Podobnie jak dzień wcześniej miejscowość (wtedy Bełżec, teraz Lubyczę) opuszczamy przez las i szlakiem. Podobnie ów szlak nie występuje na wszystkich mapach - tym razem czerwony Szlak Wolnościowy jest w wersji papierowej, ale nie ma go, na przykład, na stronie mapy.cz, a to przecież Biblia współczesnego podróżnika.
Wśród drzew znajduje się stary cmentarz, na którym chowano mieszkańców wioski
Teniatyska (Тенетиська). Gdzieś w pobliżu stała drewniana cerkiew św. Dymitra, która rozpadła się ze starości już za polskiej demokracji. To stąd przeniesiono dzwonnicę do Lubyczy. Podobno na miejscu cerkwi postawiono współczesną kaplicę, ale ani jej ani cerkwiska nie udaje nam się znaleźć, więc chodzimy tylko wśród grobów wystających z zielonego podłoża.
Jakiś facet na rowerze ostrzega nas, że kawałek dalej trwa wycinka i nie przejdziemy, że najlepiej podejść do torów i iść wśród nich. Po szybkiej burzy mózgów decydujemy się zaryzykować i maszerujemy dotychczasową drogą. Drwale musieli zrobić sobie przerwę obiadową albo coś ich porwało, bo panuje cisza jak makiem zasiał.
Teniatyska były kiedyś dużą, półtoratysięczną wsią ukraińską, których uzupełniali pojedynczy Polacy i Żydzi. Dziś liczba mieszkańców nie dochodzi do setki. Według polskiej Wikipedii są to głównie grekokatolicy, ale żadne inne źródła tej informacji nie potwierdzają.
Zatrzymujemy się na mostku nad rzeką o dźwięcznej nazwie
Sołokija i oceniamy potencjalne możliwości kąpieli. Są zerowe: brzegi zarośnięte i podmokłe, woda sprawia wrażenie brudnej. I w tym momencie nadjeżdża patrol Straży Granicznej na quadzie. Pierwsze spotkanie jest krótkie i bez kontroli, panowie zadowalają się wieścią, że idziemy na Hrebenne.
Gdzieś wśród pól przebija się ściana betonu - to schron z
linii Mołotowa. Jest ich tu wiele, lecz zazwyczaj w pewnym oddaleniu od naszych szlaków. Towarzystwo postanawia tam podejść, a ja na ochotnika zgłaszam się do pilnowania plecaków, a przy okazji... myję głowę (zdjęcie Buby). Kąpiel chodziła za mną od wczoraj, bo w tej temperaturze człowiek poci się jak mysz!
Podczas suszenia włosów mija mnie ponownie facet na kole spotkany w lesie i z uznaniem pokazuje "ok" na moje czynności higieniczne
. Oprócz tego ruch minimalny: auto przemknie z rzadka, częściej trafi się traktor.
Ekipa wraca usatysfakcjonowana. Ja, czysty i pachnący, również tak się czuję. Po chwili przerwy ruszamy dalej szosą, odbijając po kilkuset metrach na dziwny prostokątny zbiornik wodny. Ten wydaje się idealny do wskoczenia, a na Sołokiji ktoś zamontował koło!
Niestety, to miejsce również się reszcie nie podoba, znowu z powodu niby brudnej wody. Przyglądam się jednak uważnie temu, co leci z rury "przenoszonej" przez koło z rzeki do zbiornika: woda jest czysta, zatem mulisty kolor musi wynikać z podłoża. No trudno...
Kolejna miejscowość to
Mosty Małe (Малі Мости). Zgodnie z nazwą była prawie trzykrotnie mniejsza od Teniatysk, za to większy był odsetek ludności żydowskiej. Unicka cerkiew lub kaplica spłonęła w 1944 roku, ocalała dzwonnica i duży krzyż. Śladów po świątyni brak. Reszta grupy, która wyforsowała się mocno do przodu, czeka na mnie w cieniu. Odpoczynek, grupowe zdjęcie i znowu plecaki lądują na plecach.
Po zakończeniu zabudowy wraca przyjemna, polna droga. Ponownie podchodzimy do rzeki, która w tym miejscu wygląda łaskawiej, więc decydujemy się dokonać zbiorowej kąpieli!
Rozdzielamy się na dwie grupy: nagusy dalej, tekstylni bliżej drogi. Woda jest dość chłodna, ale przyjemnie orzeźwia. Nagle słychać głośny plusk! Odwracamy się i widzimy, że Pioter wskoczył do Sołokiji! Fajnie, tylko czemu w ciuchach? Okazało się, że tak się na brzegu wychylał, że przeważyło go i zaliczył przymusowe nurkowanie, a odzież pranie
.
Zmieniamy mezoregion: z
Roztocza Środkowego na
Wschodnie.
Hrebenne (Гребенне) wita nas pustym dworcem kolejowym. W remont włożono pewnie kupę kasy, a wykorzystanie bliskie zeru.
Grupa znów mi ucieka, bo spędzam trochę czasu na leśnej nekropolii. To cmentarz choleryczny założony w 1915 roku, spoczywa na nim kilkudziesięciu Hrebenniaków, o czym informuje niewielka tabliczka po ukraińsku. Jest też kilka grobów z późniejszymi datami, być może to żołnierze Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej.
W Hrebennym funkcjonują dwa przejścia graniczne (drogowe i kolejowe; te drugie zamknięto w 2005 roku, a reaktywować mają w obecnym), więc najważniejszym obiektem jest Biedronka! Ponoć kiedyś działała całodobowo. Oczywiście nastawiona jest na klientów zza wschodniej granicy. Teraz ruchu nie ma zbyt dużego, ale i tak dominują wymalowane panienki ze smartfonami w rękach. Kręci się też sporo mężczyzn w wieku poborowym, którzy powinni się chyba zajmować czymś innym niż dofinansowaniem dyskontu u sąsiadów...
Robimy zakupy i dwa zdjęcia: jedno z kotem - żebrakiem, drugie bez kota - żebraka.
Na parkingu zalega kilka porzuconych samochodów. Ciekawe co skłania ludzi do zostawienia wozu? Może gdzieś ukradli, a wiedzieli, że na Ukrainę go nie przewiozą? Niektóre z aut służą jako kosze na śmieci...
Hrebenne założono w XV wieku jako wieś królewską. W okresie międzywojennym swój majątek mieli tu Sapiehowie, a wśród tysiąca sześciuset mieszkańców prawie 90% było Ukraińcami. W czerwcu 1947 roku niemal wszystkich, w tym momencie ponad siedem setek, wywieziono na Ziemie Wyzyskane. Nielicznym udało się zostać, więc w latach pięćdziesiątych wznowiono nauczanie ukraińskiego w miejscowej szkole. Przetrwała również piękna drewniana cerkiew św. Mikołaja, obecnie znów stanowiąca samodzielną parafię greckokatolicką.
Obok dzwonnicy stoi skromny pomniczek wspominający deportacje z lat 40. ubiegłego wieku. Najbardziej znana jest akcja "Wisła", lecz znacznie więcej osób objęły masowe wywózki z poprzednich lat. Teoretycznie obejmowały one osoby, które dobrowolnie chciały wyjechać na sowiecką Ukrainę, lecz tacy ochotnicy szybko się skończyli, więc potem stosowano normalną, regularną czystkę etniczną.
Spod cerkwi widać ciężarówki stojące przed granicą.
Zabytek innego typu - luksusowy wychodek wśród drzew
. Miał nawet własną miotłę.
Pod wzgórzem cerkiewnym czai się radiowóz z gliniarzami, lecz na nas nie zwracają uwagi. Dalej podążamy Szlakiem Wolnościowym, który prowadzi wzdłuż stawów. Za nimi ciągnie się zabudowa przejścia granicznego - niebieskie dachy to już Ukraina.
Pustawa droga na południe.
Zmierzamy do pobliskich
Siedlisk (Седлисько) do wiaty na nocleg. Zanim tam dotrzemy, to na skraju wsi zjawia się patrol Straży Granicznej, gwałtownie zawraca i staje na ulicy z włączonymi kogutami.
- Zapraszamy - woła facet zza okna. - Tak, my już wszystko wiemy. Koleżanka z Oławy, wy z Krakowa, Poznania... Jest też chłopak z wózkiem, kula się za wami jakieś dwa kilometry.
Chodziło o Krwawego, który dziś do nas dołącza i ciągnie swój legendarny plecak na kółkach. Rozmawiali też z Bubą, ona została z tyłu, więc stąd ta Oława. Ale...
- Poznaliście się na forach górskich i blogach, ciekawe - kiwa głową pogranicznik, ale naprawdę ciekawe jest to, że o tym nikt mu nie mówił.
- Spotkaliśmy już dziś patrol w Teniatyskach - informujemy.
- A sprawdzali was? Nie? To niedobrze. Zgłaszaliście przejście grupy? Oj, to niedobrze, niedobrze...
Tłumacząc ze strażnikowego na ludzkie: nie ma żadnego obowiązku zgłaszać swojej obecności w strefie nadgranicznej, ale za każdym razem, gdy jesteśmy w takiej sytuacji, to SG bardzo się o to pyta, bowiem brak takiego zgłoszenia oznacza po prostu, że muszą chwycić się swojej roboty. Wypytać, spisać dokładnie każdy dokument i sprawdzić, czy my to my i czy aby nikt nas nie szuka. To zajmuje czas, a przecież można go przeznaczyć na coś przyjemniejszego. W naszym przypadku musiało minąć co najmniej piętnaście - dwadzieścia minut, podczas których odpieraliśmy gwałtowne ataki latającego robactwa.
- Skoro śpicie pod wiatą, to proszę się nigdzie stamtąd nie ruszać. Zwłaszcza nie podchodźcie do granicy! Gdybyście chcieli pójść gdzieś indziej, to też nam dajcie znać, a tu jest numer telefonu, żeby do nas zadzwonić. I w ogóle, gdyby działo się coś podejrzanego (dwa lata temu dostaliśmy kartkę z napisem "umiemy docenić dobrą informację").
I znów należy podkreślić, iż brak jakichkolwiek zakazów czy ograniczeń w poruszaniu się, można całkowicie legalnie podejść w pobliże słupków granicznych jak i w jakiekolwiek inne miejsce, lecz zawsze słyszymy to samo. Nie robić tego, nie robić tamtego, informować o każdym kroku jak na spowiedzi. Z jednej strony to rozumiem, ale z drugiej irytuje fakt, że tak naprawdę to my mamy ciągle ułatwiać SG pracę. Do licha, to im za to płacą, aby sprawdzać kto się kręci przy granicy, a nie dostawać wszystko na tacy!
Już się żegnamy, ale przychodzi mi do głowy jeszcze jedna sprawa:
- Czy w Siedliskach jest sklep? - pytam.
- Nie ma - kiwają głową funkcjonariusze. - Zlikwidowany. Najbliższy jest dopiero w Horyńcu.
I to jest prawdziwie niedobra informacja, gdyż oznacza, że cały jutrzejszy dzień jesteśmy pozbawieni świeżego zaopatrzenia!
Wiata w Siedliskach jest słusznych rozmiarów, wybudowało ją nadleśnictwo. Rzecz jasna brakuje wychodka, bo to w Polsce norma: wiadomo, że odwiedzający zabierze wszystko ze sobą do domu. Do granicy mamy pół kilometra, więc nikt nie będzie chodził za potrzebą aż tak daleko, SG może spać spokojnie.
Okolica jest typowo pod turystów, są tu stawy, różne kaplice i źródełka. Jedno z nich, pod wezwaniem św. Antoniego, świetnie nadaje się na mycie i uzupełnienie wody. Postanawiamy również powiadomić sąsiadów, czyli leśników, o naszej obecności. Kilkakrotnie zachodzimy z Szymonem pod bramę leśniczówki, ale prócz dwóch małych hałaśliwych psów nikogo nie ma. Wreszcie, gdy zaczyna się ściemniać, przyjeżdża młody leśniczy.
- Śpijcie sobie we wiacie albo obok, nie ma problemu - woła.
- A możemy rozpalić ognisko?
- Jasne, palcie aż do rana! Czekajcie, przyniosę wam drewno.
Po chwili zjawia się z... taczką pełną pociętych bloków drzewnych! Za darmo. Czyli jednak nie wszyscy leśniczy zmienili się w maszynki do wycinki, u niektórych zostało coś z powołania!
Ogień płonie w palenisku, jedzenie i garnki można rozstawić na ruszcie, wygodnie!
Wreszcie dociera Krwawy z hymnem na ustach (oprócz pograniczników zaobserwował go i leśniczy). Z nowej wersji wózka podróżniczego wyciąga prezenty, ja dostałem "kubek do urynoterapii" 😛 (zdjęcie Buby).
Początkowo planowałem spać pod wiatą, ale wizja komarów budzących mnie o świcie sprawiła, że rozstawiam namiot. Niepotrzebnie, skrzydlatych drani rano prawie nie było, natomiast ja wstałem wcześniej niż zwykle, bo zadeklarowałem się, że skoczę do Hrebennego po jakieś zakupy.
Piotrek już hajcuje.
Przy drodze pierwszym spotkanym samochodem był wóz Straży, ale jechali w przeciwną stronę. Natomiast minutę później zatrzymało się mi pierwsze cywilne auto i w kilka chwil dotarłem z pewną kobieciną na obrzeże Hrebennego. Idę do Biedronki, przy okazji przypatrując się architekturze lokalnej. Ta drewniana jest w stanie mocno zmęczonym.
Dziś kolejka ciężarówek jest dłuższa niż wczoraj, a w drodze powrotnej już nie udaje mi się złapać podwózki. Pomyślałem, że mogłem zostać wzięty za jakiegoś migranta i dlatego żaden z pięciu samochodów nie chciał się zatrzymać.
Korzystam z okazji i fotografuję kilka miejsc w Siedliskach za dnia. Jest więc kościół katolicki, wybudowany z pieniędzy Pawła Sapiehy, właściciela okolicznych majątków na początku XX wieku. Jest "krokodyl" wyłaniający się z jednego ze stawów. Wreszcie wspominanie źródełko św. Antoniego.
Zrobiło się upalnie. Naprawdę upalnie, to już granica mojego komfortu, a mamy dopiero maj! Pod wiatą już nikt nie śpi, ale też na słońcu trudno wytrzymać w namiotach.
Podczas śniadania zjawia się motocyklista. Objeżdża granice Polski, planuje tak robić przez 10 - 12 dni. Wczoraj przybył ze Szczawnicy do Horyńca. Aparatem Buby robimy pamiątkowe zdjęcie, na którym dobrze widać rozmaite podejście w ubieraniu się do panującej temperatury
.
Po przyjeździe Krwawego automatycznie opóźnił się czas wyjścia, zatem na zegarku mamy już południe. Dzwonimy do Straży Granicznej, że ruszamy, a ci zdziwieni, bo nie wiedzą o co chodzi. Norma. Obiecują jednak "przekazać" nas następnej jednostce SG. Żegnamy wiatę i najbliższą kaplicę św. Huberta (a więc myśliwską). Z leśniczym pożegnać się nie zdążyliśmy, bowiem odwiedziły go jakieś dwie ważne persony.
W centrum wioski stoi druga okazała wiata. Spokojnie mogłaby również służyć jako miejsce noclegowe, ale obok leśniczówki mieliśmy święty spokój.
Siedliska w okresie międzywojennym były mniejszą wsią od Hrebennego, jednak stanowiły siedzibę gminy. Podział etniczny jest sporny: Ukraińcy twierdzą, że tam zdecydowanie dominowali, polski spis wykazał, że byli jedynie połową mieszkańców. Przy drodze oglądamy cerkiew św. Mikołaja - tak na marginesie wykaz patronów w cerkwiach wydaje się dość ograniczony. Ta świątynia jest murowana, wybudowaną ją w podobnym czasie co kościół katolicki, a sponsorem także był Paweł Sapieha.
Od czasów akcji "Wisła" cerkiew nie jest używana w celach kultowych, ale mimo sypiącego się tynku wygląda na zachowaną w dość dobrym stanie. Posiada drewnianą dzwonnicę z podmurówką ze skamieniałych drzew, które są lokalną atrakcją turystyczną.
Żar leje się z nieba, a my musimy iść przed siebie (pierwsze zdjęcie Buby). Zdążyliśmy jeszcze obejrzeć jak nowe okna wchodzą w stare domy...
...i pomachałem na nadjeżdżający samochód, który od razu się zatrzymał.
- Ktoś jedzie ze mną stopem?! - wołam, bo wizja wielu kilometrów asfaltem przez las, w którym nic nie ma, nie wydawała mi się zbytnio atrakcyjna.
Decyduje się Buba, po chwili namysłu dołącza jeszcze Piotrek. Będą z niego ludzie.
I tym sposobem opuszczamy gminę Lubycza Królewska, a także powiat tomaszowski i wreszcie województwo lubelskie. Od tego momentu będziemy wizytować podkarpackie.