Gorce i Wyspy
Gorce i Wyspy
Zbliżał się koniec kwietnia. Wolne dawno załatwione, kontrolki przemęczenia dawno zapalone (prawie pół roku bez urlopu), więc cieszyłem się jak dziecko. Nie ruszały mnie prognozy wołające o kilku stopniach ciepła i ulewach.
Nadeszła sobota, stopni było grubo ponad dwadzieścia, a chmur ani śladu. Zemsta Hitlera bez większych przeszkód dowiozła nas na miejsce.
Pierwszy dzień bardziej badawczy, co gdzie w tej Rabce jest, gdzie jeść, gdzie łazić.
No ale w niedzielę czas było zacząć jakieś łażenie, co okazało się dość problematyczne. Jak kiedyś wspomniałem, złamało mi się trochę w palcu u nogi i jakoś goić się ma ciężko. Z czterech par górskich jedynie stare, poczciwe garmonty dało się wsunąć na nogę.
Z bólem, dało radę założyć. Trudno.
Wsiadamy w busa i ten wywozi nas na Rdzawkę. Bo to ma być trasa na rozruch, bez większych podejść.
Widoki wiosenne.
Oczywiście wpatruję się jak głupi na południe, ale tam zamglone, Tatry ledwo ledwo wystają, a przecież są tak blisko, na wyciągnięcie ręki...
Droga z przystanku do stacji benzynowej to udręka, bo ruch samochodowy jest taki, że łeb pęka. Po kilku minutach jednak stacja się nam ukazuje, a my wychodzimy na szlak.
Boli?
I zaczynamy przygodę. Raz lekko w górę, raz lekko w dół, niestety przejrzystość powietrza robi swoje i nie ma spektakularnego efektu, na który liczyłem.
No ale miało być zimno i deszczowo, więc też nie ma co narzekać, bo zwykle majówki są paskudne...
Wprawnym okiem można dojrzeć Babią. I wielki płat śniegu pod jej szczytem.
Usiłuję wykorzystać filtry, kombinuję z ustawieniami aparatu na wszelkie sposoby... Potem zrzucam, obrabiam.... na kompie nieźle, na laptopie tragedia.
W końcu się wkurwiłem i postanowiłem w ogóle nie obrabiać zdjęć, tylko je pomniejszyć, bo im więcej przy nich grzebałem, tym gorszy był tego efekt. Także wybaczcie, ale na fajerwerki nie liczcie. Mam to w nosie.
Ponieważ mam tutaj, na Forum, pewnego erotomana, polecam mu ten szak, ponieważ są tam miejsca, gdzie mógłby się podniecić.
I może w alkowie spróbuje pozycji na żabę?
Ludzi na szlaku mało. Kilka osób, kilka rowerów. Pod nami Obidowa, na wprost cały czas majaczą Tatry. No szkoda, że tylko majaczą...
Nie ma widoków, ale wokół jest strasznie zielono, wiosna na całego, chociaż temperatra wskazuje zupełnie inną porę roku.
Ze zwierząt atakuje nas także wąż. To znaczy oddala się gwałtownie, ale trzeba uważać, zeby sobie kłopotu nie narobić.
W końcu ślimaczym tempem docieramy na Stare Wierchy. Od razu mi się przypomina co, gdzie i jak. O ile wszystko pamiętam...
Niemniej czar pryska szybko. Co prawda w pierwszej chwili Julka jest zachwycona, bo jest huśtawka, ale pierogi były tak niedobre, że... no cholera, gorszych nie jadłem.
Schodzimy. Po drodze Julka znajduje motylka z urwanym skrzydłem. Chce go zabrać do domu. Ciężko jej wytłumaczyć, że to zły pomysł. W końcu daje się przekonać.
Zejście na Rabkę jest raczej nudne i bez historii. Kilka małch polan nie robi wrażenia. A pojawia się inny kłopot, Julki nowe buty górskie coś ją gniotą w palec i zapowiadają się problemy na kolejne wyjścia.
W pewnym momenciew lesie coś zahuczało i zadudniło, a jak wyszliśmy na jakąś polankę to dowiedzieliśmy się, co to było.
Burza przetacza się w rejonie Mszany. Grzmi i błyska. My jesteśmy niby bezpieczni, ale to złudne, bo burza jest blisko, a wiatr zawsze może złośliwie pokręcić chmurą jak w kreskówkach. Maciejową mijamy przy lekkiej mżawce, która jednak szybko mija.
Wychodzi słońce. Niemniej burza nadal jest w pobliżu i wcale nie jest pewne, że nie zmoknemy.
Ludzie podchodzą do góry "na lekko", z bobasami w chustach, nie robią sobie nic z grzmotów. A ja mam wrażenie, ze burza zaczyna się przesuwać w naszą stronę.
Nie pada. Ale na takim Ćwilinie to musi im być teraz niewesoło. Na Potaczkowej pewnie też.
Kontunuujemy schodzenie, powoli, bo buty Julki przy zejściu sprawiają ból. Pocieszamy się, że nad Rabką na razie ładna pogoda.
Za to po prawej...
A my coraz niżej i niżej, powoli, zniżamy się w kierunku bazy. Pierwszy raz tędy schodzę, bardzo mi się tu podoba. Magda kojarzy to z Cieńkowem, ale przestrzeń jest duuuuużo większa.
Burza jednak dała sobie spokój i szumiała sobie pod Lubogoszczem i Ćwilinem.
A w Rabce nie padało w ogóle, ba, słońce świeciło i poszliśmy grać w golfa.
Tak zakończyło się wyjście numer jeden. Bąbli na palcu Julki nie było, ale po asfalcie w parku musiałem ją nieść, tak ją noga bolała. Mój mały palec po ściągnięciu buta wyglądał jak ten największy, więc nałożyłem maści i znieczulałem się płynami złotego koloru... I wszystko zaczęło się ukazywać pod znakami zapytania.... wszystkie plany, zaplanowane trasy...
Nadeszła sobota, stopni było grubo ponad dwadzieścia, a chmur ani śladu. Zemsta Hitlera bez większych przeszkód dowiozła nas na miejsce.
Pierwszy dzień bardziej badawczy, co gdzie w tej Rabce jest, gdzie jeść, gdzie łazić.
No ale w niedzielę czas było zacząć jakieś łażenie, co okazało się dość problematyczne. Jak kiedyś wspomniałem, złamało mi się trochę w palcu u nogi i jakoś goić się ma ciężko. Z czterech par górskich jedynie stare, poczciwe garmonty dało się wsunąć na nogę.
Z bólem, dało radę założyć. Trudno.
Wsiadamy w busa i ten wywozi nas na Rdzawkę. Bo to ma być trasa na rozruch, bez większych podejść.
Widoki wiosenne.
Oczywiście wpatruję się jak głupi na południe, ale tam zamglone, Tatry ledwo ledwo wystają, a przecież są tak blisko, na wyciągnięcie ręki...
Droga z przystanku do stacji benzynowej to udręka, bo ruch samochodowy jest taki, że łeb pęka. Po kilku minutach jednak stacja się nam ukazuje, a my wychodzimy na szlak.
Boli?
I zaczynamy przygodę. Raz lekko w górę, raz lekko w dół, niestety przejrzystość powietrza robi swoje i nie ma spektakularnego efektu, na który liczyłem.
No ale miało być zimno i deszczowo, więc też nie ma co narzekać, bo zwykle majówki są paskudne...
Wprawnym okiem można dojrzeć Babią. I wielki płat śniegu pod jej szczytem.
Usiłuję wykorzystać filtry, kombinuję z ustawieniami aparatu na wszelkie sposoby... Potem zrzucam, obrabiam.... na kompie nieźle, na laptopie tragedia.
W końcu się wkurwiłem i postanowiłem w ogóle nie obrabiać zdjęć, tylko je pomniejszyć, bo im więcej przy nich grzebałem, tym gorszy był tego efekt. Także wybaczcie, ale na fajerwerki nie liczcie. Mam to w nosie.
Ponieważ mam tutaj, na Forum, pewnego erotomana, polecam mu ten szak, ponieważ są tam miejsca, gdzie mógłby się podniecić.
I może w alkowie spróbuje pozycji na żabę?
Ludzi na szlaku mało. Kilka osób, kilka rowerów. Pod nami Obidowa, na wprost cały czas majaczą Tatry. No szkoda, że tylko majaczą...
Nie ma widoków, ale wokół jest strasznie zielono, wiosna na całego, chociaż temperatra wskazuje zupełnie inną porę roku.
Ze zwierząt atakuje nas także wąż. To znaczy oddala się gwałtownie, ale trzeba uważać, zeby sobie kłopotu nie narobić.
W końcu ślimaczym tempem docieramy na Stare Wierchy. Od razu mi się przypomina co, gdzie i jak. O ile wszystko pamiętam...
Niemniej czar pryska szybko. Co prawda w pierwszej chwili Julka jest zachwycona, bo jest huśtawka, ale pierogi były tak niedobre, że... no cholera, gorszych nie jadłem.
Schodzimy. Po drodze Julka znajduje motylka z urwanym skrzydłem. Chce go zabrać do domu. Ciężko jej wytłumaczyć, że to zły pomysł. W końcu daje się przekonać.
Zejście na Rabkę jest raczej nudne i bez historii. Kilka małch polan nie robi wrażenia. A pojawia się inny kłopot, Julki nowe buty górskie coś ją gniotą w palec i zapowiadają się problemy na kolejne wyjścia.
W pewnym momenciew lesie coś zahuczało i zadudniło, a jak wyszliśmy na jakąś polankę to dowiedzieliśmy się, co to było.
Burza przetacza się w rejonie Mszany. Grzmi i błyska. My jesteśmy niby bezpieczni, ale to złudne, bo burza jest blisko, a wiatr zawsze może złośliwie pokręcić chmurą jak w kreskówkach. Maciejową mijamy przy lekkiej mżawce, która jednak szybko mija.
Wychodzi słońce. Niemniej burza nadal jest w pobliżu i wcale nie jest pewne, że nie zmoknemy.
Ludzie podchodzą do góry "na lekko", z bobasami w chustach, nie robią sobie nic z grzmotów. A ja mam wrażenie, ze burza zaczyna się przesuwać w naszą stronę.
Nie pada. Ale na takim Ćwilinie to musi im być teraz niewesoło. Na Potaczkowej pewnie też.
Kontunuujemy schodzenie, powoli, bo buty Julki przy zejściu sprawiają ból. Pocieszamy się, że nad Rabką na razie ładna pogoda.
Za to po prawej...
A my coraz niżej i niżej, powoli, zniżamy się w kierunku bazy. Pierwszy raz tędy schodzę, bardzo mi się tu podoba. Magda kojarzy to z Cieńkowem, ale przestrzeń jest duuuuużo większa.
Burza jednak dała sobie spokój i szumiała sobie pod Lubogoszczem i Ćwilinem.
A w Rabce nie padało w ogóle, ba, słońce świeciło i poszliśmy grać w golfa.
Tak zakończyło się wyjście numer jeden. Bąbli na palcu Julki nie było, ale po asfalcie w parku musiałem ją nieść, tak ją noga bolała. Mój mały palec po ściągnięciu buta wyglądał jak ten największy, więc nałożyłem maści i znieczulałem się płynami złotego koloru... I wszystko zaczęło się ukazywać pod znakami zapytania.... wszystkie plany, zaplanowane trasy...
Ostatnio zmieniony 2018-05-05, 13:43 przez sokół, łącznie zmieniany 2 razy.
Drugi dzień miał być luźny, ale koło południa stwierdziliśmy, że szkoda życia na siedzenie w dolinie. Julka musiała iść co prawda w adidaskach, bo cóż było zrobić, ale postanowiliśmy spróbować.
Julka zgodziła się na góry, pod warunkiem, że może się ubrać normalnie, a nie w "głupie górskie rzeczy".
Starym, zdezelowanym busem dostaliśmy się do Zarytego i ruszyliśmy na Luboń. To miała być nasza ostatnia wycieczka, bo stwierdziłem, że po Luboniu nikt już nie będzie chciał ze mną iść w góry, bo tam stromo i przez las, czego moje panie nie lubią, no ale... nie wyprzedzajmy faktów.
Z początku się podobało. Krótko miało być i faktycznie - Luboń był jak na tacy.
Najpierw idzie się polami, nawet widoki jakieś są, chociaż oczywiście żylety nie było.
Weszliśmy w las. Julka postanowiła, że idzie sama. Przodem. Mamy iść za nią za pięć minut. No to co, szliśmy tak z minutowym opóźnieniem obserwując, jak się młoda odwraca i wścieka, ze nas widzi. W końcu jakaś osa latała i raban był na cały las, że jej nie pilnujemy. Zaczęło się też błoto, wobec tego przejścia niektórych odcinków wymagały nieco innego, niż dotychczas, spojrzenia na sytuację.
Potem było tylko stromo i przez las, więc wlekliśmy się do góry.
No ale po godzinie pojawiła się tabliczka o rezerwacie, co oznaczało, że młode nogi dostały skrzydeł, bo co nieco wspominałem o wspinaczce.
Podeszliśmy pod gołoborze. Szlak się gdzieś stracił, zero oznaczeń. No to zaczęliśmy się zastanawiać. Młoda się uparła, że chce na krechę iść, więc poszedłem przodem, a z tyłu moje panie. Przy czym młoda z pretensjami do Magdy, że ona sama idzie i mama ma jej nie pilnować.
Przecioraliśmy się przez jakieś krzaczory i wyszliśmy na wypłaszczenie, gdzie spostrzegliśmy dochodzący z prawej strony szlak...
Jedno tylko mogę powiedzieć, las w tym rejonie jest naprawdę piękny.
Obeszliśmy taką sporą turnię i stromo do góry wdrapaliśmy się na grzbiet.
Stąd już blisko było do szczytu. Widoki baaaaaardzo organiczone, ale miejsce świetne, gospodarz bardzo miły. Nawet pytałem o zlot, miejsce według mnie bardzo dobre.
Dzięki zdezelowanemu busikowi sokołek nie musiał brać zemsty Hitlera, przez co bez problemu mógł kupić w schronisku napój...
Po wypiciu napoju, ku zdumieniu małożonki, wyciągnąłem z plecaka puszkę. No co, majówka, kurczę...
Schodzimy do zarytego niebieskim, nudnym jak...
Julkę w adidaskach bolą stopy, ale busa nie ma. Obiecuję trochę barana i za to młoda daje się namówić jeszcze na Królewską Górę z wieżą.
Wieża ogromna, ale tylko ja się cieszę, bo dziewczyny mają dość mnie i tych gór.
Na dodatek na zejściu gubię szlak, więc schodzę swoim skrótem, którego nie znam, mocno naokoło. Dziewczyny są złe i zapowiadają, że jutro nigdzie nie idą. To znaczy idą, do wesołego miasteczka.
Zdejmuję buta i wiem, że jutro i ja będę miał problem. Ale do wesołego miasteczka też nie pójdę, o nie...
Tylko sklepy pozamykane, jutro święto, a ja żadnego znieczulenia nie kupiłem...
Acha, dziewczynom się na Luboniu bardzo podobało, ale tylko do schroniska, zejście je znudziło, a już ta wieża i zejście polami to ...
Julka zgodziła się na góry, pod warunkiem, że może się ubrać normalnie, a nie w "głupie górskie rzeczy".
Starym, zdezelowanym busem dostaliśmy się do Zarytego i ruszyliśmy na Luboń. To miała być nasza ostatnia wycieczka, bo stwierdziłem, że po Luboniu nikt już nie będzie chciał ze mną iść w góry, bo tam stromo i przez las, czego moje panie nie lubią, no ale... nie wyprzedzajmy faktów.
Z początku się podobało. Krótko miało być i faktycznie - Luboń był jak na tacy.
Najpierw idzie się polami, nawet widoki jakieś są, chociaż oczywiście żylety nie było.
Weszliśmy w las. Julka postanowiła, że idzie sama. Przodem. Mamy iść za nią za pięć minut. No to co, szliśmy tak z minutowym opóźnieniem obserwując, jak się młoda odwraca i wścieka, ze nas widzi. W końcu jakaś osa latała i raban był na cały las, że jej nie pilnujemy. Zaczęło się też błoto, wobec tego przejścia niektórych odcinków wymagały nieco innego, niż dotychczas, spojrzenia na sytuację.
Potem było tylko stromo i przez las, więc wlekliśmy się do góry.
No ale po godzinie pojawiła się tabliczka o rezerwacie, co oznaczało, że młode nogi dostały skrzydeł, bo co nieco wspominałem o wspinaczce.
Podeszliśmy pod gołoborze. Szlak się gdzieś stracił, zero oznaczeń. No to zaczęliśmy się zastanawiać. Młoda się uparła, że chce na krechę iść, więc poszedłem przodem, a z tyłu moje panie. Przy czym młoda z pretensjami do Magdy, że ona sama idzie i mama ma jej nie pilnować.
Przecioraliśmy się przez jakieś krzaczory i wyszliśmy na wypłaszczenie, gdzie spostrzegliśmy dochodzący z prawej strony szlak...
Jedno tylko mogę powiedzieć, las w tym rejonie jest naprawdę piękny.
Obeszliśmy taką sporą turnię i stromo do góry wdrapaliśmy się na grzbiet.
Stąd już blisko było do szczytu. Widoki baaaaaardzo organiczone, ale miejsce świetne, gospodarz bardzo miły. Nawet pytałem o zlot, miejsce według mnie bardzo dobre.
Dzięki zdezelowanemu busikowi sokołek nie musiał brać zemsty Hitlera, przez co bez problemu mógł kupić w schronisku napój...
Po wypiciu napoju, ku zdumieniu małożonki, wyciągnąłem z plecaka puszkę. No co, majówka, kurczę...
Schodzimy do zarytego niebieskim, nudnym jak...
Julkę w adidaskach bolą stopy, ale busa nie ma. Obiecuję trochę barana i za to młoda daje się namówić jeszcze na Królewską Górę z wieżą.
Wieża ogromna, ale tylko ja się cieszę, bo dziewczyny mają dość mnie i tych gór.
Na dodatek na zejściu gubię szlak, więc schodzę swoim skrótem, którego nie znam, mocno naokoło. Dziewczyny są złe i zapowiadają, że jutro nigdzie nie idą. To znaczy idą, do wesołego miasteczka.
Zdejmuję buta i wiem, że jutro i ja będę miał problem. Ale do wesołego miasteczka też nie pójdę, o nie...
Tylko sklepy pozamykane, jutro święto, a ja żadnego znieczulenia nie kupiłem...
Acha, dziewczynom się na Luboniu bardzo podobało, ale tylko do schroniska, zejście je znudziło, a już ta wieża i zejście polami to ...
Ostatnio zmieniony 2018-05-05, 15:40 przez sokół, łącznie zmieniany 3 razy.
Trzecia wycieczka to wycieczka samotna. Bez planu. Wychodzę rano i szukam sklepu. Wszystko pozamykane. Pięknie....
Mam tylko wodę, więc trudno, będę szedł o suchym pysku. Idę przed siebie, gdzie mnie nogi poniosą.
Wylazłem pod Grzebień. Od razu rzuciło mi się w oczy, że to będzie dobry dzień.
Po chwili moje życie zawisło na włosku, bo coś chciało mnie zeżreć, skoczyło na mnie i zalizało. Na szczęście językiem, a nie zębami.
Ku mojemu zdziwieniu tego dnia była całkiem dobra widoczność, co nadało mi ochoty do podejścia wyżej i wyżej...
I tak do znudzenia, raz na prawo, raz na lewo, pięknie było, choć zaczynało się robić gorąco.
Rabka w całej okazałości. I nawet Królowa sobie dzisiaj focha nie strzeliła.
Ścieżka na Grzebień ma jedną zaletę. Nie jest znakowana. Co też dało mi zupełną pustkę na mojej drodze, nieznanej, bo szedłem na czuja, pierwszy raz tam. Sam nie byłem. Wypłoszyłem bażanta i dwie sarny.
Im wyżej byłem, tym Tatry bardziej wyłaniały się zza Rdzawki. A ja w duchu się cieszyłem, że będzie masa fajnych zdjęć.
Na lewo widoków nie było, ale w pewnym momencie była jakaś polanka i wyniuchałem wieżę na Królewskiej Górze, gdzie to dziewczyny moje zmieszały mnie z błotem...
W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że mam chyba ze sto zdjęć, a jestem pół godziny od domu. No ale ciężko było się powstrzymać, bo dotychczas takiej pogody nie miałem.
Wydostałem się na szczyt Grzebienia i stwierdziłem, że w sumie to tu mógłbym zostać, tyle, ze suchy pysk zaczął mi bardzo przeszkadzać....
Pierwotnie planu nie miałem, teraz plan urodził się w mojej głowie. Przekaz był jasny. Chcę piwa. Wyciągnąłem mapę. Luboń? Kuźwa, daleko... Wyczaiłem jakieś większe zabudowania na mapie. Idę tam! Nie będzie sklepu to zostanie mi Luboń. Z tą myślą ruszyłem karkołomnym zejściem. Towarzyszył mi szlak czarny. Ale tylko chwilkę.
Doszedłem do rozstaju szerokich dróg, oznaczenie kiepskie było, wlazłem nie tam, gdzie trzeba... No dobra, brnę w to dalej, kierunek mam dobry... Miałem iść prosto, a skręciłem w prawo. Bo w kierunku sklepu...
Szeroka droga szybko się straciła. Jakimiś wertepami wydostałem się, brodząc przez potok, na jakąś inną drogę. W końcu wylazłem z lasu.
uff...
Doszedłem do zabudowań. Popytałem - 2 km do sklepu. Powinien być otwarty. No to lecę!
Co prawda było pod górę, potem w dół, potem znowu pod górę.... ale co tam, wizja sklepu napędzała mnie niemiłosiernie... A po drodze wcale nie było nudno..
Patrzę, sklep! Otwarty! Ławeczka! Biorę zapas napojów do plecaka, jedno na już i patrzę, co tu złoić.
Po opróżnieniu butelki wyraźnie spadł mój animusz do zdobywania gór. W sumie to przeszło mi iść na cokolwiek. Złapałem cug. Siłą woli nie kupuję drugiej butelki. Bo zostanę tu, w błogim stanie. A to jakaś wieś, co nawet z zasięgiem ciężko.
Ciężko, ale ruszam. Wyjdę chociaż na Potaczkową, coby wstydu nie było. No to idę. Szkoda, że kolejki nie ma. Albo tramwajów... No nie ma....
Z początku jest łagodnie...
Myślę, że Sprocket by się tu odnalazł. I Laynn.
Potem czeka mnie strome podejście trawiastokwiecistym dywanem na grań. Po każdym kroku mam ochotę zadzwonić po GOPR, słońce już dawno spaliło mi ramiona, a plecak ciąży niemiłosiernie. Jedno jest pewne. Muszę go jak najszybciej odciążyć!
Wgramoliłem się na szczyt. Zeżarłem wszystko co miałem. Popiłem litrową colą i jedną konserwą piwną. Plecak wyraźnie zelżał. Tylko brzuch się mi nieco sceprzył.
Miałem iść do Mszany i na Luboń, ale ... dobra, dobra, nie miało być żadnych planów, idę w drugą stronę. Ku Gorcom. Bez szlaku.
Najpierw wygodną drogą, potem łąkami, po rowach, przeskakuję druty kolczaste, góra-dół.
Znalazła się jakaś droga, to nią idę. Nie wybrzydzam.
Cholera, droga skręca, idę więc swoimi ścieżkami, jakieś szczyty mam na mapie zaznaczone, przejdę je.
Tak sobie ponad godzinę korzystałem z uroków okolicy, w końcu pokazała mi się jakaś droga, to z niej skorzystałem. Poniżej górki, co je bez ścieżki zaliczyłem. Między Olszówką a Porębą. jakaś Ostra i jakieś inne ciulstwa. Ale strome jak ch...
Droga sprowadziła mnie na manowce. To znaczy nagle się skończyła.
Ale już wiedziałem, gdzie jestem. Zlazłem do asfaltu.
Wynalazłem na mapie przejście do Rabki stokami Szumiącej i już miałem plan. Zlazałem nawet drogę. Po drodze rowerzyści pytają o drogę na Rabkę. Pokazuję więc palcem i mówię, ze też tam idę. To super, oni odpoczną i mnie dogonią.
Ruszam. Za dziesięć minut okazuje się, ze droga prowadzi w drugą stronę. Kur... jeszcze wpierdziel mnie czeka...
O nie!
Łąki, kwiaty, potoki, walę na krechę. Mapie nie ufam. Widzę Luboń i na niego się kieruję. Pokrzywy, oset jeb..y... zdjęć nawet nie robię, bo przeklinam, na czym świat stoi. Mija czterdzieści minut. Wynajduję jakąś drogę. Do Rabki. Asfaltem. Ale to pewniak, bo widzę szlak niebieski... Idę. Zły. Wychodzę na górę. Jakieś kundle mnie gonią. A niech mnie zeżrą cholery, wszystko mi jedno. Siadam zrezygnowany pod drzewem. Mogłem iść do Rabkolandu. A ja tu na jakimś zadupiu siedzę i wszystko przeciwko mnie. Nawet woda się skończyła... ale...
Nagle doznaję olśnienia. Mam coś w plecaku...
Pół litra zimnego o dziwo napoju dodaje mi sił. Uśmiechnięty schodzę do Rabki.
Po drodze wchodzę do szpitala, tam jest stołówka, pożeram zupę i wielką porcję kurczaka z ziemniakami, po czym idę na kwaterę i zalegam na leżaku, bo nawet kluczy nie mam z pokoju. Dziewczyny wracają zadowolone, zbierają moje zwłoki, ale za godzinę już jestem w pełni sił, park, spacerek, obiadek numer dwa... I można snuć plany na następny dzień.
Mam tylko wodę, więc trudno, będę szedł o suchym pysku. Idę przed siebie, gdzie mnie nogi poniosą.
Wylazłem pod Grzebień. Od razu rzuciło mi się w oczy, że to będzie dobry dzień.
Po chwili moje życie zawisło na włosku, bo coś chciało mnie zeżreć, skoczyło na mnie i zalizało. Na szczęście językiem, a nie zębami.
Ku mojemu zdziwieniu tego dnia była całkiem dobra widoczność, co nadało mi ochoty do podejścia wyżej i wyżej...
I tak do znudzenia, raz na prawo, raz na lewo, pięknie było, choć zaczynało się robić gorąco.
Rabka w całej okazałości. I nawet Królowa sobie dzisiaj focha nie strzeliła.
Ścieżka na Grzebień ma jedną zaletę. Nie jest znakowana. Co też dało mi zupełną pustkę na mojej drodze, nieznanej, bo szedłem na czuja, pierwszy raz tam. Sam nie byłem. Wypłoszyłem bażanta i dwie sarny.
Im wyżej byłem, tym Tatry bardziej wyłaniały się zza Rdzawki. A ja w duchu się cieszyłem, że będzie masa fajnych zdjęć.
Na lewo widoków nie było, ale w pewnym momencie była jakaś polanka i wyniuchałem wieżę na Królewskiej Górze, gdzie to dziewczyny moje zmieszały mnie z błotem...
W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że mam chyba ze sto zdjęć, a jestem pół godziny od domu. No ale ciężko było się powstrzymać, bo dotychczas takiej pogody nie miałem.
Wydostałem się na szczyt Grzebienia i stwierdziłem, że w sumie to tu mógłbym zostać, tyle, ze suchy pysk zaczął mi bardzo przeszkadzać....
Pierwotnie planu nie miałem, teraz plan urodził się w mojej głowie. Przekaz był jasny. Chcę piwa. Wyciągnąłem mapę. Luboń? Kuźwa, daleko... Wyczaiłem jakieś większe zabudowania na mapie. Idę tam! Nie będzie sklepu to zostanie mi Luboń. Z tą myślą ruszyłem karkołomnym zejściem. Towarzyszył mi szlak czarny. Ale tylko chwilkę.
Doszedłem do rozstaju szerokich dróg, oznaczenie kiepskie było, wlazłem nie tam, gdzie trzeba... No dobra, brnę w to dalej, kierunek mam dobry... Miałem iść prosto, a skręciłem w prawo. Bo w kierunku sklepu...
Szeroka droga szybko się straciła. Jakimiś wertepami wydostałem się, brodząc przez potok, na jakąś inną drogę. W końcu wylazłem z lasu.
uff...
Doszedłem do zabudowań. Popytałem - 2 km do sklepu. Powinien być otwarty. No to lecę!
Co prawda było pod górę, potem w dół, potem znowu pod górę.... ale co tam, wizja sklepu napędzała mnie niemiłosiernie... A po drodze wcale nie było nudno..
Patrzę, sklep! Otwarty! Ławeczka! Biorę zapas napojów do plecaka, jedno na już i patrzę, co tu złoić.
Po opróżnieniu butelki wyraźnie spadł mój animusz do zdobywania gór. W sumie to przeszło mi iść na cokolwiek. Złapałem cug. Siłą woli nie kupuję drugiej butelki. Bo zostanę tu, w błogim stanie. A to jakaś wieś, co nawet z zasięgiem ciężko.
Ciężko, ale ruszam. Wyjdę chociaż na Potaczkową, coby wstydu nie było. No to idę. Szkoda, że kolejki nie ma. Albo tramwajów... No nie ma....
Z początku jest łagodnie...
Myślę, że Sprocket by się tu odnalazł. I Laynn.
Potem czeka mnie strome podejście trawiastokwiecistym dywanem na grań. Po każdym kroku mam ochotę zadzwonić po GOPR, słońce już dawno spaliło mi ramiona, a plecak ciąży niemiłosiernie. Jedno jest pewne. Muszę go jak najszybciej odciążyć!
Wgramoliłem się na szczyt. Zeżarłem wszystko co miałem. Popiłem litrową colą i jedną konserwą piwną. Plecak wyraźnie zelżał. Tylko brzuch się mi nieco sceprzył.
Miałem iść do Mszany i na Luboń, ale ... dobra, dobra, nie miało być żadnych planów, idę w drugą stronę. Ku Gorcom. Bez szlaku.
Najpierw wygodną drogą, potem łąkami, po rowach, przeskakuję druty kolczaste, góra-dół.
Znalazła się jakaś droga, to nią idę. Nie wybrzydzam.
Cholera, droga skręca, idę więc swoimi ścieżkami, jakieś szczyty mam na mapie zaznaczone, przejdę je.
Tak sobie ponad godzinę korzystałem z uroków okolicy, w końcu pokazała mi się jakaś droga, to z niej skorzystałem. Poniżej górki, co je bez ścieżki zaliczyłem. Między Olszówką a Porębą. jakaś Ostra i jakieś inne ciulstwa. Ale strome jak ch...
Droga sprowadziła mnie na manowce. To znaczy nagle się skończyła.
Ale już wiedziałem, gdzie jestem. Zlazłem do asfaltu.
Wynalazłem na mapie przejście do Rabki stokami Szumiącej i już miałem plan. Zlazałem nawet drogę. Po drodze rowerzyści pytają o drogę na Rabkę. Pokazuję więc palcem i mówię, ze też tam idę. To super, oni odpoczną i mnie dogonią.
Ruszam. Za dziesięć minut okazuje się, ze droga prowadzi w drugą stronę. Kur... jeszcze wpierdziel mnie czeka...
O nie!
Łąki, kwiaty, potoki, walę na krechę. Mapie nie ufam. Widzę Luboń i na niego się kieruję. Pokrzywy, oset jeb..y... zdjęć nawet nie robię, bo przeklinam, na czym świat stoi. Mija czterdzieści minut. Wynajduję jakąś drogę. Do Rabki. Asfaltem. Ale to pewniak, bo widzę szlak niebieski... Idę. Zły. Wychodzę na górę. Jakieś kundle mnie gonią. A niech mnie zeżrą cholery, wszystko mi jedno. Siadam zrezygnowany pod drzewem. Mogłem iść do Rabkolandu. A ja tu na jakimś zadupiu siedzę i wszystko przeciwko mnie. Nawet woda się skończyła... ale...
Nagle doznaję olśnienia. Mam coś w plecaku...
Pół litra zimnego o dziwo napoju dodaje mi sił. Uśmiechnięty schodzę do Rabki.
Po drodze wchodzę do szpitala, tam jest stołówka, pożeram zupę i wielką porcję kurczaka z ziemniakami, po czym idę na kwaterę i zalegam na leżaku, bo nawet kluczy nie mam z pokoju. Dziewczyny wracają zadowolone, zbierają moje zwłoki, ale za godzinę już jestem w pełni sił, park, spacerek, obiadek numer dwa... I można snuć plany na następny dzień.
Miał być Turbacz.
Ale... w adidaskach?
Rano pada. Przestaje o 11. Wyciągam Julce wkładki z asolek. Plaster zakładam. Spróbujemy coś tam zrobić.
Prowadzę je na Grzebień. Tak, ten sam. Ale pogoda dziś zgoła inna...
Julka trochę zaniepokojona, bo się boi lasu. No, na Luboniu kleszcza złapała. Teraz się lęka tych stworzeń.
O Tatrach można tylko pomarzyć. Z Grzebienia idziemy tam, gdzie mnie te kundle wcześniej chciały zeżreć. I w końcu na tą ścieżkę przez Szumiącą, co nie trafiłem na nią dzień wcześniej.
Asolki jakoś dają radę. Julka ochoczo mija błoto po ulewie porannej. Ale w jednej kałuży są żabki, Julka zbyt mocno wbiega w błoto i....
Koniec wycieczki. Ta ryczy, błoto jebie jak nie wiem co... jakoś ściągam jej część tego błota... ale smród pozostaje...
Widoki powalają.
Dochodzimy do drogi, co nią wczoraj wracałem. Miałem iść w lewo, poszedłem w prawo. Stąd brodzenie w chaszczach. Dziś nie ma błądzenia...
Trochę się przejaśnia, ale to nie to, co wczoraj...
Króciutkie podejście...
I czas na obiad w pewnym schronisku.
Na Maciejowej siedzimy dobrą godzinę. Piwo dobre, pierogi smaczne, racuchy rewelacyjne.
Żal stąd iść, bo jest świetnie. I ludzi niewiele, co nas dziwi...
W końcu ruszamy, bo się parno zrobiło. Zejście jest nam znane, więc szybko osiągamy dolinę.
Przy parku stwierdzam, że nadciąga burza. W połowie parku zaczyna grzmieć. Gdy wchodzimy na kwaterę, przychodzi nawałnica.
A po nawałnicy...
Szkoda, że w górach jej nie było, tylko z balkonu...
Ale... w adidaskach?
Rano pada. Przestaje o 11. Wyciągam Julce wkładki z asolek. Plaster zakładam. Spróbujemy coś tam zrobić.
Prowadzę je na Grzebień. Tak, ten sam. Ale pogoda dziś zgoła inna...
Julka trochę zaniepokojona, bo się boi lasu. No, na Luboniu kleszcza złapała. Teraz się lęka tych stworzeń.
O Tatrach można tylko pomarzyć. Z Grzebienia idziemy tam, gdzie mnie te kundle wcześniej chciały zeżreć. I w końcu na tą ścieżkę przez Szumiącą, co nie trafiłem na nią dzień wcześniej.
Asolki jakoś dają radę. Julka ochoczo mija błoto po ulewie porannej. Ale w jednej kałuży są żabki, Julka zbyt mocno wbiega w błoto i....
Koniec wycieczki. Ta ryczy, błoto jebie jak nie wiem co... jakoś ściągam jej część tego błota... ale smród pozostaje...
Widoki powalają.
Dochodzimy do drogi, co nią wczoraj wracałem. Miałem iść w lewo, poszedłem w prawo. Stąd brodzenie w chaszczach. Dziś nie ma błądzenia...
Trochę się przejaśnia, ale to nie to, co wczoraj...
Króciutkie podejście...
I czas na obiad w pewnym schronisku.
Na Maciejowej siedzimy dobrą godzinę. Piwo dobre, pierogi smaczne, racuchy rewelacyjne.
Żal stąd iść, bo jest świetnie. I ludzi niewiele, co nas dziwi...
W końcu ruszamy, bo się parno zrobiło. Zejście jest nam znane, więc szybko osiągamy dolinę.
Przy parku stwierdzam, że nadciąga burza. W połowie parku zaczyna grzmieć. Gdy wchodzimy na kwaterę, przychodzi nawałnica.
A po nawałnicy...
Szkoda, że w górach jej nie było, tylko z balkonu...
W czwartek już nie było szans na góry. To znaczy nikt nie chciał.
Rano poszedłem obejrzeć zabytkowy pociąg, co jechał do Kasiny....
Po drodze znalazłem...
I stacja w Rabce.
Jedzie....
Potem był park. Głaskanie wszystkich psów... Przez co po wakacjach w Zakopanem kupujemy psa. Już nawet wybrany jest...
Jazda na jednorożcach!
I obowiązkowe dziary!
Wieczorem miałem iść na Grzebień. Na zachód. Ale się zaciągnęło i niestety, musiałem obejść się smakiem... No a w piątek z rana zemsta Hitlera przywiozła nas do domu i oto jestem, zadowolony, odliczający dni do Tatr. Jeszcze 55.
Dziękuję za uwagę.
Rano poszedłem obejrzeć zabytkowy pociąg, co jechał do Kasiny....
Po drodze znalazłem...
I stacja w Rabce.
Jedzie....
Potem był park. Głaskanie wszystkich psów... Przez co po wakacjach w Zakopanem kupujemy psa. Już nawet wybrany jest...
Jazda na jednorożcach!
I obowiązkowe dziary!
Wieczorem miałem iść na Grzebień. Na zachód. Ale się zaciągnęło i niestety, musiałem obejść się smakiem... No a w piątek z rana zemsta Hitlera przywiozła nas do domu i oto jestem, zadowolony, odliczający dni do Tatr. Jeszcze 55.
Dziękuję za uwagę.
Ostatnio zmieniony 2018-05-05, 17:02 przez sokół, łącznie zmieniany 1 raz.
laynn pisze:Nie mów dziewczynom, ale najfajniejszy dzień to był ten co one siedziały w wesołym miasteczku. Może przez pogodę?
No... byłem panem swojego losu... Ale to nie do końca dobre było, bo upał był a pić się chciało, nie było ręki, co by mnie hamowała. Niemniej pogoda najlepsza była.
Iva pisze:Że też miałeś siłę łazić ze złamanym palcem
Boleć bolało, ale weź tu Kobieto jedź w góry i siedź w dolinie z kuli złamanego palca.
laynn pisze:Nie mów dziewczynom, ale najfajniejszy dzień to był ten co one siedziały w wesołym miasteczku.
No zdecydowanie ten dzień widokowo najlepszy. Ale nie wiadomo jak było w wesołym miasteczku, bo nie ma relacji. Być może tam było jeszcze lepiej.
Fajny wyjazd, chociaż mi by się chyba lepiej atakowało Gorce od drugiej strony, albo z Nowego Targu, albo z Ochotnicy Dolnej na przykład. Chociaż tam pewnie gorzej z jakimiś kwaterami, sklepami itp. jak na wyjazd rodzinny. Tylko chodzi mi o same widoki, jak dla mnie z drugiej strony jednak lepsze.
Vision pisze:mi by się chyba lepiej atakowało Gorce od drugiej strony, albo z Nowego Targu, albo z Ochotnicy Dolnej na przykład. Chociaż tam pewnie gorzej z jakimiś kwaterami, sklepami itp. jak na wyjazd rodzinny. Tylko chodzi mi o same widoki, jak dla mnie z drugiej strony jednak lepsz
Tak, wiem, zgadzam się z Tobą w 200%, ale to miał być wyjazd lajtowy, po zejściu z gór place zabaw, parki linowe... No, dlatego Rabka, tylko dlatego.
A w wesołym kupa ludzi ponoć, no ale młoda wychodzić specjalnie nie chciała, nawet po siedmiu godzinach. Niemniej nie umywa się ono do Legolandii na przykład.
Ostatnio zmieniony 2018-05-05, 17:40 przez sokół, łącznie zmieniany 1 raz.
sokół pisze:Tak, wiem, zgadzam się z Tobą w 200%, ale to miał być wyjazd lajtowy, po zejściu z gór place zabaw, parki linowe... No, dlatego Rabka, tylko dlatego.
No dlatego na rodzinny wyjazd to Rabka właśnie chyba najlepsza. Chociaż nie wiem jakby to wyglądało z Nowym Targiem, ale to chyba mniej turystyczna miejscowość niż Rabka. Jak byłem mały byłem dwa razy na wakacjach w lato, wprawdzie nie w Rabce, ale niedaleko bo w Mszanie Dolnej. Organizowanych przez Fiat Auto Poland, tzn. mój tata tam pracował i co roku były jakieś propozycje wyjazdów. Wtedy górami się nie interesowałem bo chyba nawet jeszcze do podstawówki nie chodziłem, albo 1 klasa to była, ale byłem mega zadowolony i podobało mi się tam strasznie. Pomimo, że w sumie to tylko codziennie nad rzekę chodziłem sobie popływać.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 15 gości