tym razem zastałem po niej tylko betonowe podmurówki...
Ale spokojnie, nie zlikwidowano jej w imię pisania nowej, prawdziwej historii. Przeszła reorganizację: rozrzucono ją po całej wielkiej polanie, poszczególne egzemplarze są teraz od siebie oddalone, co umożliwiło lepsze robienie zdjęć
. Większość obiektów została także odmalowana i już się nie rozsypują dookoła, brakuje natomiast jakichkolwiek tabliczek z opisami. Jest to całkiem świeża sprawa, z 2024 roku.
Ten czołg nawet bez tabliczek będzie dla niemal każdego rozpoznawalny
.
Teoretycznie po lewej mamy niemiecki transporter opancerzony Sd.Kfz.250, w rzeczywistości jest to najprawdopodobniej odpowiednio ucharakteryzowany OT-810: transporter produkowany po wojnie w Czechosłowacji na bazie Sd.Kfz.251. Różnice między nimi nie były duże (najważniejsza to silnik), a niektóre egzemplarze służyły w czechosłowackiej armii jeszcze w ostatniej dekadzie komunizmu.
Uwieczniłem się na tle armaty.
Ponoć budynek muzeum ma przypominać... minę przeciwczołgową.
O tej porze ulice są wyjątkowo puste, lecz dzielna słowacka policja i tak czai się na parkingu.
Mijam różne mniej lub bardziej opuszczone budynki oraz pomniki, których w Svidníku pełno. Ten akurat jest mocno niewyraźny.
Na zmianę patronów głównej ulicy się nie zanosi, a wręcz przeciwnie.
Niedaleko ronda stoi (chyba) jedyny pomnik upamiętniający powstanie Czechosłowacji, na którym propagandowe hasło "Byliśmy i będziemy" zapisano po rusińsku. Powstał w 1928 w dziesiątą rocznicę usunięcia Habsburgów, z czego Słowacy niekoniecznie się wszyscy cieszyli. Pomnik nie przeszkadzał faszystom (a powinien, przecież od Czechów się oderwali), komunistom już tak i ci go zburzyli w 1954 roku. Odbudowany w stulecie proklamowania CSR.
Na deptaku pustki, kręci się głównie cygańska młodzież. Według spisu Romowie są trzecią nacją w mieście (po Słowakach i Rusinach, a przed Ukraińcami), lecz tutaj wydają się większością.
Załapałem się na ostatni moment, żeby zrobić zakupy w markecie. Zamykali o osiemnastej, lecz być może zegarki mieli ustawione według wieży kościoła katolickiego, który zaczął wygrywać melodyjkę już dziesięć minut wcześniej.
Przechodzę na drugi brzeg Ladomirki. Sporo budynków użytkowych jest tam opuszczonych, nawet przy siedzibie greckokatolickiego Caritasu ktoś powybijał okna.
Przy dworcu autobusowym działa spelunka, którą odkryłem w ubiegłym roku. Spodziewałem się w niej większej frekwencji, lecz najwyraźniej poniedziałkowy wieczór nie sprzyja piwkowaniu w knajpach. Oprócz mnie siedzi jedna, dwie osoby, chociaż co chwilę ktoś wpada, daje coś barmance i wychodzi zadowolony. Ciekawe czym babka handluje, może pietruszką? Jeden koleś kilka razy wraca się po... kolejną kofolę.
Zamawiam piwo i zanurzam się w słowackiej telewizji. A tam dzieją się rozmaite rzeczy:
* w paradokumentalnej telenoweli dochodzi do rodzinnego dramatu: jeden syn wzorowej obywatelki najpierw był podrywany przez jej koleżankę, a potem okazał się gejem, drugi ukradkiem rzucił studia. Na szczęście wszystko szczęśliwie się skończyło, mąż paradujący w żonobijce i dresie nie użył przemocy.
* susza zagroziła nie tylko zwykłym rolnikom, ale też winiarzom. Ceny krajowego wina mogą znacznie pójść w górę!
* w lasach i na polach wokół pewnego miasta pojawiły się tajemnicze rowy. Nie wiadomo kto je zrobił, nie ma też ich kto zakopać, więc sobie są i grożą wypadkiem.
Podobno dowcipy o pociągach czy kolejarzach w Svidníku nikogo nie śmieszą, bowiem jest to jeden z nielicznych słowackich powiatów, w którym nie ma nawet metrach torów. W okresie międzywojennym były plany budowy linii do Bardejowa i Vranova, zarezerwowano nawet miejsce na dworzec kolejowy, lecz nic z tego nie wyszło. Ta część kraju musi sobie radzić wyłącznie przy pomocy autobusów. Dworzec autobusowy jest aktualnie w częściowym remoncie. Zaglądam na rozkład: pierwsze połączenie w kierunku granicy mam o 5.20, ale to stanowczo zbyt wcześnie.
Osiedle za dworcem to teren dawnego Nižnego Svidníka. Zegar na wieży greckokatolickiej cerkwi pokazuje 19.33, kiedy wychodzę z knajpy udać się na nocleg.
Pod koniec sierpnia o tej porze jest już po zachodzie słońca. Nieśpiesznie cisnę w stronę ronda, a gęba mi się cieszy.
Różne mądre hasła na ścianach bloków.
Na rondzie skręcam w lewo, czyli na południe. Podobnie jak na odcinku w prawo, to cały czas jest ulica Radzieckich Bohaterów, zatem trudno się zgubić.
Spotykam sklep o wymownej nazwie
Večierka. Głównym asortymentem są alkohole i inne używki. Otwieram drzwi i zagaduję o zeleną. Sprzedawca najpierw wytrzeszcza oczy, potem drapie się po głowie i w końcu rozkłada bezradnie ręce.
- Nie mamy.
Tradycji stało się zadość, bo miętowego likieru jeszcze nigdy nie udało mi się kupić w tej miejscowości. Ale spróbujemy jutro.
Przechodzę po drugim moście, tym razem nad Ondawą. Mijam zamkniętą restaurację, kończy się zwarta zabudowa i obszar zabudowany. Ciemność szybko postępuje, tablicę kierującą mnie na łąkę muszę oglądać w świetle czołówki. Do miejsca noclegowego zostało mi siedemset metrów, lecz będzie to prawdziwa wspinaczka!
Na zboczu bezimiennej góry w 2021 roku miasto wybudowało
wieżę widokową, lecz nie byle jaką: oprócz dwóch pięter do obserwacji powstał także pokój noclegowy dla turystów! Útulna jest jakby podstawą do platformy widokowej, w środku znajdziemy stół, ławki, a także przeszkloną ścianę, przez którą też można podziwiać widok. Jedyny minus to dojście do niej, bowiem najkrótsza ścieżka prowadzi po śladzie dawnego wyciągu narciarskiego i jest tak stroma, że muszę się co chwilę zatrzymywać, żeby nie wyzionąć ducha! Niestety, już z dołu widzę błyskające z wieży światełko, potem drugie, więc wiem, że nie będą tam sam. Co prawda miłe towarzystwo wieczorne jest fajne, pytanie tylko, czy się zmieszczę?
Okazuje się, że w pokoju rozłożyły się cztery młode osoby, dwie dziewczyny i dwóch facetów. Dam radę wcisnąć się i ja. Początkowo myślałem, że to Polacy, więc rzuciłem swojskie "cześć", na co usłyszałem "szszeeeść"
. Jednak Słowacy, zaczęli długodystansowy szlak SNP i dziś przyszli z przełęczy Dukielskiej.
Ściągam plecak i wbiegam na pierwszy poziom wieży. Na drugim rozłożyła się jakaś parka, więc nie chciałem im przeszkadzać. Z obu pięter widok jest bardzo podobny i ograniczony w jednym kierunku, ale rozświetlony Svidník prezentuje się prawie w całości.
Słowacy rozpalają ognisko; szkoda, że swoje zapasy wusztu zjadłem wczoraj w Radocynie. Siadam sobie niedaleko ognia we wiacie, która jest kolejnym potencjalnym schronieniem dla turystów. Młodzież proponuje mi upieczenie kiełbasek.
- Już nic nie mam w plecaku, tylko piwo - mówię z przymrużeniem oka. Zazwyczaj takie hasło wywołuje rozbawienie rozmówcy, tym razem pokiwali z powagą głową. Dziwni jacyś. Dopiero po chwili dostrzegam, że bezalkoholowi, dobrze, że nie zaproponowałem im swojego browara, bo może jeszcze byłaby obraza? Kursują tam i z powrotem między wieżą a paleniskiem, więc przyszedł mi do głowy pomysł na ciekawe zdjęcie. Trzydzieści sekund zrobiło swoje.
Przed dwudziestą drugą zostaję na zewnątrz sam. Po chwili idę po coś do útulni, a ci siedzą w pozycji kwiatu lotosu, trzymają się za ręce i... modlą. Wycofuję się i czekam, aż w końcu zasną, przy okazji próbując zrobić trochę ujęć nocnego miasta.
Zauważyłem dwa minusy tego miejsca noclegowego. Pierwszy, to brak wychodka. Tabliczka z literami WC kieruje do... lasu, więc chyba po prostu mamy tam się załatwiać. Drugi - ktoś rozwalił drzwi wejściowe, które teraz mają formę dwóch skrzyżowanych desek. Latem to nie problem, bo jest dopływ powietrza, ale przy niskich temperaturach i śniegu spanie w pokoju stanie się kłopotliwe. Oby Svidník to naprawił, bo wieża naprawdę jest godna polecenia.
Moje współtowarzystwo miało spać do siódmej - ósmej, ale już od szóstej kręcą się i gadają. W sumie nawet mi to na rękę, bo nie chciałem się zbyt długo wylegiwać. Jeden z chłopaków znika w lesie i wraca po dłuższym czasie z wielkimi zakupami: chleb, masło, jajka, warzywa... Dziewczyny będą miały śniadanie.
Obok wieży stoją otwarte drzwi z dzwonkiem. To chyba miejsce na słitfocie.
Tak jak pisałem: widoki są dość ograniczone i obejmują głównie Svidník oraz najbliższą mu okolicę. Na horyzoncie najdalej można dostrzec szczyty w pobliżu przełęczy Dukielskiej i Jaślisk.
Główna ulica Svidníka, są wieże cerkwi prawosławnej oraz kościoła katolickiego, który wczoraj za wcześnie wybijał godzinę osiemnastą. Na górze, centralnie po środku panoramy, mamy górę Zimny Wierch położoną na zachód od Barwinka, a oddaloną ode mnie o siedemnaście kilometrów.
Zejście po stoku narciarskim zajmuje mi dłużej niż wejście, bowiem na śliskiej trawie uważam na każdy krok. Zdjęcie zrobione z dolnej części polany nie oddaje tej stromizny.
Generalnie ta wieża to świetna opcja, bo jesteśmy rzut teściową od cywilizacji (od najbliższych domów dzieli nas nieco ponad sześćset metrów), a jednak to inny świat.
Dwujęzyczna tablica przy bocznej drodze do okolicznych wiosek. Według spisu z 2011 roku Rusini stanowią niecałe dwadzieścia procent mieszkańców, choć zapewne wiele osób deklarujących się jako Słowacy także ma rusińskie lub mieszane pochodzenie. Do tego wśród mniejszości jest kilkuset Cyganów i Ukraińców, kilkudziesięciu Czechów i Rosjan, a także pojedynczy Madziarzy, Polacy, Węgrzy i Niemcy, a nawet Bułgarzy, Żydzi i jeden samotny Chorwat. Jeśli chodzi o strukturę religijną, to najwięcej mieszka w Svidníku unitów, a po jednej czwartej ludności to prawosławni i rzymscy katolicy.
Miasto, które wieczorem zdawało wcześnie kłaść się do snu, teraz wydaje się jeszcze nie wstać na kolejny dzień. Ruch uliczny niewielki, przechodniów też mało. Robię małe zakupy i uderzam w stronę dworca. Z jego okolicy widać wieżę i stojące obok niej drzwi.
Spelunka przy dworcu otwierana jest o 5.30, więc to naprawdę lokal dla rannych ptaszków! Teraz na zegarku minęła ósma, do odjazdu busa mam ponad godzinę, więc zaglądam w progi przybytku. Babka za barem ta sama co wczoraj, może tutaj nocuje? Oprócz niej jeden facet pije butelkowe piwo. Zasiadam i ja do płynnego śniadania.
Kiedyś w knajpie działała normalna gastronomia na ciepło, o czym świadczą stare napisy, teraz można kupić tylko zimne zakąski jak utopenec czy tlačenkę. A także... świeże swojskie jaja, po które przyszła pewna Cyganka. Co jakiś czas zaglądają do środka różni inni ludzie szukający znajomych.
Facet od butelkowanego piwa walczy z wewnętrzną grubszą potrzebą, w końcu za pięćdziesiąt centów bierze kluczyk od kibla z sedesem (pisuar jest darmowy). Po wyjściu dostaje się w krzyżowy pytań barmanki:
- Spuściłeś wodę i posprzątałeś po sobie?
- Tak jest.
- Zamknąłeś drzwi na klucz?
- Zamknąłem.
- Ręce umyłeś?
- Tak.
- Wytarłeś?
- Eee... nie było ręcznika.
- Są papierowe! Starych ręczników nie ma od pandemii! I teraz całe mokre ręce, wy faceci nigdy nie umiecie się w kiblu zachować!
Spojrzałem na swoje dłonie, których także nie wytarłem po wizycie i szybko schowałem je pod stół...
Przed wyjściem na dworzec jeszcze zerkam na prognozę pogody: słonecznie i ciepło do 38 stopni, tylko w górach przelotne opady i burze. Hmm, większość Słowacji to właśnie góry...
W autobusie oprócz mnie podróżuje kilku emerytów, wszyscy szybko wychodzą. Dopiero w Krajnej Poľanie włazi dwóch młodych facetów, którzy jadą ze mną aż do granicy na
przełęcz Dukielską. Nie wyglądają na turystów, nie mają plecaków ani górskiego obuwia i od razu zaczynają schodzić w dół.
Podążam ich śladami, ale najpierw zaglądam jeszcze na pomnik poświęcony Jaroslavovi Vedralowi, tego obiektu jeszcze nie widziałem. Vedral zginął w 1944 w czasie operacji dukielskiej, kilka metrów po przekroczeniu granicy - jego samochód wjechał na minę. Był to jedyny czechosłowacki generał, który poległ w II wojnie światowej.
Przygraniczny sklep z okien autobusu wydawał się zamknięty, ale okazało się, że dwaj pasażerowie to jego pracownicy, którzy właśnie przyjechali otworzyć podwoje. Kupuję piwo i udaje mi się nawet nabyć zeleną! Teraz mogę posiedzieć na spokojnie, obserwując patrol policji polujący pod cmentarzem wojennym na kierowców.
Gdy w końcu się nawodniłem, przeszedłem przez nekropolię, gdzie pochowano generała Vedrala.
Patrząc na słupki z granicy słowacko-niemieckiej znowu się zastanawiam, czy to oryginały z czasów wojny, czy przerobione wcześniejsze czechosłowacko-polskie?
Z wieżą muzealno-widokową zawsze mam pecha: albo niewłaściwy dzień tygodnia albo kolejny remont. Tak jest i tym razem, znowu coś w niej poprawiają. Za to kawałek dalej w lesie odkrywam mury jakiejś konstrukcji, ciekawe cóż to było?
Spotykam turystę z plecakiem. Mówi, że idzie kilkanaście dni niebieskim szlakiem z Rzeszowa i ma go dość, choć przeszedł już i GSB i GSS. Ten jest zdecydowanie najbardziej wymagający.
Tymczasem ja odbijam na żółty i chwilę później mogę cieszyć oczy jednym z moich ulubionych widoków Beskidu Niskiego: dolinę Panny, w której znajduje się chata SKPB w
Zyndranowej (Зындранова).
W chatce bazują trzy wesołe dziewczyny, które bardzo serdecznie witają wszystkich wędrowców. Jest też kilka znajomych gęb, środowisko chatkowe często na siebie wpada. Pakuję plecak do pokoju i korzystając z okazji zostaję zawieziony do
Tylawy (Тылява). Zakupy, obiad w restauracji, fotografuję rozkład jazdy busów i zaczynam powrót. Zaglądam nad Pannę, gdzie znajduje się rozwalony przepust wodny i zastanawiam się, czy to woda tak go zniszczyła? Jak się dowiedziałem z internetu, zapora była częścią pobliskiego ośrodka wypoczynkowego huty szkła z Krosna, tworzyła kompleks z kąpieliskiem i trawiastą plażą. Ośrodek zlikwidowano, zaporą też już się nikt nie opiekuje.
Które w końcu tu jest leśnictwo?
W lesie próbuję łapać stopa, zatrzymuje się Adam, który mnie do Tylawy zawiózł
.
Początkowo planowałem kolejnego dnia ruszyć dalej, do Zawadki Rymanowskiej albo Dukli, ale chatka w Zyndranowej wciąga jak bagno i ciężko się stamtąd wyrwać. Zostałem więc na dwie noce.
Dopiero w czwartek musiałem zebrać się na autobus. Podobnie jak rok temu wstaję o szóstej i mam identyczną pogodę: słońce przebijające się przez mgłę, trawy spowite rosą, czuć przyjemny chłodek. Sporo osób już nie śpi i uderza na szlaki.
Przemykam przez pogrążoną w ciszy wioskę.
Zielony szlak jest idealny na obudzenie się. A przy mgle dodatkowo bardzo efektowny.
Pięknie mnie w tym roku Beskid Niski pożegnał...