Wśród wąwozów i płonących gór czyli Armenia 2017
Włócząc sie po Armenii wiele razy wpadły nam w oczy lokalne płoty- okalajace mieszkalne domy, pastwiska, zagrody dla owiec, ogródki działkowe. Inwencji i pomysłowosci gospodarzy tu nie brakowało. Pierwsza mysl, ktora przychodziła do głowy- to to, ze w Armenii chyba nie ma czegos takiego jak skup złomu (w naszym polskim rozumieniu sprawy). U nas to zapewne taki jeden z drugim płotek nie przetrwał by pierwszej nocy. Złomiarze by sie skrzykneli z całego wojewodztwa- tyle pieniedzy leżących przy drodze, dostepnych bez właman do budynkow, bez wypruwania i cięcia! Drugie co sie nasuwało to wyrazny tutejszy brak marnotrawstwa. Stare, pozornie zuzyte przedmioty mają tu jeszcze jakas wartosc i sa uzywane do innych celow, mogą dalej słuzyc ludziom. Cos co od zawsze ogromnie mi sie podoba- brak miłosci do wyrzucania, do pogoni za nowosciami, modą, sterylnoscią czy układaniem swiata pod linijke. I kult uzytecznosci- ogrodzenie ma spełniac okreslona funkcje np. uniemozliwic kurom rozbiegniecie sie albo oznaczyc teren gdzie są grządki. A nie wzbudzac zazdrosc sąsiada czy "elegancko i drogo wygladac".
Sama bym sobie taki płot zrobila- gdyby nie ci złomiarze... Chyba zeby wbetonowac???
Z czego zatem mozna zrobic płot. Albo furtke:
Z samochodowych drzwi (Madan, Odzun)
Z calych aut ułozonych w szereg (Madan)
Z porzuconych karoserii (bacówki nad jeziorem Mantasz)
Z wyprostowanych beczek (Sanahin)
Z fragmentow piecykow gazowych (Sanahin)
Ze starych łóżek (Madan, Erewan)
Z materacowych sprężyn (Erewan)
Z... no wlasnie, z czego? widac spora powtarzalnosc elementow- ale czym one byly w czasach swojej mlodosci? Jakies drzwi? (Saralandz)
Z tablicy informacyjnej o dawnych przelotach miedzynarodowych (Sanahin)
Bramka z zadaszeniem, ktore kiedys było dachem łady? (Sanahin)
Z kawałków eternitu (Erewan)
Ze wszystkiego co pod ręką- stylistyka mieszana, metal jednak dominuje (Sanahin, Saralandz, Artik)
A to juz calkowicie arystyczna kompozycja! (Sanahin)
Bramy malowane w scenki rozmaite (Sanahin, Artik)
Z kamieni usypanych (Ardvi)
Z kamieni czesciowo zespolonych (Sisian)
Z kamieni solidnie zmurowanych (Vernaszen)
Z suszącej sie krowiej kupy, przygotowanej na opał (Spitakavor)
Z wysokiego muru i żelaznych bram - najpopularniejszy rodzaj ogrodzen w wioskach. Kazdy dom to twierdza. (Gladzor)
Tu złodziej napewno sie nie dostanie! Sa jednak i pewne wady tego rozwiazania (Arcvanik)
Napotkalismy tez ogrodzenia z fragmentów łodzi i wioseł, z anten satelitarnych, z szaf, zawierajace fragmenty zwierzecych (chyba? ) szkieletow zespolonych łancuchem, z płyt nagrobnych- ale niestety z roznych przyczyn nie udalo sie ich uwiecznic na zdjeciach...
cdn
Sama bym sobie taki płot zrobila- gdyby nie ci złomiarze... Chyba zeby wbetonowac???
Z czego zatem mozna zrobic płot. Albo furtke:
Z samochodowych drzwi (Madan, Odzun)
Z calych aut ułozonych w szereg (Madan)
Z porzuconych karoserii (bacówki nad jeziorem Mantasz)
Z wyprostowanych beczek (Sanahin)
Z fragmentow piecykow gazowych (Sanahin)
Ze starych łóżek (Madan, Erewan)
Z materacowych sprężyn (Erewan)
Z... no wlasnie, z czego? widac spora powtarzalnosc elementow- ale czym one byly w czasach swojej mlodosci? Jakies drzwi? (Saralandz)
Z tablicy informacyjnej o dawnych przelotach miedzynarodowych (Sanahin)
Bramka z zadaszeniem, ktore kiedys było dachem łady? (Sanahin)
Z kawałków eternitu (Erewan)
Ze wszystkiego co pod ręką- stylistyka mieszana, metal jednak dominuje (Sanahin, Saralandz, Artik)
A to juz calkowicie arystyczna kompozycja! (Sanahin)
Bramy malowane w scenki rozmaite (Sanahin, Artik)
Z kamieni usypanych (Ardvi)
Z kamieni czesciowo zespolonych (Sisian)
Z kamieni solidnie zmurowanych (Vernaszen)
Z suszącej sie krowiej kupy, przygotowanej na opał (Spitakavor)
Z wysokiego muru i żelaznych bram - najpopularniejszy rodzaj ogrodzen w wioskach. Kazdy dom to twierdza. (Gladzor)
Tu złodziej napewno sie nie dostanie! Sa jednak i pewne wady tego rozwiazania (Arcvanik)
Napotkalismy tez ogrodzenia z fragmentów łodzi i wioseł, z anten satelitarnych, z szaf, zawierajace fragmenty zwierzecych (chyba? ) szkieletow zespolonych łancuchem, z płyt nagrobnych- ale niestety z roznych przyczyn nie udalo sie ich uwiecznic na zdjeciach...
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
- telefon 110
- Posty: 2046
- Rejestracja: 2014-09-20, 22:32
A ja upolowałem niedawno jedno zdjęcie, powieszę je na bramie do dóbr wraz z teściową.
Będą bezpieczne przed złoczyńcami i miejscowymi.
Będą bezpieczne przed złoczyńcami i miejscowymi.
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
telefon 110 pisze:buba pisze:Włócząc sie po Armenii wiele razy wpadły nam w oczy lokalne płoty- okalajace mieszkalne domy, pastwiska, zagrody dla owiec, ogródki działkowe. Inwencji i pomysłowosci gospodarzy tu nie brakowało. [/url]
Co w tym dziwnego ?
Ja z zewnętrznej strony płota wymalowałem avatar Batmana.
Bo wiekszosc plotow jest nudna i jak pisana przez kalke- kazda innowacja wiec cieszy oko!
Wrzuc fotke swojego plotu
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Dzis zmierzamy do Madanu. Jest to na wpol opuszczona osada gornicza znajdujaca sie nad Alaverdi, na przeciwleglej stronie kanionu niz Sanahin. Ruch na drodze dojazdowej jest o dziwo nawet dosc spory.
Przyjezdzamy do “centrum” miejscowosci czyli na placyk przed pocztą.
Poczatkowo myslimy, ze to sklep wiec wbijamy z nadzieją na zakup piwa. Sklepu tu jednak nie ma obecnie zadnego. Pozostala jedynie poczta- relikt minionych czasow. Klientow w tej chwili nie ma, jest tylko sympatyczna babeczka z obslugi. Przychodza tu nieliczne emerytury dla staruszkow, a i list mozna dokads wyslac. Ze scian przygladaja sie nam portrety swietych i kalendarze, chyba z roznych lat. 2004, 2010, 2017. Poteguje to wrazenie, ze czas sie tutaj zatrzymal i jaki obecnie jest miesiac i rok zupelnie nie ma znaczenia. Wokol unosi sie zapach impregnowanego starego drewna i porannej kawy. Piwa jednak tu nie ma. Ale dostajemy siatke brzoskwin. Ucinamy sobie pogawedke na drewnianym werando-balkoniku.
Madan w najlepsze swoje lata liczyl kilka tysiecy mieszkancow. Teraz mieszka tu na stałe 46 osob. Czesc pomieszkuje czasowo- tylko latem, albo odwiedza swoich krewnych. Wiekszosc dawnych mieszkancow stanowili Grecy, ktorzy po upadku sajuza wyjechali do swojej ojczyzny. Inni przesiedlili sie do miast czy za granice, jako ze ilosc miejsc pracy w regionie drastycznie sie skurczyla- kopalnie zamknieto, a i huta w Alaverdi działa na pół gwizdka. Wsrod kolorowych hałd i wyziewow fabryki zostali dziadkowie i ludzie zajmujący sie rolnictwem. Komin na wzgorzu, polaczony “dymociagiem” z fabryką, pluje dymem prosto na Madan. A jako ze jest tu zaglebienie terenu, jakby mała kotlinka - dym tu zostaje, wiruje, kręci, ale opuscic osady nie ma ochoty. Dymociąg powstal kilka lat temu, gdy doszli do wniosku, ze miazmaty wydalane przez glowny komin nie opuszczaja wąwozu i powietrze w Alavedi pozostawia wiele do zyczenia. Ochrona miasta przed zadymieniem ma jednak swoja cene. Zapach i konsysencja powietrza w Madanie przywodzi wspomnienia najlepszych lat mojego dziecinstwa w Bytomiu. Czuje sie tu wiec nadpodziw swojsko! Jakby Hute Bobrek z lat swojej swietnosci przeniesc wsrod malownicze skałki poludniowego Kaukazu!
Moze dlatego jezyny sa tu dziwne? Jesz- sa slodziutkie, az jakby za bardzo. A chwile pozniej w ustach pojawia sie gorycz. Te wczoraj w Sanahin smakowaly normalnie. Nic dziwnego, ze w Madanie nikt ich nie je… Całe piekne kiscie dorodnych jezyn wiszą na krzakach przy drodze. Ludzie mijaja je obojetnie. My tez juz wiemy dlaczego.
Idziemy obejrzec osade. Nie wiem jaki jest obecnie status miejscowosci- czy to wies czy miasteczko? Miejscowi uzywają nazwy “pasiołek”.
Sporo tutejszych domow jest w ruinie lub zamknietych na kłódki. Acz czasem ciezko oszacowac stan opuszczenia budynku. Dwa razy zaglądam na jakas werande a ze srodka wychodzi zdziwiony i zaciekawiony dziadek.
Wiekszosc domkow jest tu pietrowa, oplecione schodkami, kładkami, z malowniczymi balkonikami, wycinana z drewna kolumnadą czy zdobieniami okien.
Kóz zyje tu chyba wiecej niz ludzi...
Postindustrialna żółć i pomarancz emanuje ze wszystkich okolicznych skarp.
Jest tez kosciolek, rowniez od lat nieuzytkowany. Chyba sluzyl dawniej Grekom? Bo jego architektura jest ciut inna niz powszechnie spotykanych ormianskich swiatyn.
Wnetrza koscioła sa tynkowane a zapach i ogolny klimat przywodzi mi na mysl opuszczone ewangelickie przybytki Dolnego Śląska.
Jaskolcze gniazdo na krzyzu...
Kawałek dalej stoi juz calkowicie ormianska kaplica zwana przez miejscowych “czasownią”.
Bardzo duzo w Madanie jest porzuconych wrakow aut. Widac emigrujacy stad mieszkancy nie zawsze zabierali je ze sobą. Milosnik starej motoryzacji bedzie tu mial na czym zawiesic oko. Mozna sie tez zadumac nad przemijaniem... Kiedys, gdy byly nowe, zapewne ich posiadanie bylo wyznacznikiem bogactwa, spolecznego statusu czy dobrych znajomosci. Pewnie ich zakup był dla wielu rodzin świętem... Teraz leżą w rowach i wiekszosc ludzi patrzy na nie jak na smieci. Ciekawe czy niektore z nich jezdzily moze gdzies daleko- na urlop czy do rodziny, gdzies poza granice republiki? A moze w bagaznikach podrozowaly prosieta na targ, a z tylnych siedzen dochodzilo gdakanie zaniepokojonych kokoszek? Czy tak jak obecnie rowniez za ich kierownicami sadzano juz niemowleta? Jakie ciezary i jakie cuda woziły ich bagazniki dachowe? Pewnie kazdy z nich mialby jakas opowiesc, bo wiele moze sie wydarzyc w takim kilkudziesiecioletnim zyciu. Dzis jednak nic nie opowiadają.. Milcza tajemniczo. A moze po prostu ja nie rozumiem ich języka...
Miejscowosc jest dosc stara, jak wierzyc napisom- pochodzi z XVIII wieku. Moze dlatego nie ma tu zadnych oznak radzieckiej architektury mieszkalnej.
Jest tez biesiadka.
Obok niej ciekawa kapliczka
I poradziecki pomnik.
Pod koniec wsi stoi post. Nieczynny. Podrdzewialy otwarty szlaban i pusta budka. Acz napisy na niej sa calkiem swieze...
Wąż oplatający kij jak w symbolu na aptekach. Tylko tu z bratem blizniakiem
Wyłazimy nad wioske.
Droga do Dżilidzy staje sie szutrowa. Do Madanu o dziwo prowadzi rowniutki, swiezy asfalt.
Za Madanem na wzgorzu jest kolejna osada, malutka i calkowicie rolnicza.
Tu juz nie ma przemyslowego klimatu. Rozposcieraja sie tam szerokie pola, wiec wiatr przewiewa fabryczne wyziewy- i wtłacza je w kotlinke ponizej. Stad dokladnie widac drgające powietrze pod nami i szarą zasłone zamazującą widoki.
Na jednym z samotnych wrakow robimy sobie popas. Wyciagamy wałówe, wygrzewamy sie do słonca, zagapiamy w dal…
Ostrzelany znak na wschodzie to dosc typowy obrazek. Tu jednak uzyli dosc duzego kalibru.
Oczywiscie wypytujemy wszystkim o nasze klasztorki, ale nikt tam nigdy nie byl. W ostatniej wiosce przed granica mieszkaja ponoc tylko dwie rodziny i stacjonuje placowka słuzb granicznych. Ponoc na przebywanie nawet Dzilidzy tez trzeba miec pozwolenie i odradzają nam pchanie sie tam na dziko. Jakos o tutejszych pogranicznikach lokalna ludnosc nie wyraza sie zbyt cieplo i raczej odradza miec z nimi do czynienia.
Wracamy. Nie łapiemy stopa, mamy w planie pieszo zejsc do Alaverdi. Zbyt ciekawa byla cala trasa, ktorą widzielismy z okien samochodu. Idąc mamy okazje np. dokladniej przyjrzec sie pomaranczowym skarpom po drodze. Chyba to wszystko hałdy albo pozostalosci po odkrywkowym wydobyciu.
Troche mi to przypomina roznobarwne hałdy z Donbasu. Ale tamte byly bardziej wielokolorowe.
Po drodze spotykamy rozne opuszczone zabudowania pokopalniane. Ale to juz chyba przynalezy pod Alaverdi.
cdn
Przyjezdzamy do “centrum” miejscowosci czyli na placyk przed pocztą.
Poczatkowo myslimy, ze to sklep wiec wbijamy z nadzieją na zakup piwa. Sklepu tu jednak nie ma obecnie zadnego. Pozostala jedynie poczta- relikt minionych czasow. Klientow w tej chwili nie ma, jest tylko sympatyczna babeczka z obslugi. Przychodza tu nieliczne emerytury dla staruszkow, a i list mozna dokads wyslac. Ze scian przygladaja sie nam portrety swietych i kalendarze, chyba z roznych lat. 2004, 2010, 2017. Poteguje to wrazenie, ze czas sie tutaj zatrzymal i jaki obecnie jest miesiac i rok zupelnie nie ma znaczenia. Wokol unosi sie zapach impregnowanego starego drewna i porannej kawy. Piwa jednak tu nie ma. Ale dostajemy siatke brzoskwin. Ucinamy sobie pogawedke na drewnianym werando-balkoniku.
Madan w najlepsze swoje lata liczyl kilka tysiecy mieszkancow. Teraz mieszka tu na stałe 46 osob. Czesc pomieszkuje czasowo- tylko latem, albo odwiedza swoich krewnych. Wiekszosc dawnych mieszkancow stanowili Grecy, ktorzy po upadku sajuza wyjechali do swojej ojczyzny. Inni przesiedlili sie do miast czy za granice, jako ze ilosc miejsc pracy w regionie drastycznie sie skurczyla- kopalnie zamknieto, a i huta w Alaverdi działa na pół gwizdka. Wsrod kolorowych hałd i wyziewow fabryki zostali dziadkowie i ludzie zajmujący sie rolnictwem. Komin na wzgorzu, polaczony “dymociagiem” z fabryką, pluje dymem prosto na Madan. A jako ze jest tu zaglebienie terenu, jakby mała kotlinka - dym tu zostaje, wiruje, kręci, ale opuscic osady nie ma ochoty. Dymociąg powstal kilka lat temu, gdy doszli do wniosku, ze miazmaty wydalane przez glowny komin nie opuszczaja wąwozu i powietrze w Alavedi pozostawia wiele do zyczenia. Ochrona miasta przed zadymieniem ma jednak swoja cene. Zapach i konsysencja powietrza w Madanie przywodzi wspomnienia najlepszych lat mojego dziecinstwa w Bytomiu. Czuje sie tu wiec nadpodziw swojsko! Jakby Hute Bobrek z lat swojej swietnosci przeniesc wsrod malownicze skałki poludniowego Kaukazu!
Moze dlatego jezyny sa tu dziwne? Jesz- sa slodziutkie, az jakby za bardzo. A chwile pozniej w ustach pojawia sie gorycz. Te wczoraj w Sanahin smakowaly normalnie. Nic dziwnego, ze w Madanie nikt ich nie je… Całe piekne kiscie dorodnych jezyn wiszą na krzakach przy drodze. Ludzie mijaja je obojetnie. My tez juz wiemy dlaczego.
Idziemy obejrzec osade. Nie wiem jaki jest obecnie status miejscowosci- czy to wies czy miasteczko? Miejscowi uzywają nazwy “pasiołek”.
Sporo tutejszych domow jest w ruinie lub zamknietych na kłódki. Acz czasem ciezko oszacowac stan opuszczenia budynku. Dwa razy zaglądam na jakas werande a ze srodka wychodzi zdziwiony i zaciekawiony dziadek.
Wiekszosc domkow jest tu pietrowa, oplecione schodkami, kładkami, z malowniczymi balkonikami, wycinana z drewna kolumnadą czy zdobieniami okien.
Kóz zyje tu chyba wiecej niz ludzi...
Postindustrialna żółć i pomarancz emanuje ze wszystkich okolicznych skarp.
Jest tez kosciolek, rowniez od lat nieuzytkowany. Chyba sluzyl dawniej Grekom? Bo jego architektura jest ciut inna niz powszechnie spotykanych ormianskich swiatyn.
Wnetrza koscioła sa tynkowane a zapach i ogolny klimat przywodzi mi na mysl opuszczone ewangelickie przybytki Dolnego Śląska.
Jaskolcze gniazdo na krzyzu...
Kawałek dalej stoi juz calkowicie ormianska kaplica zwana przez miejscowych “czasownią”.
Bardzo duzo w Madanie jest porzuconych wrakow aut. Widac emigrujacy stad mieszkancy nie zawsze zabierali je ze sobą. Milosnik starej motoryzacji bedzie tu mial na czym zawiesic oko. Mozna sie tez zadumac nad przemijaniem... Kiedys, gdy byly nowe, zapewne ich posiadanie bylo wyznacznikiem bogactwa, spolecznego statusu czy dobrych znajomosci. Pewnie ich zakup był dla wielu rodzin świętem... Teraz leżą w rowach i wiekszosc ludzi patrzy na nie jak na smieci. Ciekawe czy niektore z nich jezdzily moze gdzies daleko- na urlop czy do rodziny, gdzies poza granice republiki? A moze w bagaznikach podrozowaly prosieta na targ, a z tylnych siedzen dochodzilo gdakanie zaniepokojonych kokoszek? Czy tak jak obecnie rowniez za ich kierownicami sadzano juz niemowleta? Jakie ciezary i jakie cuda woziły ich bagazniki dachowe? Pewnie kazdy z nich mialby jakas opowiesc, bo wiele moze sie wydarzyc w takim kilkudziesiecioletnim zyciu. Dzis jednak nic nie opowiadają.. Milcza tajemniczo. A moze po prostu ja nie rozumiem ich języka...
Miejscowosc jest dosc stara, jak wierzyc napisom- pochodzi z XVIII wieku. Moze dlatego nie ma tu zadnych oznak radzieckiej architektury mieszkalnej.
Jest tez biesiadka.
Obok niej ciekawa kapliczka
I poradziecki pomnik.
Pod koniec wsi stoi post. Nieczynny. Podrdzewialy otwarty szlaban i pusta budka. Acz napisy na niej sa calkiem swieze...
Wąż oplatający kij jak w symbolu na aptekach. Tylko tu z bratem blizniakiem
Wyłazimy nad wioske.
Droga do Dżilidzy staje sie szutrowa. Do Madanu o dziwo prowadzi rowniutki, swiezy asfalt.
Za Madanem na wzgorzu jest kolejna osada, malutka i calkowicie rolnicza.
Tu juz nie ma przemyslowego klimatu. Rozposcieraja sie tam szerokie pola, wiec wiatr przewiewa fabryczne wyziewy- i wtłacza je w kotlinke ponizej. Stad dokladnie widac drgające powietrze pod nami i szarą zasłone zamazującą widoki.
Na jednym z samotnych wrakow robimy sobie popas. Wyciagamy wałówe, wygrzewamy sie do słonca, zagapiamy w dal…
Ostrzelany znak na wschodzie to dosc typowy obrazek. Tu jednak uzyli dosc duzego kalibru.
Oczywiscie wypytujemy wszystkim o nasze klasztorki, ale nikt tam nigdy nie byl. W ostatniej wiosce przed granica mieszkaja ponoc tylko dwie rodziny i stacjonuje placowka słuzb granicznych. Ponoc na przebywanie nawet Dzilidzy tez trzeba miec pozwolenie i odradzają nam pchanie sie tam na dziko. Jakos o tutejszych pogranicznikach lokalna ludnosc nie wyraza sie zbyt cieplo i raczej odradza miec z nimi do czynienia.
Wracamy. Nie łapiemy stopa, mamy w planie pieszo zejsc do Alaverdi. Zbyt ciekawa byla cala trasa, ktorą widzielismy z okien samochodu. Idąc mamy okazje np. dokladniej przyjrzec sie pomaranczowym skarpom po drodze. Chyba to wszystko hałdy albo pozostalosci po odkrywkowym wydobyciu.
Troche mi to przypomina roznobarwne hałdy z Donbasu. Ale tamte byly bardziej wielokolorowe.
Po drodze spotykamy rozne opuszczone zabudowania pokopalniane. Ale to juz chyba przynalezy pod Alaverdi.
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Wracajac z Madanu do Alaverdi widzimy wiele wypalonych miejsc. Ogien hulal tu na tyle skutecznie, ze nie tylko spalil trawe i chwasty ale takze krzewy i sporo niewielkich drzewek. Udało mu sie tez przekroczyc asfaltowa szose. Chwle pozniej widzimy, ze nawiał on z wysypiska smieci, ktore caly czas sie tli…
Ciekawe, ze ten problem jakos nie istnial w poprzednich latach. W ogole nie mijalismy takich miejsc. Mozna bylo rozbijac namiot gdziekolwiek, bez obawy, ze sie skonczy jako szaszlyk..
Mijamy opuszczone zakłady, gdzie zagladamy do dziury, ktora zdaje sie byc sztolnią. Chyba nią jest ale zaczopowana betonem.
Kawałek dalej napotykamy kolejne wejscie do podziemi, tym razem poziome i juz napewno będące sztolnią. Nazwa sugeruje, ze sa jeszcze 4 inne Wybija z niej zółta, mętna woda, a z wnetrza wydobywa sie glosny szum jakby wodospadu.
Na terenie pokopalnianym jakis koles zbiera łopatką szlam do wiaderka. Pytamy co to jest- mowi ze “kalmak” czy jakos tak. I ze sa potem ludzie, ktorzy to skupują. Nie mamy pojecia czemu ktos chce za tą breje placic, ale wyglada, ze nie jest to proces do konca legalny. Rozmowa sie niezbyt klei a koles jest dosyc niespokojny i niezbyt uradowany, ze nas spotkał…
Przy drodze lezy duzo wyrzuconego gruzu. Sporo z niego to duze fragmenty jakiegos gładkiego budulca, wyglada jak material, z ktorego sie robi nagrobki. Jak takie jakies granitowe płyty. Tak troche dziwnie, ze potraktowano to jak śmieć.. Wydaje sie, ze mozna by to uzyc do roznych celow!
Potem wkraczamy na tereny przy hucie. Mijamy budynki, ktore wygladaja na opuszczone. Chcemy zajrzec do jednego z nich - a tam szok! W srodku pracuja ogromne turbiny. Inny, wypatroszony budynek tez zacheca do eksploracji. Wieksza czesc fabryki jest jednak ogrodzona podwojnymi zasiekami bram i płotow. W srodku trwa załadunek jakis kontenerow. Wokol stoją kopalniane wagoniki a z wnetrza hali slychac donosne “kukuryku”!
Az tu nagle pojawia sie żuk, ktory cos wozi. Przynajmniej mamy wytlumaczenie, ze chcielismy obejrzec auto
Z plakatow na slupach i budynkach w miescie roztacza sie nieco inna wizja zakladu- takiego co prężnie działa. Moze w srodku rzeczywiscie tak wyglada?
Nieopodal fabryki- ba! tuz obok- a moze nawet jeszcze na jej terenie, stoją bloki mieszkalne. Ci to mieli blisko do pracy!
Mają tu bardzo duze balkony, ktore stanowią jakby kolejny pokoj mieszkania. Trzyma sie tu szafy, łozka, lodowki, kwiatki doniczkowe. Suszą sie zioła i owoce.
Po schodach tam i spowrotem zapamietale biega dwulatek o czarnych oczkach i woła “koko”. Jakos przychodza takie chwile, ze bardzo mi sie tęskni za kabaczkiem! Niby plecak lżejszy, niby luz bo nie trzeba pilnowac coby nie wleciało w przepasc, ale widząc tą biegającą kluseczke troche mi smutno, ze moja kluska jest tak daleko! Moze by sie dogadały? Gugają podobnie Moze na tym etapie roznorodnosc językow nie jest jeszcze barierą w porozumiewaniu?
Rzut oka na kolejke i jej stacje, tym razem od dołu.
W kierunku Haghpat jedziemy ze Sławą, emerytowanym nauczycielem historii z lokalnej szkoły. Podroz z nim jest zapewne ciekawsza niz wykupione wycieczki elitbusem. Wiezie nas zakosami i caly czas opowiada jakies historie o regionie.
W Alaverdi maja np. stary kamienny most. Do jego budowy nie uzywali cementu a zaprawa byla z kurzych jaj. I ponoc w latach 60-tych przyszla powodz, ktora niosła drzewa, dachy i autobusy. I zabrala wszystkie mosty na rzece Debed. Oprocz tego. I on jeden łączyl dwa brzegi na przestrzeni chyba 100 km. Auta, a nawet czołgi jezdzily po jego schodach, wiec je troche wytarły, spłaszczyły i powykrzywiały.
Na bokach mostu siedzą kamienne rzezby. Ponoc jest taka legenda, ze owe zwierzaki ozyją gdy po moscie przejdzie prawdziwy meżczyzna. Skurczybyk Sława oczywiscie nam o tym powiedzial jak juz jechalismy dalej. A my doszlismy tylko do polowy mostu.. Moze nie chciał, zeby toperzowi bylo smutno? A moze dobrze ocenił sytuacje i bał sie o zniszczenie zabytku? Bez zwierzatek (ktore by dały drapaka) mostek bylby mniej ciekawy )))
Po drodze mamy okazje znow przyjrzec sie twierdzy Kajan Berd. Wedlug Sławy to od tej strony najlepiej wlazic na gore.
Lesne jelonki z blachy.
Zatrzymujemy sie tez w pewnym miejscu- ponoc jednym jedynym skad widac druga twierdze. Kwestie tego, ze z Sanachin ją tez widzielismy - przemilczamy, coby Sławie nie było przykro.
Ponoc te twierdze spelnily swoją funkcje. Nie puscily szturmujacych Turków w czasie “Genocydu” i Haghpat nie zostal zdobyty. A dalej za Haghpat jest w gorach jakas wioska ze zrodlami mineralnymi. Juz chcemy zmieniac plany i tam jechac ale zrodla nie sa cieple wiec sobie odpuszczamy
W Haghpat zwiedzamy sobie klasztorek, ktory przypomina ten w Sanachin i w Odzun- tzn jest pelno ludzi. Okolica tez taka nieco “wygłaskana”, wisza rozne zakazy, tu wchodz, tam nie wchodz, jak nie w Armenii.
Sa tu dziury w podlodze, takie dziwne, jakby emaliowane w srodku. Nie wiem co w nich trzymali- moze wino? Teraz niestety sa puste. Tzn prawie.. jednemu Francuzowi wpadł do srodka smartfon i probuje go wydłubac.
Kolumnady wsrod wilgotnego mroku, wypełnionego echem kroków i pochrząkiwan.
Koła mlynskie?
Spotykamy tu pierwszego (i ostatniego) na naszej tegorocznej trasie turyste z Polski. I co najciekawsze przychodzi i sie z nami wita bo sie znamy z forum kaukaskiego Koles jedzie zakosami z Tbilisi do Erewania. Bardzo mi zaimponowal umiejetnoscia pakowania. Planuje byc w Armenii tydzien a plecaczek ma taki, ze ja zabieram wiekszy jak ide na kilkugodzinny spacer do pobliskiego lasu!
Nie odwazyłam sie... choc kusiło..
Potem jedziemy do Akhtali gdzie tez jest cerkiewka- na terenie twierdzy. Ta twierdza tez miala swoje 5 minut w historii. Jej dla odmiany nie zdobyl Dzingis Chan!
Poczatkowo planujemy tu spac, tak nam polecali znajomi. Facet ze sklepu nam jednak odradza. Od niedawna jest nowy pop, ktory w odroznieniu od poprzednika, jest niechetny namiotowym turystom. Mamy za to propozycje rozbicia sie pod sklepem, na betonie i pod latarnią. Moze by z tego jakas fajna impreza wyniknela, kto wie?… ale jest dopiero 13.. Troche szkoda tyle czasu siedziec w jednym miejscu.
Głowna cerkiew.
Wnetrza pokrywaja ciekawe kolorowe freski.
Ruinka - tez w obrębie murów.
Pod twierdza stoi autobus widmo. Stoi pusty na malym parkingu u wlotu drogi. Na twierdzy nie spotykamy nikogo. Zatem co sie stało z wycieczką?
Nowy pop jest rzeczywiscie jakis dziwny. Zwraca mi uwage, ze moj aparat za glosno robi “bźźź” robiac zdjecie i to mu przeszkadza w rozmowie ze znajomymi. Siedzą sobie w ławkach w pięciu i pokrzykują do siebie jakby byli na bazarze...
Oprocz twierdzy jest tu takze fabryczka, ktora przetwarza rudy miedzi i zlota.
Sa tez haldy i kolorowe wybroczyny, o barwach podobnych jak w Madanie. No moze tu wszystko bardziej wpada w róż...
Widac pozostalosci po lokalnych tradycjach gorniczych.
Wisi tez samotny wagonik kolejki linowej. W Alaverdi byly dwa, ktore jezdzily wahadlowo. Ponoc dla nich jest jeszcze cien szansy na uruchomienie. Ta z Akhtali zawisła ponoc na dobre. Miejscowi mowia, ze bedzie wisiec “jak jabłko, az dojrzeje i spadnie”..
Opowiadaja nam tez o trzeciej kolejce, tej z Tumanian. Ona ponoc byla tylko towarowa, przystosowana dla wydobytych rud, ale czasem woziła ludzi - sporadycznie i totalnie “na krzywy ryj”. Tez juz nie jezdzi. A czy wisi? Tego nikt w Akhtali nie wie.
Dom 5 poziomowy to niekoniecznie oznacza blok!!
Kolejny kierowca opowiada nam tez o tutejszej “daczy”. Jest to miejsce na skarpie gdzie dawno temu mieszkal bogaty koles. W swoim ogrodku gromadzil egzotyczne drzewa i krzewy z calego swiata. Faktycznie- widac na skale rząd wysokich cyprysikow, jakby przeniesionych z falistych wzgorz Toskanii. Gosc chcial tez zbudowac kolejke linowa na drugą krawedz wawozu, aby mogla wozic jego chorą corke. Dziewczynka niestety niedlugo potem zmarła a inwestycja nigdy nie zostala wdrozona w zycie.
W Alaverdi oczywiscie opadają nas taksowkarze. Ale mamy na nich sposob. “Tak? Ok. Chcemy jechac. Do Dzilidzy i klasztorkow na granicy. Za ile?”. Kazdy odpuszcza. Nikt nie chce jechac. Mowia, ze za zadne pieniadze nie maja ochoty zwiedzac aresztow w Tbilisi A my mamy deja vu. Tak samo jak rok temu w Oni z przelecza Mamisońską Jeden taksiarz tylko nam doradza jak isc z buta. Po pierwsze nie z Madanu bo tam jest jakis post pogranicznikow- ale z Szamlugh. Mowimy, ze post w Madanie byl opuszczony. Ponoc nie tyle zostal opuszczony co przeniosl sie 10 km dalej w strone gor. I pod zadnym pozorem nie wchodzic do wsi Dzilidza, tylko grubo przed wsią odbic na lewo. Najlepiej isc za GPSem, bo na mapach klasztorki sa ponoc błędnie zaznaczone. My mamy tylko mapy papierowe. No i na taka trase z buta to chyba jestesmy zbyt leniwi Poza tym- moze razniej by bylo do tego aresztu trafic z jakims Ormianinem?
A tu zdjecia owych, nieodżałowanych klasztorkow, do ktorych wciaz nawracam w tegorocznej relacji i ostatecznie do nich nie dotarlismy. Zdjecia wiec nie moje, znalezione na googlemaps i nie wiem kto jest ich autorem.
Khorakert.
Khuczap.
W miescie szukamy dworca kolejowego. Ponoc pociagow, ktore nas interesuja nie ma, ale sprawdzic nie zaszkodzi. Dworca nie ma w miejscu gdzie pokazuje go nasza mapa. Pytamy o wiec o niego chyba z 6 osob i kazdy pokazuje co innego. Wogole Ormianie to jakis antykolejowy narod. Pociagi otoczone sa tu sporą niechecia, jakby sie zle kojarzyly. Czesto pytanie o nie powoduje wrecz zlosc. “Po co wam to?”, “Lepiej marszrutką lub taxi”, “Na pewno nie ma, kto by tym jezdzil?”, “Ja nie jechalem i nikt z moich znajomych tez nie”, "odbiło wam calkiem?". A my pytamy o dworzec, nie mowimy dokad - wiec moze chcemy pojechac tym jednym polaczeniem co istnieje? Ale nie- jakby glownym celem na tym etapie bylo wybicie nam z glowy tego absurdalnego pomysłu. Pociagami źle sie interesowac, ba! w ogole pomyslec o lokalnej kolei nie wypada. Tak samo wygladalo to 4 lata temu w Erewaniu gdy szukalismy połączen do Sewanu. Zmylic, odwiesc, zaprowadzic w przeciwnym kierunku. Tak jak zawsze Ormianie sa przyjaznymi, pomocnymi i niezwykle sympatycznymi ludzmi- to slowo “pociąg” budzi w nich demony. Dworzec ostatecznie udaje sie zlokalizowac. Jest sporo drogi od centrum. Widzimy go z jadacego samochodu. I kolejowy i autobusowy byly niegdys obok siebie. Teraz oba sa nieczynne, a marszrutki zatrzymują sie w “rynku” gdzie kompletnie nie ma na nie miejsca. Kierowca znajduje tysiac powodow aby nas nie wysadzic koło tych dworców. Zatrzymuje sie za kilometr gdy juz nie bardzo opłaca sie wracac… Znow, podobnie jak w erewanskiej dzielnicy Kanakert, zabraklo nam determinacji w walce z otoczeniem. Bo ile sie mozna kopać z koniem? Na dworzec nie dotarlismy.
Docieramy na ow klaustrofobiczny “rynek” z marszrutkami i tu sie okazuje, ze marszrutka w strone, ktora nas interesuje (czyli do Alagiaz) odjechala 10 minut temu. W tej sytuacji decydujemy sie jednak na taksowke. Cel- dogonic marszrutke. Dla taksiarza brzmi to jak wyzwanie. W oczach pojawia sie jakis dziwny błysk. Jak dziecko, ktore dostalo nową gre w samochodziki. Myslalam, ze koles specjalnie bedzie gonil marszrutke tak zeby nie dogonic, albo zrobic to za 100 km- zeby wiecej kasy wlecialo w kieszen. Ale tu kasa nie gra roli. To chyba raczej kwestia honoru. “Zaraz ją złapiemy!” Jak to zaraz? Juz sie zaczynam bać, ze to jednak byl glupi pomysl i za pierwszym zakretem skonczymy w przepasci. Taksiarz jednak jest honorowy ale tez rozsadny. Po prostu dzwoni do kierowcy marszrutki. Autobusik czeka na nas kilometr dalej na stacji benzynowej
Dla kierowcy marszrutki ten postój to nie jest problem- podtankuje sobie, odpocznie troche. Dla pasazerow tez nie- papieroska sobie wypalą, do kibelka pojdą, przez telefon pogadają, odkręcą cole, ktora wybuchnie. Tylko dwoch niemieckich turystów jest wyraznie wkurwionych. Widzimy te sztylety w oczach. Cos do nas mowią, ale ich nie rozumiem. Mam nadzieje, ze sie nie spieszą na samolot do Erewania Z drugiej strony - nie wzieli pod uwage tego, ze są na Kaukazie? Ze tu “czasoodleglosci” mierzy sie nieco inaczej?
Nam “czasoodleglosc” akurat dzis sprzyja. Chyba dzis bedziemy w Artiku.
cdn
Ciekawe, ze ten problem jakos nie istnial w poprzednich latach. W ogole nie mijalismy takich miejsc. Mozna bylo rozbijac namiot gdziekolwiek, bez obawy, ze sie skonczy jako szaszlyk..
Mijamy opuszczone zakłady, gdzie zagladamy do dziury, ktora zdaje sie byc sztolnią. Chyba nią jest ale zaczopowana betonem.
Kawałek dalej napotykamy kolejne wejscie do podziemi, tym razem poziome i juz napewno będące sztolnią. Nazwa sugeruje, ze sa jeszcze 4 inne Wybija z niej zółta, mętna woda, a z wnetrza wydobywa sie glosny szum jakby wodospadu.
Na terenie pokopalnianym jakis koles zbiera łopatką szlam do wiaderka. Pytamy co to jest- mowi ze “kalmak” czy jakos tak. I ze sa potem ludzie, ktorzy to skupują. Nie mamy pojecia czemu ktos chce za tą breje placic, ale wyglada, ze nie jest to proces do konca legalny. Rozmowa sie niezbyt klei a koles jest dosyc niespokojny i niezbyt uradowany, ze nas spotkał…
Przy drodze lezy duzo wyrzuconego gruzu. Sporo z niego to duze fragmenty jakiegos gładkiego budulca, wyglada jak material, z ktorego sie robi nagrobki. Jak takie jakies granitowe płyty. Tak troche dziwnie, ze potraktowano to jak śmieć.. Wydaje sie, ze mozna by to uzyc do roznych celow!
Potem wkraczamy na tereny przy hucie. Mijamy budynki, ktore wygladaja na opuszczone. Chcemy zajrzec do jednego z nich - a tam szok! W srodku pracuja ogromne turbiny. Inny, wypatroszony budynek tez zacheca do eksploracji. Wieksza czesc fabryki jest jednak ogrodzona podwojnymi zasiekami bram i płotow. W srodku trwa załadunek jakis kontenerow. Wokol stoją kopalniane wagoniki a z wnetrza hali slychac donosne “kukuryku”!
Az tu nagle pojawia sie żuk, ktory cos wozi. Przynajmniej mamy wytlumaczenie, ze chcielismy obejrzec auto
Z plakatow na slupach i budynkach w miescie roztacza sie nieco inna wizja zakladu- takiego co prężnie działa. Moze w srodku rzeczywiscie tak wyglada?
Nieopodal fabryki- ba! tuz obok- a moze nawet jeszcze na jej terenie, stoją bloki mieszkalne. Ci to mieli blisko do pracy!
Mają tu bardzo duze balkony, ktore stanowią jakby kolejny pokoj mieszkania. Trzyma sie tu szafy, łozka, lodowki, kwiatki doniczkowe. Suszą sie zioła i owoce.
Po schodach tam i spowrotem zapamietale biega dwulatek o czarnych oczkach i woła “koko”. Jakos przychodza takie chwile, ze bardzo mi sie tęskni za kabaczkiem! Niby plecak lżejszy, niby luz bo nie trzeba pilnowac coby nie wleciało w przepasc, ale widząc tą biegającą kluseczke troche mi smutno, ze moja kluska jest tak daleko! Moze by sie dogadały? Gugają podobnie Moze na tym etapie roznorodnosc językow nie jest jeszcze barierą w porozumiewaniu?
Rzut oka na kolejke i jej stacje, tym razem od dołu.
W kierunku Haghpat jedziemy ze Sławą, emerytowanym nauczycielem historii z lokalnej szkoły. Podroz z nim jest zapewne ciekawsza niz wykupione wycieczki elitbusem. Wiezie nas zakosami i caly czas opowiada jakies historie o regionie.
W Alaverdi maja np. stary kamienny most. Do jego budowy nie uzywali cementu a zaprawa byla z kurzych jaj. I ponoc w latach 60-tych przyszla powodz, ktora niosła drzewa, dachy i autobusy. I zabrala wszystkie mosty na rzece Debed. Oprocz tego. I on jeden łączyl dwa brzegi na przestrzeni chyba 100 km. Auta, a nawet czołgi jezdzily po jego schodach, wiec je troche wytarły, spłaszczyły i powykrzywiały.
Na bokach mostu siedzą kamienne rzezby. Ponoc jest taka legenda, ze owe zwierzaki ozyją gdy po moscie przejdzie prawdziwy meżczyzna. Skurczybyk Sława oczywiscie nam o tym powiedzial jak juz jechalismy dalej. A my doszlismy tylko do polowy mostu.. Moze nie chciał, zeby toperzowi bylo smutno? A moze dobrze ocenił sytuacje i bał sie o zniszczenie zabytku? Bez zwierzatek (ktore by dały drapaka) mostek bylby mniej ciekawy )))
Po drodze mamy okazje znow przyjrzec sie twierdzy Kajan Berd. Wedlug Sławy to od tej strony najlepiej wlazic na gore.
Lesne jelonki z blachy.
Zatrzymujemy sie tez w pewnym miejscu- ponoc jednym jedynym skad widac druga twierdze. Kwestie tego, ze z Sanachin ją tez widzielismy - przemilczamy, coby Sławie nie było przykro.
Ponoc te twierdze spelnily swoją funkcje. Nie puscily szturmujacych Turków w czasie “Genocydu” i Haghpat nie zostal zdobyty. A dalej za Haghpat jest w gorach jakas wioska ze zrodlami mineralnymi. Juz chcemy zmieniac plany i tam jechac ale zrodla nie sa cieple wiec sobie odpuszczamy
W Haghpat zwiedzamy sobie klasztorek, ktory przypomina ten w Sanachin i w Odzun- tzn jest pelno ludzi. Okolica tez taka nieco “wygłaskana”, wisza rozne zakazy, tu wchodz, tam nie wchodz, jak nie w Armenii.
Sa tu dziury w podlodze, takie dziwne, jakby emaliowane w srodku. Nie wiem co w nich trzymali- moze wino? Teraz niestety sa puste. Tzn prawie.. jednemu Francuzowi wpadł do srodka smartfon i probuje go wydłubac.
Kolumnady wsrod wilgotnego mroku, wypełnionego echem kroków i pochrząkiwan.
Koła mlynskie?
Spotykamy tu pierwszego (i ostatniego) na naszej tegorocznej trasie turyste z Polski. I co najciekawsze przychodzi i sie z nami wita bo sie znamy z forum kaukaskiego Koles jedzie zakosami z Tbilisi do Erewania. Bardzo mi zaimponowal umiejetnoscia pakowania. Planuje byc w Armenii tydzien a plecaczek ma taki, ze ja zabieram wiekszy jak ide na kilkugodzinny spacer do pobliskiego lasu!
Nie odwazyłam sie... choc kusiło..
Potem jedziemy do Akhtali gdzie tez jest cerkiewka- na terenie twierdzy. Ta twierdza tez miala swoje 5 minut w historii. Jej dla odmiany nie zdobyl Dzingis Chan!
Poczatkowo planujemy tu spac, tak nam polecali znajomi. Facet ze sklepu nam jednak odradza. Od niedawna jest nowy pop, ktory w odroznieniu od poprzednika, jest niechetny namiotowym turystom. Mamy za to propozycje rozbicia sie pod sklepem, na betonie i pod latarnią. Moze by z tego jakas fajna impreza wyniknela, kto wie?… ale jest dopiero 13.. Troche szkoda tyle czasu siedziec w jednym miejscu.
Głowna cerkiew.
Wnetrza pokrywaja ciekawe kolorowe freski.
Ruinka - tez w obrębie murów.
Pod twierdza stoi autobus widmo. Stoi pusty na malym parkingu u wlotu drogi. Na twierdzy nie spotykamy nikogo. Zatem co sie stało z wycieczką?
Nowy pop jest rzeczywiscie jakis dziwny. Zwraca mi uwage, ze moj aparat za glosno robi “bźźź” robiac zdjecie i to mu przeszkadza w rozmowie ze znajomymi. Siedzą sobie w ławkach w pięciu i pokrzykują do siebie jakby byli na bazarze...
Oprocz twierdzy jest tu takze fabryczka, ktora przetwarza rudy miedzi i zlota.
Sa tez haldy i kolorowe wybroczyny, o barwach podobnych jak w Madanie. No moze tu wszystko bardziej wpada w róż...
Widac pozostalosci po lokalnych tradycjach gorniczych.
Wisi tez samotny wagonik kolejki linowej. W Alaverdi byly dwa, ktore jezdzily wahadlowo. Ponoc dla nich jest jeszcze cien szansy na uruchomienie. Ta z Akhtali zawisła ponoc na dobre. Miejscowi mowia, ze bedzie wisiec “jak jabłko, az dojrzeje i spadnie”..
Opowiadaja nam tez o trzeciej kolejce, tej z Tumanian. Ona ponoc byla tylko towarowa, przystosowana dla wydobytych rud, ale czasem woziła ludzi - sporadycznie i totalnie “na krzywy ryj”. Tez juz nie jezdzi. A czy wisi? Tego nikt w Akhtali nie wie.
Dom 5 poziomowy to niekoniecznie oznacza blok!!
Kolejny kierowca opowiada nam tez o tutejszej “daczy”. Jest to miejsce na skarpie gdzie dawno temu mieszkal bogaty koles. W swoim ogrodku gromadzil egzotyczne drzewa i krzewy z calego swiata. Faktycznie- widac na skale rząd wysokich cyprysikow, jakby przeniesionych z falistych wzgorz Toskanii. Gosc chcial tez zbudowac kolejke linowa na drugą krawedz wawozu, aby mogla wozic jego chorą corke. Dziewczynka niestety niedlugo potem zmarła a inwestycja nigdy nie zostala wdrozona w zycie.
W Alaverdi oczywiscie opadają nas taksowkarze. Ale mamy na nich sposob. “Tak? Ok. Chcemy jechac. Do Dzilidzy i klasztorkow na granicy. Za ile?”. Kazdy odpuszcza. Nikt nie chce jechac. Mowia, ze za zadne pieniadze nie maja ochoty zwiedzac aresztow w Tbilisi A my mamy deja vu. Tak samo jak rok temu w Oni z przelecza Mamisońską Jeden taksiarz tylko nam doradza jak isc z buta. Po pierwsze nie z Madanu bo tam jest jakis post pogranicznikow- ale z Szamlugh. Mowimy, ze post w Madanie byl opuszczony. Ponoc nie tyle zostal opuszczony co przeniosl sie 10 km dalej w strone gor. I pod zadnym pozorem nie wchodzic do wsi Dzilidza, tylko grubo przed wsią odbic na lewo. Najlepiej isc za GPSem, bo na mapach klasztorki sa ponoc błędnie zaznaczone. My mamy tylko mapy papierowe. No i na taka trase z buta to chyba jestesmy zbyt leniwi Poza tym- moze razniej by bylo do tego aresztu trafic z jakims Ormianinem?
A tu zdjecia owych, nieodżałowanych klasztorkow, do ktorych wciaz nawracam w tegorocznej relacji i ostatecznie do nich nie dotarlismy. Zdjecia wiec nie moje, znalezione na googlemaps i nie wiem kto jest ich autorem.
Khorakert.
Khuczap.
W miescie szukamy dworca kolejowego. Ponoc pociagow, ktore nas interesuja nie ma, ale sprawdzic nie zaszkodzi. Dworca nie ma w miejscu gdzie pokazuje go nasza mapa. Pytamy o wiec o niego chyba z 6 osob i kazdy pokazuje co innego. Wogole Ormianie to jakis antykolejowy narod. Pociagi otoczone sa tu sporą niechecia, jakby sie zle kojarzyly. Czesto pytanie o nie powoduje wrecz zlosc. “Po co wam to?”, “Lepiej marszrutką lub taxi”, “Na pewno nie ma, kto by tym jezdzil?”, “Ja nie jechalem i nikt z moich znajomych tez nie”, "odbiło wam calkiem?". A my pytamy o dworzec, nie mowimy dokad - wiec moze chcemy pojechac tym jednym polaczeniem co istnieje? Ale nie- jakby glownym celem na tym etapie bylo wybicie nam z glowy tego absurdalnego pomysłu. Pociagami źle sie interesowac, ba! w ogole pomyslec o lokalnej kolei nie wypada. Tak samo wygladalo to 4 lata temu w Erewaniu gdy szukalismy połączen do Sewanu. Zmylic, odwiesc, zaprowadzic w przeciwnym kierunku. Tak jak zawsze Ormianie sa przyjaznymi, pomocnymi i niezwykle sympatycznymi ludzmi- to slowo “pociąg” budzi w nich demony. Dworzec ostatecznie udaje sie zlokalizowac. Jest sporo drogi od centrum. Widzimy go z jadacego samochodu. I kolejowy i autobusowy byly niegdys obok siebie. Teraz oba sa nieczynne, a marszrutki zatrzymują sie w “rynku” gdzie kompletnie nie ma na nie miejsca. Kierowca znajduje tysiac powodow aby nas nie wysadzic koło tych dworców. Zatrzymuje sie za kilometr gdy juz nie bardzo opłaca sie wracac… Znow, podobnie jak w erewanskiej dzielnicy Kanakert, zabraklo nam determinacji w walce z otoczeniem. Bo ile sie mozna kopać z koniem? Na dworzec nie dotarlismy.
Docieramy na ow klaustrofobiczny “rynek” z marszrutkami i tu sie okazuje, ze marszrutka w strone, ktora nas interesuje (czyli do Alagiaz) odjechala 10 minut temu. W tej sytuacji decydujemy sie jednak na taksowke. Cel- dogonic marszrutke. Dla taksiarza brzmi to jak wyzwanie. W oczach pojawia sie jakis dziwny błysk. Jak dziecko, ktore dostalo nową gre w samochodziki. Myslalam, ze koles specjalnie bedzie gonil marszrutke tak zeby nie dogonic, albo zrobic to za 100 km- zeby wiecej kasy wlecialo w kieszen. Ale tu kasa nie gra roli. To chyba raczej kwestia honoru. “Zaraz ją złapiemy!” Jak to zaraz? Juz sie zaczynam bać, ze to jednak byl glupi pomysl i za pierwszym zakretem skonczymy w przepasci. Taksiarz jednak jest honorowy ale tez rozsadny. Po prostu dzwoni do kierowcy marszrutki. Autobusik czeka na nas kilometr dalej na stacji benzynowej
Dla kierowcy marszrutki ten postój to nie jest problem- podtankuje sobie, odpocznie troche. Dla pasazerow tez nie- papieroska sobie wypalą, do kibelka pojdą, przez telefon pogadają, odkręcą cole, ktora wybuchnie. Tylko dwoch niemieckich turystów jest wyraznie wkurwionych. Widzimy te sztylety w oczach. Cos do nas mowią, ale ich nie rozumiem. Mam nadzieje, ze sie nie spieszą na samolot do Erewania Z drugiej strony - nie wzieli pod uwage tego, ze są na Kaukazie? Ze tu “czasoodleglosci” mierzy sie nieco inaczej?
Nam “czasoodleglosc” akurat dzis sprzyja. Chyba dzis bedziemy w Artiku.
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Marszrutka wysadza nas na skrzyzowaniu w Alagiaz. Ponoc za 20 minut ma jechac kolejna - z Erewania do Artika. Alagiaz to mała pasterska wioska na płaskowyzu. Jest sklepik z sympatycznym dziadkiem gdzie poczyniamy zakupy, stada owiec i piramidy z kostek siana. Kręci sie sporo mlodziezy kreujacej sie na “kryminalnyj krug”. Mija koło godziny a marszrutki nie ma. Albo kierowca nas wkrecil, albo wpadła w bramy innego wymiaru? Albo gdzies czeka na stacji benzynowej na spoznionych pasazerow, ktory sie zaanonsowali na jutro? Zaczyna tez lać. Sylwetke Aragaca przysłaniaja ciemne chmury, zza ktorych sie błyska.
Postanawiamy łapac stopa, acz w tym celu musimy wylezc spod suchego sklepowego daszku. Stop zbytnio nie bierze. Prawie nic nie jedzie, a jak juz cos sie pojawia to sa raczej auta jezdzace w kółko po wsi. Kolesie spod sklepu kilkakrotnie przychodzą i polecają pseudotaxi- swoich kumpli, ktorzy nas odpłatnie do tego Artiku zawiozą. Jakos mamy wrazenie, ze ta ekipa kręcąca sie obok ma cos wspolnego z tym, ze nic nie mozemy złapac. Ich towarzystwo tez jest takie dosyc niekomfortowe, jakies glupie smiechy, mimo ze nie rozumiemy słow to czujemy, ze gadają o nas. Dochodzi godzina 17. Nie mamy ochoty spedzic nocy pod tym sklepem, zwlaszcza jak dziadek zamknie krate i pojdzie do domu. Dobra. Dobijamy targu. Jeden z chlopakow nas zawiezie do Artika za 2 tys dram. Chłopak cała droge sie nie odzywa, mam wrazenie, ze jest bardzo zdenerwowany. Tam na zakrecie byl pierwszy kozak, ale jak tylko kumple znikneli gdzies daleko za tylną szybą, to nagle zmienił sie nie do poznania. Mam wrazenie, ze bardzo go zaniepokoiło to, ze ja usiadłam koło niego a toperz z tyłu. Cała droge zamiast na droge zerka z niepokojem w lusterko. Gdy zajezdzamy do centrum miasteczka i ja mu daje odliczoną, umówioną sume- on patrzy na mnie jak na ufo. W oczach widac niedowierzanie i bezgraniczną wdziecznosc. Prawie całujac po rekach i dziekując w roznych językach pospiesznie chowa kase do kieszeni. Ale przeciez sie umawialismy? Co on myslal? Ze kasy nie damy ale w zamian zabierzemy auto a jego zakopiemy w rowie? Chyba mial jakies negatywne doswiadczenia z turystami. Ale jednak zdecydował sie pojechac? Wiec o co chodzi? Dwa razy sprawdzam czy przypadkiem nie pomyliłam nominałow ale wszystko sie zgadza.
Artik to robotnicze miasto, ktore powstalo praktycznie od zera w cieniu wielkiej fabryki bawełny. Jego los jest klasyczny. Dawniej byla tu tylko wies gdzie czabany pasały barany. Nie bylo zadnych powodow aby mialo tu powstawac miasto tych rozmiarow. Ale sajuz postanowil inaczej. Na srodku stepu postawili fabryke, obudowali blokami i całą infrastrukturą dla mas pracujacych - hotele, kina, szkoły. Fabryka dawała zatrudnienie i sens zycia miastu. Potem najpierw zniknąl sajuz, niedlugo pozniej zwineła sie fabryka, a nikomu nie potrzebne miasto w stepach zostało z reką w nocniku. Fabryka ponoc jeszcze kawęczy wydając ostatnie bawełniane tchnienia. Bloki czesciowo pustoszeją, kino upadło wiele late temu. A hotel działa jakims tajemniczym rozpędem. I to raduje nasze dusze. Bo własnie tu zmierzamy i tu planujemy spac.
Ktos dawno temu polecił mi to miejsce i z opisu wiem, ze jest to wlasnie taka noclegownia, jakiej szukamy na swoich wycieczkach! Nie wiem jak ow hotel sie nazywa- napisy zewnetrzne sa tylko po ormiansku. Budynek w czasach swej swietnosci mial 6 pieter- teraz działaja trzy. Reszta jest wyraznie opuszczona na dobre. Korytarze czynnej częsci sa ciemne i wyłozone dywanami.
Jest tu budka gdzie urzeduje babcia. Ona nas kwateruje. Tzn ja sama wpisuje nasze dane w opasłą ksiege bo babcia gdzies zgubiła okulary. A moze nie chce sie przyznac, ze nie potrafi przeczytac naszych paszportow? Moim zdaniem okulary leżą na polce obok… Poczatki ksiegi opisują kwaterunki z 1962 roku.
Na parterze sa opuszczone pokoje jakiegos biura podrozy. Jest jakis stol z kubkiem z kawą, niezascielone łóżko, stare plakaty.. W drugim pokoju leży lekko nadgniła ksiega z planami podrozy sprzed wielu lat..
Kiedys byly tu windy. Data przegladu technicznego to byly jakies lata siedemdziesiate. Wszystkie napisy wewnatrz hotelu pamietają jeszcze czasy sajuza. I to chyba nie te najpozniejsze.
Teraz czesc wejsc do wind jest poblokowana- tu np. lodowką.
Takiej lodowki jeszcze nie widziałam, firmy Apszeron!
Na scianie wisi gasnica.Szukalismy daty waznosci ale nie znalezlismy- moze kiedys nie umieszczali? Nie wiem czy była juz niedys uzywana i co jest w srodku. Na pewno ma dziurke
Babcia chce nam pokazac pokoje. Tupta z nami na piętro, tu rowniez kroczymy po dywanach. Od razu tak jakos sympatycznie jak jest dywan! Babcia wsadza klucz w zamek, kręci, nie pasuje. Próbuje jeszcze raz, kręci, ciągnie, lekko sie szamoce. Nagle w srodku słychac tupot i jakies zaniepokojone głosy. No tak.. Nie ten pokoj.. Ten juz jest zamieszkały
Wybieramy tanszy wariant noclegu- za 10 zl od osoby. Mamy tu przytulnie urzadzony pokoj, przedpokoj z przepastna szafą i łazienke z jednym kurkiem. Wnęka w scianie łazienki wskazuje, ze nawet te tansze pokoje miały niegdys swoje prysznice.
Kontakt oferowal jakis dziwny prąd. Nigdy tak szybko mi sie nie naładowaly bateryjki- i trzymały dwa razy dluzej!
Tajemnicze zwoje korytarzowe.
Oraz dachowe
Jest tez opcja “apartament” za 40 zł i tam są chyba 4 pomieszczenia, w pełni wyposazona łazienka, aneks kuchenny, telewizor z kilkudziesiecioma kanałami.
Probuje wyjsc w hotelu na wyzsze, te opuszczone piętra. Obsluga jednak przewidziała, ze bedzie goscic bube Droge przegradzają drzwi zamkniete na klucz. Niestety...
W budynku jest tez knajpa. Polowa z niej działa jako swietlica, gdzie panowie w srednim wieku przychodzą grac w karty, nardy, szachy i inne gry hazardowe. Przynoszą swoje jedzenie i picie a korzystaja z lokalnych stolikow. Mozna tez zasiedlic ktorys z zamykanych pokoików biesiadnych i zamowic zarcie. Mają kebaby, szaszlyki, sałatki, zielen i duzo wina. Wszystko jest bardzo smaczne.
Nie lubie białego wina- ale to bylo ok
Z pełnymi brzuszkami wracamy do pokoju przez długie i ciemne korytarze, otulone zapachem przywodzącym na myśl osrodki kolonijne z czasow głebokiego dziecinstwa. Z okna obserwujemy nocne zycie miasta- przepełnione wyciem klaksonów, pokrzykiwaniem i wciaganiem przemocą jakis kobiet do białego transita Jakies kabriolety umckaja glosnikami gigantami w rytm “Coco Jambo”, tłusty, rezolutny taksiarz dostaje w pape, a gdy przez chwile okolicy nie rozjasniają reflektory samochodow- to wszystko ginie w mroku. Ja sobie caly czas siedze na parapecie, skryta w cieniu- na pierwsze piętro reflektory nie siegają. I choc przez moment moge sie poczuc niewiedzialna.
Kierowca w Alaverdi nam opowiadał, ze Artik jest jednym z miast mających w Armenii najgorszą opinie i pod wzgledem roznych statystyk policyjnych zajmował chyba drugie zaszczytne miejsce. I ze lepiej nie włóczyc sie po jego zaułkach nocami, zwłaszcza gdy nie potrafisz czystym ormianskim wyłozyc swoich racji Dzieki parapetowi mam namiastke nocnej wędrówki i jednoczesnie moge sie czuc bezpiecznie
Nie pamietam, ktore miasto było pierwsze na liscie
Rankiem wyruszamy pozaglądac w rozne zakamarki. Jakby kto pytał o cel wedrowki to oczywiscie go mamy- polozony nad miastem klasztorek Lmbatavank. A ze droga do niego prowadzi zakosami?
Wiekszosc zabudowy Artika to blokowisko z różowej cegiełki. I ten lekko beżowawy róż wszedzie dominuje, reszta kolorow jest jakby wygaszona. Wydaje sie czesto, ze nawet ziemia, niebo, rosliny, ludzie czy samochody tez mają podobny odcien.
Fabryka juz ponoc od dawna nie pracuje, a powietrze jednak wypełnia jakis dziwny pył. Nigdzie indziej go nie spotkalismy. Jakby troche smog, jakby troche mgiełka, ale tez troche przypyla ręce i ubranie.
Nagle na tle różowosci pojawia sie pojazd jak z jakiegos snu! Kolorowy wygrywający skoczne melodyjki! Toperz rozwaza czy na sniadanie nie jedlismy jakis grzybkow
Lądowisko dywanów.
Po miescie wija sie tez wielotorowe linie kolejowe, ktorymi chyba nawet towarowki juz nie jezdza. Tak przypuszczamy, patrzac jak spokojnie po torach spaceruja ludzie, bawią sie dzieci czy odpoczywają w cieniu psy.
Poszukiwany przez nas klasztorek usadowił sie na poludniowych krancach miasta. Stoi sobie na zboczu stepowej górki i własnie trwa w nim jakies nabozenstwo. KIlkanascie osob aktywnie w nim uczestniczy, slychac dochodzace z wnetrza spiewy. Grupka facetów siedzi na pobliskiej biesiadce i ziewa. Obok stoją ogromne torby z wszelakim dobrem- jadłem i napojem.
Wypełzamy na gorke nad kosciołem. Jest tu niesamowicie płasko jak na Armenie a okoliczne pola zajmują albo uprawy albo jakies rozkopane doły- ni to kamieniołomy, ni to skladowiska odpadów, ni to hałdy. Wszystko jakies rozryte. Tylko gdzies w dali majaczy skalista sylwetka Aragaca. W ogole sie tu, w tym miejscu, nie czujemy jak w Armenii. Jakos jest tak inaczej.
Wielka bryła fabryki zamykajaca horyzont.
Osiedle na uboczu, na ktore ostatecznie nie dotarlismy.
Tu na tej górce uswiadamiamy sobie, ze popierdzieliły sie nam dni! Bylismy pewni, ze jest poniedziałek a jest dopiero niedziala! Fajnie tak stracic rachube czasu - zwlaszcza jak błąd w szacunkach wychodzi potem w ta strone.
Mijamy wiele pozostałosci minionych czasów, gdy miasto było ludniejsze a bawełniane kominy ochoczo dymiły.
Zagladamy do budynku, ktory bierzemy za opuszczony.
W srodku zamieciona podłoga, ustawione krzesła z jakiejs klubokawiarni, na scianie malunek. Przez pólotwarte drzwi widac pomieszczenie pelne naczyn i krzatającac sie tam babke. Szybki wycof- znów wlezlismy do jakiegos czynnego zakładu!
Kawałek dalej napotykamy zrobione z desek półeczki a na nich rowno powykładane bochenki. Z daleka wygladaly jak chlebki. Podchodząc blizej widzimy, ze to… nie chlebki. To suszarnia nawozu na opał!
Wraz z upadkiem fabryki w Artiku skonczyly działalnosc tez wszystkie ciepłownie, wiec bloki stanely przed problemem braku ogrzewania. Kazdy musi sobie radzic sam. Rejon jest stepowy, o drewno trudno. Ludziska radzą sobie jak mogą. Krowi nawóz jest ponoc bardzo energetyczny (jest to prawda, na Arabatce palilismy z niego ognisko! Ognia duzego nie dawało ale tliło sie i dawało cieplo dłuzej niz drewno!)
To nie skład makulatury do skupu. To tez opał na zime.
Odwiedzamy tez dwa koscioły, polozne w centrum, niedaleko glownego placu z dawnym pomnikiem.
Na pierwszy rzut oka mamy wrazenie, ze koscioly sa w remoncie- obok stoją dzwigi, materiały budowlane. Ale to “opuszczony remont”. Dzwigi zdążyly juz zardzewiec, a przygotowane kamienie zarosnąc trawą.
Czy nazwa tego sklepu jest przypadkowa? Serwują tu calkiem nowoczesne ciuchy…
Drugie zycie PAZIka.
Kolejne meandry lokalnych drog prowadza nas w tereny przyfabryczne.
Nie wszedzie da sie jednak wejsc.. Mimo opuszczenia kreci sie sporo ludzi. Ogrodzenia wyposazone sa w nowe łancuchy na bramach, szlabany, niektorych miejsc pilnuje cieć, ktory sam podnosi szlaban i wypuszcza z wnetrza pojazdy.
Napotykamy tez słupek - pomniczek z dawnych lat. Z miejscem tym wiąże sie pewna historia. Toperz wypatrzyl go z daleka - i mowi “buba przyzoomuj co to jest”. Zrobilam wiec zdjecie, ale nie obejrzałam podgladu. Cos odwrocilo moją uwage i zapomniałam. A potem wieczorem zagladam na aparat i widze wyłażące spod rdzy stare radzieckie napisy i malunki.. Rano przybieglismy tam wiec jeszcze raz
Jest tez ogromny stadion, ktory obecnie sluzy kopiącym piłke dzieciakom. Kiedys nocowała na nim czworka turystow z Polski, ale mieli niezbyt miłe przygody (jak to czytacie to pozdrawiam! To dzieki wam trafilismy do Artika!)
Blokowisko przyfabryczne. Miejsce gdzie wyjątkowo ściagamy wzrok miejscowych. Nie pamietam drugiego rejonu gdzie by sie tak na nas gapili. Jakas babcia upuszcza z wrazenia zakupy a górna część jej korpusu odwraca sie o 180 stopni. Jakis koles pojawia sie w oknie z fajką, a zaraz potem w oknie obok trzypokoleniowa rodzina wywiesza sie po pas. Babka z coreczką idzie z butelkami po wode do sikającej nieopodal rury, ale w miedzyczasie zmienia plany i idzie za nami. Dwa samochody jezdza tam i spowrotem i robią wokol nas coraz mniejsze spirale....
Gdy opuszczamy to osiedle, przekraczamy tory- znowu jest normalnie. Probowalam podpytac potem babke z knajpki czy grajacych w karty dziadków o tą dzielnice. Odpowiedzi padały nieco wymijajace” “Ostatnio byłem tam 30 lat temu”, “Nie mam tam rodziny ani znajomych”, “To tam ktos jeszcze mieszka? Tam wody nie ma!”
No tak… Widzielismy ludzi kursujacych z butelkami. Ciekawe czy jest gaz? Na scianie jednego z blokow wisiała instrukcja jak postepowac w przypadku gazowych awarii...
Oprocz blokow, fabryki, torów, stadionu, naszego hotelu i klasztorku chyba w Artiku nic nie ma. A moze jest - tylko przegapilismy i trzeba bedzie wrócic?
cdn
Postanawiamy łapac stopa, acz w tym celu musimy wylezc spod suchego sklepowego daszku. Stop zbytnio nie bierze. Prawie nic nie jedzie, a jak juz cos sie pojawia to sa raczej auta jezdzace w kółko po wsi. Kolesie spod sklepu kilkakrotnie przychodzą i polecają pseudotaxi- swoich kumpli, ktorzy nas odpłatnie do tego Artiku zawiozą. Jakos mamy wrazenie, ze ta ekipa kręcąca sie obok ma cos wspolnego z tym, ze nic nie mozemy złapac. Ich towarzystwo tez jest takie dosyc niekomfortowe, jakies glupie smiechy, mimo ze nie rozumiemy słow to czujemy, ze gadają o nas. Dochodzi godzina 17. Nie mamy ochoty spedzic nocy pod tym sklepem, zwlaszcza jak dziadek zamknie krate i pojdzie do domu. Dobra. Dobijamy targu. Jeden z chlopakow nas zawiezie do Artika za 2 tys dram. Chłopak cała droge sie nie odzywa, mam wrazenie, ze jest bardzo zdenerwowany. Tam na zakrecie byl pierwszy kozak, ale jak tylko kumple znikneli gdzies daleko za tylną szybą, to nagle zmienił sie nie do poznania. Mam wrazenie, ze bardzo go zaniepokoiło to, ze ja usiadłam koło niego a toperz z tyłu. Cała droge zamiast na droge zerka z niepokojem w lusterko. Gdy zajezdzamy do centrum miasteczka i ja mu daje odliczoną, umówioną sume- on patrzy na mnie jak na ufo. W oczach widac niedowierzanie i bezgraniczną wdziecznosc. Prawie całujac po rekach i dziekując w roznych językach pospiesznie chowa kase do kieszeni. Ale przeciez sie umawialismy? Co on myslal? Ze kasy nie damy ale w zamian zabierzemy auto a jego zakopiemy w rowie? Chyba mial jakies negatywne doswiadczenia z turystami. Ale jednak zdecydował sie pojechac? Wiec o co chodzi? Dwa razy sprawdzam czy przypadkiem nie pomyliłam nominałow ale wszystko sie zgadza.
Artik to robotnicze miasto, ktore powstalo praktycznie od zera w cieniu wielkiej fabryki bawełny. Jego los jest klasyczny. Dawniej byla tu tylko wies gdzie czabany pasały barany. Nie bylo zadnych powodow aby mialo tu powstawac miasto tych rozmiarow. Ale sajuz postanowil inaczej. Na srodku stepu postawili fabryke, obudowali blokami i całą infrastrukturą dla mas pracujacych - hotele, kina, szkoły. Fabryka dawała zatrudnienie i sens zycia miastu. Potem najpierw zniknąl sajuz, niedlugo pozniej zwineła sie fabryka, a nikomu nie potrzebne miasto w stepach zostało z reką w nocniku. Fabryka ponoc jeszcze kawęczy wydając ostatnie bawełniane tchnienia. Bloki czesciowo pustoszeją, kino upadło wiele late temu. A hotel działa jakims tajemniczym rozpędem. I to raduje nasze dusze. Bo własnie tu zmierzamy i tu planujemy spac.
Ktos dawno temu polecił mi to miejsce i z opisu wiem, ze jest to wlasnie taka noclegownia, jakiej szukamy na swoich wycieczkach! Nie wiem jak ow hotel sie nazywa- napisy zewnetrzne sa tylko po ormiansku. Budynek w czasach swej swietnosci mial 6 pieter- teraz działaja trzy. Reszta jest wyraznie opuszczona na dobre. Korytarze czynnej częsci sa ciemne i wyłozone dywanami.
Jest tu budka gdzie urzeduje babcia. Ona nas kwateruje. Tzn ja sama wpisuje nasze dane w opasłą ksiege bo babcia gdzies zgubiła okulary. A moze nie chce sie przyznac, ze nie potrafi przeczytac naszych paszportow? Moim zdaniem okulary leżą na polce obok… Poczatki ksiegi opisują kwaterunki z 1962 roku.
Na parterze sa opuszczone pokoje jakiegos biura podrozy. Jest jakis stol z kubkiem z kawą, niezascielone łóżko, stare plakaty.. W drugim pokoju leży lekko nadgniła ksiega z planami podrozy sprzed wielu lat..
Kiedys byly tu windy. Data przegladu technicznego to byly jakies lata siedemdziesiate. Wszystkie napisy wewnatrz hotelu pamietają jeszcze czasy sajuza. I to chyba nie te najpozniejsze.
Teraz czesc wejsc do wind jest poblokowana- tu np. lodowką.
Takiej lodowki jeszcze nie widziałam, firmy Apszeron!
Na scianie wisi gasnica.Szukalismy daty waznosci ale nie znalezlismy- moze kiedys nie umieszczali? Nie wiem czy była juz niedys uzywana i co jest w srodku. Na pewno ma dziurke
Babcia chce nam pokazac pokoje. Tupta z nami na piętro, tu rowniez kroczymy po dywanach. Od razu tak jakos sympatycznie jak jest dywan! Babcia wsadza klucz w zamek, kręci, nie pasuje. Próbuje jeszcze raz, kręci, ciągnie, lekko sie szamoce. Nagle w srodku słychac tupot i jakies zaniepokojone głosy. No tak.. Nie ten pokoj.. Ten juz jest zamieszkały
Wybieramy tanszy wariant noclegu- za 10 zl od osoby. Mamy tu przytulnie urzadzony pokoj, przedpokoj z przepastna szafą i łazienke z jednym kurkiem. Wnęka w scianie łazienki wskazuje, ze nawet te tansze pokoje miały niegdys swoje prysznice.
Kontakt oferowal jakis dziwny prąd. Nigdy tak szybko mi sie nie naładowaly bateryjki- i trzymały dwa razy dluzej!
Tajemnicze zwoje korytarzowe.
Oraz dachowe
Jest tez opcja “apartament” za 40 zł i tam są chyba 4 pomieszczenia, w pełni wyposazona łazienka, aneks kuchenny, telewizor z kilkudziesiecioma kanałami.
Probuje wyjsc w hotelu na wyzsze, te opuszczone piętra. Obsluga jednak przewidziała, ze bedzie goscic bube Droge przegradzają drzwi zamkniete na klucz. Niestety...
W budynku jest tez knajpa. Polowa z niej działa jako swietlica, gdzie panowie w srednim wieku przychodzą grac w karty, nardy, szachy i inne gry hazardowe. Przynoszą swoje jedzenie i picie a korzystaja z lokalnych stolikow. Mozna tez zasiedlic ktorys z zamykanych pokoików biesiadnych i zamowic zarcie. Mają kebaby, szaszlyki, sałatki, zielen i duzo wina. Wszystko jest bardzo smaczne.
Nie lubie białego wina- ale to bylo ok
Z pełnymi brzuszkami wracamy do pokoju przez długie i ciemne korytarze, otulone zapachem przywodzącym na myśl osrodki kolonijne z czasow głebokiego dziecinstwa. Z okna obserwujemy nocne zycie miasta- przepełnione wyciem klaksonów, pokrzykiwaniem i wciaganiem przemocą jakis kobiet do białego transita Jakies kabriolety umckaja glosnikami gigantami w rytm “Coco Jambo”, tłusty, rezolutny taksiarz dostaje w pape, a gdy przez chwile okolicy nie rozjasniają reflektory samochodow- to wszystko ginie w mroku. Ja sobie caly czas siedze na parapecie, skryta w cieniu- na pierwsze piętro reflektory nie siegają. I choc przez moment moge sie poczuc niewiedzialna.
Kierowca w Alaverdi nam opowiadał, ze Artik jest jednym z miast mających w Armenii najgorszą opinie i pod wzgledem roznych statystyk policyjnych zajmował chyba drugie zaszczytne miejsce. I ze lepiej nie włóczyc sie po jego zaułkach nocami, zwłaszcza gdy nie potrafisz czystym ormianskim wyłozyc swoich racji Dzieki parapetowi mam namiastke nocnej wędrówki i jednoczesnie moge sie czuc bezpiecznie
Nie pamietam, ktore miasto było pierwsze na liscie
Rankiem wyruszamy pozaglądac w rozne zakamarki. Jakby kto pytał o cel wedrowki to oczywiscie go mamy- polozony nad miastem klasztorek Lmbatavank. A ze droga do niego prowadzi zakosami?
Wiekszosc zabudowy Artika to blokowisko z różowej cegiełki. I ten lekko beżowawy róż wszedzie dominuje, reszta kolorow jest jakby wygaszona. Wydaje sie czesto, ze nawet ziemia, niebo, rosliny, ludzie czy samochody tez mają podobny odcien.
Fabryka juz ponoc od dawna nie pracuje, a powietrze jednak wypełnia jakis dziwny pył. Nigdzie indziej go nie spotkalismy. Jakby troche smog, jakby troche mgiełka, ale tez troche przypyla ręce i ubranie.
Nagle na tle różowosci pojawia sie pojazd jak z jakiegos snu! Kolorowy wygrywający skoczne melodyjki! Toperz rozwaza czy na sniadanie nie jedlismy jakis grzybkow
Lądowisko dywanów.
Po miescie wija sie tez wielotorowe linie kolejowe, ktorymi chyba nawet towarowki juz nie jezdza. Tak przypuszczamy, patrzac jak spokojnie po torach spaceruja ludzie, bawią sie dzieci czy odpoczywają w cieniu psy.
Poszukiwany przez nas klasztorek usadowił sie na poludniowych krancach miasta. Stoi sobie na zboczu stepowej górki i własnie trwa w nim jakies nabozenstwo. KIlkanascie osob aktywnie w nim uczestniczy, slychac dochodzace z wnetrza spiewy. Grupka facetów siedzi na pobliskiej biesiadce i ziewa. Obok stoją ogromne torby z wszelakim dobrem- jadłem i napojem.
Wypełzamy na gorke nad kosciołem. Jest tu niesamowicie płasko jak na Armenie a okoliczne pola zajmują albo uprawy albo jakies rozkopane doły- ni to kamieniołomy, ni to skladowiska odpadów, ni to hałdy. Wszystko jakies rozryte. Tylko gdzies w dali majaczy skalista sylwetka Aragaca. W ogole sie tu, w tym miejscu, nie czujemy jak w Armenii. Jakos jest tak inaczej.
Wielka bryła fabryki zamykajaca horyzont.
Osiedle na uboczu, na ktore ostatecznie nie dotarlismy.
Tu na tej górce uswiadamiamy sobie, ze popierdzieliły sie nam dni! Bylismy pewni, ze jest poniedziałek a jest dopiero niedziala! Fajnie tak stracic rachube czasu - zwlaszcza jak błąd w szacunkach wychodzi potem w ta strone.
Mijamy wiele pozostałosci minionych czasów, gdy miasto było ludniejsze a bawełniane kominy ochoczo dymiły.
Zagladamy do budynku, ktory bierzemy za opuszczony.
W srodku zamieciona podłoga, ustawione krzesła z jakiejs klubokawiarni, na scianie malunek. Przez pólotwarte drzwi widac pomieszczenie pelne naczyn i krzatającac sie tam babke. Szybki wycof- znów wlezlismy do jakiegos czynnego zakładu!
Kawałek dalej napotykamy zrobione z desek półeczki a na nich rowno powykładane bochenki. Z daleka wygladaly jak chlebki. Podchodząc blizej widzimy, ze to… nie chlebki. To suszarnia nawozu na opał!
Wraz z upadkiem fabryki w Artiku skonczyly działalnosc tez wszystkie ciepłownie, wiec bloki stanely przed problemem braku ogrzewania. Kazdy musi sobie radzic sam. Rejon jest stepowy, o drewno trudno. Ludziska radzą sobie jak mogą. Krowi nawóz jest ponoc bardzo energetyczny (jest to prawda, na Arabatce palilismy z niego ognisko! Ognia duzego nie dawało ale tliło sie i dawało cieplo dłuzej niz drewno!)
To nie skład makulatury do skupu. To tez opał na zime.
Odwiedzamy tez dwa koscioły, polozne w centrum, niedaleko glownego placu z dawnym pomnikiem.
Na pierwszy rzut oka mamy wrazenie, ze koscioly sa w remoncie- obok stoją dzwigi, materiały budowlane. Ale to “opuszczony remont”. Dzwigi zdążyly juz zardzewiec, a przygotowane kamienie zarosnąc trawą.
Czy nazwa tego sklepu jest przypadkowa? Serwują tu calkiem nowoczesne ciuchy…
Drugie zycie PAZIka.
Kolejne meandry lokalnych drog prowadza nas w tereny przyfabryczne.
Nie wszedzie da sie jednak wejsc.. Mimo opuszczenia kreci sie sporo ludzi. Ogrodzenia wyposazone sa w nowe łancuchy na bramach, szlabany, niektorych miejsc pilnuje cieć, ktory sam podnosi szlaban i wypuszcza z wnetrza pojazdy.
Napotykamy tez słupek - pomniczek z dawnych lat. Z miejscem tym wiąże sie pewna historia. Toperz wypatrzyl go z daleka - i mowi “buba przyzoomuj co to jest”. Zrobilam wiec zdjecie, ale nie obejrzałam podgladu. Cos odwrocilo moją uwage i zapomniałam. A potem wieczorem zagladam na aparat i widze wyłażące spod rdzy stare radzieckie napisy i malunki.. Rano przybieglismy tam wiec jeszcze raz
Jest tez ogromny stadion, ktory obecnie sluzy kopiącym piłke dzieciakom. Kiedys nocowała na nim czworka turystow z Polski, ale mieli niezbyt miłe przygody (jak to czytacie to pozdrawiam! To dzieki wam trafilismy do Artika!)
Blokowisko przyfabryczne. Miejsce gdzie wyjątkowo ściagamy wzrok miejscowych. Nie pamietam drugiego rejonu gdzie by sie tak na nas gapili. Jakas babcia upuszcza z wrazenia zakupy a górna część jej korpusu odwraca sie o 180 stopni. Jakis koles pojawia sie w oknie z fajką, a zaraz potem w oknie obok trzypokoleniowa rodzina wywiesza sie po pas. Babka z coreczką idzie z butelkami po wode do sikającej nieopodal rury, ale w miedzyczasie zmienia plany i idzie za nami. Dwa samochody jezdza tam i spowrotem i robią wokol nas coraz mniejsze spirale....
Gdy opuszczamy to osiedle, przekraczamy tory- znowu jest normalnie. Probowalam podpytac potem babke z knajpki czy grajacych w karty dziadków o tą dzielnice. Odpowiedzi padały nieco wymijajace” “Ostatnio byłem tam 30 lat temu”, “Nie mam tam rodziny ani znajomych”, “To tam ktos jeszcze mieszka? Tam wody nie ma!”
No tak… Widzielismy ludzi kursujacych z butelkami. Ciekawe czy jest gaz? Na scianie jednego z blokow wisiała instrukcja jak postepowac w przypadku gazowych awarii...
Oprocz blokow, fabryki, torów, stadionu, naszego hotelu i klasztorku chyba w Artiku nic nie ma. A moze jest - tylko przegapilismy i trzeba bedzie wrócic?
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kilka kilometrow od Artika jest klasztorek Hariczvank. Składa sie na niego sporo budynkow. Sa jakies pietrowe pomieszczenia mieszkalne mnichów, gdzie przechadzają sie takowi w powłóczystych szatach a za nimi parami idą chlopcy w wieku 10-12 lat. Wyglada jakby byla tu jakas szkoła czy inne młodzieżowe zajecia dodatkowe.
Na skraju wąwozu stoi koscioł.
Zaraz przy nim są pofalowane skały, groty, jakby mini skalne miasto!
Filar porowaty jak pumeks.
Ciekawy desen kopuły od spodu.
Jest tu tez dosc nietypowy obraz. Matka Boska z dzieciątkiem, ktore trzyma w objęciach krzyz. Obok zestaw “zrób to sam”, podobny jak na płaskorzezbie z Wrocławia- młotek, bicz itp. Dziwi mnie jednak miotła i to cos, co lezy przy dole krzyza. Tarka? Kratka odpływowa?
Jedna z zewnetrznych rzezb mnie lekko przeraza. Dokladnie taki sam mutant śnił mi sie dzis w nocy! Identyczny! A ja malowałam go farbką na niebiesko.. Głupi sen, o ktorym szybko zapomniałam. Ale teraz na widok tej płaskorzezby zrobiło mi sie zimno.. Kilka razy w zyciu mialam juz taka dziwna sytuacje, ze śnił mi sie jakis przedmiot albo zdarzenie, a w najblizszym czasie spotykam to na zywo. Niby nic takiego bo zawsze dotyczy to zupelnie nieistotnych pierdół.. Ale jednak zawsze jakos tak dziwnie...
Tu chyba byla jakas przeróbka. Ci dwaj kolesie zazwyczaj trzymają w rekach mały kosciółek a nie obraz!
Tutejszy klasztorek jest znany glownie za sprawą małej kapliczki na słupie. Bez wspinaczki po skale nijak nie mozna tam wleźć. Nie jest to jednak zadna pustelnia jak np. gruzinskie Katskhi. Kapliczka ponoc stała sobie niegdys normalnie a skała odłupała sie w wyniku trzesienia ziemi.
Wies podchodzi pod samo urwisko.
U podnoza klasztoru jest oczywiscie biesiadka.
Mamy okazje przygladac sie przygotowaniom do imprezy. Kilkunastu starszych panow zajechało tu ładami i zaczynają wyładowywac drewno, mięsiwa, napoje. Szczegolnie robi wrazenie jeden stareńki dziadek bez nogi. O dwóch kulach, z siatką pełną oranżady sprawnie i w mgnieniu oka pokonuje urwisko, osypujace sie kamienie, stromą sciezke. Ja tam chwile wczesniej sie poślizgnełąm i zjechałam na kuprze a on nie! Szok!
Gdzies w wąwozie miała tez byc kaplica w grocie. Kręcimy sie chwile po okolicy, ale znajdujemy jedynie wnęke z wyraznie wyrzezbionym krzyzem.
Slyszelismy, ze jest tu tez jakas zruinowana cerkiewka na cmentarzu. Miejscowi prowadzą nas na cmentarz, ale ze swiatyni zostala tylko podmurowka. Czy to jest to miejsce, ktorego szukamy? Nie wiem. Innego nie udało sie znalezc.
Wiele nagrobków jest tu dosc sporych, o ciekawych kształtach. Zmarli tez nie mogą narzekac na brak widokow.
W oddali majaczą jakies spore ruiny. Nie chcialo juz sie nam tam podejsc.. Bylo gorąco, plecaki wbijały w ziemie, woda sie nam konczyła...Ogolnie zwyciezylo lenistwo... A teraz troche mi żal...
Z Haricz wracamy do glownej szosy. Mijamy typowy znak drogowy. Stoi on jednak w srodku pola, z dala od drogi, nie mowiac o skrzyzowaniu. Ciekawe co na nim napisali? Ze mandat 50 tys. dram jak sie nie ustapi pierwszenstwa stadzie cykad?
Do Saralandż idziemy piechotą główną szosą. Trasa totalnie do dupy bo trzeba cały czas isc rowem- tak śmigaja auta. Nie łapiemy stopa. Nie da sie, choc ruch jest dosc spory. 4 na 5 aut to oznakowane taksowki, pozostałe to niejawne taxi, albo auta wypełnione po brzegi ludzmi i towarem. Mają jakis zlot czy jak? Naliczylismy chyba blisko setki taksowek. Na szczescie to tylko 5 km.
Gdy docieramy pod sklep to jest kolejny dramat jednostki- nie ma piwa. Gdzie mysmy trafili???? Kupujemy wode a babka sklepowa przynosi nam na pocieszenie mrożone kawy w zaspawanych kubeczkach. Nie wiem czy mamy takie zniesmaczone miny od tych taksowek i braku piwa? Bo mowi “to dla was- zebyscie miło wspominali Saralandż” Chyba piąty raz taka kawe pijemy i zawsze wiąże sie z jakims miłym kontaktem z miejscowymi. Pilismy ją w Kapan na ławce pod blokiem z Tadżykiem, z rodzinką, ktora nas zabrała na nocną wycieczke do Meghri, z Arsenem w opuszczonej, zaminowanej wsi pod Karwaczarem, zagryzajac jabłkami i z operatorami tamy pod Armaghanem w czasie zbierania ryb. Jakby los chciał mnie zmusic do polubienia tej kawy. Wlasnie tu, pod tym sklepem uswiadamiam sobie, ze juz nie pije jej na siłe, tak jak poprzednio- bo w tej sytuacji wypada. Przy pierwszym łyku stają mi przed oczami wszystkie poprzednie “kawowe” sytuacje z minionych lat i gęba sama rozciąga sie w uśmiechu. Nie lubie kawy ale ta, w podarku od serca, sączona w cieniu wsrod upalnej stepowej wsi - smakuje naprawde wybornie. Moze i dobrze, ze nie mieli tu piwa?
Pożegnawszy sklep suniemy dalej przez wies. Spotykamy tu gromadke gówniarzy upierdliwych jak muchy w przedburzowe popołudnie. Jezdza wokol nas na rowerkach, glupio sie smieją, hamują na centymetry od nas, specjalnie kurzą, próbują rzucac w nas żwirem lub ciągnac za plecaki. Przypuszczalnie gdyby pierwszy dostał w łeb to reszta by natychmiast straciła odwage i znikneła w oka mgnieniu. Ale pewnie by zaraz była chryja “turysci pobili dziecko”. Najgorszą rzeczą jest przekonanie o swej bezkarnosci. I te skurwysynki dokladnie o tym wiedzą. Na szczescie jeden z taksowkarzy sie zatrzymuje i spuszcza im taki opierdziel, ze bez slowa wracają do domow. Nie wiem czy byl to ktos z ich rodziny czy tylko sympatyczny czlowiek, ktoremu jestesmy naprawde bezgranicznie wdzieczni. Mozemy kontynuowac marsz w ciszy, spokoju i przyjemnej atmosferze.
Na obrzezach wsi jest nasz skręt w strone gór. Stoją tu jakies stare tablice, na ktorych były napisy i symbole z poprzedniej epoki. Tak jak symbol nie pozostawia złudzen to napisy juz nie są czytelne. Przynajmniej dla nas. Moze ktos potrafi odczytac? Wyglada jak jakas reklama czy tablica kierująca do kołchozu lub osrodka wczasowego dla pionierow?
cdn
Na skraju wąwozu stoi koscioł.
Zaraz przy nim są pofalowane skały, groty, jakby mini skalne miasto!
Filar porowaty jak pumeks.
Ciekawy desen kopuły od spodu.
Jest tu tez dosc nietypowy obraz. Matka Boska z dzieciątkiem, ktore trzyma w objęciach krzyz. Obok zestaw “zrób to sam”, podobny jak na płaskorzezbie z Wrocławia- młotek, bicz itp. Dziwi mnie jednak miotła i to cos, co lezy przy dole krzyza. Tarka? Kratka odpływowa?
Jedna z zewnetrznych rzezb mnie lekko przeraza. Dokladnie taki sam mutant śnił mi sie dzis w nocy! Identyczny! A ja malowałam go farbką na niebiesko.. Głupi sen, o ktorym szybko zapomniałam. Ale teraz na widok tej płaskorzezby zrobiło mi sie zimno.. Kilka razy w zyciu mialam juz taka dziwna sytuacje, ze śnił mi sie jakis przedmiot albo zdarzenie, a w najblizszym czasie spotykam to na zywo. Niby nic takiego bo zawsze dotyczy to zupelnie nieistotnych pierdół.. Ale jednak zawsze jakos tak dziwnie...
Tu chyba byla jakas przeróbka. Ci dwaj kolesie zazwyczaj trzymają w rekach mały kosciółek a nie obraz!
Tutejszy klasztorek jest znany glownie za sprawą małej kapliczki na słupie. Bez wspinaczki po skale nijak nie mozna tam wleźć. Nie jest to jednak zadna pustelnia jak np. gruzinskie Katskhi. Kapliczka ponoc stała sobie niegdys normalnie a skała odłupała sie w wyniku trzesienia ziemi.
Wies podchodzi pod samo urwisko.
U podnoza klasztoru jest oczywiscie biesiadka.
Mamy okazje przygladac sie przygotowaniom do imprezy. Kilkunastu starszych panow zajechało tu ładami i zaczynają wyładowywac drewno, mięsiwa, napoje. Szczegolnie robi wrazenie jeden stareńki dziadek bez nogi. O dwóch kulach, z siatką pełną oranżady sprawnie i w mgnieniu oka pokonuje urwisko, osypujace sie kamienie, stromą sciezke. Ja tam chwile wczesniej sie poślizgnełąm i zjechałam na kuprze a on nie! Szok!
Gdzies w wąwozie miała tez byc kaplica w grocie. Kręcimy sie chwile po okolicy, ale znajdujemy jedynie wnęke z wyraznie wyrzezbionym krzyzem.
Slyszelismy, ze jest tu tez jakas zruinowana cerkiewka na cmentarzu. Miejscowi prowadzą nas na cmentarz, ale ze swiatyni zostala tylko podmurowka. Czy to jest to miejsce, ktorego szukamy? Nie wiem. Innego nie udało sie znalezc.
Wiele nagrobków jest tu dosc sporych, o ciekawych kształtach. Zmarli tez nie mogą narzekac na brak widokow.
W oddali majaczą jakies spore ruiny. Nie chcialo juz sie nam tam podejsc.. Bylo gorąco, plecaki wbijały w ziemie, woda sie nam konczyła...Ogolnie zwyciezylo lenistwo... A teraz troche mi żal...
Z Haricz wracamy do glownej szosy. Mijamy typowy znak drogowy. Stoi on jednak w srodku pola, z dala od drogi, nie mowiac o skrzyzowaniu. Ciekawe co na nim napisali? Ze mandat 50 tys. dram jak sie nie ustapi pierwszenstwa stadzie cykad?
Do Saralandż idziemy piechotą główną szosą. Trasa totalnie do dupy bo trzeba cały czas isc rowem- tak śmigaja auta. Nie łapiemy stopa. Nie da sie, choc ruch jest dosc spory. 4 na 5 aut to oznakowane taksowki, pozostałe to niejawne taxi, albo auta wypełnione po brzegi ludzmi i towarem. Mają jakis zlot czy jak? Naliczylismy chyba blisko setki taksowek. Na szczescie to tylko 5 km.
Gdy docieramy pod sklep to jest kolejny dramat jednostki- nie ma piwa. Gdzie mysmy trafili???? Kupujemy wode a babka sklepowa przynosi nam na pocieszenie mrożone kawy w zaspawanych kubeczkach. Nie wiem czy mamy takie zniesmaczone miny od tych taksowek i braku piwa? Bo mowi “to dla was- zebyscie miło wspominali Saralandż” Chyba piąty raz taka kawe pijemy i zawsze wiąże sie z jakims miłym kontaktem z miejscowymi. Pilismy ją w Kapan na ławce pod blokiem z Tadżykiem, z rodzinką, ktora nas zabrała na nocną wycieczke do Meghri, z Arsenem w opuszczonej, zaminowanej wsi pod Karwaczarem, zagryzajac jabłkami i z operatorami tamy pod Armaghanem w czasie zbierania ryb. Jakby los chciał mnie zmusic do polubienia tej kawy. Wlasnie tu, pod tym sklepem uswiadamiam sobie, ze juz nie pije jej na siłe, tak jak poprzednio- bo w tej sytuacji wypada. Przy pierwszym łyku stają mi przed oczami wszystkie poprzednie “kawowe” sytuacje z minionych lat i gęba sama rozciąga sie w uśmiechu. Nie lubie kawy ale ta, w podarku od serca, sączona w cieniu wsrod upalnej stepowej wsi - smakuje naprawde wybornie. Moze i dobrze, ze nie mieli tu piwa?
Pożegnawszy sklep suniemy dalej przez wies. Spotykamy tu gromadke gówniarzy upierdliwych jak muchy w przedburzowe popołudnie. Jezdza wokol nas na rowerkach, glupio sie smieją, hamują na centymetry od nas, specjalnie kurzą, próbują rzucac w nas żwirem lub ciągnac za plecaki. Przypuszczalnie gdyby pierwszy dostał w łeb to reszta by natychmiast straciła odwage i znikneła w oka mgnieniu. Ale pewnie by zaraz była chryja “turysci pobili dziecko”. Najgorszą rzeczą jest przekonanie o swej bezkarnosci. I te skurwysynki dokladnie o tym wiedzą. Na szczescie jeden z taksowkarzy sie zatrzymuje i spuszcza im taki opierdziel, ze bez slowa wracają do domow. Nie wiem czy byl to ktos z ich rodziny czy tylko sympatyczny czlowiek, ktoremu jestesmy naprawde bezgranicznie wdzieczni. Mozemy kontynuowac marsz w ciszy, spokoju i przyjemnej atmosferze.
Na obrzezach wsi jest nasz skręt w strone gór. Stoją tu jakies stare tablice, na ktorych były napisy i symbole z poprzedniej epoki. Tak jak symbol nie pozostawia złudzen to napisy juz nie są czytelne. Przynajmniej dla nas. Moze ktos potrafi odczytac? Wyglada jak jakas reklama czy tablica kierująca do kołchozu lub osrodka wczasowego dla pionierow?
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Dzisiejszy plan zakłada dotarcie nad jezioro Mantasz. Jest to sztuczny zbiornik polozony na polnocny-zachod od Aragaca. Najchetniej bysmy tam dojechali stopem, bo jak slusznie przypuszczamy trzeba bedzie drałowac pod gore. Droga odchodzi na obrzezach wsi Saralandż i wyglada zupelnie nie po ormiansku. Jest z bruku. Pierwszy raz tu taką widzimy. Droga jakby zywcem przeniesiona z Dolnego Śląska czy lubuskich wiosek. Jak nasze ulubione wyboiste drogi wijące sie polami w rejonie MRU.
Rozsiadamy sie wiec na poboczu i czekamy. Czekamy. Czeeeeekaaaamy. Nic nie jedzie. Nic. Zero. Kurde, nawet rower czy osioł. Kompletnie nic. Mija godzina. Trzeba isc jesli nie chcemy tu zakwitnac i zapuscic korzeni.
W oczekiwaniu towarzyszy nam krzywy pomniczek. Zastanawiamy sie czy szybciej przyjedzie jakies auto czy pomniczek sie zawali
Po drodze są rozne poidła i stada, ktore sie tam poją- owce, krowy.
Mijamy budyneczek. Na nocleg sie jednak nie nada- chyba ze warunki na zewnatrz bylyby na tyle niesprzyjajace, ze sąsiedztwo kilku dorodnych, roznokolorowych kup nie byloby problemem
W dole widac inne ruinki, chyba wykorzystywane obecnie jako mieszkanie dla owiec.
Droga wije sie zakosami pod gore, widoki sa coraz ladniejsze.
Na jednej z przydroznych kęp spotykamy dziwne owady. Wyglada to jak skrzyzowanie pszczoły z nietoperzem i kolibrem. Ma z 5-10 cm dlugosci, spija nektar długą trąbką a jego skrzydła wydaja dziwny świszczacy dżwiek. Jak po powrocie udalo mi sie dowiedziec jest fruczak gołąbek. Długo obserwujemy te niecodzienne dla nas żyjątka. Ponoc w Polsce to tez mozna napotkac, acz nam nigdy sie nie udało.
Tu tez oczywiscie musi byc spalona góra. A jakze. Obowiazkowy krajobraz tegorocznej Armenii.
W oddali na jednej z gor widzimy budyneczek na szczycie. Chyba malenki kosciolek! Poczatkowo mamy zamiar tam isc jutro, majac w pamieci wyjatkowo klimatyczny nocleg w takim miejscu w gruzinskiej Dżawachetii.. Jednak po dluzszym namysle odpuszczamy tym razem- ze wzgledu na strach przed pozarem...
Juz niedaleko jeziora napotykamy bacowki- wagony. Pierwsza z nich nalezy do Liowy i Rozy.
Obok bacowek jest poletko uprawne, ogrodzone całymi autami tzn ich karoserią. Ponoc wszystkie z nich dojechaly w te gory o wlasnych silach i tu dokonały zywota. Nikt złomu tu nie woził. Dlaczego kilkadziesiat aut akurat tu postanowilo wydac ostatnie tchnienie? Jakos temat rozmowy zakreca w inna strone i do tego juz nie dane nam bedzie wrocic. Szkoda, bo rokowało jako ciekawa i tajemnicza historia. Cieszymy sie, ze dotarlismy tu piechotą i nie ma z nami tym razem skodusi. Bo bysmy sie o nią bali
Strachy na wroble maja tu takie, ze ja bym sie tez wystraszyla przechodzac obok wieczorową pora
Wraz z pasterzami spedzamy sporo czasu w przyczepie. Na stole ląduje domowy samogon i kupe pysznego żarcia. Ilosc i roznorodnosc jedzenia naprawde robi wrazenie. Pewnie wiele osob widzac bacowki wysoko w gorach by powiedzialo: “ale oni tam biednie zyją”. Zaręczam, ze wiele bogatych, zagonionych, z wielkich miast - tak sie smacznie, zdrowo i obficie nie odżywia! Mają tu kilka rodzajów sera, wędzonych mięs, ryb.. O owocach, warzywach i alkoholach juz nie wspomne...
Liowa akurat trzyma tylko krowy- ale za to sporo, sztuk chyba z 70. Bacowka jest sezonowa, jesienia zbierają caly majdan i schodzą w doliny.
Jeden z synow Liowy sluzy w Karabachu jako ochotnik. Twierdzi on, ze zycie prawdziwego Ormianina wlasnie tak powinno wygladac- obrona wysunietych na wschod placówek i walka o kazdy metr ziemi. Sporo wiec rozmow z gospodarzem dotyczy polityki, wojennych losow i ekspansji islamu.. Drugi syn ma mniej patriotyczne nastawienie- wyemigrował do Ameryki. Mieszka w dzielnicy gdzie sa sami Ormianie. Mają tam swoj kosciół, chaczkary i pieką lawasz. A wokol sa góry. Wszyscy mają prace, pieniądze i nie mają wojny. Ten taką Armenie wybrał. Liowa szanuje wybór obu synow, ale raczej ich nie rozumie. On teskni za Armenia w takim ksztalcie jak z czasow jego młodosci. Gdy wszyscy mieli prace, pieniedzy nie za duzo ale starczało na życie, a z Azerami zyli w zgodzie.
Liowa ma dwa psy, ktorych bardzo sie boimy. Przed gospodarzem czują respekt, ale słuchają go tylko gdy jest blisko. Gdy tylko sie oddali na 10 metrow w ich oczach pojawia sie jakis wilczy błysk. Jakis zew wolnosci i buntu- “czlowiek mi nie bedzie mowil co mam robic- i jak mam ochote użrec turyste- to go użre!!”
Potem pojawia sie pierwsze auto od rana. Jedzie rodzina Liowy, ktora mieszka kawałek dalej- nad samym jeziorem. Jest to caloroczny dom opiekunów tamy.
Gospodarz mieszka tu z zoną i dwuletnim synkiem. Zona pochodzi z Ukrainy, z Zaporoża. Synek ma na imie Dawid i strasznie przypomina mi kabaczka. Tez ma czarne oczka, jasną czupryne, rozwłócza ubrania po całym domu i uwielbia grac w kuku Gospodarz dzis akurat zajechał z cała ekipą. W tym domu dla odmiany pija sie koniak. Troche nam głupio, ze przy stole usługuje nam owa Ukrainka, ktora jest chyba w 7 miesiacu ciąży. Chce jej pomóc w kuchni- ale gospodarz szybko mnie usadza- jako zagraniczny gość jestem na prawach mężczyzn. Coz zrobic- takie mają tu zwyczaje. Ale czy nalać mi koniaku to sie jednak pytają toperza Zwraca tez uwage obecnosc innej, starszej kobiety. Jest ona otoczona przez facetow sporym respektem i cały czas siedzi z nami. Praktycznie to z nią głownie gadamy. Nie wiem kim ona jest dla gospodarza.
Na scianach mają tu duzo zdjec z roznych imprez, wiec czuje sie troche jak w domu Mają tez smutniejsze akcenty np. zestaw zdjec poleglych w Karabachu, w tym ojca gospodarza… Rozmowa przy stole nie do konca sie klei, bo gospodarz glownie rozmawia ze znajomymi, ktorych przywiózł. Rzecz jasna rozmowa toczy sie po ormiansku i nijak nie mozemy sie do niej włączyc. Nasze uczestnictwo glownie ma polegac na jedzeniu (a juz od Liowy prawie wytoczylismy sie jak dwie kule napelnione smakołykami) i piciu koniaku, coraz bardziej nalewanego od serca. Początkowo proponują nam nocleg w przybudowce przy domu (co jest calkiem niezlym pomysłem). W miare oprozniania kolejnych kielichow dowiadujemy sie, ze jednak bedziemy spac w domu, w ich łóżkach, a pic bedziemy do północy. Dochodzi chyba siedemnasta. Kazda taka deklaracja spotyka sie ze zmęczonym wzrokiem ukrainskiej żony, ktora co chwile donosi kolejne koniaki. Wiadomo tez kto bedzie ścielił łozka… Nie chcemy naduzywac goscinnosci. Udaje nam sie wywinac od dalszego oprozniania kielichów. Wyglaszam mowe o naszej opetańczej miłosci do przyrody, dzikich gór, noclegów na chłodnych stepach wsrod szakali i planowanym od lat noclegu z widokiem na Aragac. Łykneli. Nie będą na nas źli. Zobowiązuja nas jedynie stawic sie na poranną odprawe. Ukrainka po raz pierwszy sie do nas usmiecha…
Idziemy spac na pobliską górke, gdzie upatrzylismy sobie ruinke. Na widoki tez nie mozemy narzekac.
Nasz domek na dzisiejsza noc!
Oprocz budyneczku jest tu kolejna bacówka- namiot. Koło niej kręci sie młody chłopaczek, ktory szuka swojego psa i gada tylko po ormiansku. Mamy nadzieje, ze chlopak znajdzie psa, zanim pies znajdzie nas…
Gdy zapada noc w dole ukazują sie światła jakiegos duzego miasta. Za dnia było takie mgliste powietrze, ze nic takiego nie bylo widac! Rzut oka na mape sugeruje, ze musi to byc Giumri! Oprocz łuny miasta znów widac w dole pożary. Chyba z trzy miejsca. Spore dymy pojawiają sie tez od strony Aragaca- calkiem blisko, zaraz za namiotem pasterzy. Chwile pozniej gasną. Co to za popierdzielony rok?????
Namiot stawiamy znów na betonie, w otoczeniu solidnych scian. Uspokaja nas to, ze pasterze upieką sie jako pierwsi
W naszym domku mieszka sporo ptaków. Ściany chronią nas takze od wiatru, ktorego solidne podmuchy zrywaja sie zaraz po zmroku. To nie bedzie ciepła noc…
Poznym wieczorem, gdy juz układamy sie spac, przychodzi drugi pasterz z namiotu. Zaprasza nas do siebie, na szaszłyki, bimber i spanie w łózkach. To bardzo miłe z jego strony, jednak problem polega na tym, ze do kolesia nie dociera odmowa. Nie rozumie odpowiedzi “nie dziekujemy, idziemy juz spac”. Jest namolny, probuje nas przekonac do złozenia namiotu. Przez pół godziny mu tłumaczymy jedno i to samo. W koncu obiecujemy przyjsc rano i w koncu odpuszcza. Uffff… Ukladamy sie do snu w zaciszu betonowych scian a wszedzie wokol wyje wiatr…
Rano naszego pasterza nie ma. Jest tylko jego niegadający kolega, ktory własnie zagania owce.
Nie wiemy gdzie podział sie nasz wieczorny upierdliwy znajomy i czy w ogole byl z tego namiotu, czy moze akurat wracał z knajpy w innej czasoprzestrzeni i dziwne zawirowanie tu go wypluło zupelnym przypadkiem
Na dole tez nie zastajemy gospodarza. Wypijamy tylko kawe z kobitami. Przy tamie nie bylo jednak spokojnego wieczoru. Przyjechał o poznej porze jakis Rosjanin na rowerze, pili do rana a gość o świcie wsiadł na rower i pojechał dalej. Na tym etapie troche nam szkoda, ze nie zostalismy, choc zapewne w piciu bysmy nie dotrzymali im kroku...
Aha! Miało byc przeciez o jeziorze… Jezioro prawie wyschło. Jakos tak wyszło, ze do niego nawet nie podeszlismy. Widzielismy go z gory, z daleka. Faktycznie w tym stanie napelnienia nie wygladalo jakos imponujaco...
cdn
Rozsiadamy sie wiec na poboczu i czekamy. Czekamy. Czeeeeekaaaamy. Nic nie jedzie. Nic. Zero. Kurde, nawet rower czy osioł. Kompletnie nic. Mija godzina. Trzeba isc jesli nie chcemy tu zakwitnac i zapuscic korzeni.
W oczekiwaniu towarzyszy nam krzywy pomniczek. Zastanawiamy sie czy szybciej przyjedzie jakies auto czy pomniczek sie zawali
Po drodze są rozne poidła i stada, ktore sie tam poją- owce, krowy.
Mijamy budyneczek. Na nocleg sie jednak nie nada- chyba ze warunki na zewnatrz bylyby na tyle niesprzyjajace, ze sąsiedztwo kilku dorodnych, roznokolorowych kup nie byloby problemem
W dole widac inne ruinki, chyba wykorzystywane obecnie jako mieszkanie dla owiec.
Droga wije sie zakosami pod gore, widoki sa coraz ladniejsze.
Na jednej z przydroznych kęp spotykamy dziwne owady. Wyglada to jak skrzyzowanie pszczoły z nietoperzem i kolibrem. Ma z 5-10 cm dlugosci, spija nektar długą trąbką a jego skrzydła wydaja dziwny świszczacy dżwiek. Jak po powrocie udalo mi sie dowiedziec jest fruczak gołąbek. Długo obserwujemy te niecodzienne dla nas żyjątka. Ponoc w Polsce to tez mozna napotkac, acz nam nigdy sie nie udało.
Tu tez oczywiscie musi byc spalona góra. A jakze. Obowiazkowy krajobraz tegorocznej Armenii.
W oddali na jednej z gor widzimy budyneczek na szczycie. Chyba malenki kosciolek! Poczatkowo mamy zamiar tam isc jutro, majac w pamieci wyjatkowo klimatyczny nocleg w takim miejscu w gruzinskiej Dżawachetii.. Jednak po dluzszym namysle odpuszczamy tym razem- ze wzgledu na strach przed pozarem...
Juz niedaleko jeziora napotykamy bacowki- wagony. Pierwsza z nich nalezy do Liowy i Rozy.
Obok bacowek jest poletko uprawne, ogrodzone całymi autami tzn ich karoserią. Ponoc wszystkie z nich dojechaly w te gory o wlasnych silach i tu dokonały zywota. Nikt złomu tu nie woził. Dlaczego kilkadziesiat aut akurat tu postanowilo wydac ostatnie tchnienie? Jakos temat rozmowy zakreca w inna strone i do tego juz nie dane nam bedzie wrocic. Szkoda, bo rokowało jako ciekawa i tajemnicza historia. Cieszymy sie, ze dotarlismy tu piechotą i nie ma z nami tym razem skodusi. Bo bysmy sie o nią bali
Strachy na wroble maja tu takie, ze ja bym sie tez wystraszyla przechodzac obok wieczorową pora
Wraz z pasterzami spedzamy sporo czasu w przyczepie. Na stole ląduje domowy samogon i kupe pysznego żarcia. Ilosc i roznorodnosc jedzenia naprawde robi wrazenie. Pewnie wiele osob widzac bacowki wysoko w gorach by powiedzialo: “ale oni tam biednie zyją”. Zaręczam, ze wiele bogatych, zagonionych, z wielkich miast - tak sie smacznie, zdrowo i obficie nie odżywia! Mają tu kilka rodzajów sera, wędzonych mięs, ryb.. O owocach, warzywach i alkoholach juz nie wspomne...
Liowa akurat trzyma tylko krowy- ale za to sporo, sztuk chyba z 70. Bacowka jest sezonowa, jesienia zbierają caly majdan i schodzą w doliny.
Jeden z synow Liowy sluzy w Karabachu jako ochotnik. Twierdzi on, ze zycie prawdziwego Ormianina wlasnie tak powinno wygladac- obrona wysunietych na wschod placówek i walka o kazdy metr ziemi. Sporo wiec rozmow z gospodarzem dotyczy polityki, wojennych losow i ekspansji islamu.. Drugi syn ma mniej patriotyczne nastawienie- wyemigrował do Ameryki. Mieszka w dzielnicy gdzie sa sami Ormianie. Mają tam swoj kosciół, chaczkary i pieką lawasz. A wokol sa góry. Wszyscy mają prace, pieniądze i nie mają wojny. Ten taką Armenie wybrał. Liowa szanuje wybór obu synow, ale raczej ich nie rozumie. On teskni za Armenia w takim ksztalcie jak z czasow jego młodosci. Gdy wszyscy mieli prace, pieniedzy nie za duzo ale starczało na życie, a z Azerami zyli w zgodzie.
Liowa ma dwa psy, ktorych bardzo sie boimy. Przed gospodarzem czują respekt, ale słuchają go tylko gdy jest blisko. Gdy tylko sie oddali na 10 metrow w ich oczach pojawia sie jakis wilczy błysk. Jakis zew wolnosci i buntu- “czlowiek mi nie bedzie mowil co mam robic- i jak mam ochote użrec turyste- to go użre!!”
Potem pojawia sie pierwsze auto od rana. Jedzie rodzina Liowy, ktora mieszka kawałek dalej- nad samym jeziorem. Jest to caloroczny dom opiekunów tamy.
Gospodarz mieszka tu z zoną i dwuletnim synkiem. Zona pochodzi z Ukrainy, z Zaporoża. Synek ma na imie Dawid i strasznie przypomina mi kabaczka. Tez ma czarne oczka, jasną czupryne, rozwłócza ubrania po całym domu i uwielbia grac w kuku Gospodarz dzis akurat zajechał z cała ekipą. W tym domu dla odmiany pija sie koniak. Troche nam głupio, ze przy stole usługuje nam owa Ukrainka, ktora jest chyba w 7 miesiacu ciąży. Chce jej pomóc w kuchni- ale gospodarz szybko mnie usadza- jako zagraniczny gość jestem na prawach mężczyzn. Coz zrobic- takie mają tu zwyczaje. Ale czy nalać mi koniaku to sie jednak pytają toperza Zwraca tez uwage obecnosc innej, starszej kobiety. Jest ona otoczona przez facetow sporym respektem i cały czas siedzi z nami. Praktycznie to z nią głownie gadamy. Nie wiem kim ona jest dla gospodarza.
Na scianach mają tu duzo zdjec z roznych imprez, wiec czuje sie troche jak w domu Mają tez smutniejsze akcenty np. zestaw zdjec poleglych w Karabachu, w tym ojca gospodarza… Rozmowa przy stole nie do konca sie klei, bo gospodarz glownie rozmawia ze znajomymi, ktorych przywiózł. Rzecz jasna rozmowa toczy sie po ormiansku i nijak nie mozemy sie do niej włączyc. Nasze uczestnictwo glownie ma polegac na jedzeniu (a juz od Liowy prawie wytoczylismy sie jak dwie kule napelnione smakołykami) i piciu koniaku, coraz bardziej nalewanego od serca. Początkowo proponują nam nocleg w przybudowce przy domu (co jest calkiem niezlym pomysłem). W miare oprozniania kolejnych kielichow dowiadujemy sie, ze jednak bedziemy spac w domu, w ich łóżkach, a pic bedziemy do północy. Dochodzi chyba siedemnasta. Kazda taka deklaracja spotyka sie ze zmęczonym wzrokiem ukrainskiej żony, ktora co chwile donosi kolejne koniaki. Wiadomo tez kto bedzie ścielił łozka… Nie chcemy naduzywac goscinnosci. Udaje nam sie wywinac od dalszego oprozniania kielichów. Wyglaszam mowe o naszej opetańczej miłosci do przyrody, dzikich gór, noclegów na chłodnych stepach wsrod szakali i planowanym od lat noclegu z widokiem na Aragac. Łykneli. Nie będą na nas źli. Zobowiązuja nas jedynie stawic sie na poranną odprawe. Ukrainka po raz pierwszy sie do nas usmiecha…
Idziemy spac na pobliską górke, gdzie upatrzylismy sobie ruinke. Na widoki tez nie mozemy narzekac.
Nasz domek na dzisiejsza noc!
Oprocz budyneczku jest tu kolejna bacówka- namiot. Koło niej kręci sie młody chłopaczek, ktory szuka swojego psa i gada tylko po ormiansku. Mamy nadzieje, ze chlopak znajdzie psa, zanim pies znajdzie nas…
Gdy zapada noc w dole ukazują sie światła jakiegos duzego miasta. Za dnia było takie mgliste powietrze, ze nic takiego nie bylo widac! Rzut oka na mape sugeruje, ze musi to byc Giumri! Oprocz łuny miasta znów widac w dole pożary. Chyba z trzy miejsca. Spore dymy pojawiają sie tez od strony Aragaca- calkiem blisko, zaraz za namiotem pasterzy. Chwile pozniej gasną. Co to za popierdzielony rok?????
Namiot stawiamy znów na betonie, w otoczeniu solidnych scian. Uspokaja nas to, ze pasterze upieką sie jako pierwsi
W naszym domku mieszka sporo ptaków. Ściany chronią nas takze od wiatru, ktorego solidne podmuchy zrywaja sie zaraz po zmroku. To nie bedzie ciepła noc…
Poznym wieczorem, gdy juz układamy sie spac, przychodzi drugi pasterz z namiotu. Zaprasza nas do siebie, na szaszłyki, bimber i spanie w łózkach. To bardzo miłe z jego strony, jednak problem polega na tym, ze do kolesia nie dociera odmowa. Nie rozumie odpowiedzi “nie dziekujemy, idziemy juz spac”. Jest namolny, probuje nas przekonac do złozenia namiotu. Przez pół godziny mu tłumaczymy jedno i to samo. W koncu obiecujemy przyjsc rano i w koncu odpuszcza. Uffff… Ukladamy sie do snu w zaciszu betonowych scian a wszedzie wokol wyje wiatr…
Rano naszego pasterza nie ma. Jest tylko jego niegadający kolega, ktory własnie zagania owce.
Nie wiemy gdzie podział sie nasz wieczorny upierdliwy znajomy i czy w ogole byl z tego namiotu, czy moze akurat wracał z knajpy w innej czasoprzestrzeni i dziwne zawirowanie tu go wypluło zupelnym przypadkiem
Na dole tez nie zastajemy gospodarza. Wypijamy tylko kawe z kobitami. Przy tamie nie bylo jednak spokojnego wieczoru. Przyjechał o poznej porze jakis Rosjanin na rowerze, pili do rana a gość o świcie wsiadł na rower i pojechał dalej. Na tym etapie troche nam szkoda, ze nie zostalismy, choc zapewne w piciu bysmy nie dotrzymali im kroku...
Aha! Miało byc przeciez o jeziorze… Jezioro prawie wyschło. Jakos tak wyszło, ze do niego nawet nie podeszlismy. Widzielismy go z gory, z daleka. Faktycznie w tym stanie napelnienia nie wygladalo jakos imponujaco...
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Dzis suniemy w strone Spitaka. Pierwszy zabiera nas biznesmen z Giumri. Mowi, ze dziwnie sie poczuł jak nas zobaczyl przy szosie bo pamietal nas z wczoraj- jak łapalismy stopa w Haricz. A tu minał dzien, a my przy tej samej szosie, tylko w Saralandż, 5 km dalej. I jakos glupio mu sie zrobilo, ze nas juz wczoraj nie zabrał. Opowiadamy mu wiec, ze bylismy w miedzyczasie nad jeziorem i jest kupa smiechu. Gość przez 10 lat pracował w Rosji a teraz wrocil do kraju i zalozyl biznes. Ma 15 swoich taksowek i trzy sklepy. Cały czas wypytuje nas jak jest w Polsce- jakie obroty musi miec firma aby byc zwolniona z podatku, jakie sa plusy łączenia miedzy znajomymi swoich sklepow w sieci, czy zbyt nachalna reklama moze odstraszyc potencjalnych klientow, jakie gadzety u nas sie daje swoim pracownikom aby czuli sie zaopiekowani. Byly tez jakies tematy o wypozyczaniu za granicą samochodow na firme czy przedrukowywania faktur na inne nazwiska. Niewiele mozemu mu pomóc bo my sie kompletnie nie znamy na takich sprawach! Rozmowa jest tez utrudniona tym, ze kierowcy srednio co 15 sekund dzwoni telefon. On za kazdym razem go odbiera, rzuca 5 do 10 słow i sie rozłącza.
Kolejne złapane auto to stary kamaz z przyczepą, na ktorych jadą jakies żelazne i na oko cholernie ciezkie kontenery. Kierowca jak na Ormianina jest dosyc wysoki i potęznie zbudowany. Zwraca uwage tez ogromna blizna na piersi, jak jakis lej, wir...jakby przynajmniej dostał z armaty! Gość jest z rodzaju tych, ktorych raz sie spotka i nigdy nie zapomina. Z ktorymi nie ma mowy o 5 sekundach nudy. Na poczatku robi na nas niezbyt dobre wrazenie. Jest zbyt krzykliwy, bezposredni, za bardzo nabuzowany, jakby nadmiernie sie spoufalał. Ciezko jest mi powiedziec, ale pierwsze wrazenie bylo jakies odpychajace. Nie chce nam tez powiedziec jak ma na imie. Mamy zgadywac. Wymieniam wszystkie imiona ormianskie jakie znam- moze Arsen, Aszot, Ararat, Armen, Awed, Wartan??? Probujemy sobie przypomniec roznych spotykanych ludzi i jak ich wołali. Nie i nie. Wciaz nie tak. Tak nazywal sie jakis gieroj z czasow Wielkiej Armenii. Nie znam sie na historii. Kurde.. No to podpowiedz- trzecia litera “G”. Nadal nie wiemy. Kierowca sie wkurza, smieje, podskakuje, wali wielkim łapami po kierownicy, wygraza komus za oknem, cos nawołuje do telefonu. No ale jak ma imie wciaz nie wiemy. Ciagle padaja jakies podpowiedzi, ktore nic nam nie mowia. W koncu jedną z nich jest, ze tak mial tez na imie znany ormianski mistrz szachowy. Toperz zna sie na szachach- “chodzi o Petrosjana?”. No dobra, ale jak Petrosjan mial na imie to nie pamieta… W koncu zabawa zaczyna wygladac jak jakies “koło fortuny”. Odsłaniaja sie kolejne litery. W koncu udaje sie zgadnac- TIGRAN! Kierowca cieszy sie jak dziecko, trąbi do wiwatu i przytupuje. Z calej rozmowy, zabawy, zartow wychodzi obraz miłosnika czarnego humoru, czlowieka o ogromnym dystansie do siebie, do swiata, do wszystkiego. I jakis takich cechach stracenca, "skazanca oderwanego od stryczka", czy osoby smiertelnie chorej, ktora jest tu juz tylko jedną nogą, jakby chwilowym gosciem, jakby zawieszonym gdzies w niebycie, w innym wymiarze. To jakos widac i czuc z kazdego zdania, z kazdego ruchu. Miedzy ekspresją, agresją i opetancza wesołoscia jakby przebijał jakis dziwny smutek , zrezygnowanie, obojetnosc, pogodzenie z losem.
W miedzyczasie pojawiaja sie kłopoty z autem- palą sie hamulce tylnych kół. Bucha para, śmierdzi gumą tak, ze az zaczyna sie kręcic w glowie. Tigran co chwile wysiada, tzn. nie, on nie potrafi wysiadac, wyskakuje z samochodu jak z katapulty i idzie - nie on nie potrafi chodzic- biegnie w podskokach, na tył auta i przestawia tam cos przy kołach. Mnie prosi o trzymanie jakis dzwigni w kabinie, z ktorych oblewa mi rece gorąca woda. W miedzyczasie zatrzymuje nas policja. Jestesmy pewni, ze chodzi o kamaza i obłok czarnego dymu, ktory sie za nim ciągnie. A tu nie - kontrola trzezwosci i dokumentow. Na palona gume i strzykajacy wokól wrzatek nikt nie zwraca uwagi. Zatrzymujemy sie coraz czesciej. Tigran probuje wchodzic pod kabine, w ktorej siedzimy, za koła, do żelaznych pojemnikow, ktore wiezie. Zastanawiamy sie kiedy zostanie zgnieciony, przejechany, utopiony, spalony. Jednak wychodzi obronna reka z najbardziej karkołomnych swoich pomysłow. Tylne koła sie jednak nie zamierzaja przestac palic. Podjazd i zjazd ze stromej przełeczy o wielu zakretach nie pomaga w wyciszeniu i uspokojeniu zmeczonego autka...
Planujemy wysiasc w Spitaku przy skrecie na Giumri. Tigran mowi, ze sa dwa - jedno na przedmiesciach omijajace centrum a drugie w srodku miasta. Wybieramy to pierwsze- chyba latwiej bedzie cos złapac i nie wpasc w szpony taksowkarzy. Jest nawet tabliczka- Giumri lewo. Wysiadamy. Tigran patrzy na nas smutno. “Pewnie sie juz nigdy nie spotkamy. Szkoda. Bardzo was polubilem” a w jego oczach pojawiają sie łzy. Czarny zwarty obłok gumy, ulegajacej sublimacji, oddala sie w strone centrum Spitaka. Jakos robi mi sie smutno. Jakos tak cicho i pusto. Tez go polubilismy. Pewnie mowil prawde i juz nigdy sie nie spotkamy. Nie wiem czemu ale nie zrobilismy sobie nawet wspolnego zdjecia, nie wymienilismy sie numerem telefonu. Nie wiem dlaczego. Sa chyba ludzie, w towarzystwie ktorych zaczynamy sie czuc jak na jakims haju. Jechalismy razem niespełna godzine, a wrazen i emocji jak z przynajmniej całego dnia….
Skrecamy w droge na Giumri. Mijamy spory pomnik na wzgorzu, poswiecony ofiarom trzesienia ziemi w 88 roku.
Dalej droga coraz mniej przypomina obwodnice miasta czy w ogole cos, co gdziekolwiek prowadzi! Wchodzimy na jakies wysypiska, tereny poprzemyslowe, działki. Droga rozdziela sie na kilka mniejszych ale zadna z nich nie wykazuje checi przyblizania sie do glownej szosy.
Widzimy tą droge na Giumri - niknie na horyzoncie wchodzac do tunelu. Nie da rady pojsc na przełaj bo oczywiscie sa jakies wąwozy... Nie wiem- moze to jest alternatywna droga do Giumri, ktora prowadzi przez gory? Jest juz dosyc pozno, a mielismy plan dotrzec do klasztorku Cziczhavank koło wsi Szirakamut i tam spac. Ale błądząc po Spitaku jakos nagle opanowuje mnie jakas niechęc do tego miejsca. Od czasu do czasu mi sie zdarza, ze jakies miejsce, do ktorego planowalam jechac - zaczyna mnie nagle odpychac. Jakby cos hamowało, jakbym sie bała. Nie wiem czemu. I zwykle czuje wielką ulge gdy zrezygnuje z tego pomysłu. Z perspektywy czasu patrzac - w tym przypadku chyba dobrze. Z klasztorku bardzo niewiele zostalo… (zdjecie z googlemaps)
Gdy wracamy spowrotem pod gore w Spitaku, toperz nagle czuje szarpniecie za plecak. Odwraca sie - a tam uwiesiło sie dziecko, chyba dwuletnie. Pusto wokol a nagle na srodku ulicy pojawil sie taki maluch i czepia plecakow! Toperz strząsnął dzieciaka, ktory znikł bezszelestnie jak sie pojawil, tylko sie kurzylo za zakretem.. Przypomina mi sie "Ogniem i mieczem" i opowiesci o sysunach - dzieciach upiorach, ktore pojawiają sie koło mogił i kąsają za uchem podroznych.. A tu w Spitaku zgineły tysiące ludzi.. Szlag wie co bylo na tym pustkowiu przed trzesieniem ziemi. Dziecko akurat chyba bylo prawdziwe, ale jakos robi nam sie dziwnie i przyspieszamy kroku.
Juz przy glownej drodze zapoznajemy Anie z Samary. Kobitka jest bardzo sympatyczna i bardzo nam poprawia humor. Zaprasza nas w gosci. Problem jest jedynie taki, ze ona tu tez jest w gosciach u rodziny. Nie zaprasza nas wiec do swojego domu. Po pewnej przygodzie z Gór Samsarskich mamy pewien uraz psychiczny do tego typu zaproszen wiec dziekujemy i nie korzystamy. Byc moze byloby milo. A byc moze nie… Wymieniamy sie numerami telefonow i obiecujemy stawic sie w gosci, gdy kiedys trafimy do Samary.
Nie umiem robic zdjec z reki. Obie wyszłysmy okropnie. Glownie rozdeło nam nosy!
Na przelecz Pamb jedziemy busiem identycznym jak nasz! Tylko ten jest biały i wiezie mrozone kurczaki w skrzynkach, ktore powoli topnieja i moczą swoja zalewa wnetrze busia, tzn. rowniez nasze plecaki leza w tej brei pokurczakowej. Ale lepiej miec plecak w kurczaku niz musiec go targac pod gore.. Porównujemy z kierowca rozne parametry naszych busiów i robi sie nam bardzo tęskno, ze naszego przyjaciela tu nie ma z nami! Taki sam zapach, taki sam dzwiek! Na przeleczy sie okazuje, ze kierowca tu wcale nie jechal... Ze pojechał tylko dla nas, zeby nas podwieść.. Naprawde nie wiemy co powiedziec! Sa sytuacje, ktore po prostu zwalają czlowieka z nog..
Osiedlamy sie u Aweda, przy jednej z knajp pod przełęczą.
Stoi tu najprawdziwsze UFO!
Statek kosmiczny z tematycznymi malowidłami wewnatrz, wyscielony dywanem! Tu bedziemy spac, ze wzrokiem wbitym w galaktyki, pod czujnych okiem panow w skafandrach.
Przyknajpowy kibelek- duzy, przestronny, zamieszkały przez ptaki.
Widok z okna.
Wieczorem przyjezdza Awed z kumplami i domową wodka. Gawędzimy o zyciu, jak to zawsze w takich momentach. Co ciekawe w imprezie uczestniczy tez zaocznie dodatkowa osoba- przyjaciel gospodarza, ktory jest w szpitalu po powaznej operacji. Nie ma go osobiscie ale caly czas jest wsrod nas- podajemy sobie z rąk do rąk telefon i caly czas ktos z nas z nim rozmawia.
Gdy domowy specyfik sie konczy, ktorys ze znajomych wyciaga wódke “diengi”. W ich korkach zawsze siedza pieniądze. Zwykle 50 rubli. Ponoc czasem zdarzają sie wieksze nominały, acz nikt ze wspolbiesiadnikow osobiscie na takie nie trafil.
Do snu ukladnamy sie pozno. Nawet nie wiem, ktora jest godzina. Spi sie cudownie- klimatycznie, ciepło i zacisznie.
Nocą odwiedza nas mysz. Najpierw szelesci w workach, potem dobiera sie do jedzenia i wcina nam pół sera. Wieszamy wiec żarcie u sufitu. Zostawiam myszorkowi troche sera, odkrawam kawałek, ktory i tak jest pogryziony. Stworzenie jednak jest bezczelne. Ser wciąga a potem probuje podgryzac ręke toperza! Budzą go małe ząbki skubiace palec, jakby chciała sprawdzic “to sie nada na kolacje czy sie nie nada?”
Rano idziemy na wycieczke na pobliskie stepowe gorki. Sa tam owce, krowy, cykady i suche trawy skrzypiące pod butami. Dominuje kolor płowy.
A na górach nieopodal zdecydowanie prym wiedzie brąz!
Mijamy jakas niemiecką doswiadczalną hodowle lasu za drutem kolczastym, ktora chyba im sie z lekka nie udala
Mini wąwoz wije sie przeciwleglym zboczem. Widac dokladnie, ze w rozpadlinie jest woda!
Fajna droga.. Idealna pod niwe!
Sprzet prawdziwego turysty! Klapek i parasola niestety nie mielismy
Wyłazimy na jakis szczyt. Ale jakos nic nam sie nie zgadza. Ani Spitaka nie mozemy wypatrzec (a chyba powinno byc widac miasto), sa tylko jakies rozrzucone po stepach spore wsie, ktore nijak przystaja do mojej mapy.
Alternatywnej drogi przez przełęcz Spitak tez nigdzie nie widac. Moze jedno i drugie schowało sie za jakas gore…
Ale widoki sa ładne, wiatr owiewa nam pyszczki, słonko dogrzewa wiec jest bardzo miło!
Spotykamy rozne stworzenia. Nawet ich małe łapki niesamowicie chroboczą w wyschnietych na popiół trawach..
Wracamy na szaszłyki! A potem łapiemy stopa w strone Erewania tzn. łapie nam go babka z knajpy!
cdn
Kolejne złapane auto to stary kamaz z przyczepą, na ktorych jadą jakies żelazne i na oko cholernie ciezkie kontenery. Kierowca jak na Ormianina jest dosyc wysoki i potęznie zbudowany. Zwraca uwage tez ogromna blizna na piersi, jak jakis lej, wir...jakby przynajmniej dostał z armaty! Gość jest z rodzaju tych, ktorych raz sie spotka i nigdy nie zapomina. Z ktorymi nie ma mowy o 5 sekundach nudy. Na poczatku robi na nas niezbyt dobre wrazenie. Jest zbyt krzykliwy, bezposredni, za bardzo nabuzowany, jakby nadmiernie sie spoufalał. Ciezko jest mi powiedziec, ale pierwsze wrazenie bylo jakies odpychajace. Nie chce nam tez powiedziec jak ma na imie. Mamy zgadywac. Wymieniam wszystkie imiona ormianskie jakie znam- moze Arsen, Aszot, Ararat, Armen, Awed, Wartan??? Probujemy sobie przypomniec roznych spotykanych ludzi i jak ich wołali. Nie i nie. Wciaz nie tak. Tak nazywal sie jakis gieroj z czasow Wielkiej Armenii. Nie znam sie na historii. Kurde.. No to podpowiedz- trzecia litera “G”. Nadal nie wiemy. Kierowca sie wkurza, smieje, podskakuje, wali wielkim łapami po kierownicy, wygraza komus za oknem, cos nawołuje do telefonu. No ale jak ma imie wciaz nie wiemy. Ciagle padaja jakies podpowiedzi, ktore nic nam nie mowia. W koncu jedną z nich jest, ze tak mial tez na imie znany ormianski mistrz szachowy. Toperz zna sie na szachach- “chodzi o Petrosjana?”. No dobra, ale jak Petrosjan mial na imie to nie pamieta… W koncu zabawa zaczyna wygladac jak jakies “koło fortuny”. Odsłaniaja sie kolejne litery. W koncu udaje sie zgadnac- TIGRAN! Kierowca cieszy sie jak dziecko, trąbi do wiwatu i przytupuje. Z calej rozmowy, zabawy, zartow wychodzi obraz miłosnika czarnego humoru, czlowieka o ogromnym dystansie do siebie, do swiata, do wszystkiego. I jakis takich cechach stracenca, "skazanca oderwanego od stryczka", czy osoby smiertelnie chorej, ktora jest tu juz tylko jedną nogą, jakby chwilowym gosciem, jakby zawieszonym gdzies w niebycie, w innym wymiarze. To jakos widac i czuc z kazdego zdania, z kazdego ruchu. Miedzy ekspresją, agresją i opetancza wesołoscia jakby przebijał jakis dziwny smutek , zrezygnowanie, obojetnosc, pogodzenie z losem.
W miedzyczasie pojawiaja sie kłopoty z autem- palą sie hamulce tylnych kół. Bucha para, śmierdzi gumą tak, ze az zaczyna sie kręcic w glowie. Tigran co chwile wysiada, tzn. nie, on nie potrafi wysiadac, wyskakuje z samochodu jak z katapulty i idzie - nie on nie potrafi chodzic- biegnie w podskokach, na tył auta i przestawia tam cos przy kołach. Mnie prosi o trzymanie jakis dzwigni w kabinie, z ktorych oblewa mi rece gorąca woda. W miedzyczasie zatrzymuje nas policja. Jestesmy pewni, ze chodzi o kamaza i obłok czarnego dymu, ktory sie za nim ciągnie. A tu nie - kontrola trzezwosci i dokumentow. Na palona gume i strzykajacy wokól wrzatek nikt nie zwraca uwagi. Zatrzymujemy sie coraz czesciej. Tigran probuje wchodzic pod kabine, w ktorej siedzimy, za koła, do żelaznych pojemnikow, ktore wiezie. Zastanawiamy sie kiedy zostanie zgnieciony, przejechany, utopiony, spalony. Jednak wychodzi obronna reka z najbardziej karkołomnych swoich pomysłow. Tylne koła sie jednak nie zamierzaja przestac palic. Podjazd i zjazd ze stromej przełeczy o wielu zakretach nie pomaga w wyciszeniu i uspokojeniu zmeczonego autka...
Planujemy wysiasc w Spitaku przy skrecie na Giumri. Tigran mowi, ze sa dwa - jedno na przedmiesciach omijajace centrum a drugie w srodku miasta. Wybieramy to pierwsze- chyba latwiej bedzie cos złapac i nie wpasc w szpony taksowkarzy. Jest nawet tabliczka- Giumri lewo. Wysiadamy. Tigran patrzy na nas smutno. “Pewnie sie juz nigdy nie spotkamy. Szkoda. Bardzo was polubilem” a w jego oczach pojawiają sie łzy. Czarny zwarty obłok gumy, ulegajacej sublimacji, oddala sie w strone centrum Spitaka. Jakos robi mi sie smutno. Jakos tak cicho i pusto. Tez go polubilismy. Pewnie mowil prawde i juz nigdy sie nie spotkamy. Nie wiem czemu ale nie zrobilismy sobie nawet wspolnego zdjecia, nie wymienilismy sie numerem telefonu. Nie wiem dlaczego. Sa chyba ludzie, w towarzystwie ktorych zaczynamy sie czuc jak na jakims haju. Jechalismy razem niespełna godzine, a wrazen i emocji jak z przynajmniej całego dnia….
Skrecamy w droge na Giumri. Mijamy spory pomnik na wzgorzu, poswiecony ofiarom trzesienia ziemi w 88 roku.
Dalej droga coraz mniej przypomina obwodnice miasta czy w ogole cos, co gdziekolwiek prowadzi! Wchodzimy na jakies wysypiska, tereny poprzemyslowe, działki. Droga rozdziela sie na kilka mniejszych ale zadna z nich nie wykazuje checi przyblizania sie do glownej szosy.
Widzimy tą droge na Giumri - niknie na horyzoncie wchodzac do tunelu. Nie da rady pojsc na przełaj bo oczywiscie sa jakies wąwozy... Nie wiem- moze to jest alternatywna droga do Giumri, ktora prowadzi przez gory? Jest juz dosyc pozno, a mielismy plan dotrzec do klasztorku Cziczhavank koło wsi Szirakamut i tam spac. Ale błądząc po Spitaku jakos nagle opanowuje mnie jakas niechęc do tego miejsca. Od czasu do czasu mi sie zdarza, ze jakies miejsce, do ktorego planowalam jechac - zaczyna mnie nagle odpychac. Jakby cos hamowało, jakbym sie bała. Nie wiem czemu. I zwykle czuje wielką ulge gdy zrezygnuje z tego pomysłu. Z perspektywy czasu patrzac - w tym przypadku chyba dobrze. Z klasztorku bardzo niewiele zostalo… (zdjecie z googlemaps)
Gdy wracamy spowrotem pod gore w Spitaku, toperz nagle czuje szarpniecie za plecak. Odwraca sie - a tam uwiesiło sie dziecko, chyba dwuletnie. Pusto wokol a nagle na srodku ulicy pojawil sie taki maluch i czepia plecakow! Toperz strząsnął dzieciaka, ktory znikł bezszelestnie jak sie pojawil, tylko sie kurzylo za zakretem.. Przypomina mi sie "Ogniem i mieczem" i opowiesci o sysunach - dzieciach upiorach, ktore pojawiają sie koło mogił i kąsają za uchem podroznych.. A tu w Spitaku zgineły tysiące ludzi.. Szlag wie co bylo na tym pustkowiu przed trzesieniem ziemi. Dziecko akurat chyba bylo prawdziwe, ale jakos robi nam sie dziwnie i przyspieszamy kroku.
Juz przy glownej drodze zapoznajemy Anie z Samary. Kobitka jest bardzo sympatyczna i bardzo nam poprawia humor. Zaprasza nas w gosci. Problem jest jedynie taki, ze ona tu tez jest w gosciach u rodziny. Nie zaprasza nas wiec do swojego domu. Po pewnej przygodzie z Gór Samsarskich mamy pewien uraz psychiczny do tego typu zaproszen wiec dziekujemy i nie korzystamy. Byc moze byloby milo. A byc moze nie… Wymieniamy sie numerami telefonow i obiecujemy stawic sie w gosci, gdy kiedys trafimy do Samary.
Nie umiem robic zdjec z reki. Obie wyszłysmy okropnie. Glownie rozdeło nam nosy!
Na przelecz Pamb jedziemy busiem identycznym jak nasz! Tylko ten jest biały i wiezie mrozone kurczaki w skrzynkach, ktore powoli topnieja i moczą swoja zalewa wnetrze busia, tzn. rowniez nasze plecaki leza w tej brei pokurczakowej. Ale lepiej miec plecak w kurczaku niz musiec go targac pod gore.. Porównujemy z kierowca rozne parametry naszych busiów i robi sie nam bardzo tęskno, ze naszego przyjaciela tu nie ma z nami! Taki sam zapach, taki sam dzwiek! Na przeleczy sie okazuje, ze kierowca tu wcale nie jechal... Ze pojechał tylko dla nas, zeby nas podwieść.. Naprawde nie wiemy co powiedziec! Sa sytuacje, ktore po prostu zwalają czlowieka z nog..
Osiedlamy sie u Aweda, przy jednej z knajp pod przełęczą.
Stoi tu najprawdziwsze UFO!
Statek kosmiczny z tematycznymi malowidłami wewnatrz, wyscielony dywanem! Tu bedziemy spac, ze wzrokiem wbitym w galaktyki, pod czujnych okiem panow w skafandrach.
Przyknajpowy kibelek- duzy, przestronny, zamieszkały przez ptaki.
Widok z okna.
Wieczorem przyjezdza Awed z kumplami i domową wodka. Gawędzimy o zyciu, jak to zawsze w takich momentach. Co ciekawe w imprezie uczestniczy tez zaocznie dodatkowa osoba- przyjaciel gospodarza, ktory jest w szpitalu po powaznej operacji. Nie ma go osobiscie ale caly czas jest wsrod nas- podajemy sobie z rąk do rąk telefon i caly czas ktos z nas z nim rozmawia.
Gdy domowy specyfik sie konczy, ktorys ze znajomych wyciaga wódke “diengi”. W ich korkach zawsze siedza pieniądze. Zwykle 50 rubli. Ponoc czasem zdarzają sie wieksze nominały, acz nikt ze wspolbiesiadnikow osobiscie na takie nie trafil.
Do snu ukladnamy sie pozno. Nawet nie wiem, ktora jest godzina. Spi sie cudownie- klimatycznie, ciepło i zacisznie.
Nocą odwiedza nas mysz. Najpierw szelesci w workach, potem dobiera sie do jedzenia i wcina nam pół sera. Wieszamy wiec żarcie u sufitu. Zostawiam myszorkowi troche sera, odkrawam kawałek, ktory i tak jest pogryziony. Stworzenie jednak jest bezczelne. Ser wciąga a potem probuje podgryzac ręke toperza! Budzą go małe ząbki skubiace palec, jakby chciała sprawdzic “to sie nada na kolacje czy sie nie nada?”
Rano idziemy na wycieczke na pobliskie stepowe gorki. Sa tam owce, krowy, cykady i suche trawy skrzypiące pod butami. Dominuje kolor płowy.
A na górach nieopodal zdecydowanie prym wiedzie brąz!
Mijamy jakas niemiecką doswiadczalną hodowle lasu za drutem kolczastym, ktora chyba im sie z lekka nie udala
Mini wąwoz wije sie przeciwleglym zboczem. Widac dokladnie, ze w rozpadlinie jest woda!
Fajna droga.. Idealna pod niwe!
Sprzet prawdziwego turysty! Klapek i parasola niestety nie mielismy
Wyłazimy na jakis szczyt. Ale jakos nic nam sie nie zgadza. Ani Spitaka nie mozemy wypatrzec (a chyba powinno byc widac miasto), sa tylko jakies rozrzucone po stepach spore wsie, ktore nijak przystaja do mojej mapy.
Alternatywnej drogi przez przełęcz Spitak tez nigdzie nie widac. Moze jedno i drugie schowało sie za jakas gore…
Ale widoki sa ładne, wiatr owiewa nam pyszczki, słonko dogrzewa wiec jest bardzo miło!
Spotykamy rozne stworzenia. Nawet ich małe łapki niesamowicie chroboczą w wyschnietych na popiół trawach..
Wracamy na szaszłyki! A potem łapiemy stopa w strone Erewania tzn. łapie nam go babka z knajpy!
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Pudelek pisze:Ten nocleg w UFO to przypadkowy, czy mieliście jakieś namiary?
Mielismy namiar. Znajomy z fejsbukowej grupy o Armenii wrzucil w lipcu zdjecia stamtad.
Jak tylko to zobaczylam to wiedzialam ze MUSZE tam spac!
Ostatnio zmieniony 2017-10-28, 23:37 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Wracam sobie wlasnie z kibelka, gdzie przez okno podziwialam widoki na okoliczne gory, a tu nagle podchodzi do mnie jakis facet i wskazując na samochod mowi, ze moze nas podwiesc do Asztaraku. I bardzo przeprasza, ze nie moze do samego Erewania- pojechalby, czemu nie, ale akurat dzisiaj bardzo sie spieszy- na wieczor musi wrocic do Stepanawanu. I czy sie nie pogniewamy o to.. A ja stoje z otwarta gębą i nie wiem co powiedziec. Mielismy wlasnie zaczac łapac stopa w kierunku na Erewan. Zdarzalo sie nam, ze stop łapał sie sam gdy stalismy przy drodze lub szlismy nią. Ale zeby stop łapał mnie pod kiblem- to zdarzylo sie po raz pierwszy! Jak sie chwile potem okazuje za tym wszystkim stoi babeczka z knajpy. To ona zagadywała wszystkich krecacych sie nieopodal kierowcow- kto zabierze dwojke turystow do Erewania. I akurat Karen sie zgodził. Koleś studiował w Rosji. Za jego czasow nie bylo jeszcze szkoly wojskowej w Armenii- teraz juz ponoc jest. Po studiach wrocil i sluzy w roznych ormianskich placowkach. Pytam czy to dobra praca. Karen sie smieje: “To nie praca. To służba. A służba moze byc zła albo bardzo zła”. Ale ogolnie chyba jest zadowolony. Nie narzeka ani na finanse ani na kolegow z jednostki.
Karen caly czas nam cos opowiada o okolicy np. ze w Stepanawanie gdzie bylismy jest ogrod botaniczny, ktory zalozyl Polak. Tematy schodzą tez na jedzenie. Karen jest wielkim milosnikiem zupy hasz. Opowiada nam o niej jak o wielkim przysmaku. My mamy niezbyt dobre wspomnienia z nią zwiazane. Jedlismy to swinstwo 4 lata temu w knajpie nad jeziorem Kari i na samo wspomnienie zaczyna mnie mdlic. Nasz zołnierz nie przyjmuje do wiadomosci, ze komus to moglo nie smakowac. Takiej opcji nie ma. Moze bylo zle przyrzadzone? Jakby jego zona ugotowała to napewno bysmy byli zachwyceni. Bo haszem kazdy jest zauroczony. Tylko trzeba go gotowac cała noc a potem jest od rana.
W samochodzie jedzie tez z nami taka przemiła laleczka. Cały czas cieszy ryjek i kiwa główką w takt wyboistej drogi. Wreszcie spotkalam jakas bratnią dusze, ktora tak samo jak ja cieszy sie dziurawymi drogami!
Karen cały czas przeprasza, ze nie zawiezie nas do samego Erewania, ale nie da rady czasowo. W zamian za to pokaze nam kilka ciekawych miejsc w okolicy. Zatrzymujemy sie np. przy pomniku ormianskich liter. I znowu toperz wyszedl na jakiegos mutanta!
W tle majaczy bardzo dziwny krzyz, taki przestrzenny, zrobiony z setek małych krzyzy. To tez jest jakis pomnik, ale jakich dokladnie ofiar to juz zapomniałam
Potem odkrecamy na lewo od szosy i kierujemy sie przez wioski w strone klasztorku Saghmosavank.
Wlasnie trwają chrzciny wiec wokol światyni kręci sie sporo odswietnie ubranych osob. Co ciekawe- u nas zwykle do chrztu sie zanosi małe niemowlaki- tu dziecko ma juz conajmniej rok!
Ciemne wnetrza oswietlają tylko pełgające swiece.
Scienne malowidła.
Klasztorek jest polozony na brzegu kanionu rzeki Kasakh.
Stojac na brzegu wąwozu widac w oddali kolejny klasztorek- Hohanavank. Tez sie fajnie prezentuje, musimy sie tam wybrac niebawem!
Za wąwozem wyłania sie gora Ardyilor. Tzn tak jest podpisana na mojej mapie. Miejscowi uzywają innej nazwy, krotszej. Ara albo jakos tak.
Przy klasztorku jest poidełko z niesamowicie pyszną wodą! Chyba najsmaczniejsza woda w Armenii, jaka spotkalismy!
Z Karenem zegnamy sie na obwodnicy Asztaraku. Znow machamy. Miejsce dosyc słabe na łapanie stopa, bo wyglada jak zjazd z autostrady. Ale zatrzymuje sie trzecie auto- jakas elegancka limuzyna. W srodku podrozują trzy osoby zwiazane z miedzynarodową organizacja, ktora zajmuje sie m.in. kontrolą obiektow turystycznych. Oni dla odmiany nie lubią zupy hasz. Twierdzą, ze to dawniej byla potrawa zebraków, bo gotowało sie krowie nogi, a w ogole przywlekli ten przepis z krajow islamskich. I to jest skandal, ze takie paskudztwo uwaza sie za potrawe narodową Ormian! Opowiadają nam tez, ze 30 wrzesnia nad Sewanem jest “Swieto Ziemniaka” i związane z tym rozne festyny, koncerty, imprezy. Pomni tego, jak wygladalo podobne swieto na Mazurach, bardzo zalujemy, ze nas wtedy juz tu nie bedzie..
Ekipa oferuje sie podwiesc nas w Erewaniu nie tam gdzie oni jada, tylko tam gdzie my chcemy dotrzec. Ot tak z goscinnosci i dobrego serca. Niesamowitych ludzi czasem mozna spotkac!
Wysiadamy wiec w centrum. Robimy glupio, ale czasem czlowiek popelnia błędy. My tym razem uleglismy namowom i reklamie Dwa tygodnie temu jechalismy do Stepanawanu z dosc sympatycznym taksowkarzem, Wartanem. I on nam opowiadal, ze oprocz jezdzenia taksowka prowadzi hostel w centrum. I ze jest tam miło, tanio i wygodnie. Ze bardzo nas tam zaprasza - jakbysmy kiedys chcieli nocowac w Erewaniu. Ze wieczorem sobie siądziemy razem z winkiem i pogadamy. Ze nieraz organizuje dla turystow wycieczki pod Erewan, sladem roznych mniej znanych klasztorkow. Wymienia kilka nazw wiosek - tak sie sklada, ze tam nie bylismy. No wiec gdy jestesmy w tym Erewaniu to postanawiamy poszukac owych wartanowych kwater i sie tam sie osiedlic. Cos nam zaczyna nie grac, gdy dzwonimy do Wartana a on podaje nazwe inna niz wtedy w taksowce. Albo nam sie pomylilo? Raczej nie - tamtą nazwe zapomnialam, a ten hostel nazywa sie ku czci wynalazcy radzieckiej bomby wodorowej wiec raczej bym zapamietala Wartana akurat nie ma w hostelu, jest w trasie. Wpadnie do nas wieczorem na chwilke. Juz na ulicy podbiega do nas jakis gość - i prowadzi do budynku a potem na piętro, twierdzac ze wszystko jest juz dla nas przygotowane. Hostel jak sie okazuje nie jest Wartana, tylko jego kumpla i wlasnie to ow kumpel dosc nachalnie zgarnął nas z ulicy. Ceny okazują sie sporo wyzsze niz wynikało z rozmowy 2 tygodnie temu. Za nocleg w klaustrofobicznej zbiorowce chca tu 50 zl od osoby. Pokazują nam jakies łozka, na których mamy spac, wychwalając miekkosc materacy i podniecajac sie jakie one sa nowe. Moją uwage raczej zwraca to, ze pokoj jest przejsciowy, ciągle ktos łazi w te i wewte, drzwi sa potwierane, przeciąg łeb urywa i nie bardzo jest nawet gdzie postawic plecaki. Ustawiajac je przy łózku albo calkowicie blokujemy przejscie przez pokoj, albo dojscie do sąsiednich łóżek. Wszyscy inni lokatorzy mają mikroskopijne plecaczki, bo kazdy szanujacy sie mieszkaniec hostelu lata tanimi liniami. Juz jakis dwoch kolesi cmoka - “co wy macie w tych placakach, zabierzcie je gdzies stad, przejsc sie nie da”. Gospodarz jest straszliwie natrętny, po raz dziesiaty proponuje nam prysznic, hasło do wifi i kawe- i wszedzie za nami łazi- nawet na balkon czy na schody, gdzie probujemy sie choc na sekunde odosobnic.. Chcemy usiasc na chwile w ciszy i odsapnąc, ogarnac sie , pomyslec co dalej. Ale tu nie ma takiej opcji. Koles nie rozumie, ze nie mamy zwyczaju prysznicowac sie o 17, nie mamy laptopa i nie mamy ochoty na goracą kawe w upał. Do kibla nie mozna sie dostac bo ktos sie akurat prysznicuje a wychodka nie przewidzieli Juz widze jak sie da wysikac rano lub wieczorem. Ale gospodarz chce pokazac drugi prysznic (bez kibla) i prawie przemocą właczyc mi wifi na telefonie. Wyciagam wiec moją Nokie 3310, wiec przynajmniej z wifi mi odpuszcza. Jest tez aneks kuchenny, gdzie kłębią sie jakies dzikie stada turystow, z grzecznie na rozkaz umytymi własnie włosami, trykając sie laptopami i popijajac kawe. Prac mozna tylko w pralce. Recznie nie wolno. Poza tym i tak nie bardzo jest gdzie rozwiesic. Co za siedlisko absurdu! Pewnie juz kiedys o tym pisalam, ale wyjatkowo nie znosze obiektow noclegowych zwanych hostelami, bo oferują zwykle ceny zupelnie nieadekwatne do wygod i klimaty, ktore calkowicie nas nie kręcą. Plujemy se w brode, ze dalismy sie tak omamic i wkrecic! Bo przeciez mamy dobre, sprawdzone miejsce noclegowe w Erewaniu- ale chcielismy poznac cos nowego. No to poznalismy…
Łapiemy nasze, niezgodne z hostelowymi standardami plecaki (ktore jakis dwoch anglojezycznych kolesi probuje upchac gdzies w kącie) i pospiesznie sie ewakuujemy, mimo ze koles krzyczy za nami “Ale jak to? Mamy nowe materace, prysznic, wifi i kawe!”. Łapiemy jakiegos taksiarza i “Do Stiopy!!!!”. Mamy tylko nadzieje, ze Stiopa zyje, nie wyjechal i dalej prowadzi swoj biznes - przez trzy lata moglo sie sporo zmienic. Juz ciemnieje za oknem.. Kierowca o imieniu Artak umie sporo powiedziec po polsku. A rozumie prawie wszystko! Fajnie tak sobie z kims normalnie pogadac! Opowiada jak w latach 90 tych mieszkał w Łomzy, zajmowal sie handlem, nawet z jakas Polką krecil. Myslal, ze zostanie na stałe. Ale pobił sie z jakims kolesiem i został deportowany. Wyrobil wiec nowy paszport i wracal jeszcze kilkukrotnie do Polski, ale prawa stałego pobytu juz wtedy nie dawali. Narzeczona w miedzyczasie miała juz dziecko z innym. Z pracą tez sie juz nie kleiło tak dobrze jak niegdys. Wrocil wiec do Erewania. Ale Polske mimo wszystko miło wspomina. Ot błedy i przygody młodosci a wspomnien na cale zycie! Szkoda, ze jazda trwa tak krotko, bo jeszcze duzo bysmy uslyszeli o bazarach, knajpach, melinach, imprezach, dyskotekach i giełdach samochodowych polnocno-wschodniej Polski!
Romik zwany Stiopą (ale tego przydomka nie lubi) dalej jest gdzie byl. I nawet nas poznał! Ponoc nie czesto Polacy tu zagladaja to i pamieta. Tu za nizsza cene mamy pokoj z łazienka, kiblem, telewizorem, klimą i dystrybutorem z wodą. I przede wszystkim z zamykanymi drzwiami, miejscem na plecaki i swietym spokojem. Robimy pranie i obwieszamy nim cały pokoj- sa tez sznurki na dworze ale akurat zaczelo padac! Po raz pierwszy chyba od pól roku w Armenii! Juz wiadomo co trzeba zrobic, zeby nie bylo suszy! Buba musi wyprac spodnie, koszule i polar! Wtedy deszcz gwarantowany!
Nigdy nie zrozumiem fenomenu hosteli i bulenia grubej kasy za ciasnote, kociokwik i ciagle zajety kibel. A zagraniczni turysci ciągną tam jak muchy na lep. Ale ja wielu rzeczy nie rozumiem...
Nasze spokojne i miłe lokum niedaleko dworca autobusowego Kilikia.
A to gdzies z dzielnicy nieopodal. Jedna z wielu rzeczy, ktore uwielbiam na wschodzie - plątanina i totalna anarchia kablowisk!
cdn
Karen caly czas nam cos opowiada o okolicy np. ze w Stepanawanie gdzie bylismy jest ogrod botaniczny, ktory zalozyl Polak. Tematy schodzą tez na jedzenie. Karen jest wielkim milosnikiem zupy hasz. Opowiada nam o niej jak o wielkim przysmaku. My mamy niezbyt dobre wspomnienia z nią zwiazane. Jedlismy to swinstwo 4 lata temu w knajpie nad jeziorem Kari i na samo wspomnienie zaczyna mnie mdlic. Nasz zołnierz nie przyjmuje do wiadomosci, ze komus to moglo nie smakowac. Takiej opcji nie ma. Moze bylo zle przyrzadzone? Jakby jego zona ugotowała to napewno bysmy byli zachwyceni. Bo haszem kazdy jest zauroczony. Tylko trzeba go gotowac cała noc a potem jest od rana.
W samochodzie jedzie tez z nami taka przemiła laleczka. Cały czas cieszy ryjek i kiwa główką w takt wyboistej drogi. Wreszcie spotkalam jakas bratnią dusze, ktora tak samo jak ja cieszy sie dziurawymi drogami!
Karen cały czas przeprasza, ze nie zawiezie nas do samego Erewania, ale nie da rady czasowo. W zamian za to pokaze nam kilka ciekawych miejsc w okolicy. Zatrzymujemy sie np. przy pomniku ormianskich liter. I znowu toperz wyszedl na jakiegos mutanta!
W tle majaczy bardzo dziwny krzyz, taki przestrzenny, zrobiony z setek małych krzyzy. To tez jest jakis pomnik, ale jakich dokladnie ofiar to juz zapomniałam
Potem odkrecamy na lewo od szosy i kierujemy sie przez wioski w strone klasztorku Saghmosavank.
Wlasnie trwają chrzciny wiec wokol światyni kręci sie sporo odswietnie ubranych osob. Co ciekawe- u nas zwykle do chrztu sie zanosi małe niemowlaki- tu dziecko ma juz conajmniej rok!
Ciemne wnetrza oswietlają tylko pełgające swiece.
Scienne malowidła.
Klasztorek jest polozony na brzegu kanionu rzeki Kasakh.
Stojac na brzegu wąwozu widac w oddali kolejny klasztorek- Hohanavank. Tez sie fajnie prezentuje, musimy sie tam wybrac niebawem!
Za wąwozem wyłania sie gora Ardyilor. Tzn tak jest podpisana na mojej mapie. Miejscowi uzywają innej nazwy, krotszej. Ara albo jakos tak.
Przy klasztorku jest poidełko z niesamowicie pyszną wodą! Chyba najsmaczniejsza woda w Armenii, jaka spotkalismy!
Z Karenem zegnamy sie na obwodnicy Asztaraku. Znow machamy. Miejsce dosyc słabe na łapanie stopa, bo wyglada jak zjazd z autostrady. Ale zatrzymuje sie trzecie auto- jakas elegancka limuzyna. W srodku podrozują trzy osoby zwiazane z miedzynarodową organizacja, ktora zajmuje sie m.in. kontrolą obiektow turystycznych. Oni dla odmiany nie lubią zupy hasz. Twierdzą, ze to dawniej byla potrawa zebraków, bo gotowało sie krowie nogi, a w ogole przywlekli ten przepis z krajow islamskich. I to jest skandal, ze takie paskudztwo uwaza sie za potrawe narodową Ormian! Opowiadają nam tez, ze 30 wrzesnia nad Sewanem jest “Swieto Ziemniaka” i związane z tym rozne festyny, koncerty, imprezy. Pomni tego, jak wygladalo podobne swieto na Mazurach, bardzo zalujemy, ze nas wtedy juz tu nie bedzie..
Ekipa oferuje sie podwiesc nas w Erewaniu nie tam gdzie oni jada, tylko tam gdzie my chcemy dotrzec. Ot tak z goscinnosci i dobrego serca. Niesamowitych ludzi czasem mozna spotkac!
Wysiadamy wiec w centrum. Robimy glupio, ale czasem czlowiek popelnia błędy. My tym razem uleglismy namowom i reklamie Dwa tygodnie temu jechalismy do Stepanawanu z dosc sympatycznym taksowkarzem, Wartanem. I on nam opowiadal, ze oprocz jezdzenia taksowka prowadzi hostel w centrum. I ze jest tam miło, tanio i wygodnie. Ze bardzo nas tam zaprasza - jakbysmy kiedys chcieli nocowac w Erewaniu. Ze wieczorem sobie siądziemy razem z winkiem i pogadamy. Ze nieraz organizuje dla turystow wycieczki pod Erewan, sladem roznych mniej znanych klasztorkow. Wymienia kilka nazw wiosek - tak sie sklada, ze tam nie bylismy. No wiec gdy jestesmy w tym Erewaniu to postanawiamy poszukac owych wartanowych kwater i sie tam sie osiedlic. Cos nam zaczyna nie grac, gdy dzwonimy do Wartana a on podaje nazwe inna niz wtedy w taksowce. Albo nam sie pomylilo? Raczej nie - tamtą nazwe zapomnialam, a ten hostel nazywa sie ku czci wynalazcy radzieckiej bomby wodorowej wiec raczej bym zapamietala Wartana akurat nie ma w hostelu, jest w trasie. Wpadnie do nas wieczorem na chwilke. Juz na ulicy podbiega do nas jakis gość - i prowadzi do budynku a potem na piętro, twierdzac ze wszystko jest juz dla nas przygotowane. Hostel jak sie okazuje nie jest Wartana, tylko jego kumpla i wlasnie to ow kumpel dosc nachalnie zgarnął nas z ulicy. Ceny okazują sie sporo wyzsze niz wynikało z rozmowy 2 tygodnie temu. Za nocleg w klaustrofobicznej zbiorowce chca tu 50 zl od osoby. Pokazują nam jakies łozka, na których mamy spac, wychwalając miekkosc materacy i podniecajac sie jakie one sa nowe. Moją uwage raczej zwraca to, ze pokoj jest przejsciowy, ciągle ktos łazi w te i wewte, drzwi sa potwierane, przeciąg łeb urywa i nie bardzo jest nawet gdzie postawic plecaki. Ustawiajac je przy łózku albo calkowicie blokujemy przejscie przez pokoj, albo dojscie do sąsiednich łóżek. Wszyscy inni lokatorzy mają mikroskopijne plecaczki, bo kazdy szanujacy sie mieszkaniec hostelu lata tanimi liniami. Juz jakis dwoch kolesi cmoka - “co wy macie w tych placakach, zabierzcie je gdzies stad, przejsc sie nie da”. Gospodarz jest straszliwie natrętny, po raz dziesiaty proponuje nam prysznic, hasło do wifi i kawe- i wszedzie za nami łazi- nawet na balkon czy na schody, gdzie probujemy sie choc na sekunde odosobnic.. Chcemy usiasc na chwile w ciszy i odsapnąc, ogarnac sie , pomyslec co dalej. Ale tu nie ma takiej opcji. Koles nie rozumie, ze nie mamy zwyczaju prysznicowac sie o 17, nie mamy laptopa i nie mamy ochoty na goracą kawe w upał. Do kibla nie mozna sie dostac bo ktos sie akurat prysznicuje a wychodka nie przewidzieli Juz widze jak sie da wysikac rano lub wieczorem. Ale gospodarz chce pokazac drugi prysznic (bez kibla) i prawie przemocą właczyc mi wifi na telefonie. Wyciagam wiec moją Nokie 3310, wiec przynajmniej z wifi mi odpuszcza. Jest tez aneks kuchenny, gdzie kłębią sie jakies dzikie stada turystow, z grzecznie na rozkaz umytymi własnie włosami, trykając sie laptopami i popijajac kawe. Prac mozna tylko w pralce. Recznie nie wolno. Poza tym i tak nie bardzo jest gdzie rozwiesic. Co za siedlisko absurdu! Pewnie juz kiedys o tym pisalam, ale wyjatkowo nie znosze obiektow noclegowych zwanych hostelami, bo oferują zwykle ceny zupelnie nieadekwatne do wygod i klimaty, ktore calkowicie nas nie kręcą. Plujemy se w brode, ze dalismy sie tak omamic i wkrecic! Bo przeciez mamy dobre, sprawdzone miejsce noclegowe w Erewaniu- ale chcielismy poznac cos nowego. No to poznalismy…
Łapiemy nasze, niezgodne z hostelowymi standardami plecaki (ktore jakis dwoch anglojezycznych kolesi probuje upchac gdzies w kącie) i pospiesznie sie ewakuujemy, mimo ze koles krzyczy za nami “Ale jak to? Mamy nowe materace, prysznic, wifi i kawe!”. Łapiemy jakiegos taksiarza i “Do Stiopy!!!!”. Mamy tylko nadzieje, ze Stiopa zyje, nie wyjechal i dalej prowadzi swoj biznes - przez trzy lata moglo sie sporo zmienic. Juz ciemnieje za oknem.. Kierowca o imieniu Artak umie sporo powiedziec po polsku. A rozumie prawie wszystko! Fajnie tak sobie z kims normalnie pogadac! Opowiada jak w latach 90 tych mieszkał w Łomzy, zajmowal sie handlem, nawet z jakas Polką krecil. Myslal, ze zostanie na stałe. Ale pobił sie z jakims kolesiem i został deportowany. Wyrobil wiec nowy paszport i wracal jeszcze kilkukrotnie do Polski, ale prawa stałego pobytu juz wtedy nie dawali. Narzeczona w miedzyczasie miała juz dziecko z innym. Z pracą tez sie juz nie kleiło tak dobrze jak niegdys. Wrocil wiec do Erewania. Ale Polske mimo wszystko miło wspomina. Ot błedy i przygody młodosci a wspomnien na cale zycie! Szkoda, ze jazda trwa tak krotko, bo jeszcze duzo bysmy uslyszeli o bazarach, knajpach, melinach, imprezach, dyskotekach i giełdach samochodowych polnocno-wschodniej Polski!
Romik zwany Stiopą (ale tego przydomka nie lubi) dalej jest gdzie byl. I nawet nas poznał! Ponoc nie czesto Polacy tu zagladaja to i pamieta. Tu za nizsza cene mamy pokoj z łazienka, kiblem, telewizorem, klimą i dystrybutorem z wodą. I przede wszystkim z zamykanymi drzwiami, miejscem na plecaki i swietym spokojem. Robimy pranie i obwieszamy nim cały pokoj- sa tez sznurki na dworze ale akurat zaczelo padac! Po raz pierwszy chyba od pól roku w Armenii! Juz wiadomo co trzeba zrobic, zeby nie bylo suszy! Buba musi wyprac spodnie, koszule i polar! Wtedy deszcz gwarantowany!
Nigdy nie zrozumiem fenomenu hosteli i bulenia grubej kasy za ciasnote, kociokwik i ciagle zajety kibel. A zagraniczni turysci ciągną tam jak muchy na lep. Ale ja wielu rzeczy nie rozumiem...
Nasze spokojne i miłe lokum niedaleko dworca autobusowego Kilikia.
A to gdzies z dzielnicy nieopodal. Jedna z wielu rzeczy, ktore uwielbiam na wschodzie - plątanina i totalna anarchia kablowisk!
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Dzis jedziemy do klasztorku Hohannavank (Ohanavan), ktory wypatrzylismy wczoraj stojąc na brzegu wąwozu. Jedziemy taksówka. Wydostanie sie z miasta wielkosci Erewania stopem lub marszrutką w kierunku małej wsi jest czyms czego ogarnąc nie potrafie. A przynajmniej zajmuje tyle czasu i energii, ze mi sie po prostu nie chce.. Z normalnym powrotem do duzego miasta oczywiscie nie ma juz zwykle zadnego problemu!
Hohannavank jest jednym z sympatyczniejszych klasztorkow jakie widziałam w Armenii. Stoi na skraju wąwozu. Kamienie, z ktorych został zbudowany mają lekko pomaranczowy odcien.
W srodku pełno jest roznych rzezb, kolumn, tajnych przejsc, malutnich kaplic czy schowkow o nieznanych nam przeznaczeniu.
Chaczkary o ciepłych, lekko cieniowanych kolorach..
Jest okno w ksztalcie aniołka.
Scienne napisy, malunki i płaskorzezby.
Obłe nagrobki porosłe porostami.
Wszystko pełga w swietle swiec.
Zapora antybubowa
Kamienie w scianach sa numerowane. Wyglada na to, ze klasztorek byl niedawno remontowany. Potwierdzają to stare zdjecia, gdzie jego stan jest duzo mocniej zruinowany. Naprawde jestem pełna podziwu dla takiej rekonstrukcji- gdzie budynek po niej nadal wyglada jak stary i pokryty patyną!
Bramka, pod ktora troche sie boimy przejsc
Z brzegu wąwozu dostrzegamy kolejny kosciołek a raczej kamienną, czesciowo tylko zadaszona ruine. Połozona jest gdzies w polowie drogi miedzy Hohannavankiem a Saghmosavankiem gdzie bylismy wczoraj.
Idziemy tam przez wioske, mijajac miedzy innymi niwe przerobioną na pick-upa!
Z pół godziny kluczymy wsrod wiejskich uliczek, wysokich murów okalających posesje, zelaznych bram, zza ktorych czesto plynie skoczna muzyka. Dzis jest chyba jakies swieto, wiec cała wies sie bawi. Kto sie nie bawi w domu - ten pakuje sie w auto i rusza w strone Erewania albo biesiadek na przyrodzie. Upatrzony kosciolek musimy sobie znalezc sami. Jakiekolwiek proby pytania koncza sie polecaniem trasy dotarcia do jednego z dwoch okolicznych duzych klasztorkow. W koncu sie udaje dotrzec na krawedz wąwozu w odpowiednim miejscu i nie odbic od zadnego płotu. Dach światyni jest czesciowo zawalony, a pozostale fragmenty porasta trawa.
Wnetrza zdobią rozne obrazki, rzezby, makatki oraz dzieła lokalnych tworcow.
Są rysunki...
A tu jakas metaloplastyka- Matka Boska o nieco dziwnych ustach...
Jest tez sporo mini klasztorkow z drewna czy blachy.
Sporo kamieni, z ktorych sa zbudowane sciany, jest pokrytych rzezbionymi krzyzami czy napisami. Na tym etapie ciezko ocenic czy powstaly przy budowie kosciola, czy umiescili je pozniej pielgrzymi lub zwiedzajacy.
Jedno z drzewek pełni tu specyficzna funkcje obrzędową. Kiedys w Goris miejscowi nam opowiadali, ze przywiazujac chustke czy tasiemke trzeba pomyslec zyczenie czy prosbe do Boga. Cos jak zapalanie swieczki w cerkwi. Acz ponoc chustek nie przywiazuje sie dziekczynnie, tzn. mozna, ale nie jest w zwyczaju.
W oddali fajnie sie przedstawia na tle skał Saghmosavank- klasztorek gdzie bylismy wczoraj!
Przy kosciele mozna tez napotkac znaczek komunistycznej Armenii- popularny na tablicach z dawnych czasow.
cdn
Hohannavank jest jednym z sympatyczniejszych klasztorkow jakie widziałam w Armenii. Stoi na skraju wąwozu. Kamienie, z ktorych został zbudowany mają lekko pomaranczowy odcien.
W srodku pełno jest roznych rzezb, kolumn, tajnych przejsc, malutnich kaplic czy schowkow o nieznanych nam przeznaczeniu.
Chaczkary o ciepłych, lekko cieniowanych kolorach..
Jest okno w ksztalcie aniołka.
Scienne napisy, malunki i płaskorzezby.
Obłe nagrobki porosłe porostami.
Wszystko pełga w swietle swiec.
Zapora antybubowa
Kamienie w scianach sa numerowane. Wyglada na to, ze klasztorek byl niedawno remontowany. Potwierdzają to stare zdjecia, gdzie jego stan jest duzo mocniej zruinowany. Naprawde jestem pełna podziwu dla takiej rekonstrukcji- gdzie budynek po niej nadal wyglada jak stary i pokryty patyną!
Bramka, pod ktora troche sie boimy przejsc
Z brzegu wąwozu dostrzegamy kolejny kosciołek a raczej kamienną, czesciowo tylko zadaszona ruine. Połozona jest gdzies w polowie drogi miedzy Hohannavankiem a Saghmosavankiem gdzie bylismy wczoraj.
Idziemy tam przez wioske, mijajac miedzy innymi niwe przerobioną na pick-upa!
Z pół godziny kluczymy wsrod wiejskich uliczek, wysokich murów okalających posesje, zelaznych bram, zza ktorych czesto plynie skoczna muzyka. Dzis jest chyba jakies swieto, wiec cała wies sie bawi. Kto sie nie bawi w domu - ten pakuje sie w auto i rusza w strone Erewania albo biesiadek na przyrodzie. Upatrzony kosciolek musimy sobie znalezc sami. Jakiekolwiek proby pytania koncza sie polecaniem trasy dotarcia do jednego z dwoch okolicznych duzych klasztorkow. W koncu sie udaje dotrzec na krawedz wąwozu w odpowiednim miejscu i nie odbic od zadnego płotu. Dach światyni jest czesciowo zawalony, a pozostale fragmenty porasta trawa.
Wnetrza zdobią rozne obrazki, rzezby, makatki oraz dzieła lokalnych tworcow.
Są rysunki...
A tu jakas metaloplastyka- Matka Boska o nieco dziwnych ustach...
Jest tez sporo mini klasztorkow z drewna czy blachy.
Sporo kamieni, z ktorych sa zbudowane sciany, jest pokrytych rzezbionymi krzyzami czy napisami. Na tym etapie ciezko ocenic czy powstaly przy budowie kosciola, czy umiescili je pozniej pielgrzymi lub zwiedzajacy.
Jedno z drzewek pełni tu specyficzna funkcje obrzędową. Kiedys w Goris miejscowi nam opowiadali, ze przywiazujac chustke czy tasiemke trzeba pomyslec zyczenie czy prosbe do Boga. Cos jak zapalanie swieczki w cerkwi. Acz ponoc chustek nie przywiazuje sie dziekczynnie, tzn. mozna, ale nie jest w zwyczaju.
W oddali fajnie sie przedstawia na tle skał Saghmosavank- klasztorek gdzie bylismy wczoraj!
Przy kosciele mozna tez napotkac znaczek komunistycznej Armenii- popularny na tablicach z dawnych czasow.
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Na ostatnie sniadanie idziemy do knajpki przy dworcu, bo sie okazuje, ze całe nasze jedzenie spleśniało. Zemsta myszy, ktorej zabralismy worek gdy spalismy w UFO czy jak? No i sie skonczylo, ze ani mysza nie zjadła ani my Knajpke prowadzi sympatyczny Gruzin o imieniu Siergiej. Zjadamy chaczapuri po adzarsku. Miejsce wyglada troche jak McDonald (takie plastikowe bistro) ale po chwili przestaje to przeszkadzac. Atmosfera przyjemna, niespieszna, stołują sie tu przewaznie miejscowi. I jest lane piwo!
Dzis pętamy sie w okolicach stadionu. Nie wiem czy okolica jest tu jakas niepewna, ale w blokach sa kraty w oknach nawet na 1 pietrze. A jedyne okno bez kraty jest rozbite
Zabudowa jest tu rozna, totalnie wymieszana, nowa, stara, mieszkalna, sakralna, imprezowa..
Jakas ogromna konstrukcja - ni to dzwig, ni to radar...
Spod stadionu, zarowno w strone centrum, jak i dworca Kilikia, idzie sie wzdluz duzych, ruchliwych drog. Pieszych tez sie kręci sporo. Ulica najpierw idzie wzdluz wąwozu a potem go przekracza mostem. Mieszkajac u Stiopy i chodzac do centrum przemierzalismy ten most wielokrotnie, zarowno w dzien jak i w nocy. Dzis jednak przykuwa nasz wzrok kilka rzeczy na dole wąwozu- gdzie nigdy nie bylismy. Jest drugi kamienny most, sa jakies jakby wloty do tuneli. Schodzimy zarastajacymi schodami. Wąwoz jest jakis dziwny. Jakby zapomniany. Powyzej śmigają szosami tysiace aut, jest ludne miasto pełne miejscowych i przyjezdnych a tu nagle pstryk! i wpadamy jakby w inny swiat. Wejscia do tuneli zatkane sa blachą. Nie podchodzimy jednak do nich bo na drodze stoi dwoch gosci, o niezbyt zachecajacych do poznakomienia wyrazach twarzy. Chyba nas nie dostrzegają, ich wzrok jest totalnie błędny. Wygladaja na totalnie zamroczonych, ktorzy utracili kontakt z otaczajaca rzeczywistoscia. Stoją bez ruchu jak manekiny. Albo ćpuny, albo jacys nienormalni. Obieramy wiec kierunek przeciwny. Kit z tunelami! W tym miejscu zaczynam żalowac po raz pierwszy, zesmy tu zlezli…
Dalej sa jakies oprzyrządowania zaglonionych kanałow. Mały kamienny most konczy sie kratą. Nie wiem dokad dalej prowadzi. Krata jest zamknieta na dobre.
Mijamy tez pożar. Nie wiem, ktory to juz w tegorocznej Armenii. Nie powinno nas to dziwic. Tylko, ze tu … pali sie jakby woda…
Wypływ rwącej rzeki zza zelaznej kraty.
Mijamy budynek jakby starej przepompowni gdzie jakas ekipa zrobila sobie imprezownie. Siedzą za stolem a ze srodka wyraznie wali bezdomnym. Ci nas akurat zauwazyli. Na ich twarzach rysuje sie ogromne zdumienie i jakby niedowierzanie. Nie czekamy na przyplyw kolejnych emocji u tej dziwnej ekipy i podązamy dalej płytowymi drogami. W strone wielkiego mostu. Moze tam uda sie wyjsc na powierzchnie i wrocic do Erewania, ktory znamy
Kolejne miejsce schadzek jest pod mostem. Tu chyba spotkania mają inny charakter bo wiszą trzy roznobarwne biustonosze.
W wąwozie jest jeden domek. Chyba zeskłotowany na dziko. Nie podchodzimy jednak do niego.
Gdybysmy byli wieksza ekipą - tak z 4-5 osob mozna by sie tu pokrecic dłuzej i kto wie co jeszcze napotkac. We dwojke raczej nie polecam eksploracji tego wąwozu.. Cieszymy sie, gdy znow jestesmy na mostowym chodniku wsrod ryku aut, z widokiem na Ararat, ktorego nie widac i fabryke koniaku Ten wąwoz to chyba pierwsze miejsce w Armenii, w ktorym czulismy sie naprawde nieswojo i oględnie mowiac “mało komfortowo” Acz trzeba przyznac, ze owo miejsce zapada w pamiec.
U dołu duzego mostu wisi tablica. “Most Pobiedy” , kiedy zostal zbudowany i nazwisko glownego inzyniera. Pozostale napisy zostały dokladnie skute. Zarowno ormianskie jak i rosyjskie. Wyglada na to, ze bylo tam jeszcze jedno nazwisko. Dlaczego? Tego nie wiemy. A bardzo bysmy sie chcieli dowiedziec!
Na skarpie wąwozu stoja budynki o stylach zroznicowanych.
Na dachu jednego z blokow jest chyba dobudowany cały domek. Nie mam pojecia jak to działalo- czy kazdy mogł osiedlic sie na dachu bloku i zbudowac tam sobie chalupe? Bardzo mnie ciekawi mechanizm powstawania takich dodatkowych pieter. Ciekawe tez jaki mają adres?
Na trasie z mostu w strone dworca autobusowego całe płoty sa udekorowane starymi zdjeciami ukazujacymi Erewan sprzed lat. Stara zabudowa centrum, ktora praktycznie cała zostala zrownana z ziemia, jakies targi, place, parady sprzed lat. Nawet chyba jakis tramwaj sie zalapal. Mnie najbardziej urzekło to zdjecie!
Szukamy tez hali targowej, gdzie ostatnio obkupilismy sie w pysznne łakocie! Patrzymy w mape, idziemy pod “hale targową” i... to nie jest to miejsce! Z zewnatrz wyglada jeszcze znosnie, ale w srodku to jest jakis market!
Nieopodsal trafiamy jednak na fajną, uliczną suszarnie wełny.
Wpadamy tez na meczet!! Wstyd przyznac, ale nie wiedzialam, ze w Erewaniu jest meczet… Ba! Bylam pewna, ze gdzie jak gdzie, ale w Armenii to nie ma zadnego meczetu!!! Meczet jednak jest i ma sie dobrze. Szok totalny!
Mozna go zwiedzac. Nalezy do mniejszosci iranskiej. Oprowadza nas po nim miła starsza pani. Zwracaja uwage ładne mozaiki na kopułach i scianach.
W srodku nie bardzo mozna robic zdjecia, ale babka pozwala na jedno "z biodra"
Przybył tez jakis bosonogi pielgrzym. Umył zakurzone nogi, napił sie z fontanny i napełnił skórzany bukłak. Z torby przerzuconej przez ramie wyjął kawałek chleba i z apetytem zjadł. Otrzepał z kurzu długie dredy i zwiazal w kucyk sznurkiem. Usiadł na ławce, odsapnął troche… po czym wyciągnał smartfon i zrobił sobie 10 roznych zdjec- "samojebek" z kija. Potem podłączył telefon kablem do laptopa i zaczał zapamietale walic w klawisze. Taaak…. Nawet koles z makatki nie wytrzymał
W koncu przypominamy sobie, ze nasza hala targowa byla zaraz obok obrzydliwego marketu "Taszir" gdzie bezskutecznie szukalismy butli gazowych. Tym sposobem docieramy juz bez problemu. Jak zwykle naszym zainteresowaniem cieszą sie głownie dwa rodzaje produktów - bakalie i domowe wódki owocowe. Niestety jestesmy ograniczeni wagą bagazu, wiecej niz 28 kg na osobe wziac nie mozemy. Pomni tez doswiadczen sprzed 3 lat (gdy zabrano nam na lotnisku alkohol w plastiku) przelewamy bimber do szklanych butelek (co oczywiscie wpływa na mase...) Nabywamy suszono-kandyzowane figi, gruszki, wisnie, czeresnie, brzoskwinie. Kurcze, czemu u nas tego nie ma? Jedynie daktyle sa u nas dobre, reszta takowych owocow jest sucha i twarda...
Z ostatnim półdniem jak zwykle nie wiemy za bardzo co zrobic. Włóczymy sie wiec bez celu po centrum, pijemy piwo przy fontannach, zagladamy na Wernisaż, mimo ze koszulek i magnesikow z Armenii mamy juz zatrzesienie. Na koniec zapodajemy do knajpy "Kaukaz" gdzie nażeramy sie po brzegi, coby nie musiec juz jesc na lotniskach, gdzie jest upiornie drogo i wszystko smakuje jak z kartonu.
Na lotnisku jestesmy koło 23. Czekaja nas upojne, dlugie godziny oczekiwania na samolot, ktory odlatuje o jak zwykle idiotycznej porze, chyba 5 rano. Ani to przeżuc ani wypluc.. ni czekac od wieczora, ni isc spac u Stiopy i przyjechac rano, ni siedziec w knajpach w centrum i potem szukac taksowek... Sprytny toperz przynajmniej ma ksiazke (ja nie mam tyle samozaparcia aby takie rzeczy dzwigac przez 2 tygodnie po górach...) Zeby nie umrzec z nudów kupiłam sobie w centrum dziwną gazete "Tajemnice CCCP" o ekspedycjach na opuszczone stacje kosmiczne, sekrecie mumii Lenina, Majaku- starszym bracie Czarnobyla, utajnionych tsunami niszczacych Kuryle czy rzekomym otruciu Andropowa Taki "Super Express" tylko tematyczny Siedzenia na lotniskach sa chyba specjalnie tak konstruowane aby nie dało sie na nich wygodnie spać - podłokietniki oddzielajace siedzenia, dziwne wyprofilowanie a wszystko zrobione z lodowatego metalu. Na podlodze spac sie nie da bo ciagle jezdza czyszczarki. Obkładam wiec ławke karimatami, swetrami i czym sie da.. Zwijajac sie w w jakas spirale udaje mi sie zasnac na okolo 3 godziny. Śnią mi sie jakies niesamowite rzeczy- tęczowe fale z koziołkujacymi wiewiórkami, zalewa do kiszonych ogórkow, z ktorej musze wydłubac fioletowy brokat czy murzynskie dziecko, ktoremu otwiera sie główke pilotem a w srodku sa lody pistacjowe.. Nie wiem czy to spowodowała lektura tej gazety, zwiniecie w korkociąg podczas snu czy moze w "Kaukazie" dodali do zarcia inne przyprawy niz zwykle??
Samolot jest oczywiscie opozniony. W Polsce przezywamy szok termiczny - ze slonecznych 35 stopni wpadamy w 8 stopni i siąpiący deszcz. Tegoroczne zakonczenie lata bylo wiec szybkie i brutalne.
Kolejna kaukaska przygoda przeszła do historii...
KONIEC
Dzis pętamy sie w okolicach stadionu. Nie wiem czy okolica jest tu jakas niepewna, ale w blokach sa kraty w oknach nawet na 1 pietrze. A jedyne okno bez kraty jest rozbite
Zabudowa jest tu rozna, totalnie wymieszana, nowa, stara, mieszkalna, sakralna, imprezowa..
Jakas ogromna konstrukcja - ni to dzwig, ni to radar...
Spod stadionu, zarowno w strone centrum, jak i dworca Kilikia, idzie sie wzdluz duzych, ruchliwych drog. Pieszych tez sie kręci sporo. Ulica najpierw idzie wzdluz wąwozu a potem go przekracza mostem. Mieszkajac u Stiopy i chodzac do centrum przemierzalismy ten most wielokrotnie, zarowno w dzien jak i w nocy. Dzis jednak przykuwa nasz wzrok kilka rzeczy na dole wąwozu- gdzie nigdy nie bylismy. Jest drugi kamienny most, sa jakies jakby wloty do tuneli. Schodzimy zarastajacymi schodami. Wąwoz jest jakis dziwny. Jakby zapomniany. Powyzej śmigają szosami tysiace aut, jest ludne miasto pełne miejscowych i przyjezdnych a tu nagle pstryk! i wpadamy jakby w inny swiat. Wejscia do tuneli zatkane sa blachą. Nie podchodzimy jednak do nich bo na drodze stoi dwoch gosci, o niezbyt zachecajacych do poznakomienia wyrazach twarzy. Chyba nas nie dostrzegają, ich wzrok jest totalnie błędny. Wygladaja na totalnie zamroczonych, ktorzy utracili kontakt z otaczajaca rzeczywistoscia. Stoją bez ruchu jak manekiny. Albo ćpuny, albo jacys nienormalni. Obieramy wiec kierunek przeciwny. Kit z tunelami! W tym miejscu zaczynam żalowac po raz pierwszy, zesmy tu zlezli…
Dalej sa jakies oprzyrządowania zaglonionych kanałow. Mały kamienny most konczy sie kratą. Nie wiem dokad dalej prowadzi. Krata jest zamknieta na dobre.
Mijamy tez pożar. Nie wiem, ktory to juz w tegorocznej Armenii. Nie powinno nas to dziwic. Tylko, ze tu … pali sie jakby woda…
Wypływ rwącej rzeki zza zelaznej kraty.
Mijamy budynek jakby starej przepompowni gdzie jakas ekipa zrobila sobie imprezownie. Siedzą za stolem a ze srodka wyraznie wali bezdomnym. Ci nas akurat zauwazyli. Na ich twarzach rysuje sie ogromne zdumienie i jakby niedowierzanie. Nie czekamy na przyplyw kolejnych emocji u tej dziwnej ekipy i podązamy dalej płytowymi drogami. W strone wielkiego mostu. Moze tam uda sie wyjsc na powierzchnie i wrocic do Erewania, ktory znamy
Kolejne miejsce schadzek jest pod mostem. Tu chyba spotkania mają inny charakter bo wiszą trzy roznobarwne biustonosze.
W wąwozie jest jeden domek. Chyba zeskłotowany na dziko. Nie podchodzimy jednak do niego.
Gdybysmy byli wieksza ekipą - tak z 4-5 osob mozna by sie tu pokrecic dłuzej i kto wie co jeszcze napotkac. We dwojke raczej nie polecam eksploracji tego wąwozu.. Cieszymy sie, gdy znow jestesmy na mostowym chodniku wsrod ryku aut, z widokiem na Ararat, ktorego nie widac i fabryke koniaku Ten wąwoz to chyba pierwsze miejsce w Armenii, w ktorym czulismy sie naprawde nieswojo i oględnie mowiac “mało komfortowo” Acz trzeba przyznac, ze owo miejsce zapada w pamiec.
U dołu duzego mostu wisi tablica. “Most Pobiedy” , kiedy zostal zbudowany i nazwisko glownego inzyniera. Pozostale napisy zostały dokladnie skute. Zarowno ormianskie jak i rosyjskie. Wyglada na to, ze bylo tam jeszcze jedno nazwisko. Dlaczego? Tego nie wiemy. A bardzo bysmy sie chcieli dowiedziec!
Na skarpie wąwozu stoja budynki o stylach zroznicowanych.
Na dachu jednego z blokow jest chyba dobudowany cały domek. Nie mam pojecia jak to działalo- czy kazdy mogł osiedlic sie na dachu bloku i zbudowac tam sobie chalupe? Bardzo mnie ciekawi mechanizm powstawania takich dodatkowych pieter. Ciekawe tez jaki mają adres?
Na trasie z mostu w strone dworca autobusowego całe płoty sa udekorowane starymi zdjeciami ukazujacymi Erewan sprzed lat. Stara zabudowa centrum, ktora praktycznie cała zostala zrownana z ziemia, jakies targi, place, parady sprzed lat. Nawet chyba jakis tramwaj sie zalapal. Mnie najbardziej urzekło to zdjecie!
Szukamy tez hali targowej, gdzie ostatnio obkupilismy sie w pysznne łakocie! Patrzymy w mape, idziemy pod “hale targową” i... to nie jest to miejsce! Z zewnatrz wyglada jeszcze znosnie, ale w srodku to jest jakis market!
Nieopodsal trafiamy jednak na fajną, uliczną suszarnie wełny.
Wpadamy tez na meczet!! Wstyd przyznac, ale nie wiedzialam, ze w Erewaniu jest meczet… Ba! Bylam pewna, ze gdzie jak gdzie, ale w Armenii to nie ma zadnego meczetu!!! Meczet jednak jest i ma sie dobrze. Szok totalny!
Mozna go zwiedzac. Nalezy do mniejszosci iranskiej. Oprowadza nas po nim miła starsza pani. Zwracaja uwage ładne mozaiki na kopułach i scianach.
W srodku nie bardzo mozna robic zdjecia, ale babka pozwala na jedno "z biodra"
Przybył tez jakis bosonogi pielgrzym. Umył zakurzone nogi, napił sie z fontanny i napełnił skórzany bukłak. Z torby przerzuconej przez ramie wyjął kawałek chleba i z apetytem zjadł. Otrzepał z kurzu długie dredy i zwiazal w kucyk sznurkiem. Usiadł na ławce, odsapnął troche… po czym wyciągnał smartfon i zrobił sobie 10 roznych zdjec- "samojebek" z kija. Potem podłączył telefon kablem do laptopa i zaczał zapamietale walic w klawisze. Taaak…. Nawet koles z makatki nie wytrzymał
W koncu przypominamy sobie, ze nasza hala targowa byla zaraz obok obrzydliwego marketu "Taszir" gdzie bezskutecznie szukalismy butli gazowych. Tym sposobem docieramy juz bez problemu. Jak zwykle naszym zainteresowaniem cieszą sie głownie dwa rodzaje produktów - bakalie i domowe wódki owocowe. Niestety jestesmy ograniczeni wagą bagazu, wiecej niz 28 kg na osobe wziac nie mozemy. Pomni tez doswiadczen sprzed 3 lat (gdy zabrano nam na lotnisku alkohol w plastiku) przelewamy bimber do szklanych butelek (co oczywiscie wpływa na mase...) Nabywamy suszono-kandyzowane figi, gruszki, wisnie, czeresnie, brzoskwinie. Kurcze, czemu u nas tego nie ma? Jedynie daktyle sa u nas dobre, reszta takowych owocow jest sucha i twarda...
Z ostatnim półdniem jak zwykle nie wiemy za bardzo co zrobic. Włóczymy sie wiec bez celu po centrum, pijemy piwo przy fontannach, zagladamy na Wernisaż, mimo ze koszulek i magnesikow z Armenii mamy juz zatrzesienie. Na koniec zapodajemy do knajpy "Kaukaz" gdzie nażeramy sie po brzegi, coby nie musiec juz jesc na lotniskach, gdzie jest upiornie drogo i wszystko smakuje jak z kartonu.
Na lotnisku jestesmy koło 23. Czekaja nas upojne, dlugie godziny oczekiwania na samolot, ktory odlatuje o jak zwykle idiotycznej porze, chyba 5 rano. Ani to przeżuc ani wypluc.. ni czekac od wieczora, ni isc spac u Stiopy i przyjechac rano, ni siedziec w knajpach w centrum i potem szukac taksowek... Sprytny toperz przynajmniej ma ksiazke (ja nie mam tyle samozaparcia aby takie rzeczy dzwigac przez 2 tygodnie po górach...) Zeby nie umrzec z nudów kupiłam sobie w centrum dziwną gazete "Tajemnice CCCP" o ekspedycjach na opuszczone stacje kosmiczne, sekrecie mumii Lenina, Majaku- starszym bracie Czarnobyla, utajnionych tsunami niszczacych Kuryle czy rzekomym otruciu Andropowa Taki "Super Express" tylko tematyczny Siedzenia na lotniskach sa chyba specjalnie tak konstruowane aby nie dało sie na nich wygodnie spać - podłokietniki oddzielajace siedzenia, dziwne wyprofilowanie a wszystko zrobione z lodowatego metalu. Na podlodze spac sie nie da bo ciagle jezdza czyszczarki. Obkładam wiec ławke karimatami, swetrami i czym sie da.. Zwijajac sie w w jakas spirale udaje mi sie zasnac na okolo 3 godziny. Śnią mi sie jakies niesamowite rzeczy- tęczowe fale z koziołkujacymi wiewiórkami, zalewa do kiszonych ogórkow, z ktorej musze wydłubac fioletowy brokat czy murzynskie dziecko, ktoremu otwiera sie główke pilotem a w srodku sa lody pistacjowe.. Nie wiem czy to spowodowała lektura tej gazety, zwiniecie w korkociąg podczas snu czy moze w "Kaukazie" dodali do zarcia inne przyprawy niz zwykle??
Samolot jest oczywiscie opozniony. W Polsce przezywamy szok termiczny - ze slonecznych 35 stopni wpadamy w 8 stopni i siąpiący deszcz. Tegoroczne zakonczenie lata bylo wiec szybkie i brutalne.
Kolejna kaukaska przygoda przeszła do historii...
KONIEC
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 17 gości