Przez Spisz z namiotem. Zachody i wschody, podejścia i zejśc
Poranek na Grandeusie jest upalny. Słońce szybko wygania nas z namiotu, z którego zresztą mamy takie widoki:
Znów najlepiej (choć przymglone) są Tatry Bielskie. Znajdujące się za nimi Jaworowy i Łomnicki częściowo zakrywają chmury. No i oczywiście można przyjrzeć się Rysom.
Możliwość zobaczenia panoramy przyciąga pojedynczych turystów: jako pierwszy zjawia się rowerzysta, siada w cieniu, zjada coś małego i jedzie dalej, goniony przez psy. Potem przychodzi starszy Słowak z wysłużonym plecakiem i po krótkiej kontemplacji schodzi do Łapsz.
Z oddali dochodzi beczenie owiec. Stado kręci się po okolicy i powoli zbliża do nas. A w tle ledwo widoczna Babia Góra.
Psiska, które zaatakowały rowerzystę, składają nam wizytę, ale są wyjątkowo grzeczne. Rozłożyły się blisko i pilnują namiotu .
Wkrótce potem nasz przenośny domek trzeba szybko składać, bowiem stoi on na trasie owczego, napierającego stada! W pewnym momencie Inez miała obawy, czy nie zostanie stratowana .
Pod wiatę zagląda pasterz. Prowadzi ze sobą ponad 400 sztuk, ale tylko kilka należy do niego, reszta ma właścicieli chyba z całego polskiego Spisza. Opowiada o swojej rodzinie oraz pracy; pozornie to tylko chodzenie tam i z powrotem ze zwierzętami, ale w rzeczywistości ciężka harówka. Zaczyna się już około 3 w nocy, trwa do 9 lub 10 wieczorem z krótką przerwą na obiad w południe. I tak codziennie aż do św. Michała pod koniec września.
Sporo owiec kuleje, wszystkie zostały ostrzyżone przez specjalistyczną firmę dwa dni wcześniej.
Pora się zbierać. Z Grandeusa schodzimy w dół, na północ.
Odcinek wśród pofałdowanych pól i łąk jest bardzo przyjemny. Tatry i nasze miejsce noclegowe zostają z tyłu.
Wkrótce trafiamy na asfalt, na którym mijamy radziecki traktor. Wśród zieleni krowy starają się zaspokoić niekończący się apatyt, a byki z udawanym spokojem lustrują każdego obcego.
Przed nami Dursztyn (słow. Durštín, węg. Dercsény, niem. Dürrstein), jedna z 14 wsi polskiej części Spiszu.
Przy ulicy zachowało się trochę drewnianych domów i budynków gospodarczych. Kościół jest młodziutki - z lat 80. XX wieku, lecz nawiązuje stylistycznie do starszych świątyń spiskich.
Zbliża się południe, o czym informuje dźwięk kościelnych dzwonów (nad ranem wygrywał melodię "Kiedy ranne wstają zorze", tak aby nikt nie mógł przegapić tej chwili!). Robimy sobie postój pod sklepem, który stanowi centrum towarzyskie miejscowości.
Przez resztę dnia mamy do przejścia nieco ponad 10 kilometrów Pieninami Spiskimi, czyli tą najmniej uczęszczaną przez turystów część Pienin. Niby niedużo, ale momentami dostaniemy w zadki.
Przy odbiciu na szlak robię sobie zdjęcie w lustrze, co ostatnio staje się moją prywatną tradycją .
Początek czerwonego szlaku to długa Jurgowska Polana - zgodnie z nazwą kiedyś wypasali na niej swoje stada mieszkańcy Jurgowa (ciekawe dlaczego nie u siebie??). Temperatura osiąga stan krytyczny...
Szutrowa droga kręci do Jurgowskich Stajni na których stoi gospodarstwo z rozrzuconą zabudową.
Zaglądamy do mapy i włos nam się jeży na karkach - poziomice najbliższego podejścia w lesie wyglądają, jakby je ktoś stawiał co milimetr! Może jednak nie będzie aż tak źle?? A jednak było...
Na zdjęciu tego nie widać, lecz ścieżka miała taką stromiznę, że czasem osuwałem się w dół! Metr, dwa do góry, postój. Masakra! Sprawdzałem potem dokładnie zapis trasy na komputerze: różnica wzniesień to niby jedynie 200 metrów, ale na odcinku... 300 metrów! To niemal jak wchodzenie po drabinie!! Nie pamiętam kiedy ostatni raz wspinałem się po czymś takim!
Na grani w nagrodę czeka pierwszy widok na zbiornik Czorsztyński, a z tyłu znowu pojawia się panorama Tatr.
Neska dociera niedługą chwilę po mnie i podejmuje wiekopomną decyzję, że więcej już nie chodzi po szlakach z namiotem i ciężkim plecakiem! Na szczęście dalsza część trasy jest już znacznie bardziej "normalna".
W czasie odpoczynku przewijają się obok nas dwie dziewczyny, które idą w odwrotnym kierunku, ale zamiast zejść szlakiem w dół to poszły ścieżką prosto, w krzaki. Nie dziwię się, że przegapiły odbicie, bowiem odcinek w dolinę wygląda jak przecinka do zwózki drzew, a nie trasa dla ludzi...
Przechodzimy przez Żar, najwyższy szczyt Pienin Spiskich (883 metry). Po drodze w kilku miejscach są widoki na obie strony...
...ale wierzchołek góry jest zarośnięty, więc postawiono na nim niewielką drewnianą wieżę. Ta oferuje panoramę jedynie w kierunku północnym, na "jezioro" oraz Gorce, w których jeden z charakterystycznych punktów stanowi nowa wieża na górze Gorc.
Dziewczyny ze zgubionego szlaku mówiły, że gdzieś zostawiły mapę i odnajdujemy ją właśnie na Żarze. Wylądowała w moim plecaku, ale na niewiele mi się przyda, bo to bardzo stare wydanie, gdzie połowy szlaków jeszcze nie wymyślono...
Schodzimy do przełęczy Przesła; tu można odbić na Falsztyn albo Łapsze Niżne. Następnie znowu mamy podejście, lecz tym razem nie tak wyczerpujące i częściowo szeroką leśną drogą.
Końcowe kilometry Pienin Spiskich są najprzyjemniejsze: coraz więcej odkrytej przestrzeni, ukwiecone łąki, drewniane chatki i widoki na Pieniny po drugiej stronie Dunajca.
Na polanie Cisówka robimy sobie dłuższą przerwę, czekając aż słońce przebije się przez chmury. Trwa to kilkanaście minut, ale opłaciło się!
Niebieska tafla zbiornika Czorsztyńskiego ładnie kontrastuje z zielenią drzew, a ruiny zamku Czorsztyn po małopolskiej stronie przyciągają wzrok.
Jezioro Sromowskie - zbiornik wyrównawczy dla Czorsztyńskiego.
Na polanie Tabor znajduje się nadajnik oraz wiata identyczna z tą z Grandeusa. Siedzi przy niej jakaś rodzinka, więc nawet się nie zatrzymujemy. Ludzi zresztą spotykamy coraz więcej, co świadczy o niechybnym zbliżaniu się do cywilizacji.
W dole rozciąga się Niedzica (słow. Nedeca, węg. Nedec, niem. Netzdorf), historycznie najważniejsza miejscowość Zamagurza i polskiego Spiszu. To też jedyne miejsce regionu, które już kiedyś odwiedziłem, ale było to daaawno temu... Jako bajtel zaglądałem tu z rodziną jeszcze zanim napełniono zbiornik i pamiętam opuszczone drewniane domostwa, sprawiały one wtedy przygnębiające wrażenie.
Dzisiejszą noc chcemy spędzić w bardziej komfortowych warunkach niż wczorajsze, więc szukamy jakiegoś kempingu. Ze ścieżki odbijające od szlaku widać pole z dużą ilością namiotów, kamperów i samochodów, lecz nie wygląda one zachęcająco. Liczymy, że zgodnie z mapą znajdzie się jakaś alternatywa, ale okazało się, iż w tej części wsi nie ma innego wyboru dla osób chcących rozbić namiot...
Na kempingach sypiam niemal wyłącznie poza Polską (pomijając ubiegłoroczny wyjątek w Suwałkach), więc chyba jestem przyzwyczajony do trochę innego standardu. A tu zastaliśmy dwie krzywe łąki przedzielone drogą. Brak jakiejkolwiek recepcji, obsługę trzeba namierzyć samemu albo ona namierzy nas. Pojedyncze kible i płatne prysznice, gdzie monety wrzuca się do automatu umieszczonego... przed drzwiami, a więc nie wiemy ile cennego czasu nam jeszcze zostało. Jedno jedyne gniazdko uniemożliwiało naładowanie sprzętu. Ścisk i tłok, dokładnie słychać jak pierdnie sąsiad albo czego słuchają w aucie po sąsiedzku.
Na szczęście cena noclegu była niska i udało nam się porządnie wykąpać, zatem humory dopisują. Pobliski brzeg zbiornika oferuje widoki na zamek Dunajec oraz Czorsztyn w Małopolsce.
Wieczorem ruszyliśmy do "centrum". Ta część Niedzicy jest tak wręcz zadeptywana przez turystów, więc spodziewałem się bezproblemowego dostępu do sklepów, a trafiliśmy jedynie na mały warzywniak z długą kolejką. Ponieważ jednak jutro przypada niedziela niehandlowa, więc i tak musieliśmy w niej stanąć, aby kupić chleb i kilka innych drobiazgów.
Przy zapadającym zmierzchu podeszliśmy pod zamek Dunajec. To prawdopodobnie jedyna rezydencja na terenie obecnej Polski, której ostatnimi prywatnymi właścicielami była węgierska szlachta, w tym przypadku rodzina Salamon. Komuniści jednak nie przejmowali się narodowością gospodarzy i po wojnie konfiskowali wszystkie zamki, niezależnie od tego, czy były w rękach polskich, węgierskich, niemieckich czy afroamerykańskich.
Udaje mi się jeszcze zajrzeć na dziedziniec. Kręcono tu m.in. Janosika :D.
Ostatnie kolory czerwonego łapiemy na zaporze pomiędzy zbiornikiem Czorsztyńskim a Sromowskim.
Mimo tej pory kręci się tam sporo osób. Niektórzy muszą być bardzo zaawansowani technicznie, bo nie wystarcza im już jeden smartfon ani dwa, podstawą są trzy, które trzeba potem jakoś upchać do tylnych kieszeni .
Podczas kolacji spożywanej w jednym z lokali przysłuchujemy się interesującej rozmowie, w czasie której chłopak usiłuje przekonać swoją rodzinę iż morze jest słone, a ocean słodki. Potem zmienia zdanie i twierdzi na odwrót, a wszystko przez to, że Majorka leży na morzu albo oceanie, a rekiny żyją przecież w słodkiej wodzie. I tak przez 10 minut! W końcu Inez nie wytrzymała i wybiła go z błędu . Zaiste, widząc takich osobników człowiek czuje, że reforma systemu edukacji jest niezbędna, choć niekoniecznie w kierunku narodowo-religijnym, który oferuje obecny rząd...
Poranek znowu jest upalny, ale w końcu prawie całe lato takie było. Nad wodą unoszą się ładne mgiełki, jednak gdy podeszłem do brzegu to w większości poznikały.
Zakładamy plecaki i odprowadzani zdziwionym wzrokiem przez innych nocujących ruszamy w dalszą drogę.
Na najbliższym chodniku sprawdza się stara zasada: po czym poznać prawdziwego Polaka i katolika? Po tym, że zawsze chodzi ścieżką dla rowerzystów. Zwłaszcza, gdy idzie na mszę.
Przy zamku są już tłumy, parking w większości zapełniony, kasa pracuje pełną parą. Rzecz jasna my do środka nie wejdziemy, bo z naszym bagażem zapewne wzięto by nas za terrorystów .
Najbliższe otoczenie naddunajcowej warowni to raj dla dzieciaków i piekło rodziców oraz opiekunów wycieczek: dziesiątki kramów z kiczowatym gównem zaprasza w swe progi. Kawałek dalej prawie opluwam się ze śmiechu: Park Miniatur "Śladami Objawień Matki Boskiej"! W drzwiach wita portret Jana Pawła II. Kwintesencja polskiego katolickiego kiczu! Mam tylko nadzieję, że Matka Boska dostaje jakiś procent z tych 9 złotych wstępu, skoro poruszamy się Jej śladami...
Po drugiej stronie ulicy też ciekawie - "Poznaj atrakcje naszego regionu"! Przy czym do tego regionu włączono od razu trzy osobne krainy: Podhale, Spisz i Orawę. Mogli dodać i Kraków, w końcu też niedaleko...
Asfaltówką dreptamy do Niedzicy "właściwej". Do 2014 roku zamek leżał właśnie w niej, ale potem dotychczasowy przysiółek wydzielono jako osobną wieś pod nazwą Niedzica-Zamek. Po co? Być może właściwą odpowiedź rzuciła Neska: do zamku walą tłumy turystów, do centrum miejscowości mało kto zagląda, więc wymyślono, że łatwiej będzie zarobić kasę po podziale...
W Niedzicy "nie-zamku" spotykamy jedynie kilka grup dziecięcych udających się z ręcznikami na jakieś kąpielisko oraz ludzi spieszących do kościoła. Tutejsza świątynia pochodzi z XIII-XIV wieku i reprezentuje styl gotycki; widać w niej spiski styl architektoniczny.
W planach mamy dostanie się do Kacwina. Odnajdujemy przystanek, lecz z rozkładu nie wynika, czy jadą stamtąd interesujące nas autobusy. Zapytuję miejscowego, który potwierdza, że tak, on właśnie tutaj wsiada do busików na Kacwin. Musi to robić po niezłym spożyciu, gdyż okazało się, że przystanek obsługujący nasz kierunek znajduje się dobre pół kilometra dalej i to... po przeciwnej stronie drogi .
Nie chce nam się czekać półtorej godziny, szans na złapanie stopa także tutaj nie ma, bowiem kierowcy turystycznych samochodów patrzą na nas z wyraźną niechęcią. Zatem idziemy dalej...
Pod kościołem Pomnik Poległych z napisami w języku słowackim, wystawiony przez słowackich Niedziczan mieszkających w Ameryce. Podejrzewam, że to jedyny taki egzemplarz w Polsce. Jedna z mszy w kościele także odprawiana jest po słowacku.
Na chodniku mijamy się z dziewczyną w stroju ludowym - ale nie w spiskim, lecz w podhalańskim. Ona chyba też uwierzyła, że jest góralską spod Zakopanego...
Niedzica kończy się na rondzie. W lewo boczna droga do Kacwina. Mam przeczucie, że na niej uda nam się załapać na podwózkę...
Miałem rację!
Zatrzymał nam się pierwszy samochód, lecz jechał gdzieś blisko. Zaraz potem stanął drugi i pomknęliśmy kilka kilometrów przed siebie ku dalszej części wędrówki...
Znów najlepiej (choć przymglone) są Tatry Bielskie. Znajdujące się za nimi Jaworowy i Łomnicki częściowo zakrywają chmury. No i oczywiście można przyjrzeć się Rysom.
Możliwość zobaczenia panoramy przyciąga pojedynczych turystów: jako pierwszy zjawia się rowerzysta, siada w cieniu, zjada coś małego i jedzie dalej, goniony przez psy. Potem przychodzi starszy Słowak z wysłużonym plecakiem i po krótkiej kontemplacji schodzi do Łapsz.
Z oddali dochodzi beczenie owiec. Stado kręci się po okolicy i powoli zbliża do nas. A w tle ledwo widoczna Babia Góra.
Psiska, które zaatakowały rowerzystę, składają nam wizytę, ale są wyjątkowo grzeczne. Rozłożyły się blisko i pilnują namiotu .
Wkrótce potem nasz przenośny domek trzeba szybko składać, bowiem stoi on na trasie owczego, napierającego stada! W pewnym momencie Inez miała obawy, czy nie zostanie stratowana .
Pod wiatę zagląda pasterz. Prowadzi ze sobą ponad 400 sztuk, ale tylko kilka należy do niego, reszta ma właścicieli chyba z całego polskiego Spisza. Opowiada o swojej rodzinie oraz pracy; pozornie to tylko chodzenie tam i z powrotem ze zwierzętami, ale w rzeczywistości ciężka harówka. Zaczyna się już około 3 w nocy, trwa do 9 lub 10 wieczorem z krótką przerwą na obiad w południe. I tak codziennie aż do św. Michała pod koniec września.
Sporo owiec kuleje, wszystkie zostały ostrzyżone przez specjalistyczną firmę dwa dni wcześniej.
Pora się zbierać. Z Grandeusa schodzimy w dół, na północ.
Odcinek wśród pofałdowanych pól i łąk jest bardzo przyjemny. Tatry i nasze miejsce noclegowe zostają z tyłu.
Wkrótce trafiamy na asfalt, na którym mijamy radziecki traktor. Wśród zieleni krowy starają się zaspokoić niekończący się apatyt, a byki z udawanym spokojem lustrują każdego obcego.
Przed nami Dursztyn (słow. Durštín, węg. Dercsény, niem. Dürrstein), jedna z 14 wsi polskiej części Spiszu.
Przy ulicy zachowało się trochę drewnianych domów i budynków gospodarczych. Kościół jest młodziutki - z lat 80. XX wieku, lecz nawiązuje stylistycznie do starszych świątyń spiskich.
Zbliża się południe, o czym informuje dźwięk kościelnych dzwonów (nad ranem wygrywał melodię "Kiedy ranne wstają zorze", tak aby nikt nie mógł przegapić tej chwili!). Robimy sobie postój pod sklepem, który stanowi centrum towarzyskie miejscowości.
Przez resztę dnia mamy do przejścia nieco ponad 10 kilometrów Pieninami Spiskimi, czyli tą najmniej uczęszczaną przez turystów część Pienin. Niby niedużo, ale momentami dostaniemy w zadki.
Przy odbiciu na szlak robię sobie zdjęcie w lustrze, co ostatnio staje się moją prywatną tradycją .
Początek czerwonego szlaku to długa Jurgowska Polana - zgodnie z nazwą kiedyś wypasali na niej swoje stada mieszkańcy Jurgowa (ciekawe dlaczego nie u siebie??). Temperatura osiąga stan krytyczny...
Szutrowa droga kręci do Jurgowskich Stajni na których stoi gospodarstwo z rozrzuconą zabudową.
Zaglądamy do mapy i włos nam się jeży na karkach - poziomice najbliższego podejścia w lesie wyglądają, jakby je ktoś stawiał co milimetr! Może jednak nie będzie aż tak źle?? A jednak było...
Na zdjęciu tego nie widać, lecz ścieżka miała taką stromiznę, że czasem osuwałem się w dół! Metr, dwa do góry, postój. Masakra! Sprawdzałem potem dokładnie zapis trasy na komputerze: różnica wzniesień to niby jedynie 200 metrów, ale na odcinku... 300 metrów! To niemal jak wchodzenie po drabinie!! Nie pamiętam kiedy ostatni raz wspinałem się po czymś takim!
Na grani w nagrodę czeka pierwszy widok na zbiornik Czorsztyński, a z tyłu znowu pojawia się panorama Tatr.
Neska dociera niedługą chwilę po mnie i podejmuje wiekopomną decyzję, że więcej już nie chodzi po szlakach z namiotem i ciężkim plecakiem! Na szczęście dalsza część trasy jest już znacznie bardziej "normalna".
W czasie odpoczynku przewijają się obok nas dwie dziewczyny, które idą w odwrotnym kierunku, ale zamiast zejść szlakiem w dół to poszły ścieżką prosto, w krzaki. Nie dziwię się, że przegapiły odbicie, bowiem odcinek w dolinę wygląda jak przecinka do zwózki drzew, a nie trasa dla ludzi...
Przechodzimy przez Żar, najwyższy szczyt Pienin Spiskich (883 metry). Po drodze w kilku miejscach są widoki na obie strony...
...ale wierzchołek góry jest zarośnięty, więc postawiono na nim niewielką drewnianą wieżę. Ta oferuje panoramę jedynie w kierunku północnym, na "jezioro" oraz Gorce, w których jeden z charakterystycznych punktów stanowi nowa wieża na górze Gorc.
Dziewczyny ze zgubionego szlaku mówiły, że gdzieś zostawiły mapę i odnajdujemy ją właśnie na Żarze. Wylądowała w moim plecaku, ale na niewiele mi się przyda, bo to bardzo stare wydanie, gdzie połowy szlaków jeszcze nie wymyślono...
Schodzimy do przełęczy Przesła; tu można odbić na Falsztyn albo Łapsze Niżne. Następnie znowu mamy podejście, lecz tym razem nie tak wyczerpujące i częściowo szeroką leśną drogą.
Końcowe kilometry Pienin Spiskich są najprzyjemniejsze: coraz więcej odkrytej przestrzeni, ukwiecone łąki, drewniane chatki i widoki na Pieniny po drugiej stronie Dunajca.
Na polanie Cisówka robimy sobie dłuższą przerwę, czekając aż słońce przebije się przez chmury. Trwa to kilkanaście minut, ale opłaciło się!
Niebieska tafla zbiornika Czorsztyńskiego ładnie kontrastuje z zielenią drzew, a ruiny zamku Czorsztyn po małopolskiej stronie przyciągają wzrok.
Jezioro Sromowskie - zbiornik wyrównawczy dla Czorsztyńskiego.
Na polanie Tabor znajduje się nadajnik oraz wiata identyczna z tą z Grandeusa. Siedzi przy niej jakaś rodzinka, więc nawet się nie zatrzymujemy. Ludzi zresztą spotykamy coraz więcej, co świadczy o niechybnym zbliżaniu się do cywilizacji.
W dole rozciąga się Niedzica (słow. Nedeca, węg. Nedec, niem. Netzdorf), historycznie najważniejsza miejscowość Zamagurza i polskiego Spiszu. To też jedyne miejsce regionu, które już kiedyś odwiedziłem, ale było to daaawno temu... Jako bajtel zaglądałem tu z rodziną jeszcze zanim napełniono zbiornik i pamiętam opuszczone drewniane domostwa, sprawiały one wtedy przygnębiające wrażenie.
Dzisiejszą noc chcemy spędzić w bardziej komfortowych warunkach niż wczorajsze, więc szukamy jakiegoś kempingu. Ze ścieżki odbijające od szlaku widać pole z dużą ilością namiotów, kamperów i samochodów, lecz nie wygląda one zachęcająco. Liczymy, że zgodnie z mapą znajdzie się jakaś alternatywa, ale okazało się, iż w tej części wsi nie ma innego wyboru dla osób chcących rozbić namiot...
Na kempingach sypiam niemal wyłącznie poza Polską (pomijając ubiegłoroczny wyjątek w Suwałkach), więc chyba jestem przyzwyczajony do trochę innego standardu. A tu zastaliśmy dwie krzywe łąki przedzielone drogą. Brak jakiejkolwiek recepcji, obsługę trzeba namierzyć samemu albo ona namierzy nas. Pojedyncze kible i płatne prysznice, gdzie monety wrzuca się do automatu umieszczonego... przed drzwiami, a więc nie wiemy ile cennego czasu nam jeszcze zostało. Jedno jedyne gniazdko uniemożliwiało naładowanie sprzętu. Ścisk i tłok, dokładnie słychać jak pierdnie sąsiad albo czego słuchają w aucie po sąsiedzku.
Na szczęście cena noclegu była niska i udało nam się porządnie wykąpać, zatem humory dopisują. Pobliski brzeg zbiornika oferuje widoki na zamek Dunajec oraz Czorsztyn w Małopolsce.
Wieczorem ruszyliśmy do "centrum". Ta część Niedzicy jest tak wręcz zadeptywana przez turystów, więc spodziewałem się bezproblemowego dostępu do sklepów, a trafiliśmy jedynie na mały warzywniak z długą kolejką. Ponieważ jednak jutro przypada niedziela niehandlowa, więc i tak musieliśmy w niej stanąć, aby kupić chleb i kilka innych drobiazgów.
Przy zapadającym zmierzchu podeszliśmy pod zamek Dunajec. To prawdopodobnie jedyna rezydencja na terenie obecnej Polski, której ostatnimi prywatnymi właścicielami była węgierska szlachta, w tym przypadku rodzina Salamon. Komuniści jednak nie przejmowali się narodowością gospodarzy i po wojnie konfiskowali wszystkie zamki, niezależnie od tego, czy były w rękach polskich, węgierskich, niemieckich czy afroamerykańskich.
Udaje mi się jeszcze zajrzeć na dziedziniec. Kręcono tu m.in. Janosika :D.
Ostatnie kolory czerwonego łapiemy na zaporze pomiędzy zbiornikiem Czorsztyńskim a Sromowskim.
Mimo tej pory kręci się tam sporo osób. Niektórzy muszą być bardzo zaawansowani technicznie, bo nie wystarcza im już jeden smartfon ani dwa, podstawą są trzy, które trzeba potem jakoś upchać do tylnych kieszeni .
Podczas kolacji spożywanej w jednym z lokali przysłuchujemy się interesującej rozmowie, w czasie której chłopak usiłuje przekonać swoją rodzinę iż morze jest słone, a ocean słodki. Potem zmienia zdanie i twierdzi na odwrót, a wszystko przez to, że Majorka leży na morzu albo oceanie, a rekiny żyją przecież w słodkiej wodzie. I tak przez 10 minut! W końcu Inez nie wytrzymała i wybiła go z błędu . Zaiste, widząc takich osobników człowiek czuje, że reforma systemu edukacji jest niezbędna, choć niekoniecznie w kierunku narodowo-religijnym, który oferuje obecny rząd...
Poranek znowu jest upalny, ale w końcu prawie całe lato takie było. Nad wodą unoszą się ładne mgiełki, jednak gdy podeszłem do brzegu to w większości poznikały.
Zakładamy plecaki i odprowadzani zdziwionym wzrokiem przez innych nocujących ruszamy w dalszą drogę.
Na najbliższym chodniku sprawdza się stara zasada: po czym poznać prawdziwego Polaka i katolika? Po tym, że zawsze chodzi ścieżką dla rowerzystów. Zwłaszcza, gdy idzie na mszę.
Przy zamku są już tłumy, parking w większości zapełniony, kasa pracuje pełną parą. Rzecz jasna my do środka nie wejdziemy, bo z naszym bagażem zapewne wzięto by nas za terrorystów .
Najbliższe otoczenie naddunajcowej warowni to raj dla dzieciaków i piekło rodziców oraz opiekunów wycieczek: dziesiątki kramów z kiczowatym gównem zaprasza w swe progi. Kawałek dalej prawie opluwam się ze śmiechu: Park Miniatur "Śladami Objawień Matki Boskiej"! W drzwiach wita portret Jana Pawła II. Kwintesencja polskiego katolickiego kiczu! Mam tylko nadzieję, że Matka Boska dostaje jakiś procent z tych 9 złotych wstępu, skoro poruszamy się Jej śladami...
Po drugiej stronie ulicy też ciekawie - "Poznaj atrakcje naszego regionu"! Przy czym do tego regionu włączono od razu trzy osobne krainy: Podhale, Spisz i Orawę. Mogli dodać i Kraków, w końcu też niedaleko...
Asfaltówką dreptamy do Niedzicy "właściwej". Do 2014 roku zamek leżał właśnie w niej, ale potem dotychczasowy przysiółek wydzielono jako osobną wieś pod nazwą Niedzica-Zamek. Po co? Być może właściwą odpowiedź rzuciła Neska: do zamku walą tłumy turystów, do centrum miejscowości mało kto zagląda, więc wymyślono, że łatwiej będzie zarobić kasę po podziale...
W Niedzicy "nie-zamku" spotykamy jedynie kilka grup dziecięcych udających się z ręcznikami na jakieś kąpielisko oraz ludzi spieszących do kościoła. Tutejsza świątynia pochodzi z XIII-XIV wieku i reprezentuje styl gotycki; widać w niej spiski styl architektoniczny.
W planach mamy dostanie się do Kacwina. Odnajdujemy przystanek, lecz z rozkładu nie wynika, czy jadą stamtąd interesujące nas autobusy. Zapytuję miejscowego, który potwierdza, że tak, on właśnie tutaj wsiada do busików na Kacwin. Musi to robić po niezłym spożyciu, gdyż okazało się, że przystanek obsługujący nasz kierunek znajduje się dobre pół kilometra dalej i to... po przeciwnej stronie drogi .
Nie chce nam się czekać półtorej godziny, szans na złapanie stopa także tutaj nie ma, bowiem kierowcy turystycznych samochodów patrzą na nas z wyraźną niechęcią. Zatem idziemy dalej...
Pod kościołem Pomnik Poległych z napisami w języku słowackim, wystawiony przez słowackich Niedziczan mieszkających w Ameryce. Podejrzewam, że to jedyny taki egzemplarz w Polsce. Jedna z mszy w kościele także odprawiana jest po słowacku.
Na chodniku mijamy się z dziewczyną w stroju ludowym - ale nie w spiskim, lecz w podhalańskim. Ona chyba też uwierzyła, że jest góralską spod Zakopanego...
Niedzica kończy się na rondzie. W lewo boczna droga do Kacwina. Mam przeczucie, że na niej uda nam się załapać na podwózkę...
Miałem rację!
Zatrzymał nam się pierwszy samochód, lecz jechał gdzieś blisko. Zaraz potem stanął drugi i pomknęliśmy kilka kilometrów przed siebie ku dalszej części wędrówki...
Wieży rok temu nie było, dostrzegłem ją w kwietniu jak wracałem ze Szczawnicy.
Podejście jest masakryczne, ale dość krótkie na Żara, pewnie przez upał+plecaki tak wam się dało we znaki. Aż sobie wróciłem do swojej relacji, tam wspomniałem, że się ze mnie lało na tym podejściu.
Ciekawe czy te dziewczyny zeszły, czy wróciły się?
Podejście jest masakryczne, ale dość krótkie na Żara, pewnie przez upał+plecaki tak wam się dało we znaki. Aż sobie wróciłem do swojej relacji, tam wspomniałem, że się ze mnie lało na tym podejściu.
Ciekawe czy te dziewczyny zeszły, czy wróciły się?
Dziewczyny już zawracały z drogi, na którą poszły, więc pokazaliśmy im miejsce odbicia szlaku.
Daj spokój, strasznie mi dało po tyłku to podejście... Po 3 minutach już byłam nówka-sztuka i wszystko mi przeszło, ale podczas podejścia myślałam, że zejdę
Daj spokój, strasznie mi dało po tyłku to podejście... Po 3 minutach już byłam nówka-sztuka i wszystko mi przeszło, ale podczas podejścia myślałam, że zejdę
Jestem tu gdzie stoję, ale jeśli się ruszę, to mogę się zgubić.
Pudelek pisze:Sporo owiec kuleje, wszystkie zostały ostrzyżone przez specjalistyczną firmę dwa dni wcześniej. ..
To one kuleją z powodu strzyzenia?
Wkrótce potem nasz przenośny domek trzeba szybko składać, bowiem stoi on na trasie owczego, napierającego stada! W pewnym momencie Inez miała obawy, czy nie zostanie stratowana .
Owce zwykle potrafia ominac namiot. Nigdy nam jeszcze nie wlazły do przedsionka nawet Krowom sie zdarzalo a owce sa madre (albo strachliwe?) Ja to bym sie raczej sie tych psow bała!
radziecki traktor.
a jaki dokladnie?
a byki z udawanym spokojem lustrują każdego obcego.
i byki tak luzem puszczone? myslalam ze tylko w zachodniej Gruzji tak robia...
Na najbliższym chodniku sprawdza się stara zasada: po czym poznać prawdziwego Polaka i katolika? Po tym, że zawsze chodzi ścieżką dla rowerzystów. Zwłaszcza, gdy idzie na mszę.
Rowerzysci nie sa lepsi. Wiele razy maja sciezke a jadą droga. I najlepiej srodkiem pasa.
Park Miniatur "Śladami Objawień Matki Boskiej"!
Ty.... ja bym poszła! pekam z ciekawosci ile razy Matka Boska objawialam sie w Polsce! Mysle ze Olawe tam napewno ujeli! A jak nie - to trzeba by zrobic solidna awanture!
Ostatnio zmieniony 2018-08-30, 22:11 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze:To one kuleją z powodu strzyzenia?
raczej z powodu ciasnej zagrody
buba pisze:Ja to bym sie raczej sie tych psow bała!
do nas były bardzo mile nastawione Muszą wyczuwać dobrych ludzi
buba pisze:a jaki dokladnie?
nie wiem, bo za szybko przejechał. Widziałem cyrylicę, a wiek sugerował jeszcze czasy Sojusza.
buba pisze:i byki tak luzem puszczone? myslalam ze tylko w zachodniej Gruzji tak robia...
były za linkami "pod prądem", lecz nie wiem, czy by je to powstrzymało
buba pisze:Rowerzysci nie sa lepsi. Wiele razy maja sciezke a jadą droga. I najlepiej srodkiem pasa.
środkiem pasa to jednak rzadko takich widuję Ale faktem jest, że często nie jadą ścieżką, a drogą, podejrzewam, że wielu nie wie, iż to łamanie przepisów.
A tu w Niedzicy byliśmy JEDYNYMI osobami, które nie szły po ścieżce W sumie jak czasem widzę te tłumy na ścieżkach to też zjeżdzam na drogę...
buba pisze:Ty.... ja bym poszła! pekam z ciekawosci ile razy Matka Boska objawialam sie w Polsce! Mysle ze Olawe tam napewno ujeli! A jak nie - to trzeba by zrobic solidna awanture!
o Oławie jeszcze nei słyszałem Po za tym zdaje się, że tam były makiety raczej zagraniczne, bo co pokazać jak się komuś objawiło np. na szybie w bloku? Całe osiedle??
Ostatnio zmieniony 2018-08-30, 23:58 przez Pudelek, łącznie zmieniany 2 razy.
Kacwin (słow. Kacvín, węg. Szentmindszent, niem. Katzwinkel) wywarł na mnie lepsze wrażenie niż Niedzica. W centrum sporo zabytkowej zabudowy i jakby więcej zieleni.
Kierowca z autostopu podrzucił nas pod kościół, gdzie akurat trwała msza.
Idziemy zatem zrobić zakupy, bo tutaj mimo niedzieli działa sklep. Następnie siadamy pod werandą drewnianego domku, który okazuje się lodziarnią. Po mszy wali do niej tłum ludzi wraz z grupą młodzieży pod opieką zakonnicy i zakonnika.
Jestem świadkiem wiekopomnej sceny:
Zakonnica, w grubych rajstopach na stopach, rzuca do swoich podopiecznych:
- Każdy może sobie coś wybrać za 4,5 złotego - lustruje dokładnie listę produktów. - O, jest kawa mrożona z lodem kręconym!
Zakonnik, bez rajstop na stopach:
- To mnie kręci!
Zakonnica:
- W takim razie niech każdy sobie coś wybierze za 5 złotych!
I co w tym wiekopomnego? Otóż to bardzo rzadki przypadek: polski Kościół coś funduje, a nie fundują Kościołowi .
Ponieważ wszyscy wierni opuścili świątynię liczę, że uda mi się zajrzeć do środka. Niestety - drzwi są zamknięte. Portal wejściowy zdradza wiekową historię sięgającą XV wieku.
Przy płocie stoją nagrobki. Ten po lewej należy do kanonika i został opisany po łacinie z węgierską nazwą (Kaczvin) jeszcze sprzed madziaryzacji - na Szentmindszent zmieniono ją w 1899. Po prawej użyto węgierskiego i ktoś opasał krzyż wstążeczką w narodowych barwach Madziarów.
Wieża jest typowa dla kościołów spiskich.
Z tyłu sklepu znajduje się pizzeria, lecz jeszcze jest zamknięta. Nie przeszkadza to licznemu towarzystwu siedzącemu przy stolikach pełnych naczyń z wesela odbywającego się w poprzednim dniu. Być może niektórzy biesiadują od wczoraj .
Obok pizzowego ogródka wisi mostek z tablicą zakazującą przechodzenia. Wiele osób to ignoruje, ale ja wolę nie ryzykować, gdyż większość desek jest wyraźnie spróchniałych.
Wypijam jedno piwo zakupione w sklepie i pakujemy się w drogę. Nasze plecaki (zwłaszcza Inez) wzbudzają żywe zainteresowanie wielu miejscowych. W głowach im się nie mieści, że komuś chce się męczyć w taki upał.
Maszerując w kierunku słowackiej granicy podziwiamy architekturę Kacwina. Jedna cieszy oko, druga przeraża.
Charakterystyczne są kamienne spichlerze, często poukrywane w podwórkach.
Ładna kapliczka po wyjściu na otwartą przestrzeń.
W tym miejscu kończy się normalna droga. Dalej ciągnie się żwirówka dozwolona m.in. dla właścicieli gruntów. Mimo to ruch tam spory, prawie same rejestracje z odległych stron. Nie sądzę, aby to byli "właściciele gruntów". Gdyby postawić tam policjanta to miałby szybko ogromny zarobek na mandatach!
Szlak pieszy odbija w lewo. Postawiono tu ławeczkę dokładnie taką samą jak na Grandeusie i Taborze nad Niedzicą.
Główna atrakcja to ponownie widok na Tatry. Znowu najwyraźniej strzela Hawrań i Płaczliwa Skała, ale tym razem Lodowy Szczyt też nie jest zasłonięty.
Początkowo w ogóle mieliśmy tędy nie iść: według pierwotnego planu z Kacwina powinniśmy kierować się na Łapsze Niżne. Wczoraj wieczorem przemyśleliśmy jednak sprawę i uznaliśmy, że ten wariant będzie bardziej sensowny i mniej wyczerpujący. A i chyba bardziej widokowy.
Czeka nas też przejście przez potok. Co prawda z boku stał mostek, lecz go nie zauważyliśmy. Przekroczyliśmy przyjemnie chłodną wodę w odpowiednim momencie, bo chwilę potem rozjechały ją trzy terenówki...
Widać dawne przejście graniczne.
Drewniana budka spokojnie nadawałaby się do spania dla dwóch lub trzech osób. Po słowackiej stronie witają nas żółte szlakowskazy - znak rozpoznawczy ichniejszych Tatr i Pienin.
Podejście akurat w najbardziej gorącej porze dnia...
Widząc tę scenę przypomniał mi się komunikat z Radia Erewań: Grupa komunistów chińskich zaatakowała pracujący w polu radziecki traktor. Traktor odpowiedział celnym ogniem, po czym odleciał w kierunku Moskwy.
Zbliżamy się do wioski Wielka Frankowa (słow. Veľká Franková, węg. Nagyfrankvágása, niem. Gross-Frankova). Według mapy blisko szlaku znajduje się pole biwakowe, które w rzeczywistości jest... boiskiem. Słyszymy odgłosy meczu, a zwłaszcza długie jęki jednego ze sfaulowanych zawodników.
Pierwszy słowacki budynek to tartak. Drugi - kapliczka.
Wioska zamieszkała jest głównie przez ludność pochodzenia łemkowskiego - na Słowacji osadnictwo rusińskie sięgało prawie Tatr, a ponieważ nie było tu wypędzeń jak po polskiej stronie granicy, to istnieje do dzisiaj. W przeciwieństwie do sąsiedniej Osturni dominującym wyznaniem jest rzymski katolicyzm.
Żar leje się z nieba, czuję się wyschnięty na wiór! Wierzę jednak w mądrość miejscowych, bo u nich to naturalne, że człowiek nie siedzi w domu, tylko wychodzi między ludzi napić się piwa lub czegoś mocniejszego.
I wiara tym razem okazała się skuteczna - tuż za głównym skrzyżowaniem działa bar! Boże, błogosław Słowaków! Zrzucamy plecaki pod parasolami i zaglądamy do chłodnego wnętrza... A tam Šariš za 80, a kofola za 50 centów! Żyć nie umierać! Dodatkowo dostaję darmową mapę wschodniej części Podtatrza.
Na jednym piwie nie mogło się skończyć. Zagaduję babkę zza baru o jakieś jedzenie, lecz takowego nie ma w promieniu kilkunastu kilometrów. Wioska posiada także drugą knajpę! Odległą o ledwie kilkaset metrów. Wygląda tak zachęcająco, że nie mogłem się nie skusić na wizytę, co niezbyt spodobało się Nesce .
Na dworze zebrały się chmury, więc słońce już tak nie smaży. Zabudowania przy drodze podobne do kacwińskich, jest także mała wystawka w ogródku.
Na asfalcie wzdłuż Frankowskiego Potoku spotykamy stado owiec tarasujących drogę.
A nasz dzisiejszy cel już widać! W linii prostej niedaleko, tylko to podejście...
Kapliczka świętego Kubła.
Skręcamy w żółty szlak. Najpierw za wcześnie, więc lądujemy na pastwisku. Potem już prawidłowo i mozolnie gramolimy się do góry zostawiając dolinę za sobą.
Znowu spotykamy owce - jakieś kilkusztukowe stadko kręci się... w lesie. Widząc nas zaczynają w panice uciekać w boczną ścieżkę...
A na polanie znany widok...
Krzyż na szczycie Furmanec (1038 metrów n.p.m.) to znak, że jesteśmy już bliżej niż dalej.
Zostało ostatnie podejście - szlak kajś się stracił, więc wzdłuż wyciągu.
Jesteśmy u wrót Mordoru... Malá poľana (1151 metrów n.p.m.) to ośrodek narciarski, a do tego od jakiegoś czasu stoi na niej Ścieżka Koronami Drzew (Chodník korunami stromov) czyli przedziwna konstrukcja wznosząca się ponad linią lasu. Nie trzeba chyba dodawać, że jest to główna atrakcja turystyczna okolicy.
Ludzie cisną do niej jak żule do monopolowego! Mimo późnej pory nadal przewalają się pod nią setki osób w klapkach, sandałach, japonkach, adidasach, szpilkach, a czasem jakiś wariat w obuwiu trekingowym. Jednocześnie w tym roku nie można tu podjechać kanapą, bo ją wymieniają na gondolę, więc wszyscy muszą dymać ponad 2 kilometry z najbliższego parkingu. Nie mam pojęcia jak im się to udało przy ścieżce pełnych kamieni i korzeni!
Pod Ścieżką stoi drogi bufet, gdzie Inez udaje się zdobyć ostatnie piwo i smażony ser. Potem rzutem na taśmę korzystamy z toalety, acz nie wszystkim się udało i musieli głośno dopominać się o otworzenie zamkniętych drzwi .
Po co zatem tu przyszliśmy? Niżej na przełęczy stoi niepozorna wieża widokowa a obok niej wiata z miejscem na ognisko. I tam będziemy spali!
Wkrótce okolica się wyludnia. Zrzucamy plecaki i wchodzimy na najwyższe, czwarte piętro. Nie napiszę nic odkrywczego, że najlepiej widać Tatry, które są wręcz na wyciągnięcie ręki! Szalony Wierch odległy o 9 kilometrów, Hawrań o 14, a Łomnica o 19 (można dostrzec obserwatorium na szczycie).
W drugą stronę mniej spektakularnie, lecz bardziej sielsko. Są Pieniny z Trzema Koronami (16 kilometrów) oraz Beskid Sądecki z Przehybą, Radziejową i Wielkim Rogaczem (27 kilometrów).
Słowacy zamontowali tu lunetę rodem z USA, ale bezpłatną .
Zachód słońca mniej porywa niż na Grandeusie, bowiem te chowa się za drzewami przy wyciągach i Ścieżce Nad Koronami. Okolica nabiera przyjemnego czerwonego koloru.
Zanim zrobi się zupełnie ciemno trzeba jeszcze rozłożyć namiot. Zupełnie poważnie braliśmy opcję postawienia go na pierwszym piętrze wieży, ale ostatecznie ląduje pod nią, przy schodach.
Błogi spokój przerywa samochód, który podjeżdża na szczyt, a potem kieruje się w naszym kierunku! Kogo tu niesie?! Na szczęście tylko obsługę ośrodka; przyjechali po kupę śmieci walających się pod wieżą. Chwilę z nimi gawędzimy, bo mówili prawie po polsku, więc to chyba jacyś górale z pogranicza. Trochę się zdziwili, że tutaj śpimy, jednak stwierdzili, że to nie stanowi żadnego problemu.
Po ich odjeździe zbieram drewno na ognisko - jako, że obok rośnie las to jest go pod dostatkiem. A potem można usmażyć większość pozostałych zapasów .
Z każdą kolejną nocą w namiocie coraz mniej bolą mnie plecy, więc mamy postęp . Śpiąc tutaj grzechem byłoby nie wstać na wschód, zatem punktualnie o 5.15 wywlekamy się na górę. Pod Pieninami i Gorcami morza mgieł!
Tatry jeszcze śpią.
3... 2... 1... - poniedziałek się budzi!
Trzy Korony.
Walczę z aparatem, bo coś mi nie chce łapać ostrości... Tu na zdjęciu Lubań (22 kilometry od nas).
Fotografowanie fotografowaniem, ale trzeba to zobaczyć na żywo!
A teraz odwróćmy się w drugą stronę, gdzie skaliste ściany zaczynają się różowić.
Na skraju po prawej zdaje się, że Giewont (28 kilometrów).
I ponownie Łomnica. Dawno temu podczas mojej jedynej wizyty w Tatrach słowackich marzył mi się wjazd na nią (bo taternikiem nie jestem, aby legalnie wejść), ale akurat wiał mocny wiatr i kolejka z Łomnickiego Stawu była zamknięta ...
Z boku załapały się jeszcze Baranie Rogi i Lodowy Szczyt, swego czasu najwyższa góra RP.
Po tym koncercie dla oczu warto wrócić do namiotów i przekimać jeszcze trochę zanim okolica znowu zaroi się od ludzi.
Kierowca z autostopu podrzucił nas pod kościół, gdzie akurat trwała msza.
Idziemy zatem zrobić zakupy, bo tutaj mimo niedzieli działa sklep. Następnie siadamy pod werandą drewnianego domku, który okazuje się lodziarnią. Po mszy wali do niej tłum ludzi wraz z grupą młodzieży pod opieką zakonnicy i zakonnika.
Jestem świadkiem wiekopomnej sceny:
Zakonnica, w grubych rajstopach na stopach, rzuca do swoich podopiecznych:
- Każdy może sobie coś wybrać za 4,5 złotego - lustruje dokładnie listę produktów. - O, jest kawa mrożona z lodem kręconym!
Zakonnik, bez rajstop na stopach:
- To mnie kręci!
Zakonnica:
- W takim razie niech każdy sobie coś wybierze za 5 złotych!
I co w tym wiekopomnego? Otóż to bardzo rzadki przypadek: polski Kościół coś funduje, a nie fundują Kościołowi .
Ponieważ wszyscy wierni opuścili świątynię liczę, że uda mi się zajrzeć do środka. Niestety - drzwi są zamknięte. Portal wejściowy zdradza wiekową historię sięgającą XV wieku.
Przy płocie stoją nagrobki. Ten po lewej należy do kanonika i został opisany po łacinie z węgierską nazwą (Kaczvin) jeszcze sprzed madziaryzacji - na Szentmindszent zmieniono ją w 1899. Po prawej użyto węgierskiego i ktoś opasał krzyż wstążeczką w narodowych barwach Madziarów.
Wieża jest typowa dla kościołów spiskich.
Z tyłu sklepu znajduje się pizzeria, lecz jeszcze jest zamknięta. Nie przeszkadza to licznemu towarzystwu siedzącemu przy stolikach pełnych naczyń z wesela odbywającego się w poprzednim dniu. Być może niektórzy biesiadują od wczoraj .
Obok pizzowego ogródka wisi mostek z tablicą zakazującą przechodzenia. Wiele osób to ignoruje, ale ja wolę nie ryzykować, gdyż większość desek jest wyraźnie spróchniałych.
Wypijam jedno piwo zakupione w sklepie i pakujemy się w drogę. Nasze plecaki (zwłaszcza Inez) wzbudzają żywe zainteresowanie wielu miejscowych. W głowach im się nie mieści, że komuś chce się męczyć w taki upał.
Maszerując w kierunku słowackiej granicy podziwiamy architekturę Kacwina. Jedna cieszy oko, druga przeraża.
Charakterystyczne są kamienne spichlerze, często poukrywane w podwórkach.
Ładna kapliczka po wyjściu na otwartą przestrzeń.
W tym miejscu kończy się normalna droga. Dalej ciągnie się żwirówka dozwolona m.in. dla właścicieli gruntów. Mimo to ruch tam spory, prawie same rejestracje z odległych stron. Nie sądzę, aby to byli "właściciele gruntów". Gdyby postawić tam policjanta to miałby szybko ogromny zarobek na mandatach!
Szlak pieszy odbija w lewo. Postawiono tu ławeczkę dokładnie taką samą jak na Grandeusie i Taborze nad Niedzicą.
Główna atrakcja to ponownie widok na Tatry. Znowu najwyraźniej strzela Hawrań i Płaczliwa Skała, ale tym razem Lodowy Szczyt też nie jest zasłonięty.
Początkowo w ogóle mieliśmy tędy nie iść: według pierwotnego planu z Kacwina powinniśmy kierować się na Łapsze Niżne. Wczoraj wieczorem przemyśleliśmy jednak sprawę i uznaliśmy, że ten wariant będzie bardziej sensowny i mniej wyczerpujący. A i chyba bardziej widokowy.
Czeka nas też przejście przez potok. Co prawda z boku stał mostek, lecz go nie zauważyliśmy. Przekroczyliśmy przyjemnie chłodną wodę w odpowiednim momencie, bo chwilę potem rozjechały ją trzy terenówki...
Widać dawne przejście graniczne.
Drewniana budka spokojnie nadawałaby się do spania dla dwóch lub trzech osób. Po słowackiej stronie witają nas żółte szlakowskazy - znak rozpoznawczy ichniejszych Tatr i Pienin.
Podejście akurat w najbardziej gorącej porze dnia...
Widząc tę scenę przypomniał mi się komunikat z Radia Erewań: Grupa komunistów chińskich zaatakowała pracujący w polu radziecki traktor. Traktor odpowiedział celnym ogniem, po czym odleciał w kierunku Moskwy.
Zbliżamy się do wioski Wielka Frankowa (słow. Veľká Franková, węg. Nagyfrankvágása, niem. Gross-Frankova). Według mapy blisko szlaku znajduje się pole biwakowe, które w rzeczywistości jest... boiskiem. Słyszymy odgłosy meczu, a zwłaszcza długie jęki jednego ze sfaulowanych zawodników.
Pierwszy słowacki budynek to tartak. Drugi - kapliczka.
Wioska zamieszkała jest głównie przez ludność pochodzenia łemkowskiego - na Słowacji osadnictwo rusińskie sięgało prawie Tatr, a ponieważ nie było tu wypędzeń jak po polskiej stronie granicy, to istnieje do dzisiaj. W przeciwieństwie do sąsiedniej Osturni dominującym wyznaniem jest rzymski katolicyzm.
Żar leje się z nieba, czuję się wyschnięty na wiór! Wierzę jednak w mądrość miejscowych, bo u nich to naturalne, że człowiek nie siedzi w domu, tylko wychodzi między ludzi napić się piwa lub czegoś mocniejszego.
I wiara tym razem okazała się skuteczna - tuż za głównym skrzyżowaniem działa bar! Boże, błogosław Słowaków! Zrzucamy plecaki pod parasolami i zaglądamy do chłodnego wnętrza... A tam Šariš za 80, a kofola za 50 centów! Żyć nie umierać! Dodatkowo dostaję darmową mapę wschodniej części Podtatrza.
Na jednym piwie nie mogło się skończyć. Zagaduję babkę zza baru o jakieś jedzenie, lecz takowego nie ma w promieniu kilkunastu kilometrów. Wioska posiada także drugą knajpę! Odległą o ledwie kilkaset metrów. Wygląda tak zachęcająco, że nie mogłem się nie skusić na wizytę, co niezbyt spodobało się Nesce .
Na dworze zebrały się chmury, więc słońce już tak nie smaży. Zabudowania przy drodze podobne do kacwińskich, jest także mała wystawka w ogródku.
Na asfalcie wzdłuż Frankowskiego Potoku spotykamy stado owiec tarasujących drogę.
A nasz dzisiejszy cel już widać! W linii prostej niedaleko, tylko to podejście...
Kapliczka świętego Kubła.
Skręcamy w żółty szlak. Najpierw za wcześnie, więc lądujemy na pastwisku. Potem już prawidłowo i mozolnie gramolimy się do góry zostawiając dolinę za sobą.
Znowu spotykamy owce - jakieś kilkusztukowe stadko kręci się... w lesie. Widząc nas zaczynają w panice uciekać w boczną ścieżkę...
A na polanie znany widok...
Krzyż na szczycie Furmanec (1038 metrów n.p.m.) to znak, że jesteśmy już bliżej niż dalej.
Zostało ostatnie podejście - szlak kajś się stracił, więc wzdłuż wyciągu.
Jesteśmy u wrót Mordoru... Malá poľana (1151 metrów n.p.m.) to ośrodek narciarski, a do tego od jakiegoś czasu stoi na niej Ścieżka Koronami Drzew (Chodník korunami stromov) czyli przedziwna konstrukcja wznosząca się ponad linią lasu. Nie trzeba chyba dodawać, że jest to główna atrakcja turystyczna okolicy.
Ludzie cisną do niej jak żule do monopolowego! Mimo późnej pory nadal przewalają się pod nią setki osób w klapkach, sandałach, japonkach, adidasach, szpilkach, a czasem jakiś wariat w obuwiu trekingowym. Jednocześnie w tym roku nie można tu podjechać kanapą, bo ją wymieniają na gondolę, więc wszyscy muszą dymać ponad 2 kilometry z najbliższego parkingu. Nie mam pojęcia jak im się to udało przy ścieżce pełnych kamieni i korzeni!
Pod Ścieżką stoi drogi bufet, gdzie Inez udaje się zdobyć ostatnie piwo i smażony ser. Potem rzutem na taśmę korzystamy z toalety, acz nie wszystkim się udało i musieli głośno dopominać się o otworzenie zamkniętych drzwi .
Po co zatem tu przyszliśmy? Niżej na przełęczy stoi niepozorna wieża widokowa a obok niej wiata z miejscem na ognisko. I tam będziemy spali!
Wkrótce okolica się wyludnia. Zrzucamy plecaki i wchodzimy na najwyższe, czwarte piętro. Nie napiszę nic odkrywczego, że najlepiej widać Tatry, które są wręcz na wyciągnięcie ręki! Szalony Wierch odległy o 9 kilometrów, Hawrań o 14, a Łomnica o 19 (można dostrzec obserwatorium na szczycie).
W drugą stronę mniej spektakularnie, lecz bardziej sielsko. Są Pieniny z Trzema Koronami (16 kilometrów) oraz Beskid Sądecki z Przehybą, Radziejową i Wielkim Rogaczem (27 kilometrów).
Słowacy zamontowali tu lunetę rodem z USA, ale bezpłatną .
Zachód słońca mniej porywa niż na Grandeusie, bowiem te chowa się za drzewami przy wyciągach i Ścieżce Nad Koronami. Okolica nabiera przyjemnego czerwonego koloru.
Zanim zrobi się zupełnie ciemno trzeba jeszcze rozłożyć namiot. Zupełnie poważnie braliśmy opcję postawienia go na pierwszym piętrze wieży, ale ostatecznie ląduje pod nią, przy schodach.
Błogi spokój przerywa samochód, który podjeżdża na szczyt, a potem kieruje się w naszym kierunku! Kogo tu niesie?! Na szczęście tylko obsługę ośrodka; przyjechali po kupę śmieci walających się pod wieżą. Chwilę z nimi gawędzimy, bo mówili prawie po polsku, więc to chyba jacyś górale z pogranicza. Trochę się zdziwili, że tutaj śpimy, jednak stwierdzili, że to nie stanowi żadnego problemu.
Po ich odjeździe zbieram drewno na ognisko - jako, że obok rośnie las to jest go pod dostatkiem. A potem można usmażyć większość pozostałych zapasów .
Z każdą kolejną nocą w namiocie coraz mniej bolą mnie plecy, więc mamy postęp . Śpiąc tutaj grzechem byłoby nie wstać na wschód, zatem punktualnie o 5.15 wywlekamy się na górę. Pod Pieninami i Gorcami morza mgieł!
Tatry jeszcze śpią.
3... 2... 1... - poniedziałek się budzi!
Trzy Korony.
Walczę z aparatem, bo coś mi nie chce łapać ostrości... Tu na zdjęciu Lubań (22 kilometry od nas).
Fotografowanie fotografowaniem, ale trzeba to zobaczyć na żywo!
A teraz odwróćmy się w drugą stronę, gdzie skaliste ściany zaczynają się różowić.
Na skraju po prawej zdaje się, że Giewont (28 kilometrów).
I ponownie Łomnica. Dawno temu podczas mojej jedynej wizyty w Tatrach słowackich marzył mi się wjazd na nią (bo taternikiem nie jestem, aby legalnie wejść), ale akurat wiał mocny wiatr i kolejka z Łomnickiego Stawu była zamknięta ...
Z boku załapały się jeszcze Baranie Rogi i Lodowy Szczyt, swego czasu najwyższa góra RP.
Po tym koncercie dla oczu warto wrócić do namiotów i przekimać jeszcze trochę zanim okolica znowu zaroi się od ludzi.
Kacwin ... Piękna nazwa ...
Jakbym nie był na tej wieży to bym pomyślał, że Tow. Pudel tak dobrze zna panoramę Tatr A tam jest zdjęcie z opisem
Jakbym nie był na tej wieży to bym pomyślał, że Tow. Pudel tak dobrze zna panoramę Tatr A tam jest zdjęcie z opisem
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
laynn pisze:nawet żal, że wiatr wiał i wjechać na Łomnicę się nie dało
Hahahha
Cóż, jak uda mi się następnym razem gdzieś z Pudlem pojechać, to zaplanuję mu piękną wędrówkę tatrzańską, żeby się spełnił ;d
Ostatni wieczór i tak mieliśmy najlepszy!
Jestem tu gdzie stoję, ale jeśli się ruszę, to mogę się zgubić.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 14 gości