Przy okazji wątku o wypadkach przypomniała mi się taka przygoda... może komuś będzie się chciało poczytać...
Na wstępie nakreślę nieco tło wydarzeń. Nie było to typowe wyjście w góry, tylko zlot graczy w internetową grę Ogame. Mocno zakrapiana impreza w Zawoi, następnego dnia planowana wycieczka. Jeżeli ktoś jest zdziwiony słabym wyposażeniem, to pragnę zwrócić uwagę, że było to kalendarzowe lato. A dlaczego lazłem uparcie do przodu zamiast odpuścić? Myślę, że brak pokory i głupota.
Relacja jest obszerna, poprzedzona wstępem kolegi. Potem moje wypociny, pisane wtedy na świeżo.
***********************************************************
Wycieczka na Babia Górę widziana oczami Arcika.
Poniżej przedstawiam swoje wspomnienia z wycieczki która się odbyła przy okazji zlotu.
20 września 2008 roku.
Godzina 8:30.
Obudził mnie rozlegający się na korytarzu krzyk Sprocketa:
- Wszyscy wstają i idą!!!
Wstałem. Łeb mnie trochę bolał, stwierdziłem że za bardzo to się nie wyspałem. Wyjrzałem przez okno – padał deszcz. No ale obiecałem że nie będę narzekał. Myślałem sobie że nic z wycieczki nie wyjdzie, przecież pada. Jednak mimo wszystko powoli zacząłem się pakować i przygotowywać do wycieczki jakby nigdy nic. Zrobiłem kawę do termosu, zabrałem to co najpotrzebniejsze, zjadłem małe śniadanie i czekałem jaka będzie decyzja. Jeszcze nie byłem przekonany że pójdziemy. Reszta uczestników też jadła śniadanko.
Wyszedłem sobie przed domek, połaziłem trochę, popatrzyłem na wezbraną rzeczkę płynącą za altanką z grillem.
Przed domkiem
Wtem patrzę, a tu wychodzi ekipa ośmiu ludzi ze Sprocketem na czele. No to idziemy – pomyślałem, stało się to co miało się stać. Pobiegłem do domku po spakowany wcześniej plecak i szybko dołączyłem do grupy.
Około 10:30 ekipa 9 osób w składzie: Sprocket, Małgosia, Esparceta, Agnieszka, Jonek, Kuguar, Puki, kolega z Uni 45 i ja - Arcik, wyruszyła na szlak. Celem było zdobycie Babiej Góry z Zawoji Wełczy.
Pierwsze metry wycieczki prowadziły nieco w dół, do drewnianej kładki nad potoczkiem. Kładka znajduje się około
660 m n.p.m. - był to najniżej położony punkt naszej wycieczki. Potem za kładką szliśmy lekko pod górę wąską drogą asfaltową. Doszliśmy do miejsca w którym czarny szlak skręca w lewo z asfaltowej dróżki w las. Przeszliśmy po drewnianym (będącym w kiepskim stanie) mostku nad potoczkiem mijając stosy ściętego drzewa. Zaczęło się pierwsze podejście na polankę zwaną „Mylne Młaki”. Pierwsze poty za płoty. Testowałem sam siebie. Nie wiedziałem jeszcze jak sobie poradzę. Cały czas szedłem jako ostatni, swoim wolnym tempem. Na polance położonej
830 m n.p.m. mieliśmy pierwszy odpoczynek.
Odpoczynek na polance Mylne Młaki
Od tego miejsca szliśmy cały czas nabierając wysokości grzbietem bez szlaku na Magurkę (Kolisty Groń). Deszcz trochę osłabł, zamienił się w zupełnie nieszkodliwą mżawkę. Weszliśmy w chmury. Przewalały się miedzy drzewami tworząc magiczną atmosferę.
Mgła w lesie
Krótki odpoczynek na podejściu na Kolisty Groń
Doszliśmy na polankę otaczającą Kolisty Groń. Na obrzeżach lasu rosło mnóstwo borówek (jagód). Nie omieszkałem spróbować - były smaczne aczkolwiek bardzo zimne. Spotkaliśmy pierwszy drogowskaz wskazujący drogę na Babią Górę.
(1000 m n.p.m.).
Potem szliśmy około 15 minut lasem i doszliśmy do granicy Polsko - Słowackiej. Od tego miejsca aż po przełęcz Brona szliśmy szlakiem granicznym.
Idziemy granicą.
Minęliśmy kilka charakterystycznych miejsc na szlaku. Były to: Przełęcz Jałowiecka Północna – tak zwane Tabakowe Siodło
998 m n.p.m, Jałowcowy Garb
1017 m n.p.m, Przełęcz Jałowiecka Południowa – Jałowcowe Siodło
993 m n.p.m.
Wchodzimy do babiogórskiego Parku Narodowego.
Od Jałowcowego Siodła było już tylko pod górę. Po kilkuset metrach wspinaczki zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek przy szlaku. Posililiśmy się co nieco przed długim i monotonnym podejściem na Małą Babia Górę.
Zaczęło się najdłuższe podejście. Ja oczywiście zostałem nieco w tyle za resztą. Nagle zobaczyłem coś białego miedzy paprociami porastającymi okolice ścieżki. Tak, to był śnieg. Małe kupki śniegu miedzy liśćmi paproci. Im wyżej, tych kupek śniegu było coraz więcej. W pewnym momencie okazało się że ścieżkę otacza całkowita pokrywa śnieżna. Jeszcze tylko ścieżka była wolna od śniegu, za to płynęła nią woda wartkim nurtem. No i tak trzeba było człapać pod górę po spływającej wodzie.
Chyba za bardzo spowolniłem idąc własnym tempem. Sprocket na mnie poczekał i zaoferował że pomoże mi nieść plecak. Powiedziałem że nie, nie trzeba, ale w końcu zgodziłem się i jestem z tę pomoc Sprocketowi ogromnie wdzięczny. Od tej pory Sprocket szedł z przodu tak aby nie stracić ze mną kontaktu wzrokowego (była cały czas mgła).
Wznosiliśmy się coraz wyżej. Śnieg już leżał na ścieżce. Czoło wycieczki stanęło przed trudnym zadaniem wydeptywania ścieżki. Ponoć robił to Esparceta. Czołówka przez to wyraźnie spowolniła i dystans miedzy nimi a mną i Sprocketem się wyraźnie zmniejszył.
Najgorsze warunki były jednak przed nami. Byliśmy już tak wysoko że las się skończył i zaczęła się strefa kosodrzewiny. Brak lasu spowodował ze wiatr wzmógł się i musieliśmy brnąc w zaspach śnieżnych. Zastała nas prawdziwa zima jeszcze w okresie kalendarzowego lata!
Przed szczytem Małej Babiej Góry jest lekkie spłaszczenie terenu i polana wśród kosodrzewiny. Tu już nie było żadnej wydeptanej ścieżki a śnieg zaczął być zmrożony. Czoło wycieczki szło niemal po omacku we mgle – byle pod górę. Wokół były fantastyczne rzeźby lodowe na krzewach kosodrzewiny. Lód pokrywał ich gałązki. Nie macie pojęcia jakie to twarde! Wiatr był coraz silniejszy. Deszcz zamienił się w lód. Drobinki lodu kuły niemiłosiernie po twarzy. Temperatura spadła wyraźnie poniżej zera.
Podejście na sam szczyt to zupełnie nierealne odczucia. Nie realny świat. Wszędzie biało. Mgła i lód sypiący się z nieba.. Niebo zlewało się z ziemią. Sam nie wiem kiedy – tak nagle pośród bieli - zauważyłem stojące sylwetki uczestników wycieczki. To było już szczyt!
Mała Babia Góra 1515 m n.p.m została zdobyta.
Sylwetki uczestników we mgle.
Sprocket zrobił szybko zdjęcie pod słupkiem szlakowym. Widoków żadnych nie było – a przecież to tak piękny punkt widokowy! Ulga, radość ze zdobycia Małej Babiej. No i decyzja – nie idziemy na Wielką Babią. Warunki nie pozwalają. Wyszliśmy, ale trzeba jeszcze zejść! Zejście tez dostarczyło wielkich emocji. Śnieg zasypał szlak i przykrył białą zmrożoną pierzynką całą kosodrzewinę. Schodziliśmy powoli zapadając się głęboko miedzy gałęzie kosodrzewiny. Zeszliśmy na
Przełęcz Brona 1408 m n.p.m. Na przełęczy warunki były nieco bardziej przyjazne. Śnieg owszem był, ale wiatr jakby mniejszy.
Zaskoczenie – Sprocket z Małgosią zdecydowali że jednak zdobędą szczyt Babiej Góry. W takich warunkach to dla reszty nie do pomyślenia, ale Sprocket z Małgosią to doświadczeni turyści. Wierzyłem że dadzą radę. Poszli, a my zeszliśmy czerwonym szlakiem do schroniska na Markowych Szczawinach. Zejście z przełęczy nie należało do łatwych. Jest tam stromo a na oblodzonych kamieniach łatwo się poślizgnąć. Na szczęście nikomu nic się nie stało i doszliśmy w okolice schroniska. Do samego budynku nie wchodziliśmy. Od razu niebieskim szlakiem czyli Górnym Płajem szybko kroczyliśmy w stronę Przełęczy Krowiarki (
1012 m n.p.m). Nie jest to krótka droga. Szliśmy jeszcze prawie 2 godziny. W końcu zmarznięci doszliśmy. Deszcz nadal padał. Po krótkim oczekiwaniu przyjechał na przełęcz nasz transport, czyli Kinia i kolega z UNI 45. Zabraliśmy się z nimi do domku. [/size]
************************************************************
Relacja Sprocketa
Zmotywowany opowieścią Arcika postanowiłem opisać jak wyglądało zdobywanie Babiej Góry. Zaczynam w momencie, kiedy ja i Ukochana odłączyliśmy się na przełęczy Brona od reszty grupy, aby we dwoje zdobyć Babią...
A po co tam poszliśmy ? Podobno góry zdobywa się bo są. Jeżeli o mnie chodzi, jednym z powodów było to, iż taki miałem plan, decyzja zapadła rok temu, że na następnym zlocie idę na Babią z Wełczy, co prawda nikt nie mógł przewidzieć warunków, ale plan to plan, szczególnie w górach staram się realizować cele, które sam sobie wytyczam. Drugim powodem było to, że naprawdę to lubię. Satysfakcja ze zdobycia szczytu jest tym większa im więcej trudu się włożyło. A co kierowało Ukochaną ? Podobno postanowiła wynagrodzić mi, że zrezygnowałem z udziału w pijackiej imprezie
Wyruszyliśmy. Początkowo szło się łatwo i przyjemnie. Szlak wiedzie drogą wśród drzew, więc nie wiało. Po dojściu do górnego poziomu kosodrzewiny zrobiliśmy sobie przerwę na jedzenie i herbatkę. To była ostatnia chwila wytchnienia. Następnie szlak wychodzi na odsłoniętą przestrzeń. Wiatr uderzył w nas z całej siły, ale spodziewaliśmy się takich warunków.
na zdjeciu: Ukochana zabezpiecza się przed wiatrem
Powoli zdobywaliśmy wysokość metr za metrem i pojawił się kolejny problem - lód. Pokrywa śniegu zamieniła się w lodową skorupę, która nie zapadała się pod naszym cieżarem. Trudno było iść pod górę, gdyż po prostu się ślizgaliśmy. Na dodatek widoczność spadła do kilku metrów i nie było widać tyczek wytyczajacych szlak. Z powodu wiatru Ukochana nie dawała rady utrzymywać kierunku, więc chwyciłem ją pod rękę i wspólnie posuwaliśmy się metr po metrze. Chciała wrócić, ale motywowałem ją, że juz niedaleko i damy radę.
na zdjęciu: słupek graniczny z naroślą lodową od wiatru - co ciekawe narośl powstaje od nawietrznej
W końcu przed nami objawiła się stromizna oznaczająca ostatnie 50 mertów i szczyt. Z powodu wiatru i lodu nie dało się wyjść na wprost - tak jak prowadzi szlak. Musieliśmy zatoczyć koło i wejść na sam wierzchołek od tyłu, gdzie tak nie wiało i skorupa lodu nie była tak twarda. Udało się!
na zdjęciu: szybkie zdjęcie na szczycie, widać jak Ukochana trzyma się słupka, bo inaczej wiatr ją po prostu zwiewał
Początkowo planowaliśmy powrót na Krowiarki granią, ale już w kosówkach podjąłem decyzję, że tylko wychodzimy na szczyt i schodzimy po swoich śladach. Zaczęliśmy więc schodzić, ale po kilkunastu metrach okazało się, że nasze ślady są już całkowicie zawiane i niewidoczne. Na szczęście udało się dotrzeć do pierwszej tyczki i tam odetchnąłem z ulgą. Wiedziałem że przed nami jest w miarę płaski odcinek szczytowy, a potem już w dół i będzie coraz łatwiej. Własnie tam, przy pierwszej tyczce popełniłem błąd w nawigacji, poszedłem za bardzo w prawo, w stronę najstromszego zbocza północnego. Zacząłem się niepokoić, że idziemy stromiej w dół niż powinniśmy i że nie pojawia się żadna tyczka. Skręcałem więc coraz bardziej w prawo, gdyż przypomniało mi się, jak zawsze mówi się, że turyści gubią się na Babiej w słabej widoczności schodząc na słowacką stronę. Ale było coraz gorzej i coraz stromiej. Ześlizgiwaliśmy się po lodzie, a ja nie wiedziałem zupełnie gdzie jesteśmy.
na zdjęciu: na zielono szlak, a na czerwono droga która poszliśmy, zdjecie było robione ze szczytu Babiej
na zdjęciu: widok z dołu, kolorki podobnie jak powyżej - oczywiscie zdjecia były robione w innym czasie, kiedy coś było widać
Podświadomie trawersowałem coraz mocniej w prawo, jakbym chciał upewnić się, że nie zejdziemy na Słowację. Wyczekiwałem jakiegoś wypłaszczenia, jakiegoś szlaku, jakiegoś śladu. Niestety robiło się coraz stromiej, a lód robił się coraz twardszy. Szliśmy oparci rękami o zbocze, ja wyrąbywałem w lodzie schodki, w które potem wstawialiśmy stopy i przesuwaliśmy się wzdłuż stoku. W końcu uznałem, że nie wiem gdzie jesteśmy, że nie damy rady iść dalej tą drogą i zarządziłem odwrót po własnych śladach.
na zdjęciu: znakiem x oznaczone prawdopodobne miejsce, gdzie zaczęliśmy odwrót
To był krytyczny moment. Ukochana nie wiedzieć czemu po paru krokach pośliznęła się i zaczęła osuwać się w lodową nicość. Najpierw jedna noga, potem druga. Ja krzyczałem "NIE!!!", ale nic nie mogłem zrobić, choć byłem metr od niej. Jakimś cudem złapała się rękami lodowych schodków, które wcześniej wyrąbałem butami. Tak zawisła i przebierała nogami szukajac przyczepności. Chwyciłem ją za rękę i wrzeszczałem żeby kopnęła z całej siły i wbiła się czubkiem buta w lód. Tak zrobiła, najpierw jedną nogą, potem drugą. Udało mi się ją wciągnąć z powrotem na schodki, ale była cała roztrzęsiona. Powoli i ostrożnie kontynuowaliśmy powrót po własnych śladach, ale w miejscach gdzie wcześniej zsuwaliśmy się w dół, teraz nie dało się wyjść w górę, zresztą nie było sensu pchać się z powrotem do góry. Przyjąłem więc plan, żeby próbować trawersować w przeciwną stronę i maksymalnie w dół jak się będzie dało. Potem, plan zmieniłem na ogólnie w dół... byle tylko w dół. Zaczynało robić się lepiej, wiatr słabł i lód był miększy. Pojawiła się kosodrzewina - z jednej strony ulga, bo po kosodrzewinie nie można się osunąć, ale z drugiej iść po przysypanej kosówce też nie bardzo się da. Nagle zobaczyłem ślady człowieka. Po kilkunastu metrach okazało się, że jesteśmy na żółtym szlaku tuż przed łańcuchami. Co więcej pojawił się jakiś koleś, który wychodził tamtędy na Babią. Byliśmy uratowani. Ostrzegliśmy go przed trudnymi warunkami, ale chciał sprawdzić osobiście jak tam jest i poszedł w górę. A my poszliśmy w dół, po łańcuchach, a potem po przetartym szlaku. Szybko do schroniska i do Zawoi Markowej, gdzie czekała na nas Kinia z transportem. Ale się cieszyliśmy że żyjemy!