Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyk
- telefon 110
- Posty: 2046
- Rejestracja: 2014-09-20, 22:32
Pudelek pisze:Ten od papieru przynajmniej miał dobre chęci, a ten nawiedzony był tylko idiotą, w dodatku teraz robi z siebie ofiarę prawie prześladowania...
Przychylam się zdecydowanie ku opinii Dobromiła. Obydwa przypadki są przejawem debilizmu (głupoty).
Jeden powodowany "szlachetnością" pochylał się z zapalniczką nad kawałkiem obesranego papieru, drugi pragnąc się "odnaleźć" rozpalił ognisko.
Natomiast mieszanie do powyższego aspektu religijnego (pielgrzymi, nawiedzenie) jest dla mnie niezrozumiałe.
Masz jakieś twarde dowody naukowe (statystyki) na to , że uczestnicy w/w imprez są zdecydowanie nadreprezentatywni jako podpalacze śródziemnomorskich lasów czy zarośli makii ?
To nie ja zacząłem mieszać do tej tematyki aspekt religijny, tylko salezjański podpalacz w swoim liście do Adriana:
Teraz przynajmniej siedząc w pierdlu ma masę czasu na modlitwę, będzie jej potrzebował, bo i Polska Rodzina duża jest.
Z ofiary ratującej własne życie stałem się kryminalistą, terrorystą – podpalaczem. Odłączony od swojego kraju, języka, rodziny, bliskich i Kościoła (...) Wiem, że ma Pan całą Polskę na głowie i ogrom pracy na co dzień. Jestem za to niepowtarzalnie wdzięczny. Modlę się za Pana i całą Polską Rodzinę.
Teraz przynajmniej siedząc w pierdlu ma masę czasu na modlitwę, będzie jej potrzebował, bo i Polska Rodzina duża jest.
Ostatnio zmieniony 2017-10-12, 16:45 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Okolice Ochrydy (Охрид, alb. Ohër) to jedyne miejsce w Macedonii, gdzie można zetknąć się z masową turystyką. Co prawda w innych miejscach kraju pojawia się coraz więcej obcokrajowców, ale tylko tutaj ich ilość jest tak zauważalna.
Jezioro o nazwie takiej samej jak słynne miasto uznają za najstarsze w Europie i jedno z najstarszych na świecie. Woda jest krystalicznie czysta i nigdy nie zamarza. Nie potrzeba dostępu do morza przy takim akwenie.
Ośrodek należący do macedońskich skautów (Извиднички Центар Охрид) wypatrzyłem przed pierwszym przyjazdem do Macedonii. Wybór ten okazał się znakomity: miejsce oddalone jest od starówki Ochrydu o jakieś dwa kilometry. Posiadają własną plażę, moim zdaniem jedną z lepszych w okolicy. Działa bar (ten akurat się zmienił na minus razem z nowym dzierżawcą z wieczną miną wściekłego człowieka). Ale co najważniejsze - niemal wszyscy goście to Macedończycy lub Serbowie, innych cudzoziemców praktycznie nie widać. Jest swojsko i w umiarkowanych cenach.
Za pierwszym razem nocleg był w starej przyczepie kempingowej w której nie domykały się okna . Za drugim - blaszany barak w jakim często kwateruje się osoby po stracie dobytku. Tym razem luksus - własny pokój z łazienką! Aby jednak nie było tak światowo, to na początek okazało się, iż klucz nie pasuje do zamka w drzwiach. Pokój więc wymieniono (bo właściwego klucza nie szło odnaleźć ). W łazience nie leciała ciepła woda, okien nie szło otworzyć, przy kontaktach sterczały podejrzane kable, a daszek przy drzwiach miał spore dziury, ale i tak byliśmy zadowoleni.
Macedońskie śniadanie z albańskim serem kaszkawał (kupionym w sklepie hallal). Ser był pyszny, ale już nie trafiliśmy na drugi tak smaczny.
Przez większość dnia mamy dzień lenia, podobnie jak nad Jeziorem Szkoderskim. Niespodzianką są znajomi Teresy z pracy, którzy zajeżdżają do nas na krótkie odwiedziny w czasie podróży do Albanii. Tak im się spodobało, że nie chcieli jechać dalej .
Woda jest zimniejsza niż w Szkoderskim, co jest wynikiem chłodnego frontu, który przetoczył się nad całymi Bałkanami w przedostatnią noc. Nawet temperatura powietrza spadła lekko poniżej 30 stopni i wreszcie człowiek nie czuje się jak w piekarniku.
Ale swetra ściągać nie zamierzałem .
Zamiast kotów tym razem odwiedzał nas młody psiak.
Popołudniem postanowiliśmy przejść się do miasta. Najkrótsza droga jest niezbyt oficjalna...
Początkowo idzie się wysuszonymi nieużytkami.
Następnie wzdłuż jeziora mijając miejsca, gdzie zazwyczaj odpoczywają osoby z najbliższego osiedla.
Prawie kilometr zajmuje miejska plaża: kiedyś była podzielona płotami na mniejsze kawałki należące do osobnych ośrodków, teraz można przejść ją w całości. Czystość miesza się tu z wysypiskiem, a prywatny basen ze smrodem padłego psa.
Za płotem meczet z minaretem przypominającym latarnię morską. Muzułmanie stanowią tylko 1/5 ludności, a zamieszkują głównie peryferyjnego ubogie dzielnice.
Przed nami wzgórze Plaošnik na którym znajduje się twierdza oraz kilka świątyń, w tym ruiny najstarszej, wczesnochrześcijańskiej bazyliki. Zbocza od tej strony porasta iglasty las, a nad jeziorem lśnią malownicze klify.
Trochę wspinania po wyremontowanych chodnikach i możemy spojrzeć za siebie, na północ: miejska plaża, a na końcu zielonego cypla jest obóz pionierów.
Latarnie w stylu tradycyjnych ochrydzkich domów.
O historii Ochrydy napisano już bardzo wiele. Ludzie mieszkają tu podobno już 7 tysięcy lat. Ilirowie, Grecy, Rzymianie, Słowianie, Bizancjum, Turcy i wreszcie Jugosłowianie. Miasto miało szczęście, bo omijały je większe kataklizmy naturalne oraz niszczycielskie wojny, dlatego zachowało się w nim tak dużo zabytków i nie bez przyczyny zostało wpisane (wraz z jeziorem) na listę dziedzictwa UNESCO.
Zwiedzaliśmy je dokładnie kilka lat temu, dlatego teraz będzie tylko spacer w promieniach zmieniającego swe barwy słońca.
Cerkiew św. Jana Teologa z Kaneo jest najbardziej fotogenicznie położona i ujęcia tej świątyni można zobaczyć na większości folderów reklamujących Macedonię.
Późna pora ma ten duży plus, że nie ma już tłumów. Wcześniej kłębią się tutaj wycieczki, a śmiałkowie skaczą ze skał do wody.
Cerkiew postawiono w XIV-XV wieku, jednak przez kilka stuleci nie dbano o nią i freski są w dość kiepskim stanie. Zresztą, z tego co pamiętam, i tak niewiele było widać w ciemnym wnętrzu.
Idąc wysoko nad taflą wody widzimy w dole "plażę" jakiegoś hotelu.
W wąskich uliczkach stoją przedstawiciele socjalistycznej myśli technicznej.
Panorama starówki...
...i okolic portu.
Jednym z ciekawszych zabytków jest antyczny teatr. Wybudowali go Grecy około 200 lat p.n.e., potem wyremontowali Rzymianie. W Macedonii są jeszcze trzy inne starożytne teatry, ale tylko ten powstał w okresie hellenistycznym.
Niektórzy widzowie mieli stałe miejsca, które "rezerwowali" wyryciem swoich podpisów. Część tych autografów zachowała się do dzisiaj. Ciekawe co zostanie po naszych teatrach?
Górna Brama murów obronnych ciągnących się aż do twierdzy na górze. Wybudowana w X wieku, zapewne częściowo rekonstruowana.
Na wzgórzu, będącym przeciwwagą do cytadeli, stoją aż trzy cerkwie:
1) zwieńczona białą wieżą pod wezwaniem św. Dymitra z XIV wieku,
2) niewielka św. Konstantyna i Heleny z 1477 roku,
3) św. Bogurodzicy Perivleptos i Klimenta z 1295 roku. To jedna z cenniejszych w Ochrydzie, wzniesiona w bizantyjskim stylu. Jej freski są w ścisłej czołówce Bałkanów. Pamiętam, jak podczas wizyty wnętrza kasjerka szczerze przyznała, iż nie pozwalają robić w środku zdjęć, bo wtedy turyści nie chcą kupować pocztówek. Żadne tam wielkie sacrum.
Domy w charakterystycznym stylu ochrydzkim, niestety dość zaniedbane.
Między zabudowaniami widać odkrywkę archeologiczną, gdzie umieszczono kilka znalezionych w mieście antycznych mozaik.
Schodzimy w dół obok najważniejszego kościoła Ochrydy - cerkwi św. Zofii, dawnego soboru arcybiskupiego. Powstała w XI wieku, w okresie rządów tureckich do 1912 służyła jako meczet. Zakryte przez muzułmanów freski zaczęto odkrywać po II wojnie światowej i w swojej wielkości stanowią największy zespół malowideł cerkiewnych na całym globie.
Podobno w przeszłości Ochryda miała tyle kościołów, ile dni w roku. Nie wiem jaka liczba dotrwała do dzisiaj, lecz na pewno sporo.
Idziemy jeszcze niżej i wychodzimy na plaży miejskiej - ta też robi wrażenie swoją przestrzenią .
Centralny plac miasta z ogromną flagą i niemałym pomnikiem Klemensa Ochrydzkiego; arcybiskupa, apostoła, świętego oraz bohatera zarówno Macedonii jak i Bułgarii.
Imię Klemensa (Klimenta) nosi główny deptak. Składa się on jakby z dwóch części: pierwsza, na osi północ-południe, to sklepy z markowymi ciuchami, złotem i drogimi lokalami dla kasiastych turystów. Zawsze przemykaliśmy tędy bardzo szybko.
Na placu Republiki Kruszewskiej, na którym rośnie liczący ponad tysiąc lat platan, zmienia się charakter i kierunek na wschodnio-zachodni: to dawna turecka część miasta o orientalnym klimacie, gdzie ceny spadają, a robi się od razu bardziej swojsko.
Zamiast cerkwi występują meczety, m.in. Ali Paszy z 1573 roku, który przechodzi kompleksowy remont (i straszy zakazem fotografowania na... płocie!)...
Ukryty w podwórzu meczet Hadżi Torgut.
Stara zasada przy wybieraniu lokalu na posiłek brzmi, aby iść tam, gdzie jest najwięcej ludzi, a najlepiej miejscowych. Tym razem ją zignorowaliśmy i zasiedliśmy w knajpie, gdzie osób było niewiele.
Zamówiłem musakę, Teresa zupę rybną i sałatkę. Pychota! A butelka macedońskiego wina za niecałe 20 złotych... Czegoż chcieć więcej?
Na kemping będziemy wracać przez jeszcze bardziej peryferyjne dzielnice, gdzie biedę czuć namacalnie. Turyści chyba rzadko się tam zapuszczają, choć widać szyldy informujące o noclegach.
Po zmroku ulice nabierają dodatkowe kolorytu. Atrakcyjnego w czasie krótkiej wizyty, ale niekoniecznie przez całe życie.
Mniej kolorytu ma nocne przejście ciemną plażą bez żadnego światła . Choć to akurat moja wina, bo mogliśmy iść przez blokowiska, gdzie lampy działają.
Nocna Ochryda widziana z kempingu: największe światło to cerkiew Jana Kaneo nad urwiskiem.
Poranek znów słoneczny, choć trochę chłodny. Mimo to nad jeziorem zaczyna zbierać się mgiełka, świadcząca o rychłym wzroście temperatury. Albański brzeg ledwo widać.
A nam pora się zbierać w dalszą drogę...
Jezioro o nazwie takiej samej jak słynne miasto uznają za najstarsze w Europie i jedno z najstarszych na świecie. Woda jest krystalicznie czysta i nigdy nie zamarza. Nie potrzeba dostępu do morza przy takim akwenie.
Ośrodek należący do macedońskich skautów (Извиднички Центар Охрид) wypatrzyłem przed pierwszym przyjazdem do Macedonii. Wybór ten okazał się znakomity: miejsce oddalone jest od starówki Ochrydu o jakieś dwa kilometry. Posiadają własną plażę, moim zdaniem jedną z lepszych w okolicy. Działa bar (ten akurat się zmienił na minus razem z nowym dzierżawcą z wieczną miną wściekłego człowieka). Ale co najważniejsze - niemal wszyscy goście to Macedończycy lub Serbowie, innych cudzoziemców praktycznie nie widać. Jest swojsko i w umiarkowanych cenach.
Za pierwszym razem nocleg był w starej przyczepie kempingowej w której nie domykały się okna . Za drugim - blaszany barak w jakim często kwateruje się osoby po stracie dobytku. Tym razem luksus - własny pokój z łazienką! Aby jednak nie było tak światowo, to na początek okazało się, iż klucz nie pasuje do zamka w drzwiach. Pokój więc wymieniono (bo właściwego klucza nie szło odnaleźć ). W łazience nie leciała ciepła woda, okien nie szło otworzyć, przy kontaktach sterczały podejrzane kable, a daszek przy drzwiach miał spore dziury, ale i tak byliśmy zadowoleni.
Macedońskie śniadanie z albańskim serem kaszkawał (kupionym w sklepie hallal). Ser był pyszny, ale już nie trafiliśmy na drugi tak smaczny.
Przez większość dnia mamy dzień lenia, podobnie jak nad Jeziorem Szkoderskim. Niespodzianką są znajomi Teresy z pracy, którzy zajeżdżają do nas na krótkie odwiedziny w czasie podróży do Albanii. Tak im się spodobało, że nie chcieli jechać dalej .
Woda jest zimniejsza niż w Szkoderskim, co jest wynikiem chłodnego frontu, który przetoczył się nad całymi Bałkanami w przedostatnią noc. Nawet temperatura powietrza spadła lekko poniżej 30 stopni i wreszcie człowiek nie czuje się jak w piekarniku.
Ale swetra ściągać nie zamierzałem .
Zamiast kotów tym razem odwiedzał nas młody psiak.
Popołudniem postanowiliśmy przejść się do miasta. Najkrótsza droga jest niezbyt oficjalna...
Początkowo idzie się wysuszonymi nieużytkami.
Następnie wzdłuż jeziora mijając miejsca, gdzie zazwyczaj odpoczywają osoby z najbliższego osiedla.
Prawie kilometr zajmuje miejska plaża: kiedyś była podzielona płotami na mniejsze kawałki należące do osobnych ośrodków, teraz można przejść ją w całości. Czystość miesza się tu z wysypiskiem, a prywatny basen ze smrodem padłego psa.
Za płotem meczet z minaretem przypominającym latarnię morską. Muzułmanie stanowią tylko 1/5 ludności, a zamieszkują głównie peryferyjnego ubogie dzielnice.
Przed nami wzgórze Plaošnik na którym znajduje się twierdza oraz kilka świątyń, w tym ruiny najstarszej, wczesnochrześcijańskiej bazyliki. Zbocza od tej strony porasta iglasty las, a nad jeziorem lśnią malownicze klify.
Trochę wspinania po wyremontowanych chodnikach i możemy spojrzeć za siebie, na północ: miejska plaża, a na końcu zielonego cypla jest obóz pionierów.
Latarnie w stylu tradycyjnych ochrydzkich domów.
O historii Ochrydy napisano już bardzo wiele. Ludzie mieszkają tu podobno już 7 tysięcy lat. Ilirowie, Grecy, Rzymianie, Słowianie, Bizancjum, Turcy i wreszcie Jugosłowianie. Miasto miało szczęście, bo omijały je większe kataklizmy naturalne oraz niszczycielskie wojny, dlatego zachowało się w nim tak dużo zabytków i nie bez przyczyny zostało wpisane (wraz z jeziorem) na listę dziedzictwa UNESCO.
Zwiedzaliśmy je dokładnie kilka lat temu, dlatego teraz będzie tylko spacer w promieniach zmieniającego swe barwy słońca.
Cerkiew św. Jana Teologa z Kaneo jest najbardziej fotogenicznie położona i ujęcia tej świątyni można zobaczyć na większości folderów reklamujących Macedonię.
Późna pora ma ten duży plus, że nie ma już tłumów. Wcześniej kłębią się tutaj wycieczki, a śmiałkowie skaczą ze skał do wody.
Cerkiew postawiono w XIV-XV wieku, jednak przez kilka stuleci nie dbano o nią i freski są w dość kiepskim stanie. Zresztą, z tego co pamiętam, i tak niewiele było widać w ciemnym wnętrzu.
Idąc wysoko nad taflą wody widzimy w dole "plażę" jakiegoś hotelu.
W wąskich uliczkach stoją przedstawiciele socjalistycznej myśli technicznej.
Panorama starówki...
...i okolic portu.
Jednym z ciekawszych zabytków jest antyczny teatr. Wybudowali go Grecy około 200 lat p.n.e., potem wyremontowali Rzymianie. W Macedonii są jeszcze trzy inne starożytne teatry, ale tylko ten powstał w okresie hellenistycznym.
Niektórzy widzowie mieli stałe miejsca, które "rezerwowali" wyryciem swoich podpisów. Część tych autografów zachowała się do dzisiaj. Ciekawe co zostanie po naszych teatrach?
Górna Brama murów obronnych ciągnących się aż do twierdzy na górze. Wybudowana w X wieku, zapewne częściowo rekonstruowana.
Na wzgórzu, będącym przeciwwagą do cytadeli, stoją aż trzy cerkwie:
1) zwieńczona białą wieżą pod wezwaniem św. Dymitra z XIV wieku,
2) niewielka św. Konstantyna i Heleny z 1477 roku,
3) św. Bogurodzicy Perivleptos i Klimenta z 1295 roku. To jedna z cenniejszych w Ochrydzie, wzniesiona w bizantyjskim stylu. Jej freski są w ścisłej czołówce Bałkanów. Pamiętam, jak podczas wizyty wnętrza kasjerka szczerze przyznała, iż nie pozwalają robić w środku zdjęć, bo wtedy turyści nie chcą kupować pocztówek. Żadne tam wielkie sacrum.
Domy w charakterystycznym stylu ochrydzkim, niestety dość zaniedbane.
Między zabudowaniami widać odkrywkę archeologiczną, gdzie umieszczono kilka znalezionych w mieście antycznych mozaik.
Schodzimy w dół obok najważniejszego kościoła Ochrydy - cerkwi św. Zofii, dawnego soboru arcybiskupiego. Powstała w XI wieku, w okresie rządów tureckich do 1912 służyła jako meczet. Zakryte przez muzułmanów freski zaczęto odkrywać po II wojnie światowej i w swojej wielkości stanowią największy zespół malowideł cerkiewnych na całym globie.
Podobno w przeszłości Ochryda miała tyle kościołów, ile dni w roku. Nie wiem jaka liczba dotrwała do dzisiaj, lecz na pewno sporo.
Idziemy jeszcze niżej i wychodzimy na plaży miejskiej - ta też robi wrażenie swoją przestrzenią .
Centralny plac miasta z ogromną flagą i niemałym pomnikiem Klemensa Ochrydzkiego; arcybiskupa, apostoła, świętego oraz bohatera zarówno Macedonii jak i Bułgarii.
Imię Klemensa (Klimenta) nosi główny deptak. Składa się on jakby z dwóch części: pierwsza, na osi północ-południe, to sklepy z markowymi ciuchami, złotem i drogimi lokalami dla kasiastych turystów. Zawsze przemykaliśmy tędy bardzo szybko.
Na placu Republiki Kruszewskiej, na którym rośnie liczący ponad tysiąc lat platan, zmienia się charakter i kierunek na wschodnio-zachodni: to dawna turecka część miasta o orientalnym klimacie, gdzie ceny spadają, a robi się od razu bardziej swojsko.
Zamiast cerkwi występują meczety, m.in. Ali Paszy z 1573 roku, który przechodzi kompleksowy remont (i straszy zakazem fotografowania na... płocie!)...
Ukryty w podwórzu meczet Hadżi Torgut.
Stara zasada przy wybieraniu lokalu na posiłek brzmi, aby iść tam, gdzie jest najwięcej ludzi, a najlepiej miejscowych. Tym razem ją zignorowaliśmy i zasiedliśmy w knajpie, gdzie osób było niewiele.
Zamówiłem musakę, Teresa zupę rybną i sałatkę. Pychota! A butelka macedońskiego wina za niecałe 20 złotych... Czegoż chcieć więcej?
Na kemping będziemy wracać przez jeszcze bardziej peryferyjne dzielnice, gdzie biedę czuć namacalnie. Turyści chyba rzadko się tam zapuszczają, choć widać szyldy informujące o noclegach.
Po zmroku ulice nabierają dodatkowe kolorytu. Atrakcyjnego w czasie krótkiej wizyty, ale niekoniecznie przez całe życie.
Mniej kolorytu ma nocne przejście ciemną plażą bez żadnego światła . Choć to akurat moja wina, bo mogliśmy iść przez blokowiska, gdzie lampy działają.
Nocna Ochryda widziana z kempingu: największe światło to cerkiew Jana Kaneo nad urwiskiem.
Poranek znów słoneczny, choć trochę chłodny. Mimo to nad jeziorem zaczyna zbierać się mgiełka, świadcząca o rychłym wzroście temperatury. Albański brzeg ledwo widać.
A nam pora się zbierać w dalszą drogę...
Znowu nadszedł dzień, w którym przyjdzie nam spędzić wiele godzin w aucie. Chcemy przejechać odcinek z Jeziora Ochrydzkiego aż nad granicę serbsko-rumuńską na Dunaju. Według mapy to grubo ponad 500 kilometrów. Żadnego wielkiego zwiedzania nie mamy dziś w planach.
Mimo to już po chwili zatrzymujemy się na poboczu drogi Ochryda-Struga. Znajduje się tutaj cerkiew św. Erazma. Z zewnątrz wygląda jednak jak zwykły dom, w dodatku wstęp jest płatny (to, niestety, norma w Macedonii), więc postanawiamy skorzystać z opcji darmowej i odwiedzić położoną kilkaset metrów dalej kaplicę św. Katarzyny. Kaplica jest niewielka (zupełnie niepotrzebne są klucze, które otrzymaliśmy na dole), przyklejona do skały nad urwiskiem i samotnie modli się przy niej kobieta w czerni.
Główną atrakcją są widoki na jezioro. W dole widać zaś prace przy budowie drugiego pasa drogowego.
Brzegi Jeziora Ochrydzkiego są tutaj zarośnięte, zupełne przeciwieństwo plaży na obozie pionierów pod Ochrydą.
W Macedonii w ogóle sporo teraz budują, a raczej poszerzają: czasem dopiero zaczęli, a czasem widać już asfalt na nowej nitce. Można się spodziewać, że w niedalekiej przyszłości będzie można sporo skrócić czas podróży przez ten kraj.
Trochę czasu im jeszcze zajmie przeprawa przez góry - tam powstają zupełnie nowe odcinki dróg (autostrad?). Nawet sobie nie wyobrażam, ile kasy pochłoną prace w tak trudnym terenie...
Około 80% terenu Macedonii to góry i wyżyny. Jest się na co wspinać.
W okolicach Kičeva (Кичево) znów zaczynają się regiony zdominowane przez Albańczyków i muzułmanów. W niebo strzelają białe wieże minaretów.
Również cmentarze nie są wolne od narodowych demonstracji (a na horyzoncie nagie szczyty gór Bistra).
Oczywiście wiele miejscowości ma nazwy w różnych językach i alfabetach. Taki Trapčin Dol (Трапчин Дол) zamieszkuje 896 Albańczyków i... 2 Macedończyków. Tymczasem nazwy po albańsku nie ma, a przynajmniej nie w brzmieniu, które widnieje w internecie: Trapçidoll. Oprócz cyrylicy zastosowano transkrypcję na łacinę, a potem prawdopodobnie wstawiono wersję albańską według Macedończyków...
Potwierdza to inna wioska - Kolari (Колари). Albańczycy po swojemu nazywają miejscowość Kollarё, tymczasem tu widnieje nazwa Kollari. Ktoś dopisał "oryginalne" albańskie końcówki sprayem. Wygląda na to, że macedoński rząd forsuje macedonizację albańskich nazw miejscowości. Biorąc pod uwagę jak napięte są stosunki między dwiema największymi grupami narodowościowymi Republiki, to takie działanie jest tylko durnym dolewaniem oliwy do ognia. A mówimy o osadzie, gdzie Albańczycy stanowią 99,9% mieszkańców.
Ale dość o polityce. Przejechaliśmy między górami, potem przecięliśmy dolinę w której leży Kičevo, i znów się wspinamy, na skraju Parku Narodowego Mavrovo. Może nie sięgnęliśmy chmur, ale najwyższa dziś przełęcz Straża położona jest na wysokości 1212 metrów n.p.m.. Kawałek za nią zatrzymuję się, aby zrobić kilka zdjęć.
Zaczyna się zjazd w dół przerywany mijankami, ruchem wahadłowym i przeładowanymi tirami. Zbliżamy się ponownie do cywilizacji, więc ciężki sprzęt kursuje do fabryk i po wydobycie.
Gostivar (Гостивар, alb. Gostivari) ma już bardziej mieszane proporcje, bo Albańczyków jest jeszcze mniej niż połowa, choć ich procent cały czas rośnie. Do tego Turcy, Serbowie, Bośniacy i Romowie. Miasto może być ciekawe dla miłośników Alp, gdyż leży tu Mont Blanc .
Od tego miejsca prędkość jazdy się zwiększa, gdyż zaczyna się tu autostrada Matki Teresy. Nie jest tak dziurawa jak szpitale w Indiach, ale do standardów z naszej części Europy trochę jej brakuje. W Polsce jeszcze nie ma szosy im. Jana Pawła II, ale tunel Emilia już się pojawił kilka lat temu.
Skopje (Скопје) mijamy obwodnicą. Za stolicą wpadamy na kolejny remont, który ciągnie się przez wiele kilometrów. Oczywiście za ten burdel pobierane są normalne opłaty, żadnej ulgi. Skąd my to znamy?
Trochę czasu tracimy na bramkach. Sznury samochodów wykorzystuje wiadoma nacja, przeciskająca się między nimi w stylu Pan'da. Niedaleko granicy zatrzymujemy się na znanej nam stacji z uświnionymi kiblami. Wydaję ostatnie denary i oglądam wypaloną słońcem okolicę.
Po chwili jesteśmy na głównym, autostradowym przejściu granicznym. Kolejka spora, ale szybko idzie.
Oczywiście Cyganie też nie próżnują - wokół hasają panienki ślepiące różem, dzieciaki w różnym wieku, przeciska się facet z pacjentem na wózku. Jakiś gnojek przyczepił się do auta na włoskich blachach i biegnie za nim, waląc po szybach. W tym momencie wypadałoby szybę otworzyć, a gówniarzowi przemodelować szczękę.
Grupa na drugim pasie odpoczywa w cieniu po ciężkiej pracy.
Romska zapora kończy się dopiero blisko obiektów granicznych, gdzie już kręcą się funkcjonariusze. Choć oczywiście nie mam wątpliwości, że gdyby komuś zależało, to również można byłoby oczyścić teren położony kawałek dalej.
Odprawa macedońska poszła sprawnie. Teraz serbska. Niektórzy z poświęceniem oszczędzają paliwo.
Z Serbami jeszcze krócej: żadnego otwierania bagażnika i dziwnych pytań. Całość zajęła nam nieco ponad pół godziny, a więc bardzo przyzwoicie, jak na to przejście. Po niecałym tygodniu wracamy do Serbii.
Na zegarku minęła godzina 14-ta. Ale to dopiero 1/3 drogi.
Po serbskiej stronie odcinki autostrad (jeden świeżo wybudowany) przeplatają się ze zwykła drogą.
W Nišu (Ниш) odbijamy na wschód, następnie w boczny trakt z numerem 35. Od razu tracą się wszelkie inne auta na zagranicznych blachach. Przejeżdżamy przez mniej lub bardziej zapomniane miejscowości (w jednej nawet spadło kilka kropel deszczu) oraz wśród pasm górskich biegnących wzdłuż granicy z Bułgarią.
Dłuższy postój robimy tylko w mieście Zaječar (Зајечар), jednym z większych w tej części kraju. Chcemy wymienić walutę oraz zrobić jakieś zakupy na kolację. Dojazd do centrum stanowi małe wyzwanie wobec braku oznaczeń, ale kończy się sukcesem.
Zaječar ponad totalną przeciętność wyróżniają jedynie dwie rzeczy: położone w pobliżu ruiny rzymskiego kompleksu pałacowego Felix Romuliana (część zbiorów z wykopalisk można podziwiać w widocznym powyżej muzeum) oraz browaru produkującego piwo Zaječarsko. Ruiny kiedyś zwiedzałem i byłem lekko zawiedziony, bo spodziewałem się czegoś bardziej imponującego po obiekcie wpisanym na listę UNESCO. Natomiast piwo to standardowy sikacz, ale czego można się spodziewać po grupie Heinekena?
Główny plac miasta tętni życiem: dzieciaki gonią się i jeżdżą na rowerach, dorośli przesiadują na ławkach i lokalach. My nie mamy tego komfortu: jest już 18-ta, a to jeszcze nie koniec naszej podróży.
Kolejne kilkadziesiąt kilometrów to łata na łacie, ale nie spuszczam nogi z gazu, zwłaszcza, że ruch jest minimalny. Widać, że okolica szykuje się już powoli do snu.
Na nasz dzisiejszy nocleg wybrałem mikroskopijny kemping nad samym Dunajem, niedaleko Negotina. Problem z nim jest taki, iż to świeży obiekt i... nie do końca wiadomo, czy i jak w ogóle funkcjonuje . W dodatku ponoć ciężko do niego trafić...
Dalszy rozwój wypadków zdaje się potwierdzać te opinie: na skrzyżowaniu brak jakiegokolwiek drogowskazu do przybytku. Przejeżdżamy przez niewielką wioskę nad graniczną rzeką, zabudowania się kończą, droga zwęża... Nic, nic i nic. Już chciałem zawracać i nagle widzę bramę i napis "camping". Brama jest zamknięta, obiekt wygląda na nieczynny. No, ładnie... Mam pewien plan rezerwowy (który wiąże się z dalszą jazdą, albo spaniem na dziko), jednak postanawiam i tak zajrzeć do środka.
Pod domem stoi samochód, za drzwiami pali się światło. Wołam. Szczeka pies. Ktoś odpowiada. Wychodzi starszy facet w podkoszulku. "Tak, kemping działa, choć nie jest do końca wykończony. Ale oczywiście możecie zostać". Prysznic jest na dworze, kibelek (turecki) też. Jednak jest możliwość skorzystania z dobrodziejstw cywilizacji w domu gospodarza.
- Nie ma problemu - przekonuje. - Wchodźcie kiedy chcecie, ja mam mocny sen.
Uznaliśmy, że zaryzykujemy. Rozstawiam namiot i idę do faceta zapłacić. Na stole stoi już swojska rakija, wypijamy po kieliszku. Gospodarz mówi, że czasem pojawiają się u niego turyści, ale rzadko. Nie dziwię się, bo naprawdę trafić tu może jedynie osoba dobrze poinformowana. W przyszłości ma to się zmienić, bo na ogródku (które służy jako pole namiotowe), stoją już kabiny prysznicowe i toalety, ale to wszystko nie podłączone.
Największym plusem jest szopa położona tuż przy rzece. Taka sympatyczna graciarnia z kącikiem kuchennym, fotelami i stołem, gdzie można posiedzieć, zjeść, poczytać lub poimprezować. W towarzystwie kilku kociaków i jednego psa (drugi siedzi w kojcu).
Nie jedliśmy dziś obiadu, więc wyciągam jednorazowego grilla. Gospodarz sugerował, aby rozpalić ognisko, ale nie mam już na to sił.
Jeden z małych kotów jest tak natrętny, że nieustannie trzeba go odganiać. Próbuje nawet włazić na grill, nie przejmując się rozgrzanym materiałem. Na koniec prawie wybija Teresie oko...
Zastanawialiśmy się, jak będzie wyglądać to korzystanie z łazienki. "Może facet śpi na pięterku?" - kombinuję. Wchodzimy po cichu do domku. W kącie bezgłośnie leci telewizor. Właściciel rzecz jasna śpi na parterze, w drugim kącie w łóżku. Na ścianach święte obrazy i rodzinne zdjęcia. Trochę dziwnie włóczyć się komuś po nocy po mieszkaniu, nawet jeśli sam to zaproponował. A jak człowiek dostanie nagłej sraczki i cały budynek wypełnią odgłosy wybuchów??
Ogrodowy kemping o poranku.
Serb pyta się, czy dobrze spaliśmy i bierze się do pracy: kończy stawianie stacjonarnego grilla z kominkiem. My śniadanie konsumujemy tam, gdzie kolację. Cała menażeria również nie próżnuje.
Dunaj płynie praktycznie zaraz za paleniskiem. Okryty zielonym futerkiem nie nadaje się do kąpieli, na pomost także bym nie wchodził .
Syf w wodzie nie przeszkadza rybakom. Przeciwległy brzeg to już Rumunia. Identyczną sytuację mieliśmy rok temu w okolicach Kladova.
Miejsce niewątpliwie ma potencjał: okolica jest cicha i spokojna, wydaje się idealna dla rowerzystów, kajakarzy czy morderców ryb, tfu, wędkarzy. Gospodarz sympatyczny. Najpierw jednak musi tutaj dokończyć montowanie wyposażenia, bo warunki dla większości zagranicznych turystów będą zbyt spartańskie (a cena za nocleg była wyższa, niż na bardziej wypasionych kempingach). No i zadbać o reklamę, bo jak na razie to jest to kemping-widmo . Może w 2018 roku coś się zmieni?
Żegnamy się serdecznie i opuszczamy odludzie. W najbliższej wiosce jest fajna plaża z małą ilością glonów...
...i widokiem na zaporę i elektrownię Żelazne Wrota II (Ђердап II, Đerdap II, Porțile de Fier II). Rok temu przejeżdżaliśmy przez tą z numerem I, która jest kilkadziesiąt kilometrów w górę rzeki. "Dwójka" wytwarza trzykrotnie mniej prądu.
Косово је Србија - dziś to zaklinanie rzeczywistości, ale popularne jak Serbia długa i szeroka.
Za wioską moją uwagę przykuwa ten drogowskaz: już niebieski kolor oznacza, że pochodzi z okresu Jugosławii, ale strzałka kieruje do "NR Rumunija".
Ów skrót to Narodna Republika Rumunija (Rumuńska Republika Ludowa) - taką nazwę nosiło państwo w latach... 1947-1965! Tymczasem zapora, po której można przekroczyć Dunaj, powstała dopiero na przełomie lat 70. i 80. XX wieku. Postawiono złą tablicę? A może wcześniej był tu jakiś most?? Zagadka chyba trudna do rozwiązania...
Zaaferowany nie zauważyłem, że obok stanął niepozorny biały samochód i wyszło dwóch chłopów w mundurach.
- Dzień dobry, straż graniczna. Co pan tutaj fotografuje?
- Okolicę - odpowiadam pewnie.
- Dlaczego?
To pytanie zbiło mnie z tropu. Co takiemu odpowiedzieć?
- Jestem turystą, dla mnie to wszystko ciekawe. O, te wzgórza i pola.
Funkcjonariusze spojrzeli jak na kretyna, więc postanowiłem kontynuować:
- I ta tabliczka. Jest stara, kieruje do Rumunii, jeszcze ze starą nazwą - pokazuję im na wyświetlaczu. Panowie nie wiedzieli co na to rzec, zatem słowotok leciał dalej: - Spaliśmy tu niedaleko w wiosce, na takim małym kempingu, nad rzeką.
Jeden z pograniczników rzucił jakąś nazwę obiektu noclegowego.
- Nie, to nie tam - (choć nie byłem pewien). - A teraz jedziemy do Negotina, zatankować i zrobić zakupy.
Coś tam jeszcze dorzuciłem, ale w końcu panowie skapitulowali i powiedzieli:
- Dziękujemy, miłego dnia.
Gdy odjechali, to poczułem lekkie drżenie nóg. W tym momencie nie robiłem niczego zakazanego, bo nie ma formalnych obostrzeń fotografowania w całej strefie przygranicznej. Ale na plaży uwieczniałem wspaniałą zaporę, która jest obiektem strategicznym. Co prawda tablice z zakazem robienia zdjęć wiszą dopiero w jej bezpośredniej bliskości, ale nie mam wątpliwości, że gdyby strażnicy to zobaczyli, to na pewno rozmowa byłaby dłuższa i niekoniecznie tak przyjemna.
W czasie gadulstwa nie kłamałem, rzeczywiście pojechaliśmy do Negotina (Неготин). Jak na złość na tankszteli akurat ładowali paliwo, więc nie mogłem uzupełnić baku i zostało nam sporo niepotrzebnych dinarów. Na zakupy przecież wszystkiego nie udamy, choć nabyliśmy kilka trunków procentowych.
Negotin nie ma w sobie niczego szczególnego, co mogłoby przyciągnąć turystów - po prostu zwykłe miasto serbskiego interioru. Co prawda nie dotarliśmy do ścisłego centrum, ale widziałem zdjęcia: chyba tylko klasycystyczna katedra prawosławna byłaby warta dokładniejszych oględzin.
Nas interesowały sklepy i piekarnie, a te znaleźliśmy bez problemu. Gdyby ktoś chciał wyrwać sobie zęba, przefarbować włosy albo zagrać na automatach, to też miał pole do popisu.
Tymczasem nastała pora, aby pożegnać się z Bałkanami podczas tego wyjazdu, co uczynimy na przejściu granicznym na zaporze.
Mimo to już po chwili zatrzymujemy się na poboczu drogi Ochryda-Struga. Znajduje się tutaj cerkiew św. Erazma. Z zewnątrz wygląda jednak jak zwykły dom, w dodatku wstęp jest płatny (to, niestety, norma w Macedonii), więc postanawiamy skorzystać z opcji darmowej i odwiedzić położoną kilkaset metrów dalej kaplicę św. Katarzyny. Kaplica jest niewielka (zupełnie niepotrzebne są klucze, które otrzymaliśmy na dole), przyklejona do skały nad urwiskiem i samotnie modli się przy niej kobieta w czerni.
Główną atrakcją są widoki na jezioro. W dole widać zaś prace przy budowie drugiego pasa drogowego.
Brzegi Jeziora Ochrydzkiego są tutaj zarośnięte, zupełne przeciwieństwo plaży na obozie pionierów pod Ochrydą.
W Macedonii w ogóle sporo teraz budują, a raczej poszerzają: czasem dopiero zaczęli, a czasem widać już asfalt na nowej nitce. Można się spodziewać, że w niedalekiej przyszłości będzie można sporo skrócić czas podróży przez ten kraj.
Trochę czasu im jeszcze zajmie przeprawa przez góry - tam powstają zupełnie nowe odcinki dróg (autostrad?). Nawet sobie nie wyobrażam, ile kasy pochłoną prace w tak trudnym terenie...
Około 80% terenu Macedonii to góry i wyżyny. Jest się na co wspinać.
W okolicach Kičeva (Кичево) znów zaczynają się regiony zdominowane przez Albańczyków i muzułmanów. W niebo strzelają białe wieże minaretów.
Również cmentarze nie są wolne od narodowych demonstracji (a na horyzoncie nagie szczyty gór Bistra).
Oczywiście wiele miejscowości ma nazwy w różnych językach i alfabetach. Taki Trapčin Dol (Трапчин Дол) zamieszkuje 896 Albańczyków i... 2 Macedończyków. Tymczasem nazwy po albańsku nie ma, a przynajmniej nie w brzmieniu, które widnieje w internecie: Trapçidoll. Oprócz cyrylicy zastosowano transkrypcję na łacinę, a potem prawdopodobnie wstawiono wersję albańską według Macedończyków...
Potwierdza to inna wioska - Kolari (Колари). Albańczycy po swojemu nazywają miejscowość Kollarё, tymczasem tu widnieje nazwa Kollari. Ktoś dopisał "oryginalne" albańskie końcówki sprayem. Wygląda na to, że macedoński rząd forsuje macedonizację albańskich nazw miejscowości. Biorąc pod uwagę jak napięte są stosunki między dwiema największymi grupami narodowościowymi Republiki, to takie działanie jest tylko durnym dolewaniem oliwy do ognia. A mówimy o osadzie, gdzie Albańczycy stanowią 99,9% mieszkańców.
Ale dość o polityce. Przejechaliśmy między górami, potem przecięliśmy dolinę w której leży Kičevo, i znów się wspinamy, na skraju Parku Narodowego Mavrovo. Może nie sięgnęliśmy chmur, ale najwyższa dziś przełęcz Straża położona jest na wysokości 1212 metrów n.p.m.. Kawałek za nią zatrzymuję się, aby zrobić kilka zdjęć.
Zaczyna się zjazd w dół przerywany mijankami, ruchem wahadłowym i przeładowanymi tirami. Zbliżamy się ponownie do cywilizacji, więc ciężki sprzęt kursuje do fabryk i po wydobycie.
Gostivar (Гостивар, alb. Gostivari) ma już bardziej mieszane proporcje, bo Albańczyków jest jeszcze mniej niż połowa, choć ich procent cały czas rośnie. Do tego Turcy, Serbowie, Bośniacy i Romowie. Miasto może być ciekawe dla miłośników Alp, gdyż leży tu Mont Blanc .
Od tego miejsca prędkość jazdy się zwiększa, gdyż zaczyna się tu autostrada Matki Teresy. Nie jest tak dziurawa jak szpitale w Indiach, ale do standardów z naszej części Europy trochę jej brakuje. W Polsce jeszcze nie ma szosy im. Jana Pawła II, ale tunel Emilia już się pojawił kilka lat temu.
Skopje (Скопје) mijamy obwodnicą. Za stolicą wpadamy na kolejny remont, który ciągnie się przez wiele kilometrów. Oczywiście za ten burdel pobierane są normalne opłaty, żadnej ulgi. Skąd my to znamy?
Trochę czasu tracimy na bramkach. Sznury samochodów wykorzystuje wiadoma nacja, przeciskająca się między nimi w stylu Pan'da. Niedaleko granicy zatrzymujemy się na znanej nam stacji z uświnionymi kiblami. Wydaję ostatnie denary i oglądam wypaloną słońcem okolicę.
Po chwili jesteśmy na głównym, autostradowym przejściu granicznym. Kolejka spora, ale szybko idzie.
Oczywiście Cyganie też nie próżnują - wokół hasają panienki ślepiące różem, dzieciaki w różnym wieku, przeciska się facet z pacjentem na wózku. Jakiś gnojek przyczepił się do auta na włoskich blachach i biegnie za nim, waląc po szybach. W tym momencie wypadałoby szybę otworzyć, a gówniarzowi przemodelować szczękę.
Grupa na drugim pasie odpoczywa w cieniu po ciężkiej pracy.
Romska zapora kończy się dopiero blisko obiektów granicznych, gdzie już kręcą się funkcjonariusze. Choć oczywiście nie mam wątpliwości, że gdyby komuś zależało, to również można byłoby oczyścić teren położony kawałek dalej.
Odprawa macedońska poszła sprawnie. Teraz serbska. Niektórzy z poświęceniem oszczędzają paliwo.
Z Serbami jeszcze krócej: żadnego otwierania bagażnika i dziwnych pytań. Całość zajęła nam nieco ponad pół godziny, a więc bardzo przyzwoicie, jak na to przejście. Po niecałym tygodniu wracamy do Serbii.
Na zegarku minęła godzina 14-ta. Ale to dopiero 1/3 drogi.
Po serbskiej stronie odcinki autostrad (jeden świeżo wybudowany) przeplatają się ze zwykła drogą.
W Nišu (Ниш) odbijamy na wschód, następnie w boczny trakt z numerem 35. Od razu tracą się wszelkie inne auta na zagranicznych blachach. Przejeżdżamy przez mniej lub bardziej zapomniane miejscowości (w jednej nawet spadło kilka kropel deszczu) oraz wśród pasm górskich biegnących wzdłuż granicy z Bułgarią.
Dłuższy postój robimy tylko w mieście Zaječar (Зајечар), jednym z większych w tej części kraju. Chcemy wymienić walutę oraz zrobić jakieś zakupy na kolację. Dojazd do centrum stanowi małe wyzwanie wobec braku oznaczeń, ale kończy się sukcesem.
Zaječar ponad totalną przeciętność wyróżniają jedynie dwie rzeczy: położone w pobliżu ruiny rzymskiego kompleksu pałacowego Felix Romuliana (część zbiorów z wykopalisk można podziwiać w widocznym powyżej muzeum) oraz browaru produkującego piwo Zaječarsko. Ruiny kiedyś zwiedzałem i byłem lekko zawiedziony, bo spodziewałem się czegoś bardziej imponującego po obiekcie wpisanym na listę UNESCO. Natomiast piwo to standardowy sikacz, ale czego można się spodziewać po grupie Heinekena?
Główny plac miasta tętni życiem: dzieciaki gonią się i jeżdżą na rowerach, dorośli przesiadują na ławkach i lokalach. My nie mamy tego komfortu: jest już 18-ta, a to jeszcze nie koniec naszej podróży.
Kolejne kilkadziesiąt kilometrów to łata na łacie, ale nie spuszczam nogi z gazu, zwłaszcza, że ruch jest minimalny. Widać, że okolica szykuje się już powoli do snu.
Na nasz dzisiejszy nocleg wybrałem mikroskopijny kemping nad samym Dunajem, niedaleko Negotina. Problem z nim jest taki, iż to świeży obiekt i... nie do końca wiadomo, czy i jak w ogóle funkcjonuje . W dodatku ponoć ciężko do niego trafić...
Dalszy rozwój wypadków zdaje się potwierdzać te opinie: na skrzyżowaniu brak jakiegokolwiek drogowskazu do przybytku. Przejeżdżamy przez niewielką wioskę nad graniczną rzeką, zabudowania się kończą, droga zwęża... Nic, nic i nic. Już chciałem zawracać i nagle widzę bramę i napis "camping". Brama jest zamknięta, obiekt wygląda na nieczynny. No, ładnie... Mam pewien plan rezerwowy (który wiąże się z dalszą jazdą, albo spaniem na dziko), jednak postanawiam i tak zajrzeć do środka.
Pod domem stoi samochód, za drzwiami pali się światło. Wołam. Szczeka pies. Ktoś odpowiada. Wychodzi starszy facet w podkoszulku. "Tak, kemping działa, choć nie jest do końca wykończony. Ale oczywiście możecie zostać". Prysznic jest na dworze, kibelek (turecki) też. Jednak jest możliwość skorzystania z dobrodziejstw cywilizacji w domu gospodarza.
- Nie ma problemu - przekonuje. - Wchodźcie kiedy chcecie, ja mam mocny sen.
Uznaliśmy, że zaryzykujemy. Rozstawiam namiot i idę do faceta zapłacić. Na stole stoi już swojska rakija, wypijamy po kieliszku. Gospodarz mówi, że czasem pojawiają się u niego turyści, ale rzadko. Nie dziwię się, bo naprawdę trafić tu może jedynie osoba dobrze poinformowana. W przyszłości ma to się zmienić, bo na ogródku (które służy jako pole namiotowe), stoją już kabiny prysznicowe i toalety, ale to wszystko nie podłączone.
Największym plusem jest szopa położona tuż przy rzece. Taka sympatyczna graciarnia z kącikiem kuchennym, fotelami i stołem, gdzie można posiedzieć, zjeść, poczytać lub poimprezować. W towarzystwie kilku kociaków i jednego psa (drugi siedzi w kojcu).
Nie jedliśmy dziś obiadu, więc wyciągam jednorazowego grilla. Gospodarz sugerował, aby rozpalić ognisko, ale nie mam już na to sił.
Jeden z małych kotów jest tak natrętny, że nieustannie trzeba go odganiać. Próbuje nawet włazić na grill, nie przejmując się rozgrzanym materiałem. Na koniec prawie wybija Teresie oko...
Zastanawialiśmy się, jak będzie wyglądać to korzystanie z łazienki. "Może facet śpi na pięterku?" - kombinuję. Wchodzimy po cichu do domku. W kącie bezgłośnie leci telewizor. Właściciel rzecz jasna śpi na parterze, w drugim kącie w łóżku. Na ścianach święte obrazy i rodzinne zdjęcia. Trochę dziwnie włóczyć się komuś po nocy po mieszkaniu, nawet jeśli sam to zaproponował. A jak człowiek dostanie nagłej sraczki i cały budynek wypełnią odgłosy wybuchów??
Ogrodowy kemping o poranku.
Serb pyta się, czy dobrze spaliśmy i bierze się do pracy: kończy stawianie stacjonarnego grilla z kominkiem. My śniadanie konsumujemy tam, gdzie kolację. Cała menażeria również nie próżnuje.
Dunaj płynie praktycznie zaraz za paleniskiem. Okryty zielonym futerkiem nie nadaje się do kąpieli, na pomost także bym nie wchodził .
Syf w wodzie nie przeszkadza rybakom. Przeciwległy brzeg to już Rumunia. Identyczną sytuację mieliśmy rok temu w okolicach Kladova.
Miejsce niewątpliwie ma potencjał: okolica jest cicha i spokojna, wydaje się idealna dla rowerzystów, kajakarzy czy morderców ryb, tfu, wędkarzy. Gospodarz sympatyczny. Najpierw jednak musi tutaj dokończyć montowanie wyposażenia, bo warunki dla większości zagranicznych turystów będą zbyt spartańskie (a cena za nocleg była wyższa, niż na bardziej wypasionych kempingach). No i zadbać o reklamę, bo jak na razie to jest to kemping-widmo . Może w 2018 roku coś się zmieni?
Żegnamy się serdecznie i opuszczamy odludzie. W najbliższej wiosce jest fajna plaża z małą ilością glonów...
...i widokiem na zaporę i elektrownię Żelazne Wrota II (Ђердап II, Đerdap II, Porțile de Fier II). Rok temu przejeżdżaliśmy przez tą z numerem I, która jest kilkadziesiąt kilometrów w górę rzeki. "Dwójka" wytwarza trzykrotnie mniej prądu.
Косово је Србија - dziś to zaklinanie rzeczywistości, ale popularne jak Serbia długa i szeroka.
Za wioską moją uwagę przykuwa ten drogowskaz: już niebieski kolor oznacza, że pochodzi z okresu Jugosławii, ale strzałka kieruje do "NR Rumunija".
Ów skrót to Narodna Republika Rumunija (Rumuńska Republika Ludowa) - taką nazwę nosiło państwo w latach... 1947-1965! Tymczasem zapora, po której można przekroczyć Dunaj, powstała dopiero na przełomie lat 70. i 80. XX wieku. Postawiono złą tablicę? A może wcześniej był tu jakiś most?? Zagadka chyba trudna do rozwiązania...
Zaaferowany nie zauważyłem, że obok stanął niepozorny biały samochód i wyszło dwóch chłopów w mundurach.
- Dzień dobry, straż graniczna. Co pan tutaj fotografuje?
- Okolicę - odpowiadam pewnie.
- Dlaczego?
To pytanie zbiło mnie z tropu. Co takiemu odpowiedzieć?
- Jestem turystą, dla mnie to wszystko ciekawe. O, te wzgórza i pola.
Funkcjonariusze spojrzeli jak na kretyna, więc postanowiłem kontynuować:
- I ta tabliczka. Jest stara, kieruje do Rumunii, jeszcze ze starą nazwą - pokazuję im na wyświetlaczu. Panowie nie wiedzieli co na to rzec, zatem słowotok leciał dalej: - Spaliśmy tu niedaleko w wiosce, na takim małym kempingu, nad rzeką.
Jeden z pograniczników rzucił jakąś nazwę obiektu noclegowego.
- Nie, to nie tam - (choć nie byłem pewien). - A teraz jedziemy do Negotina, zatankować i zrobić zakupy.
Coś tam jeszcze dorzuciłem, ale w końcu panowie skapitulowali i powiedzieli:
- Dziękujemy, miłego dnia.
Gdy odjechali, to poczułem lekkie drżenie nóg. W tym momencie nie robiłem niczego zakazanego, bo nie ma formalnych obostrzeń fotografowania w całej strefie przygranicznej. Ale na plaży uwieczniałem wspaniałą zaporę, która jest obiektem strategicznym. Co prawda tablice z zakazem robienia zdjęć wiszą dopiero w jej bezpośredniej bliskości, ale nie mam wątpliwości, że gdyby strażnicy to zobaczyli, to na pewno rozmowa byłaby dłuższa i niekoniecznie tak przyjemna.
W czasie gadulstwa nie kłamałem, rzeczywiście pojechaliśmy do Negotina (Неготин). Jak na złość na tankszteli akurat ładowali paliwo, więc nie mogłem uzupełnić baku i zostało nam sporo niepotrzebnych dinarów. Na zakupy przecież wszystkiego nie udamy, choć nabyliśmy kilka trunków procentowych.
Negotin nie ma w sobie niczego szczególnego, co mogłoby przyciągnąć turystów - po prostu zwykłe miasto serbskiego interioru. Co prawda nie dotarliśmy do ścisłego centrum, ale widziałem zdjęcia: chyba tylko klasycystyczna katedra prawosławna byłaby warta dokładniejszych oględzin.
Nas interesowały sklepy i piekarnie, a te znaleźliśmy bez problemu. Gdyby ktoś chciał wyrwać sobie zęba, przefarbować włosy albo zagrać na automatach, to też miał pole do popisu.
Tymczasem nastała pora, aby pożegnać się z Bałkanami podczas tego wyjazdu, co uczynimy na przejściu granicznym na zaporze.
Ostatnio zmieniony 2017-10-16, 12:22 przez Pudelek, łącznie zmieniany 2 razy.
Fajny ten kemping widmo, szkoda ze to nie jest stan stabilny tylko ma zamiar sie zmienic i wygladac jak wszystkie...
I bardzo mi sie podoba twoja koszulka z Macedonii- gdzie ja kupiles?
I bardzo mi sie podoba twoja koszulka z Macedonii- gdzie ja kupiles?
Ostatnio zmieniony 2017-10-16, 12:56 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Jak wszystkie na pewno nie będzie wyglądał, bo to jest kemping przy domu, w ogrodzie. W dodatku poza głównymi szlakami turystycznymi. Co najwyżej nocujący będzie miał wybór: pójść wziąć prysznic w drewnianym domku czy na powietrzu? Skorzystać z kibelka "normalnego", czy pójść zrobić "po turecku"? Szopa pewno zostanie Musiałby też wyremontować pomost, bo na stan obecny nie bardzo sobie wyobrażam wychodzenie z łódki na brzeg
Koszulkę kupiłem już kilka lat temu właśnie w Ochrydzie. To dość popularny model. Działa jak płachta na byka na Greków I tak jak kiedyś pisałaś: praktycznie nie można kupić t-shirtu z samą cyrylicą, ale tu przynajmniej jest też, obok angielskiej, macedońska wersja
Koszulkę kupiłem już kilka lat temu właśnie w Ochrydzie. To dość popularny model. Działa jak płachta na byka na Greków I tak jak kiedyś pisałaś: praktycznie nie można kupić t-shirtu z samą cyrylicą, ale tu przynajmniej jest też, obok angielskiej, macedońska wersja
Ostatnio zmieniony 2017-10-16, 13:04 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Byle szopa zostala! A jesli jest plan lazienek i kibli do wyboru to tez super! Moze za rok czy dwa bedziemy jechac do Bulgarii, kolo Vidinu mam namiary na jakies opuszczone, wiec nocleg kolo Negotina bedzie jak znalazl! Jakies dokladniejsze wskazowki jak z Negotina tam trafic? Zapisze sobie i bedzie czekac na swoj czas!
No wlasnie oprocz calego wygladu koszulki bardzo mi sie spodobalo ze napis byl w dwoch jezykach, szukalam takiej rok temu w Bulgarii i bezskutecznie...
No wlasnie oprocz calego wygladu koszulki bardzo mi sie spodobalo ze napis byl w dwoch jezykach, szukalam takiej rok temu w Bulgarii i bezskutecznie...
Ostatnio zmieniony 2017-10-16, 16:49 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
To jest gdzieś w tym miejscu: https://www.google.pl/maps/place/Negoti ... 22.5310674
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Przejście graniczne za zaporze Żelazne Wrota II jest z gatunku tych bocznych; nie mogą z niego korzystać pojazdy ciężarowe, więc i ruch tutaj niewielki. Przed nami jeden samochód. Po serbskiej stronie dokumenty odbiera pani pogranicznik i gdzieś znika. Chwilę potem wraca i możemy jechać dalej. Pod nami Dunaj.
Na drugim brzegu czekają Rumunii. Wychodzi celnik, w końcu wjeżdżamy do Unii. Zagląda do samochodu, z przodu, tyłu. Bagażnik.
- Zigaretten? - pyta z uśmiechem.
Nie mamy. Zapomniałem kupić, choć w Serbii są sporo tańsze i mogę częstować znajomych kurzoków.
Celnik wkłada rękę do torby podróżnej i wyciąga flaszkę.
- Rakija - wzruszam ramionami. To go nie interesuje. - Zigaretten? - dopytuje jeszcze raz.
Widać, że nie chce uwierzyć w brak papierosów, kopie nawet w małym plecaczku na tylnym siedzeniu, nie odpuścił też schowkowi obok kierowcy.
- Zigaretten? - tym razem zwraca się do Teresy.
Nic nie znalazł, bo i nic nie było. Możliwe, że zapisaliśmy się w annałach tej zmiany .
Wczoraj gapiliśmy się na Dunaj od zachodu, dziś od wschodu, a drugi brzeg jest dla odmiany serbski.
Do Rumunii powróciliśmy niemal dokładnie po roku, bez jednego dnia. Na początek wypadałoby kupić rovinietę, potrzebną na wszystkich drogach krajowych. Niedaleko przejścia jest jakaś stacja benzynowa, ale szybko się okazuje, że to obiekt-widmo. Co prawda jakieś chłopy tam sobie siedzą i piją piwo, lecz ani benzyny ani winietek nie mają. Mówią, że najbliższy punkt sprzedaży jest w Şimian, a to kilkadziesiąt kilometrów stąd. I że mam się nie przejmować policją, bo ta nie sprawdza tutaj, czy ktoś opłacił winietkę, czy nie...
No cóż, wyboru i tak nie mieliśmy. Ruszyliśmy przed siebie podrzędnymi drogami, czasem tak rzadko używanymi, że roślinność zaczęła wdzierać się na asfalt .
Po jakimś czasie wróciliśmy nad Dunaj, gdzie na wałach wypuszczono naturalne kosiarki.
W pewnym momencie serce mi zadrżało, bo pojawił się za nami samochód straży granicznej. Jadą wolno, nie chcą nas wyprzedzać... czy straż graniczna sprawdza posiadanie winietek? Mimo wszystko mandat na sam początek dnia to mało fajne wydarzenie...
Na szczęście w jakiejś wsi skręcili w bok, więc mogłem się uspokoić. Mijamy kilka zapadłych dziur, jest nawet niewielka stacja benzynowa, lecz tam także każą jechać do Şimian.
W końcu widzimy wyczekiwaną tanksztelę: udaje nam się kupić rovinietę oraz zatankować wóz, bo przecież rano w serbskim Negotinie nie było takiej możliwości.
Planowałem zajrzeć do miasta Drobeta-Turnu Severin, położonego przy zaporze Żelazne Wrota I. Można w nim obejrzeć kilka rzymskich zabytków, ale cały plan popsuł gigantyczny korek przed skrzyżowaniem z główną drogą. Mijały kolejne minuty, posuwaliśmy się w żółwim tempie i ostatecznie postanowiłem zrezygnować z antycznych pozostałości i skręciłem od razu w głąb kraju.
Zamiast starożytnego Rzymu będzie coś bardziej duchowego, czyli monastyry. Co prawda Wołoszczyzna nie jest w nie tak bogata jak np. Bukowina, ale i tutaj coś się znajdzie ciekawego.
Zatrzymujemy się w Strehaii. Centrum standardowe - niezbyt urodziwe bloki, pomalowane krawężniki, sporo kwiatów.
Pomnik faceta w turbanie, który okazuje się być Michałem Walecznym, człowiekiem, który jako pierwszy zjednoczył kilka rumuńskich prowincji w jedno państwo.
Przejeżdżający pasażerowie samochodu trąbią i machają rękami, gdy robię zdjęcia, a my idziemy obejrzeć pobliski klasztor. Jest on mało znany, więc turystów tu raczej nie uświadczymy.
Monastyr wybudował hospodar Mateusz (Matei) Basarab w 1645 roku. Obok znajdują się starsze ruiny dworu (w większości zrekonstruowane), w którym według legendy miał urodzić się Michał Waleczny.
Całość otaczają solidne mury.
Cerkiew jest zamknięta, ale szybko pojawia się młoda uśmiechnięta mniszka, mówiąca trochę po angielsku. Wpuszcza nas do środka, pozwala robić zdjęcia. Do kupionych drobnostek dorzuca w prezencie obrazki klasztoru. Jakież przeciwieństwo do starych, zmierzłych zakonnic, które na widok aparatu albo odsłoniętych kolan rzucają się jak do ukrzyżowania!
Z głównej drogi znów odbijamy w boczne. Zmniejszone natężenie ruchu i rolniczy krajobraz Oltenii, zachodniej części Wołoszczyzny. Po głębszym zastanowieniu stwierdzam, że w tej krainie jestem pierwszy raz, a więc z rumuńskich "dzielnic" została mi tylko nadmorska Dobrudża.
W pewnym momencie widzimy całe pole pełne szybów naftowych. Rumunia jest jednym z największych producentów ropy w regionie, co w przeszłości nie zawsze się dla niej dobrze kończyło (w czasie II wojny światowej jako główny dostarczyciel tego surowca dla państw Osi była regularnie bombardowana).
Na bardziej uczęszczaną szosę wracamy w okolicach Târgu Jiu, gdzie trwa "remont": z trzech pasów zostawiono jeden, na pozostałych wysypano grys, który lata po całej okolicy i karoserii.
Nagle na zakręcie zaskakuje nas... kolorowy las! Bynajmniej nie jest to wczesna jesień, lecz artystyczny projekt o nazwie "Rajski las". Wygląda niesamowicie, aż smartfony odwiedzających przegrzewają się od robienia kolejnych selfików.
Oglądając mapę można zauważyć, że w tej części kraju zabytkowych monastyrów jest sporo. Z racji ograniczeń czasowych decydujemy się tylko na najważniejszy z nich - w Horezu.
Kompleks klasztorny skryty za podwójnymi murami jest rozległy: oprócz głównej cerkwi składa się jeszcze z drugiej mniejszej, pałacu książęcego, biblioteki, budynków gospodarczych i dzwonnicy. Dojście do zewnętrznej bramy zapewnia brukowana droga.
Teren między murami zewnętrznymi a wewnętrznymi.
Klasztor założono pod koniec XVII wieku, fundatorem był hospodar Konstantyn Brâncoveanu. Powstało wówczas w Oltenii wiele takich obiektów, łączących funkcje sakralne z obronnymi.
Kompleks jest modelowym przykładem tzw. stylu brynkowiańskiego, związanego z epoką założyciela. Biel, czystość, równowaga, bogactwo szczegółów i dekoracji. Bardzo różny od monastyrów z drugiej strony Karpat oraz mołdawskich, ale bardzo popularny na Wołoszczyźnie i nazywany "wołoskim renesansem". W 1993 klasztor roku znalazł się na liście dziedzictwa UNESCO.
Główna cerkiew nosi wezwanie św. Konstantyna i Heleny. Składa się z otwartego przedsionka, przednawy, nawy i trzech absyd.
Z zewnątrz malowany był tylko przedsionek. Ciekawie na ścianach wygląda imitacja sznura.
Freski w przedsionku.
Wewnątrz przyciąga oko imponujący, bogato zdobiony ikonostas, z kolei malowidła łączą sceny religijne ze świeckimi.
Na dziedzińcu do ścian przykleiło się obudowane źródło z pitną (cudowną?) wodą.
Za wewnętrznymi murami, pod lasem, widać kolejną cerkiew wraz z jakąś kaplicą.
Mimo swojego znaczenia nie spotkaliśmy tutaj tłumów. Kręciło się trochę osób (głównie rodzin z niepełnosprawnymi dziećmi), ale nie w dużych ilościach. Zapewne dzień wcześniej - gdy Rumunii mieli swoje święto - nie panowałaby tu taka cisza.
I tylko ten wóz na czeskich blachach zaburza kompozycje zdjęcia!
Niedaleko parkingu stoi trzecia cerkiew, znacznie skromniejsza. Powstała mniej więcej w tym samym czasie co klasztor.
Po sąsiedzku inne zabudowania.
Przed bramą rozłożyło się kilka stoisk dla turystów. Dominuje wytwarzana w regionie ceramika, znana w całym kraju. Znakiem firmowym jest kogutek .
Dla odwiedzających przygotowano też darmowe toalety, sympatyczne towarzystwo gratis.
Niebo od jakiegoś czasu zaczyna się chmurzyć. W Râmnicu Vâlcea podczas zakupów rozpoczyna się ulewa. To pierwszy deszcz od opadów nad Jeziorem Szkoderskim, ale w ciągu dnia ostatni raz padało nam nad Balatonem półtora tygodnia wcześniej. Niezły wynik.
Został nam ostatni odcinek dzisiejszego dnia do Curtea de Argeş. Do celu dojechać na dwa sposoby: dłuższą i wygodniejszą drogą przez Piteşti lub o połowę krótszą przez góry. Wybór wydawałby się oczywisty, ale... mam taką mapę Rumunii, na której zaznaczono stan dróg. Fragment górski otrzymał nowo wymyśloną kategorię: "skrajnie tragiczna". Kiedyś miała status "złej", w tym roku go zmieniono na jeszcze gorszą .
Postanowiłem jednak zaryzykować i wybrać skrót. Pierwsze kilometry są niezłe, potem nieco gorzej, ale bez tragedii. Wkrótce okazało się, co było powodem tak niskiej oceny: w kilku miejscach osunęła się ziemia, zabierając ze sobą połowę drogi, cały lewy pas. Zaraz po takim zdarzeniu jazda rzeczywiście mogłaby być tu niebezpieczna, ale obecnie wszystkie niespodzianki są odpowiednio zabezpieczone, więc tak naprawdę ów odcinek to rumuńska norma z nieco niższej półki.
I nawet deszcz przestał padać .
Na przełęczy biegnie granica między Oltenią a Muntenią, wschodnią częścią Wołoszczyzny. Zatrzymuję się na kilka zdjęć i zaraz zjawia się znikąd wielki, głodny pies. Czeka z tak błagalnym wyrazem pyska, że zaraz zmiękcza nasze serca; w Macedonii zakupiliśmy karmę dla zwierząt (polskiej produkcji, jak się okazało), którą wozimy teraz ze sobą na takie okazje. Pies jest wniebowzięty, a my cieszymy się, że choć trochę sobie podjadł .
W Curtea de Argeş podobno znajduje się kemping. Mijamy jeden przy zjeździe, ale ma tak krzywy plac, że nadawałby się bardziej do skoków niż rozstawienia namiotu. W mieście nie ma żadnych oznaczeń na ten, który nas interesuje. Uderzamy w kierunku Piteşti, licząc, że może będzie przy drodze albo znajdziemy jakiś inny obiekt do spania; w końcu ta okolica jest wśród turystów popularna.
Kilometry lecą... Jest jakiś pensjonat, idę się rozejrzeć. Wystarczyło zobaczyć kartkę z cenami - nie nasza kieszeń. Kolejny hotel wygląda jeszcze bardziej luksusowo. Wracamy do Curtea... W centrum same wypasione noclegownie z wieloma gwiazdkami. Zapada zmierzch, w powietrzu czuć nieprzyjemną wilgoć i chłód; w końcu widzę sfatygowany szyld: "Motel. Nocleg od 25 lei".
Sprawdzimy! Budynek wygląda jak czeska ubytovna, dookoła bloki. Zagraniczni klienci raczej są tu rzadkością. Niepewnie przekraczam drzwi. Babka na recepcji nie zna ani słowa w innym języku niż rumuński, ale od razu prowadzi do pokoju. Przypomina te ze schronisk, jest nawet łóżko piętrowe, a do tego łazienka i stary telewizor. Bierzemy! No tak, lecz jaka cena? Na pewno nie 25 lei od łebka, policzą więcej na jedną noc.
Kobieta kreśli na kartce: 120 lei! Nooo, to sobie "zaokrągliła", myślę, że połowa kwoty pójdzie do kieszeni (żadnego rachunku, rzecz, jasna nie dostaliśmy). Patrzę na Teresę... Mnie też nie chce się już dalej szukać, raz możemy przepłacić, trudno. Chyba był to ostatni wolny pokój, bo chwilę po nas wpadł do motelu facet z plecakiem i musiał wracać na miasto.
Sprawdzam stan kwatery: deska od kibla jest oderwana. Pościel ma dziwny zapach, ale wygląda na wypraną. I wtedy zaczyna kapać z sufitu. Kap, kap, kap, kap... Woda wypływa gdzieś spod lampy, ociera się o klosz i spada z hałasem na ziemię. Kap, kap, kap, kap... Fajnie.
Czekamy, może przestanie? Kap, kap, kap, kap... W końcu idę po babkę z recepcji, nie wiemy, czy zaraz nie wywali lampy albo ktoś u góry zalewa pokój... Kobita nie chce przyjść, patrzy podejrzanie, ale wreszcie się odważyła.
- Kapie z góry - pokazała po swojemu i poszła.
Aha. No dobra, może tutaj to normalne? Przenosimy swoje rzeczy wyżej na wypadek powodzi , a pod lampą podkładam papier.
Chcieliśmy zjeść jakąś kolację, w centrum otwarta była tylko restauracja grecka. W ogóle miasto wyglądało na wymarłe.
Po powrocie do motelu z sufitu nadal kapie. Wieczór zakończy się przy piwie i telewizorze. Wiecie, że Hubert Urbański prowadzi też rumuńskich "Milionerów"??
W nocy opady wewnątrz pokoju zmalały, rano zanikły w ogóle. Na suficie pojawiła się mokra plama, której dzień wcześniej nie było widać.
Na dworze powraca ładna słoneczna pogoda. Naprzeciwko motelu stoi blok ze studnią. Ciekawe, czy nadal jest używana?
Na drugim brzegu czekają Rumunii. Wychodzi celnik, w końcu wjeżdżamy do Unii. Zagląda do samochodu, z przodu, tyłu. Bagażnik.
- Zigaretten? - pyta z uśmiechem.
Nie mamy. Zapomniałem kupić, choć w Serbii są sporo tańsze i mogę częstować znajomych kurzoków.
Celnik wkłada rękę do torby podróżnej i wyciąga flaszkę.
- Rakija - wzruszam ramionami. To go nie interesuje. - Zigaretten? - dopytuje jeszcze raz.
Widać, że nie chce uwierzyć w brak papierosów, kopie nawet w małym plecaczku na tylnym siedzeniu, nie odpuścił też schowkowi obok kierowcy.
- Zigaretten? - tym razem zwraca się do Teresy.
Nic nie znalazł, bo i nic nie było. Możliwe, że zapisaliśmy się w annałach tej zmiany .
Wczoraj gapiliśmy się na Dunaj od zachodu, dziś od wschodu, a drugi brzeg jest dla odmiany serbski.
Do Rumunii powróciliśmy niemal dokładnie po roku, bez jednego dnia. Na początek wypadałoby kupić rovinietę, potrzebną na wszystkich drogach krajowych. Niedaleko przejścia jest jakaś stacja benzynowa, ale szybko się okazuje, że to obiekt-widmo. Co prawda jakieś chłopy tam sobie siedzą i piją piwo, lecz ani benzyny ani winietek nie mają. Mówią, że najbliższy punkt sprzedaży jest w Şimian, a to kilkadziesiąt kilometrów stąd. I że mam się nie przejmować policją, bo ta nie sprawdza tutaj, czy ktoś opłacił winietkę, czy nie...
No cóż, wyboru i tak nie mieliśmy. Ruszyliśmy przed siebie podrzędnymi drogami, czasem tak rzadko używanymi, że roślinność zaczęła wdzierać się na asfalt .
Po jakimś czasie wróciliśmy nad Dunaj, gdzie na wałach wypuszczono naturalne kosiarki.
W pewnym momencie serce mi zadrżało, bo pojawił się za nami samochód straży granicznej. Jadą wolno, nie chcą nas wyprzedzać... czy straż graniczna sprawdza posiadanie winietek? Mimo wszystko mandat na sam początek dnia to mało fajne wydarzenie...
Na szczęście w jakiejś wsi skręcili w bok, więc mogłem się uspokoić. Mijamy kilka zapadłych dziur, jest nawet niewielka stacja benzynowa, lecz tam także każą jechać do Şimian.
W końcu widzimy wyczekiwaną tanksztelę: udaje nam się kupić rovinietę oraz zatankować wóz, bo przecież rano w serbskim Negotinie nie było takiej możliwości.
Planowałem zajrzeć do miasta Drobeta-Turnu Severin, położonego przy zaporze Żelazne Wrota I. Można w nim obejrzeć kilka rzymskich zabytków, ale cały plan popsuł gigantyczny korek przed skrzyżowaniem z główną drogą. Mijały kolejne minuty, posuwaliśmy się w żółwim tempie i ostatecznie postanowiłem zrezygnować z antycznych pozostałości i skręciłem od razu w głąb kraju.
Zamiast starożytnego Rzymu będzie coś bardziej duchowego, czyli monastyry. Co prawda Wołoszczyzna nie jest w nie tak bogata jak np. Bukowina, ale i tutaj coś się znajdzie ciekawego.
Zatrzymujemy się w Strehaii. Centrum standardowe - niezbyt urodziwe bloki, pomalowane krawężniki, sporo kwiatów.
Pomnik faceta w turbanie, który okazuje się być Michałem Walecznym, człowiekiem, który jako pierwszy zjednoczył kilka rumuńskich prowincji w jedno państwo.
Przejeżdżający pasażerowie samochodu trąbią i machają rękami, gdy robię zdjęcia, a my idziemy obejrzeć pobliski klasztor. Jest on mało znany, więc turystów tu raczej nie uświadczymy.
Monastyr wybudował hospodar Mateusz (Matei) Basarab w 1645 roku. Obok znajdują się starsze ruiny dworu (w większości zrekonstruowane), w którym według legendy miał urodzić się Michał Waleczny.
Całość otaczają solidne mury.
Cerkiew jest zamknięta, ale szybko pojawia się młoda uśmiechnięta mniszka, mówiąca trochę po angielsku. Wpuszcza nas do środka, pozwala robić zdjęcia. Do kupionych drobnostek dorzuca w prezencie obrazki klasztoru. Jakież przeciwieństwo do starych, zmierzłych zakonnic, które na widok aparatu albo odsłoniętych kolan rzucają się jak do ukrzyżowania!
Z głównej drogi znów odbijamy w boczne. Zmniejszone natężenie ruchu i rolniczy krajobraz Oltenii, zachodniej części Wołoszczyzny. Po głębszym zastanowieniu stwierdzam, że w tej krainie jestem pierwszy raz, a więc z rumuńskich "dzielnic" została mi tylko nadmorska Dobrudża.
W pewnym momencie widzimy całe pole pełne szybów naftowych. Rumunia jest jednym z największych producentów ropy w regionie, co w przeszłości nie zawsze się dla niej dobrze kończyło (w czasie II wojny światowej jako główny dostarczyciel tego surowca dla państw Osi była regularnie bombardowana).
Na bardziej uczęszczaną szosę wracamy w okolicach Târgu Jiu, gdzie trwa "remont": z trzech pasów zostawiono jeden, na pozostałych wysypano grys, który lata po całej okolicy i karoserii.
Nagle na zakręcie zaskakuje nas... kolorowy las! Bynajmniej nie jest to wczesna jesień, lecz artystyczny projekt o nazwie "Rajski las". Wygląda niesamowicie, aż smartfony odwiedzających przegrzewają się od robienia kolejnych selfików.
Oglądając mapę można zauważyć, że w tej części kraju zabytkowych monastyrów jest sporo. Z racji ograniczeń czasowych decydujemy się tylko na najważniejszy z nich - w Horezu.
Kompleks klasztorny skryty za podwójnymi murami jest rozległy: oprócz głównej cerkwi składa się jeszcze z drugiej mniejszej, pałacu książęcego, biblioteki, budynków gospodarczych i dzwonnicy. Dojście do zewnętrznej bramy zapewnia brukowana droga.
Teren między murami zewnętrznymi a wewnętrznymi.
Klasztor założono pod koniec XVII wieku, fundatorem był hospodar Konstantyn Brâncoveanu. Powstało wówczas w Oltenii wiele takich obiektów, łączących funkcje sakralne z obronnymi.
Kompleks jest modelowym przykładem tzw. stylu brynkowiańskiego, związanego z epoką założyciela. Biel, czystość, równowaga, bogactwo szczegółów i dekoracji. Bardzo różny od monastyrów z drugiej strony Karpat oraz mołdawskich, ale bardzo popularny na Wołoszczyźnie i nazywany "wołoskim renesansem". W 1993 klasztor roku znalazł się na liście dziedzictwa UNESCO.
Główna cerkiew nosi wezwanie św. Konstantyna i Heleny. Składa się z otwartego przedsionka, przednawy, nawy i trzech absyd.
Z zewnątrz malowany był tylko przedsionek. Ciekawie na ścianach wygląda imitacja sznura.
Freski w przedsionku.
Wewnątrz przyciąga oko imponujący, bogato zdobiony ikonostas, z kolei malowidła łączą sceny religijne ze świeckimi.
Na dziedzińcu do ścian przykleiło się obudowane źródło z pitną (cudowną?) wodą.
Za wewnętrznymi murami, pod lasem, widać kolejną cerkiew wraz z jakąś kaplicą.
Mimo swojego znaczenia nie spotkaliśmy tutaj tłumów. Kręciło się trochę osób (głównie rodzin z niepełnosprawnymi dziećmi), ale nie w dużych ilościach. Zapewne dzień wcześniej - gdy Rumunii mieli swoje święto - nie panowałaby tu taka cisza.
I tylko ten wóz na czeskich blachach zaburza kompozycje zdjęcia!
Niedaleko parkingu stoi trzecia cerkiew, znacznie skromniejsza. Powstała mniej więcej w tym samym czasie co klasztor.
Po sąsiedzku inne zabudowania.
Przed bramą rozłożyło się kilka stoisk dla turystów. Dominuje wytwarzana w regionie ceramika, znana w całym kraju. Znakiem firmowym jest kogutek .
Dla odwiedzających przygotowano też darmowe toalety, sympatyczne towarzystwo gratis.
Niebo od jakiegoś czasu zaczyna się chmurzyć. W Râmnicu Vâlcea podczas zakupów rozpoczyna się ulewa. To pierwszy deszcz od opadów nad Jeziorem Szkoderskim, ale w ciągu dnia ostatni raz padało nam nad Balatonem półtora tygodnia wcześniej. Niezły wynik.
Został nam ostatni odcinek dzisiejszego dnia do Curtea de Argeş. Do celu dojechać na dwa sposoby: dłuższą i wygodniejszą drogą przez Piteşti lub o połowę krótszą przez góry. Wybór wydawałby się oczywisty, ale... mam taką mapę Rumunii, na której zaznaczono stan dróg. Fragment górski otrzymał nowo wymyśloną kategorię: "skrajnie tragiczna". Kiedyś miała status "złej", w tym roku go zmieniono na jeszcze gorszą .
Postanowiłem jednak zaryzykować i wybrać skrót. Pierwsze kilometry są niezłe, potem nieco gorzej, ale bez tragedii. Wkrótce okazało się, co było powodem tak niskiej oceny: w kilku miejscach osunęła się ziemia, zabierając ze sobą połowę drogi, cały lewy pas. Zaraz po takim zdarzeniu jazda rzeczywiście mogłaby być tu niebezpieczna, ale obecnie wszystkie niespodzianki są odpowiednio zabezpieczone, więc tak naprawdę ów odcinek to rumuńska norma z nieco niższej półki.
I nawet deszcz przestał padać .
Na przełęczy biegnie granica między Oltenią a Muntenią, wschodnią częścią Wołoszczyzny. Zatrzymuję się na kilka zdjęć i zaraz zjawia się znikąd wielki, głodny pies. Czeka z tak błagalnym wyrazem pyska, że zaraz zmiękcza nasze serca; w Macedonii zakupiliśmy karmę dla zwierząt (polskiej produkcji, jak się okazało), którą wozimy teraz ze sobą na takie okazje. Pies jest wniebowzięty, a my cieszymy się, że choć trochę sobie podjadł .
W Curtea de Argeş podobno znajduje się kemping. Mijamy jeden przy zjeździe, ale ma tak krzywy plac, że nadawałby się bardziej do skoków niż rozstawienia namiotu. W mieście nie ma żadnych oznaczeń na ten, który nas interesuje. Uderzamy w kierunku Piteşti, licząc, że może będzie przy drodze albo znajdziemy jakiś inny obiekt do spania; w końcu ta okolica jest wśród turystów popularna.
Kilometry lecą... Jest jakiś pensjonat, idę się rozejrzeć. Wystarczyło zobaczyć kartkę z cenami - nie nasza kieszeń. Kolejny hotel wygląda jeszcze bardziej luksusowo. Wracamy do Curtea... W centrum same wypasione noclegownie z wieloma gwiazdkami. Zapada zmierzch, w powietrzu czuć nieprzyjemną wilgoć i chłód; w końcu widzę sfatygowany szyld: "Motel. Nocleg od 25 lei".
Sprawdzimy! Budynek wygląda jak czeska ubytovna, dookoła bloki. Zagraniczni klienci raczej są tu rzadkością. Niepewnie przekraczam drzwi. Babka na recepcji nie zna ani słowa w innym języku niż rumuński, ale od razu prowadzi do pokoju. Przypomina te ze schronisk, jest nawet łóżko piętrowe, a do tego łazienka i stary telewizor. Bierzemy! No tak, lecz jaka cena? Na pewno nie 25 lei od łebka, policzą więcej na jedną noc.
Kobieta kreśli na kartce: 120 lei! Nooo, to sobie "zaokrągliła", myślę, że połowa kwoty pójdzie do kieszeni (żadnego rachunku, rzecz, jasna nie dostaliśmy). Patrzę na Teresę... Mnie też nie chce się już dalej szukać, raz możemy przepłacić, trudno. Chyba był to ostatni wolny pokój, bo chwilę po nas wpadł do motelu facet z plecakiem i musiał wracać na miasto.
Sprawdzam stan kwatery: deska od kibla jest oderwana. Pościel ma dziwny zapach, ale wygląda na wypraną. I wtedy zaczyna kapać z sufitu. Kap, kap, kap, kap... Woda wypływa gdzieś spod lampy, ociera się o klosz i spada z hałasem na ziemię. Kap, kap, kap, kap... Fajnie.
Czekamy, może przestanie? Kap, kap, kap, kap... W końcu idę po babkę z recepcji, nie wiemy, czy zaraz nie wywali lampy albo ktoś u góry zalewa pokój... Kobita nie chce przyjść, patrzy podejrzanie, ale wreszcie się odważyła.
- Kapie z góry - pokazała po swojemu i poszła.
Aha. No dobra, może tutaj to normalne? Przenosimy swoje rzeczy wyżej na wypadek powodzi , a pod lampą podkładam papier.
Chcieliśmy zjeść jakąś kolację, w centrum otwarta była tylko restauracja grecka. W ogóle miasto wyglądało na wymarłe.
Po powrocie do motelu z sufitu nadal kapie. Wieczór zakończy się przy piwie i telewizorze. Wiecie, że Hubert Urbański prowadzi też rumuńskich "Milionerów"??
W nocy opady wewnątrz pokoju zmalały, rano zanikły w ogóle. Na suficie pojawiła się mokra plama, której dzień wcześniej nie było widać.
Na dworze powraca ładna słoneczna pogoda. Naprzeciwko motelu stoi blok ze studnią. Ciekawe, czy nadal jest używana?
Curtea de Argeş wybraliśmy do swojej trasy nieprzypadkowo: w późnym średniowieczu była to siedziba hospodarów i prawosławnych metropolitów wołoskich. Po licznych zniszczeniach wojennych miasto na przełomie XVI i XVII wieku podupadło i dziś nie ma znaczenia we współczesnej polityce, może jednak pochwalić się kilkoma ważnymi zabytkami sakralnymi.
Najważniejszym z nich jest cerkiew metropolitalna Zaśnięcia Matki Bożej. To jedna z najładniejszych świątyń jakie widziałem.
Jej budowę rozpoczął na początku 16. stulecia hospodar Basarab, ale wkrótce zmarł. Półtora wieku później doczekała się renowacji, a kolejnej już w XIX wieku po pożarze. Cerkiew miała być formą rekompensaty za przeniesienie stolicy do innego miasta.
Dekoracja zewnętrzna jest bardzo bogata, ponoć występuje tu 150 rodzajów wzorów. Wiele motywów inspirowanych było sztuką perską i arabską. Orient miesza się z Europą.
Wnętrza cerkwi wypełnia złoto i czerwień. Uwieczniając na karcie tą ucztę dla oczu... zostaję złapany przez "ochroniarkę". Prowadzi mnie do drzwi i każe zapłacić kilka lei "opłaty fotograficznej" . Dawno mi się to nie zdarzyło, straciłem czujność wśród przeciskających się ludzi .
Większość oryginalnych fresków nie przetrwała, bowiem świątynia kilkukrotnie była dewastowana i profanowana, także przez żołnierzy z terenów dzisiejszej Rumunii. To, co oglądamy, pochodzi przeważnie z okresu ostatniej restauracji.
Ranga kościoła wzrosła po utworzeniu niezależnego państwa rumuńskiego: wybrano go jako miejsce spoczynku monarchów. W przednawie pochowano pierwszych królów: Karola i Ferdynanda wraz z żonami.
W sąsiedztwie cerkwi stoją dwa małe pawilony-kaplice: w jednym z nich złożono trumnę Karola II, który zmarł na wygnaniu w Portugalii.
Drugi budynek wydawał się pusty, ale być może pochowano tam zmarłą rok temu Annę, żonę ostatniego króla Michała. Co prawda stała się członkiem rodziny królewskiej już po obaleniu monarchii przez komunistów, ale obecny rząd rumuński uznaje dawne tradycje, a król Michał cieszy się dużym szacunkiem w społeczeństwie. Zapewne kiedyś i on swoją ziemską drogę zakończy w Curtea de Argeş.
Oprócz cerkwi i pawilonów w skład kompleksu wchodzi jeszcze pałac arcybiskupi, w przeszłości letnia rezydencja królewska. Wybudowany w II połowie XIX wieku w stylu nawiązującym do niemieckiego. Wieńczy go wysoka wieża, w której znajduje się kaplica św. Filoftei (osobliwe imię).
Ostatnie spojrzenie na piękną cerkiew metropolitalną...
...i wychodzimy na zastawione samochodami ulice.
Architektura świecka Curtea de Argeş nie powala: typowo rumuńska mieszanka socjalistycznych blokowisk, nowoczesnego kiczu i ocalałych zabytków. Ale na końcu głównej drogi znajduje się kolejna religijna perełka: cerkiew książęca. Jest ona znacznie starsza niż poprzednia świątynia, bowiem wybudowano ją w połowie 14. stulecia.
Kilkukrotnie ją przebudowywano, ale sto lat temu w wyniku prac specjalistów przywrócono oryginalny, bizantyjski styl. Najmłodsze wewnętrzne malowidła są z XVIII wieku, część jest starsza. Ikonostas też zachwyca.
Cerkiew znajdowała się kiedyś w granicach murów pałacu hospodarów, który został spalony przez Węgrów około 1330 roku. Tu i ówdzie odsłonięto jego pozostałości.
Cerkiew książęca jest tak cenna, iż wpisano ją na listę rezerwową (informacyjną) UNESCO. To pierwszy (choć odległy) krok do znalezienia się we "właściwym spisie" - trafiają do niego tylko obiekty, które rządy umieściły najpierw w rezerwie.
Naprzeciwko wznosi się częściowo zarośnięty kopiec z ruinami cerkwi Sân Nicoara. Była jeszcze starsza niż książęca, ale nie przetrwała próby czasu. Do dziś zachowała się część murów oraz fragment wieży. W środku szaleje wesoła kocia banda .
Z nowszych świątyń zdjęcie cerkwi św. Jerzego, wybudowanej w 1936 roku.
Okey, nasyciliśmy ducha oraz ciało, bo przy okazji zajrzeliśmy i do sklepu i do piekarni. Nadeszła pora na zajęcie miejsca w samochodzie i udanie się na północ, w Karpaty.
A tam już czeka...
...słynna Trasa Transfogaraska (Transfăgărăşan), jedna z dwóch najbardziej znanych dróg w Rumunii. Która jest ładniejsza - ta czy Transalpina? Dowiem się, gdy zaliczę obie, choć podejrzewam, że to dyskusja na poziomie wyższości jednych świąt nad drugimi .
Transfogarską chciałem obejrzeć już rok temu, ale zrezygnowaliśmy z niej z powodu napiętego grafiku. Nie ma sensu pędzić nią na złamanie karku, zresztą byłoby to mało wykonalne. Tegoroczne zahaczenie o Rumunię było powodowane przede wszystkim tą drogą!
Początkowe kilkadziesiąt kilometrów jest nudne. Las, las, las, las. Nawierzchnia zmęczona potokami aut. Mijamy zbiorowisko wozów pod zamkiem Poenari, który, jak wiadomo, jest tym oryginalnym związanym z Wladem Palownikiem. Tym razem wizytę musimy sobie darować, zresztą opinie o sensie pokonywania ponad tysiąca schodów są podzielone.
Pierwsze ładne miejsce to zapora przy sztucznym jeziorze Vidraru. Widoki są zacne i fotogeniczne, ale okolica jest całkowicie zapełniona pojazdami wszelkiej maści: oprócz osobówek cisną się tutaj busiki oraz wielkie autobusy turystyczne co chwilę blokujące ruch na wąskiej drodze. O zaparkowaniu nawet nie ma co marzyć! Klnąc pod nosem jadę dalej, gdzie znowu jest nudno jak flaki z olejem, a przyjemność jazdy skutecznie psuje zawalidroga na polskich blachach wlekący się z przodu.
Po ponad półtorej godzinie gramolenia się w górę robię krótki postój przy osadzie turystycznej Piscul Negru. Zdaje się, że to ostatni punkt, gdzie można dojechać zimą, dalej szosa jest zamykana.
Wreszcie las zaczyna się przerzedzać, dając przedsmak tego, co będzie za chwilę.
Jedno z wielu miejsc noclegowych - głównie różnego rodzaju hoteli o odpowiednio wysokich cenach. No, ale jeśli ktoś nie lubi na dziko, to musi bulić.
Zaczyna się bajka - asfaltowe zawijasy i dolinki z rączymi strumykami.
Nie będę ukrywał - było pięknie! A chmury zakrywające częściowo słońce nawet dodawały wszystkiemu uroku.
Co chwila mijamy stojące z boku stragany z pierdołami, przy których gromadzą się podróżni. Jest jednak sporo innych zatoczek, gdzie można stanąć na spokojnie i oglądać potęgę natury. Duży ruch temu nie przeszkadza. Termometr pokazuje temperaturę w przedziale 16-19 stopni, wieje dość silny wiatr.
Transfogaraska powstała w latach 1970-1974. Początkowo miała służyć głównie do lepszego wykorzystania zasobów górskich (czytaj: wyrębów) oraz poprawienia możliwości turystycznych. Potem jednak Nicolae Ceaușescu zmienił zdanie oraz projekt z drogi leśnej na krajową. Po niedawnej inwazji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji wolał dmuchać na zimne: nowy trakt umożliwiał szybsze przerzucanie wojska przez Karpaty.
Drogę budowali głównie żołnierze; oficjalnie kosztowała życie 20-40 osób, nieoficjalnie kilkaset. Zużyto 6 milionów kilogramów dynamitu. Asfalt położono do 1980 roku.
Surowy krajobraz dopełniają stada owiec i wodospady.
A tam pojedziemy dalej: za winklem ze schroniskiem zaczyna się najdłuższy rumuński tunel, a jeszcze dalej siedmiogrodzka część Karpat.
Naciskam pedał gazu i słyszę przeraźliwy dźwięk miażdżonego metalu! Ku...a, wielki kamień! Leżał na poboczu, kompletnie o nim zapomniałem. Stojący obok Rumun aż się złapał za głowę. Bardzo wolno cofam do tyłu. Zaglądam pod drzwi: chyba nic poważnego się nie stało. Szczęście w nieszczęściu, dobrze, że nie wystartowałem w stylu rajdowym. Mój niepokój budzą krople spadające z podwozia na ziemię, ale potem okazało się, że to tylko klima. Takie niespodzianki także się tutaj zdarzają, trzeba uważać.
Po drugiej stronie tunelu armagedon: jeden wielki korek i tłum ludzi! Masakra! Tu znajdują się parkingi, restauracje, schroniska, stragany, początki szlaków. I masa człowieków zapragnęła przyjechać do nich właśnie dziś!
Transfogaraską odradzają na wizyty w weekendy, ponieważ bywa oblegana - wychodzi na to, że w czwartek jest nie lepiej! Rumuńskie ciołki w srebrnym brytyjskim aucie cisną się z boku na chama, krzyczą i trąbią. No to ja też krzyczę i trąbię. Przerywają, gdy widzą zagraniczną rejestrację - od razu uśmiech, gest przeproszenia... ale i tak dalej się pchali .
Nieee, w takim miejscu zatrzymywać się nie będziemy, zresztą nie ma nawet gdzie, bo auta czekające na pozwolenie na wjazd do parkingu tworzą największy zator. Niektórzy zostawili wozy na poboczu, ale to dobre dla osób chcących pozbyć się lakieru.
Zjeżdżamy w dół. Już po chwili robi się spokojniej, a widoki na północną stronę także są bardzo ładne.
Wysokość 2034 metry n.p.m. na którą wbija Transfogaraska to prawdopodobnie mój rekord samochodowy; pobił o niecałe sto metrów poprzedni, pochodzący z bułgarskich gór.
Podróż północną stroną jest znacznie szybsza niż wjazd od południa: raz, że w dół, dwa - bliżej do cywilizacji.
Najważniejszym z nich jest cerkiew metropolitalna Zaśnięcia Matki Bożej. To jedna z najładniejszych świątyń jakie widziałem.
Jej budowę rozpoczął na początku 16. stulecia hospodar Basarab, ale wkrótce zmarł. Półtora wieku później doczekała się renowacji, a kolejnej już w XIX wieku po pożarze. Cerkiew miała być formą rekompensaty za przeniesienie stolicy do innego miasta.
Dekoracja zewnętrzna jest bardzo bogata, ponoć występuje tu 150 rodzajów wzorów. Wiele motywów inspirowanych było sztuką perską i arabską. Orient miesza się z Europą.
Wnętrza cerkwi wypełnia złoto i czerwień. Uwieczniając na karcie tą ucztę dla oczu... zostaję złapany przez "ochroniarkę". Prowadzi mnie do drzwi i każe zapłacić kilka lei "opłaty fotograficznej" . Dawno mi się to nie zdarzyło, straciłem czujność wśród przeciskających się ludzi .
Większość oryginalnych fresków nie przetrwała, bowiem świątynia kilkukrotnie była dewastowana i profanowana, także przez żołnierzy z terenów dzisiejszej Rumunii. To, co oglądamy, pochodzi przeważnie z okresu ostatniej restauracji.
Ranga kościoła wzrosła po utworzeniu niezależnego państwa rumuńskiego: wybrano go jako miejsce spoczynku monarchów. W przednawie pochowano pierwszych królów: Karola i Ferdynanda wraz z żonami.
W sąsiedztwie cerkwi stoją dwa małe pawilony-kaplice: w jednym z nich złożono trumnę Karola II, który zmarł na wygnaniu w Portugalii.
Drugi budynek wydawał się pusty, ale być może pochowano tam zmarłą rok temu Annę, żonę ostatniego króla Michała. Co prawda stała się członkiem rodziny królewskiej już po obaleniu monarchii przez komunistów, ale obecny rząd rumuński uznaje dawne tradycje, a król Michał cieszy się dużym szacunkiem w społeczeństwie. Zapewne kiedyś i on swoją ziemską drogę zakończy w Curtea de Argeş.
Oprócz cerkwi i pawilonów w skład kompleksu wchodzi jeszcze pałac arcybiskupi, w przeszłości letnia rezydencja królewska. Wybudowany w II połowie XIX wieku w stylu nawiązującym do niemieckiego. Wieńczy go wysoka wieża, w której znajduje się kaplica św. Filoftei (osobliwe imię).
Ostatnie spojrzenie na piękną cerkiew metropolitalną...
...i wychodzimy na zastawione samochodami ulice.
Architektura świecka Curtea de Argeş nie powala: typowo rumuńska mieszanka socjalistycznych blokowisk, nowoczesnego kiczu i ocalałych zabytków. Ale na końcu głównej drogi znajduje się kolejna religijna perełka: cerkiew książęca. Jest ona znacznie starsza niż poprzednia świątynia, bowiem wybudowano ją w połowie 14. stulecia.
Kilkukrotnie ją przebudowywano, ale sto lat temu w wyniku prac specjalistów przywrócono oryginalny, bizantyjski styl. Najmłodsze wewnętrzne malowidła są z XVIII wieku, część jest starsza. Ikonostas też zachwyca.
Cerkiew znajdowała się kiedyś w granicach murów pałacu hospodarów, który został spalony przez Węgrów około 1330 roku. Tu i ówdzie odsłonięto jego pozostałości.
Cerkiew książęca jest tak cenna, iż wpisano ją na listę rezerwową (informacyjną) UNESCO. To pierwszy (choć odległy) krok do znalezienia się we "właściwym spisie" - trafiają do niego tylko obiekty, które rządy umieściły najpierw w rezerwie.
Naprzeciwko wznosi się częściowo zarośnięty kopiec z ruinami cerkwi Sân Nicoara. Była jeszcze starsza niż książęca, ale nie przetrwała próby czasu. Do dziś zachowała się część murów oraz fragment wieży. W środku szaleje wesoła kocia banda .
Z nowszych świątyń zdjęcie cerkwi św. Jerzego, wybudowanej w 1936 roku.
Okey, nasyciliśmy ducha oraz ciało, bo przy okazji zajrzeliśmy i do sklepu i do piekarni. Nadeszła pora na zajęcie miejsca w samochodzie i udanie się na północ, w Karpaty.
A tam już czeka...
...słynna Trasa Transfogaraska (Transfăgărăşan), jedna z dwóch najbardziej znanych dróg w Rumunii. Która jest ładniejsza - ta czy Transalpina? Dowiem się, gdy zaliczę obie, choć podejrzewam, że to dyskusja na poziomie wyższości jednych świąt nad drugimi .
Transfogarską chciałem obejrzeć już rok temu, ale zrezygnowaliśmy z niej z powodu napiętego grafiku. Nie ma sensu pędzić nią na złamanie karku, zresztą byłoby to mało wykonalne. Tegoroczne zahaczenie o Rumunię było powodowane przede wszystkim tą drogą!
Początkowe kilkadziesiąt kilometrów jest nudne. Las, las, las, las. Nawierzchnia zmęczona potokami aut. Mijamy zbiorowisko wozów pod zamkiem Poenari, który, jak wiadomo, jest tym oryginalnym związanym z Wladem Palownikiem. Tym razem wizytę musimy sobie darować, zresztą opinie o sensie pokonywania ponad tysiąca schodów są podzielone.
Pierwsze ładne miejsce to zapora przy sztucznym jeziorze Vidraru. Widoki są zacne i fotogeniczne, ale okolica jest całkowicie zapełniona pojazdami wszelkiej maści: oprócz osobówek cisną się tutaj busiki oraz wielkie autobusy turystyczne co chwilę blokujące ruch na wąskiej drodze. O zaparkowaniu nawet nie ma co marzyć! Klnąc pod nosem jadę dalej, gdzie znowu jest nudno jak flaki z olejem, a przyjemność jazdy skutecznie psuje zawalidroga na polskich blachach wlekący się z przodu.
Po ponad półtorej godzinie gramolenia się w górę robię krótki postój przy osadzie turystycznej Piscul Negru. Zdaje się, że to ostatni punkt, gdzie można dojechać zimą, dalej szosa jest zamykana.
Wreszcie las zaczyna się przerzedzać, dając przedsmak tego, co będzie za chwilę.
Jedno z wielu miejsc noclegowych - głównie różnego rodzaju hoteli o odpowiednio wysokich cenach. No, ale jeśli ktoś nie lubi na dziko, to musi bulić.
Zaczyna się bajka - asfaltowe zawijasy i dolinki z rączymi strumykami.
Nie będę ukrywał - było pięknie! A chmury zakrywające częściowo słońce nawet dodawały wszystkiemu uroku.
Co chwila mijamy stojące z boku stragany z pierdołami, przy których gromadzą się podróżni. Jest jednak sporo innych zatoczek, gdzie można stanąć na spokojnie i oglądać potęgę natury. Duży ruch temu nie przeszkadza. Termometr pokazuje temperaturę w przedziale 16-19 stopni, wieje dość silny wiatr.
Transfogaraska powstała w latach 1970-1974. Początkowo miała służyć głównie do lepszego wykorzystania zasobów górskich (czytaj: wyrębów) oraz poprawienia możliwości turystycznych. Potem jednak Nicolae Ceaușescu zmienił zdanie oraz projekt z drogi leśnej na krajową. Po niedawnej inwazji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji wolał dmuchać na zimne: nowy trakt umożliwiał szybsze przerzucanie wojska przez Karpaty.
Drogę budowali głównie żołnierze; oficjalnie kosztowała życie 20-40 osób, nieoficjalnie kilkaset. Zużyto 6 milionów kilogramów dynamitu. Asfalt położono do 1980 roku.
Surowy krajobraz dopełniają stada owiec i wodospady.
A tam pojedziemy dalej: za winklem ze schroniskiem zaczyna się najdłuższy rumuński tunel, a jeszcze dalej siedmiogrodzka część Karpat.
Naciskam pedał gazu i słyszę przeraźliwy dźwięk miażdżonego metalu! Ku...a, wielki kamień! Leżał na poboczu, kompletnie o nim zapomniałem. Stojący obok Rumun aż się złapał za głowę. Bardzo wolno cofam do tyłu. Zaglądam pod drzwi: chyba nic poważnego się nie stało. Szczęście w nieszczęściu, dobrze, że nie wystartowałem w stylu rajdowym. Mój niepokój budzą krople spadające z podwozia na ziemię, ale potem okazało się, że to tylko klima. Takie niespodzianki także się tutaj zdarzają, trzeba uważać.
Po drugiej stronie tunelu armagedon: jeden wielki korek i tłum ludzi! Masakra! Tu znajdują się parkingi, restauracje, schroniska, stragany, początki szlaków. I masa człowieków zapragnęła przyjechać do nich właśnie dziś!
Transfogaraską odradzają na wizyty w weekendy, ponieważ bywa oblegana - wychodzi na to, że w czwartek jest nie lepiej! Rumuńskie ciołki w srebrnym brytyjskim aucie cisną się z boku na chama, krzyczą i trąbią. No to ja też krzyczę i trąbię. Przerywają, gdy widzą zagraniczną rejestrację - od razu uśmiech, gest przeproszenia... ale i tak dalej się pchali .
Nieee, w takim miejscu zatrzymywać się nie będziemy, zresztą nie ma nawet gdzie, bo auta czekające na pozwolenie na wjazd do parkingu tworzą największy zator. Niektórzy zostawili wozy na poboczu, ale to dobre dla osób chcących pozbyć się lakieru.
Zjeżdżamy w dół. Już po chwili robi się spokojniej, a widoki na północną stronę także są bardzo ładne.
Wysokość 2034 metry n.p.m. na którą wbija Transfogaraska to prawdopodobnie mój rekord samochodowy; pobił o niecałe sto metrów poprzedni, pochodzący z bułgarskich gór.
Podróż północną stroną jest znacznie szybsza niż wjazd od południa: raz, że w dół, dwa - bliżej do cywilizacji.
Na Wołoszczyźnie zwiedza się zabytkowe cerkwie, w Siedmiogrodzie to kościoły ewangelickie, zwłaszcza warowne, przyciągają turystów. Według pobieżnych szacunków jest około stu pięćdziesięciu miejscowości z takimi świątyniami. Kilka wpisano na listę UNESCO, większość zaś zapomniano i są rzadko odwiedzane. Zapewne można zorganizować cały wakacyjny wyjazd i skupić się tylko na takich obiektach, a i tak ciężko byłoby wszystkie obejrzeć.
Rok temu zaliczyliśmy kilka w okolicach Sybina. W sierpniu 2017 po zjeździe z Karpat znowu znaleźliśmy się w tej części Transylwanii i skorzystaliśmy z okazji, aby dokonać małego uzupełnienia.
Cisnădie (Heltau, węg. Nagydisznód) leży kilka kilometrów na południe od najważniejszego miasta Sasów Siedmiogrodzkich. Chciałem tu zajrzeć już podczas ubiegłorocznego wyjazdu, ale na obwodnicy przegapiłem skręt i nie chciało mi się zawracać. Tym razem trafiamy bezbłędnie do samego centrum.
Nazwa banku przypomina w jakim regionie jesteśmy.
Rynek jest zadbany, wyremontowany, sprawia bardziej europejskie wrażenie od ośrodków z południowej części Karpat. Powietrze znowu się rozgrzało, termometr na placu pokazuje 38 stopni, w aucie trochę mniej.
Na początku XX wieku 2/3 mieszkańców było Niemcami i ewangelikami. Rumunii i Węgrzy oraz katolicy stanowili mniejszość. Dziś językiem Straussa posługuje się tylko kilkaset osób, nieco mniej po węgiersku. Ewangelików różnych odmian jest niecały tysiąc w stosunku do 14 tysięcy prawosławnych. Mimo to, jak w wielu miastach Siedmiogrodu, luterański kościół jest dominantą zabudowy.
Bazylika nosi wezwanie św. Walburgi, co już samo w sobie kojarzy się niemiecko (choć patronka pochodziła z Brytanii). Wybudowano ją w XIII wieku, a dwa stulecia później otoczono murami, gdy Turcy zaczęli wyprawiać się na te tereny. Wysoka na 59 metrów wieża to dzieło z XV wieku, przebudowane następnie w 1751.
Na teren kościelny wchodzimy przez bramę w murach. W kasie kupujemy bilet u mrukliwego faceta, a przy okazji czytam kartkę o zakazie robienia zdjęć. "Chyba ich poj...ło" - mruknąłem pod nosem, ale ponieważ podczas zwiedzania nie spotkaliśmy żadnej innej osoby, to nie miałem okazji się o tym przekonać.
Wokół kościoła charakterystyczne obwarowania ze schodami na piętro. Nie widać jednak pomieszczeń, gdzie wierni mogli chronić się przed niebezpieczeństwem.
Mury obronne są podwójne, odgradzała je kiedyś fosa, ale teraz zagospodarowali je okoliczni mieszkańcy. Bardzo tu zielono i kwieciście, widać, że ktoś się o to troszczy.
Wnętrza, jak na luteran przystało, są pozbawione zbędnych ozdób. Na ścianach wisi tylko kilka obrazów, wliczając w to główny ołtarz (który podobno stanowił kiedyś część tryptyku z pracowni Wita Stwosza).
Między ławkami wiszą psalmy chwalące Pana. Zaglądam do modlitewnika - wydany w Socjalistycznej Republice Rumunii. Ciekawe, kiedy ostatnio używany?
W takim miejscach zawsze odczuwam pewną wewnętrzną sprzeczność - z jednej strony cieszy fakt, że to wszystko nadal istnieje, nie zostało zromanizowane i zprawosławione albo zrównane z ziemią. Z drugiej - narastające z każdą wizytą wrażenie, że to wszystko wydmuszka, atrapa, skansen bezpowrotnie minionych czasów. Cóż, z ekonomią się nie wygra...
Przy drzwiach zaczynają się schody prowadzące na wieżę. Trzeszczą straszliwie i nie sprawiają wrażenie stabilnych, więc wchodzę sam. Spotykam tam kilka dzwonów.
Przez okna widoki na rynek i przyległości. Za boiskiem cmentarz oraz biała bryła nowej kaplicy.
A tu chyba warsztat po gradobiciu.
Znalazłem informację, że kościół posiada najstarszy zegar w Siedmiogrodzie (początek XV wieku) oraz pierwszy piorunochron w Europie południowo-wschodniej (z 1795), ale nie udało mi się tego nigdzie potwierdzić.
Sąsiednia wioska administracyjnie stanowi część Cisnădie, ale w rzeczywistości to osobna miejscowość: Cisnădioara (Michelsberg, węg. Kisdisznód). Tutaj rozkład narodowościowy i religijny jest bardziej wymieszany: 245 Rumunów, 95 Niemców (Sasów) i 5 Węgrów; 230 prawosławnych, 101 luteran i kalwinów. W czasach Austro-Węgier mieszkali niemal tylko Sasi.
Kościoły ewangelickie posiadają dwa - najpierw udajemy się do nowszego, z roku 1764. Wydaje się mieć krzywą wieżę.
Wrażenie to potęguje się jeszcze bardziej, gdy porównamy go z pomnikiem poległych stojącym na wybrukowanym placu.
Monument poświęcony mieszkańcom jest nietypowy - na starszą konstrukcję nałożono szklane ściany, gdzie wymieniono nazwiska poległych w czasie II wojny światowej, a także ofiar wywózek i obozów pracy. Nowe napisy są jednak słabo czytelne w słońcu, lepiej widać te z Wielkiej Wojny.
Mężczyźni z Michelsberg służyli przeważnie w 31 c.i k. pułku piechoty i brali udział w krwawych bojach z Rosjanami na terenie Kongresówki oraz Galicji w 1914 i 1915 roku. Wielu spoczywa na cmentarzach Małopolski. Natomiast tutaj zorganizowano niewielką kwaterę żołnierzy niemieckich, którzy stracili życie w okolicy podczas walk z Rumunami jesienią 1916 roku.
Drzwi są zamknięte, pozostaje nam zerknąć przez kratę.
Kościół z krzywą wieżą nie pełnił funkcji obronnych bo jest zbyt świeżej daty, taką rolę spełniała świątynia położona na wzgórzu, od którego wzięła swą niemiecką nazwę cała wieś.
Kościół św. Michała to prawdziwa perełka: wybudowany na początku XIII wieku (pierwsza wzmianka to rok 1223) zachował swój oryginalny, romański styl. Praktycznie nie dokonywano w nim żadnych przebudów, co czyni go jednym z nielicznych takich (albo jedynym) w całym Siedmiogrodzie. W dodatku jest w świetnej kondycji (o ile tak można określić budynek ). Są też opinie, że to w ogóle najstarszy istniejący do dziś kościół Transylwanii, ale - podobnie jak w przypadku bazyliki w Cisnădie - można w to wierzyć, albo i nie.
Gdy spoceni wdrapaliśmy się na Michelsberg i zapłaciliśmy za wstęp (7 lei, to chyba opłata stała w wielu kościołach) pojawił się nowy problem: baterie aparatu zaczęły sygnalizować wyczerpanie. Zrobiłem jeszcze kilka zdjęć środka i padły. Sądziłem, że rezerwa jest naładowana, lecz też była pusta! A nie miałem żadnego ujęcia kościoła z zewnątrz! Ostatecznie prośbami, groźbami i sztuczkami udało mi się wykrzesać jedyną fotografię od strony podwórza .
W nawie bardzo surowo: na ścianach resztki malowideł, jako ołtarz służy fragment pomnika poległych.
Pierwsze dwa lata Wielkiej Wojny upłynęły w Siedmiogrodzie spokojnie: walki toczyły się daleko, wroga nikt nie widział. Za pasmem Karpat rozciągała się Rumunia, rządzona przez dynastię Hohenzollernów. Pierwszy król - Karol - był zwolennikiem współpracy z Państwami Centralnymi, jednak po jego śmierci w październiku 1914 roku na tron wstąpił Ferdynand. Mimo, iż był etnicznym Niemcem urodzonym w Rzeszy, postawił na sojusz z Rosją. Latem 1916 Rumunia wypowiedziała wojnę i na początku września zaatakowała Transylwanię. Ta granica była słabo obsadzona austro-węgierskim wojskiem, więc na początku Rumuni odnosili spore sukcesy, ale już po kilku tygodniach kontrofensywa ze wsparciem Niemiec zatrzymała rumuński pochód. To w tym okresie - końcówka września - polegli żołnierze, których upamiętniono w świątyni: głównie z jednostek armii niemieckiej i kilku z oddziałów austro-węgierskich, przeważnie honvedów (obrony krajowej).
Są też pojedyncze tablice żołnierzy, którzy zginęli wcześniej na innych frontach i to niezbyt kojarzących się z Siedmiogrodem, np. Gustava Bodnarskiego czy Michała (Mihaly) Budnika z szeregów ułanów polskich legionistów. Ten pierwszy, pochodzący z Przemyśla, zmarł na tyfus w szpitalu w Cisnădie. Drugi zapewne też gdzieś się tu "lazarował".
Kościół sprawia wrażenie mauzoleum wojennego - zastanawiałem się, czy te kamienne epitafia stały tu od początku? I gdzie chłopaków pochowano?
Wracając w dół udaje mi się na umarłych bateriach sfotografować jeszcze ogólny widok wsi...
...oraz stylowe domy przy głównym placu.
Z kronikarskiego obowiązku należy dodać, że w Cisnădioara stoi też cerkiew, ale nowa i kompletnie bezpłciowa.
Zegarek znów pokazuje późne popołudnie - stanowczo czas za szybko ucieka... Bocznymi drogami docieramy do Sybinu, gdzie wjeżdżamy na autostradę i dalsza podróż jest już znacznie szybsza. Zatrzymujemy się dopiero w Orăștie (Broos, węg. Szászváros), które zwiedzaliśmy przed rokiem. Tym razem cel wizyty jest mniej ambitny: chcemy zjeść obiad! Mimo to historia o nas sobie przypomina, bo na ulicy mijamy opiekunka kościołów ewangelickich, który zachrypniętym głosem zaprasza do świątyń. My go pamiętamy, on nas nie .
Bardzo towarzyski budynek: w środku stowarzyszenia, partie, gabinety lekarskie, a nawet biuro jakiegoś posła.
Spacer uliczkami miasta nie przynosi żadnych kulinarnych odkryć...
Podobnie jak w 2016 roku w centrum działa tylko jedna restauracja na deptaku: jedzenie ma smaczne, ale obsługa... babka w zaawansowanym wieku, wiecznie zafuczała i z ciągłą olewką. Tak ją zapamiętaliśmy i pierwszy kontakt zdawał się to potwierdzać, jednak potem mile się zdziwiliśmy: tym razem zaczęła się uśmiechać i mówić z przyjemnymi nutkami w głosie, ewidentnie czuła się bardziej zaspokojona .
Ostatni rumuński posiłek w wersji tradycyjnej: Teresa ciorbă de burtă, a ja mici (mititei), czyli miejscowa odmiana ćevapi. Do tego lemoniada i "niedźwiadek" .
Rok temu zaliczyliśmy kilka w okolicach Sybina. W sierpniu 2017 po zjeździe z Karpat znowu znaleźliśmy się w tej części Transylwanii i skorzystaliśmy z okazji, aby dokonać małego uzupełnienia.
Cisnădie (Heltau, węg. Nagydisznód) leży kilka kilometrów na południe od najważniejszego miasta Sasów Siedmiogrodzkich. Chciałem tu zajrzeć już podczas ubiegłorocznego wyjazdu, ale na obwodnicy przegapiłem skręt i nie chciało mi się zawracać. Tym razem trafiamy bezbłędnie do samego centrum.
Nazwa banku przypomina w jakim regionie jesteśmy.
Rynek jest zadbany, wyremontowany, sprawia bardziej europejskie wrażenie od ośrodków z południowej części Karpat. Powietrze znowu się rozgrzało, termometr na placu pokazuje 38 stopni, w aucie trochę mniej.
Na początku XX wieku 2/3 mieszkańców było Niemcami i ewangelikami. Rumunii i Węgrzy oraz katolicy stanowili mniejszość. Dziś językiem Straussa posługuje się tylko kilkaset osób, nieco mniej po węgiersku. Ewangelików różnych odmian jest niecały tysiąc w stosunku do 14 tysięcy prawosławnych. Mimo to, jak w wielu miastach Siedmiogrodu, luterański kościół jest dominantą zabudowy.
Bazylika nosi wezwanie św. Walburgi, co już samo w sobie kojarzy się niemiecko (choć patronka pochodziła z Brytanii). Wybudowano ją w XIII wieku, a dwa stulecia później otoczono murami, gdy Turcy zaczęli wyprawiać się na te tereny. Wysoka na 59 metrów wieża to dzieło z XV wieku, przebudowane następnie w 1751.
Na teren kościelny wchodzimy przez bramę w murach. W kasie kupujemy bilet u mrukliwego faceta, a przy okazji czytam kartkę o zakazie robienia zdjęć. "Chyba ich poj...ło" - mruknąłem pod nosem, ale ponieważ podczas zwiedzania nie spotkaliśmy żadnej innej osoby, to nie miałem okazji się o tym przekonać.
Wokół kościoła charakterystyczne obwarowania ze schodami na piętro. Nie widać jednak pomieszczeń, gdzie wierni mogli chronić się przed niebezpieczeństwem.
Mury obronne są podwójne, odgradzała je kiedyś fosa, ale teraz zagospodarowali je okoliczni mieszkańcy. Bardzo tu zielono i kwieciście, widać, że ktoś się o to troszczy.
Wnętrza, jak na luteran przystało, są pozbawione zbędnych ozdób. Na ścianach wisi tylko kilka obrazów, wliczając w to główny ołtarz (który podobno stanowił kiedyś część tryptyku z pracowni Wita Stwosza).
Między ławkami wiszą psalmy chwalące Pana. Zaglądam do modlitewnika - wydany w Socjalistycznej Republice Rumunii. Ciekawe, kiedy ostatnio używany?
W takim miejscach zawsze odczuwam pewną wewnętrzną sprzeczność - z jednej strony cieszy fakt, że to wszystko nadal istnieje, nie zostało zromanizowane i zprawosławione albo zrównane z ziemią. Z drugiej - narastające z każdą wizytą wrażenie, że to wszystko wydmuszka, atrapa, skansen bezpowrotnie minionych czasów. Cóż, z ekonomią się nie wygra...
Przy drzwiach zaczynają się schody prowadzące na wieżę. Trzeszczą straszliwie i nie sprawiają wrażenie stabilnych, więc wchodzę sam. Spotykam tam kilka dzwonów.
Przez okna widoki na rynek i przyległości. Za boiskiem cmentarz oraz biała bryła nowej kaplicy.
A tu chyba warsztat po gradobiciu.
Znalazłem informację, że kościół posiada najstarszy zegar w Siedmiogrodzie (początek XV wieku) oraz pierwszy piorunochron w Europie południowo-wschodniej (z 1795), ale nie udało mi się tego nigdzie potwierdzić.
Sąsiednia wioska administracyjnie stanowi część Cisnădie, ale w rzeczywistości to osobna miejscowość: Cisnădioara (Michelsberg, węg. Kisdisznód). Tutaj rozkład narodowościowy i religijny jest bardziej wymieszany: 245 Rumunów, 95 Niemców (Sasów) i 5 Węgrów; 230 prawosławnych, 101 luteran i kalwinów. W czasach Austro-Węgier mieszkali niemal tylko Sasi.
Kościoły ewangelickie posiadają dwa - najpierw udajemy się do nowszego, z roku 1764. Wydaje się mieć krzywą wieżę.
Wrażenie to potęguje się jeszcze bardziej, gdy porównamy go z pomnikiem poległych stojącym na wybrukowanym placu.
Monument poświęcony mieszkańcom jest nietypowy - na starszą konstrukcję nałożono szklane ściany, gdzie wymieniono nazwiska poległych w czasie II wojny światowej, a także ofiar wywózek i obozów pracy. Nowe napisy są jednak słabo czytelne w słońcu, lepiej widać te z Wielkiej Wojny.
Mężczyźni z Michelsberg służyli przeważnie w 31 c.i k. pułku piechoty i brali udział w krwawych bojach z Rosjanami na terenie Kongresówki oraz Galicji w 1914 i 1915 roku. Wielu spoczywa na cmentarzach Małopolski. Natomiast tutaj zorganizowano niewielką kwaterę żołnierzy niemieckich, którzy stracili życie w okolicy podczas walk z Rumunami jesienią 1916 roku.
Drzwi są zamknięte, pozostaje nam zerknąć przez kratę.
Kościół z krzywą wieżą nie pełnił funkcji obronnych bo jest zbyt świeżej daty, taką rolę spełniała świątynia położona na wzgórzu, od którego wzięła swą niemiecką nazwę cała wieś.
Kościół św. Michała to prawdziwa perełka: wybudowany na początku XIII wieku (pierwsza wzmianka to rok 1223) zachował swój oryginalny, romański styl. Praktycznie nie dokonywano w nim żadnych przebudów, co czyni go jednym z nielicznych takich (albo jedynym) w całym Siedmiogrodzie. W dodatku jest w świetnej kondycji (o ile tak można określić budynek ). Są też opinie, że to w ogóle najstarszy istniejący do dziś kościół Transylwanii, ale - podobnie jak w przypadku bazyliki w Cisnădie - można w to wierzyć, albo i nie.
Gdy spoceni wdrapaliśmy się na Michelsberg i zapłaciliśmy za wstęp (7 lei, to chyba opłata stała w wielu kościołach) pojawił się nowy problem: baterie aparatu zaczęły sygnalizować wyczerpanie. Zrobiłem jeszcze kilka zdjęć środka i padły. Sądziłem, że rezerwa jest naładowana, lecz też była pusta! A nie miałem żadnego ujęcia kościoła z zewnątrz! Ostatecznie prośbami, groźbami i sztuczkami udało mi się wykrzesać jedyną fotografię od strony podwórza .
W nawie bardzo surowo: na ścianach resztki malowideł, jako ołtarz służy fragment pomnika poległych.
Pierwsze dwa lata Wielkiej Wojny upłynęły w Siedmiogrodzie spokojnie: walki toczyły się daleko, wroga nikt nie widział. Za pasmem Karpat rozciągała się Rumunia, rządzona przez dynastię Hohenzollernów. Pierwszy król - Karol - był zwolennikiem współpracy z Państwami Centralnymi, jednak po jego śmierci w październiku 1914 roku na tron wstąpił Ferdynand. Mimo, iż był etnicznym Niemcem urodzonym w Rzeszy, postawił na sojusz z Rosją. Latem 1916 Rumunia wypowiedziała wojnę i na początku września zaatakowała Transylwanię. Ta granica była słabo obsadzona austro-węgierskim wojskiem, więc na początku Rumuni odnosili spore sukcesy, ale już po kilku tygodniach kontrofensywa ze wsparciem Niemiec zatrzymała rumuński pochód. To w tym okresie - końcówka września - polegli żołnierze, których upamiętniono w świątyni: głównie z jednostek armii niemieckiej i kilku z oddziałów austro-węgierskich, przeważnie honvedów (obrony krajowej).
Są też pojedyncze tablice żołnierzy, którzy zginęli wcześniej na innych frontach i to niezbyt kojarzących się z Siedmiogrodem, np. Gustava Bodnarskiego czy Michała (Mihaly) Budnika z szeregów ułanów polskich legionistów. Ten pierwszy, pochodzący z Przemyśla, zmarł na tyfus w szpitalu w Cisnădie. Drugi zapewne też gdzieś się tu "lazarował".
Kościół sprawia wrażenie mauzoleum wojennego - zastanawiałem się, czy te kamienne epitafia stały tu od początku? I gdzie chłopaków pochowano?
Wracając w dół udaje mi się na umarłych bateriach sfotografować jeszcze ogólny widok wsi...
...oraz stylowe domy przy głównym placu.
Z kronikarskiego obowiązku należy dodać, że w Cisnădioara stoi też cerkiew, ale nowa i kompletnie bezpłciowa.
Zegarek znów pokazuje późne popołudnie - stanowczo czas za szybko ucieka... Bocznymi drogami docieramy do Sybinu, gdzie wjeżdżamy na autostradę i dalsza podróż jest już znacznie szybsza. Zatrzymujemy się dopiero w Orăștie (Broos, węg. Szászváros), które zwiedzaliśmy przed rokiem. Tym razem cel wizyty jest mniej ambitny: chcemy zjeść obiad! Mimo to historia o nas sobie przypomina, bo na ulicy mijamy opiekunka kościołów ewangelickich, który zachrypniętym głosem zaprasza do świątyń. My go pamiętamy, on nas nie .
Bardzo towarzyski budynek: w środku stowarzyszenia, partie, gabinety lekarskie, a nawet biuro jakiegoś posła.
Spacer uliczkami miasta nie przynosi żadnych kulinarnych odkryć...
Podobnie jak w 2016 roku w centrum działa tylko jedna restauracja na deptaku: jedzenie ma smaczne, ale obsługa... babka w zaawansowanym wieku, wiecznie zafuczała i z ciągłą olewką. Tak ją zapamiętaliśmy i pierwszy kontakt zdawał się to potwierdzać, jednak potem mile się zdziwiliśmy: tym razem zaczęła się uśmiechać i mówić z przyjemnymi nutkami w głosie, ewidentnie czuła się bardziej zaspokojona .
Ostatni rumuński posiłek w wersji tradycyjnej: Teresa ciorbă de burtă, a ja mici (mititei), czyli miejscowa odmiana ćevapi. Do tego lemoniada i "niedźwiadek" .
W Aurel Vlaicu znajduje się mój ulubiony rumuński kemping: ulokowany za dawnym domostwem, nieprzesadnie wypucowany, z widokami na góry oraz okoliczne pola.
No i jest mały basen! Po przyjeździe postanawiam wieczorem schłodzić się w wodzie... Jako, że nikogo innego nie ma, to wskakuję na waleta. Pływam sobie i pływam, aż przychodzą dwie dziewczyny, chyba Brytyjki. Gadają między sobą i nagle przerywają, zapewne zobaczywszy, iż nie mam majtek . Najpierw szok, potem niedowierzanie i głupie śmiechy... Ostatecznie odważyły się wejść do basenu, ale trzymały się swojego kąta, bojąc się przybliżyć .
Kemping założyli i prowadzą Holendrzy. Jeden z nich, starszy facet, pyta się skąd przyjechaliśmy.
- Ooo, to taki duży wyjazd po Bałkanach i Rumunii - mówi. - Bo wiecie, Rumunia to nie Bałkany, w Holandii ludzie to mylą.
"Nie tylko w Holandii" - pomyślałem .
Na wsi działają trzy sklepy oraz spelunka, gdzie zbiera się młode towarzystwo, zwłaszcza, jeśli akurat w telewizji puszczają jakieś mecze.
A tymczasem wakacyjny wyjazd nieubłaganie zbliża się ku końcowi. W kalendarzu 18 sierpnia, dziś musimy opuścić Rumunię. Rano postanawiam jeszcze pobiegać po okolicy. Przyjemną wyprawę na łąki przerywają mi cztery ogromne psy pilnujące farmy rybnej: są bardzo przyjacielskie, ciągle trącają mnie łapą i żądają zabawy, ale nie mam pewności, czy w razie odmowy nie strzeli im coś złego do głowy, więc wolę się wycofać .
Po spakowaniu podjeżdżamy pod miejscowy kościół. Prawdopodobnie to cerkiew, choć głowy nie dam. Przy wejściu na cmentarz Pomnik Poległych.
W nieodległym Geoagiu (Algyógy, niem. Gergesdorf) oglądamy romańską rotundę z XI wieku, należącą oficjalnie do wyznania kalwińskiego. Jest w kiepskim stanie i stoi przy jakimś budynku z mieszkaniami socjalnymi albo temu podobnymi.
Niemal wszystkie traktory spotykane podczas wyjazdu były koloru czerwonego. Przypadek?
Znów zaglądamy do miasta Orăștie, aby wymienić walutę. Przy okazji fotografuję synagogę oraz fontannę z tęczą.
Potem ostatnie rumuńskie zakupy. I kilka wypatrzonych ciekawostek: "Tymbark", bardzo tutaj popularny, chyba nawet mają w Rumunii swoje zakłady.
Wino z kranikiem; nic tylko odkręcić i pić .
I wódka "Polskaya", która w rzeczywistości jest rumuńska i nie jest wódką, bo ma jedynie 28%. Kto by to nad Wisłą chciał pić?:D
A teraz pora nacisnąć gaz, bo do przejechania mamy blisko 450 kilometrów. Początkowo krótki fragment autostrady z widokiem na taką ciekawą górę:
(Jak doczytałem jest to stanowiska archeologiczne, bo w przeszłości istniała tam forteca Daków oraz rzymskie kamieniołomy.)
Następnie skręcamy na drogę krajową 68A. To najbardziej nieprzyjemny odcinek dzisiejszego dnia: szosa jest bardzo zatłoczona, a z przeciwka suną całe zastępy ciężarówek.
O ile zazwyczaj lubię kierować samochodem, to tym razem bardzo się męczę. Oddech łapię na... górskich zakrętach, bo tam robi się chwilowo mniej tłocznie. Na horyzoncie pasmo Poiana Ruscă.
Czasem stajemy w korku, wtedy można przyjrzeć się obrazkom z miejscowego życia. Traktor oczywiście koloru czerwonego .
Z Siedmiogrodu wjechaliśmy do Banatu. W okolicach miasta Făget zaczyna się nowy odcinek autobany. Kilometry od razu zaczynają lecieć szybciej.
Powoli bak zaczyna robić się pustawy, więc postanawiam zatankować. Na parkingu szok: stacja benzynowa to kontener, tylko dwa dystrybutory i ogromna kolejka! No to się nie popisali.
Na zwykłe drogi wracamy w Aradzie. Przez Banat przemknęliśmy szybko i znaleźliśmy się w Kriszanie.
W Aradzie jeszcze nie byliśmy, ale zwiedzanie trzeba przełożyć na inną wizytę. I dopiero tutaj udało mi się zatankować.
Na horyzoncie zabudowania dużej fabryki.
Początkowy plan przewidywał, że będziemy jechać wzdłuż granicy z Węgrami na Oradeę i tam zawitamy do Madziarów. Niestety, marszrutę psuje gigantyczny zator za Aradem na podwójnym przejeździe kolejowym. Stoimy tam wiele minut, a pociągów ani widać ani słychać. Gdy w końcu jakiś się zjawia to rogatki nadal pozostają zamknięte!
Wściekły łapię atlas samochodowy i szukam jakiejś alternatywy: odbijamy na boczną drogę bez numeru. A, że ruch jest na niej niewielki, to można osiągnąć całkiem sporą prędkość.
W pewnym momencie mijamy ogromny parking pełen nowiutkich samochodów z grupy Volkswagen.
Nawierzchnia jest tu lepsza niż na niejednej głównej drodze, a jeszcze kilka lat temu w tym miejscu znajdowała się szutrówka.
Wioska Grăniceri (węg. i niem. Ottlaka) to taki rumuński koniec świata. W centrum stoi kościół otoczony zielenią, na obrzeżach gospodarstwa.
Nie ma żadnych oznaczeń w którą stronę jechać, więc uznałem, że trzeba wybrać tą główną. W końcu świeżego asfaltu nie kładzie się na próżno. Po kilku kilometrach nagle na środku wyrasta szlaban! To granica, tyle, że... zamknięta!
Po drugiej stronie w krzakach stoi wóz węgierskiej straży granicznej, ale kłódka na szlabanie oznacza, że dalej nie pojedziemy. A dachy węgierskiego miasteczka już widać za drzewami... Po powrocie do domu okazało się, iż w tym miejscu rzeczywiście działa przejścia graniczne, ale tylko... w sobotę! No tak, a my mieliśmy piątek .
Musieliśmy zawrócić do wioski i dziurawą jak ser szwajcarski drogą dostać się do głównej szosy, gdzie można przekraczać granice także w inne dni tygodnia.
Na przejściu w Vărșand jesteśmy sami. Kontrola była ekspresowa, węgierska celniczka rzuca na koniec po polsku "do widzenia". Żegnamy Rumunię, ponownie witamy Węgry. Zegarek cofamy godzinę do tyłu.
Pierwsza węgierska miejscowość to Gyula, znana ze swojego kąpieliska termalnego. Zatrzymujemy się, aby wymienić walutę.
Po węgierskiej stronie granicy także będziemy poruszać się głównie bocznymi drogami, ale te są przeważnie znacznie gorsze niż rumuńskie. Już kiedyś pisałem, że, moim zdaniem, Węgrzy mają poza autostradami bardzo zaniedbane ciągi transportowe i każda wizyta w tym kraju mnie w tym utwierdza.
Zahaczamy też o Debreczyn. Lata temu kręciliśmy się po centrum, tym razem tylko po wewnętrznej obwodnicy. Z okien samochodu widzimy dwa kościoły (unicki i ewangelicki), reprezentujące liczne świątynie miejskie.
Ostatni odcinek dzisiejszego dnia to - dla odmiany - świeżutki asfalt równy niczym stół.
Wieczorem docieramy do Nyírbátor, leżącego w "Kraju brzóz" (Nyírség). Byliśmy w nim już rok temu, bardzo spodobał nam się tutejszy kemping położony tuż przy kompleksie basenów.
W recepcji siedzi tylko ochroniarz, posługujący się jedynie językiem węgierskim. Na szczęście prowadzi nas do babki z obsługi, która imprezuje z całą grupą motocyklistów rodem z... Rawy Mazowieckiej. To miasto partnerskie Nyírbátor i mają jakieś wspólne święto. Wbrew obawom motocykliści po godzinie 22-giej grzecznie kładą się spać, czego nie można powiedzieć o ekipie z Krosna, która długo w nocy drze ryja, klnie, puszcza muzykę, bawi się samochodami i schlana obraża na siebie. Stosunkowo nieduża odległość od wschodniego skrawka Polski to minus, bo zjawiają się tu osoby, które powinny występować w zoo, a nie w Europie...
W sobotę dzień lenia, trzeba trochę odpocząć po wojażach . Mamy nawet swojego kota, który w ramach wizyty towarzyskiej przynosi w prezencie... zdechłą mysz .
W południe podjeżdżamy samochodem pod sklep, aby kupić trochę różności do domu; jutro jest 20 sierpnia czyli Dzień Świętego Stefana, największe węgierskie święto i wszystko będzie pozamykane.
Między półkami wynajduję produkt polskiego przemysłu spirytusowego, ale... oszukańczy! Bo tylko tak można nazwać wódkę, która ma 37,5% zamiast 40% (w Polsce Wyborowa ma normalne procenty).
W drodze powrotnej na kemping zaglądamy do zabytkowego kościoła katolickiego. Wybudowany jako gotycki, zburzony przez Turków i odbudowany z barokowym wnętrzem.
Okolice świątyni ładnie zagospodarowano: jest staw, mostek na niewielką wyspę, kilka rzeźb. W oddali żółta cerkiew greckich katolików.
Większą część dnia spędzamy na kąpielisku (kempingowicze mają wstęp darmowy!). Do wyboru kilka basenów z różną temperaturą.
Tutejsza woda musi mieć jakieś specjalne właściwości dla dzieci nienarodzonych, bo bardzo licznie reprezentowani są panowie w zaawansowanej ciąży. Zaobserwowałem także nową modę plażową: pod kąpielówki wkłada się drugą parę gaci, ewentualnie na strój trzeba narzucić jeszcze spodnie. Niestety, nie umiem sobie wytłumaczyć powodów takiego ubierania...
Wieczorem znowu ruszamy do centrum, ale tym razem na piechotę. Najpierw kolacja, a potem znana mi sympatyczna spelunka.
Nocny spacer po Nyírbátor; na rynku odbywał się jakiś mały festiwal wina, lecz ceny trunków były wysokie.
Niedziela, ostatni dzień wyprawy. Rano jest jeszcze słonecznie, ale potem zaczyna się chmurzyć. Na autostradzie w kierunku Budapesztu łapie nas deszcz...
Ale to jeszcze nie koniec zwiedzania...
No i jest mały basen! Po przyjeździe postanawiam wieczorem schłodzić się w wodzie... Jako, że nikogo innego nie ma, to wskakuję na waleta. Pływam sobie i pływam, aż przychodzą dwie dziewczyny, chyba Brytyjki. Gadają między sobą i nagle przerywają, zapewne zobaczywszy, iż nie mam majtek . Najpierw szok, potem niedowierzanie i głupie śmiechy... Ostatecznie odważyły się wejść do basenu, ale trzymały się swojego kąta, bojąc się przybliżyć .
Kemping założyli i prowadzą Holendrzy. Jeden z nich, starszy facet, pyta się skąd przyjechaliśmy.
- Ooo, to taki duży wyjazd po Bałkanach i Rumunii - mówi. - Bo wiecie, Rumunia to nie Bałkany, w Holandii ludzie to mylą.
"Nie tylko w Holandii" - pomyślałem .
Na wsi działają trzy sklepy oraz spelunka, gdzie zbiera się młode towarzystwo, zwłaszcza, jeśli akurat w telewizji puszczają jakieś mecze.
A tymczasem wakacyjny wyjazd nieubłaganie zbliża się ku końcowi. W kalendarzu 18 sierpnia, dziś musimy opuścić Rumunię. Rano postanawiam jeszcze pobiegać po okolicy. Przyjemną wyprawę na łąki przerywają mi cztery ogromne psy pilnujące farmy rybnej: są bardzo przyjacielskie, ciągle trącają mnie łapą i żądają zabawy, ale nie mam pewności, czy w razie odmowy nie strzeli im coś złego do głowy, więc wolę się wycofać .
Po spakowaniu podjeżdżamy pod miejscowy kościół. Prawdopodobnie to cerkiew, choć głowy nie dam. Przy wejściu na cmentarz Pomnik Poległych.
W nieodległym Geoagiu (Algyógy, niem. Gergesdorf) oglądamy romańską rotundę z XI wieku, należącą oficjalnie do wyznania kalwińskiego. Jest w kiepskim stanie i stoi przy jakimś budynku z mieszkaniami socjalnymi albo temu podobnymi.
Niemal wszystkie traktory spotykane podczas wyjazdu były koloru czerwonego. Przypadek?
Znów zaglądamy do miasta Orăștie, aby wymienić walutę. Przy okazji fotografuję synagogę oraz fontannę z tęczą.
Potem ostatnie rumuńskie zakupy. I kilka wypatrzonych ciekawostek: "Tymbark", bardzo tutaj popularny, chyba nawet mają w Rumunii swoje zakłady.
Wino z kranikiem; nic tylko odkręcić i pić .
I wódka "Polskaya", która w rzeczywistości jest rumuńska i nie jest wódką, bo ma jedynie 28%. Kto by to nad Wisłą chciał pić?:D
A teraz pora nacisnąć gaz, bo do przejechania mamy blisko 450 kilometrów. Początkowo krótki fragment autostrady z widokiem na taką ciekawą górę:
(Jak doczytałem jest to stanowiska archeologiczne, bo w przeszłości istniała tam forteca Daków oraz rzymskie kamieniołomy.)
Następnie skręcamy na drogę krajową 68A. To najbardziej nieprzyjemny odcinek dzisiejszego dnia: szosa jest bardzo zatłoczona, a z przeciwka suną całe zastępy ciężarówek.
O ile zazwyczaj lubię kierować samochodem, to tym razem bardzo się męczę. Oddech łapię na... górskich zakrętach, bo tam robi się chwilowo mniej tłocznie. Na horyzoncie pasmo Poiana Ruscă.
Czasem stajemy w korku, wtedy można przyjrzeć się obrazkom z miejscowego życia. Traktor oczywiście koloru czerwonego .
Z Siedmiogrodu wjechaliśmy do Banatu. W okolicach miasta Făget zaczyna się nowy odcinek autobany. Kilometry od razu zaczynają lecieć szybciej.
Powoli bak zaczyna robić się pustawy, więc postanawiam zatankować. Na parkingu szok: stacja benzynowa to kontener, tylko dwa dystrybutory i ogromna kolejka! No to się nie popisali.
Na zwykłe drogi wracamy w Aradzie. Przez Banat przemknęliśmy szybko i znaleźliśmy się w Kriszanie.
W Aradzie jeszcze nie byliśmy, ale zwiedzanie trzeba przełożyć na inną wizytę. I dopiero tutaj udało mi się zatankować.
Na horyzoncie zabudowania dużej fabryki.
Początkowy plan przewidywał, że będziemy jechać wzdłuż granicy z Węgrami na Oradeę i tam zawitamy do Madziarów. Niestety, marszrutę psuje gigantyczny zator za Aradem na podwójnym przejeździe kolejowym. Stoimy tam wiele minut, a pociągów ani widać ani słychać. Gdy w końcu jakiś się zjawia to rogatki nadal pozostają zamknięte!
Wściekły łapię atlas samochodowy i szukam jakiejś alternatywy: odbijamy na boczną drogę bez numeru. A, że ruch jest na niej niewielki, to można osiągnąć całkiem sporą prędkość.
W pewnym momencie mijamy ogromny parking pełen nowiutkich samochodów z grupy Volkswagen.
Nawierzchnia jest tu lepsza niż na niejednej głównej drodze, a jeszcze kilka lat temu w tym miejscu znajdowała się szutrówka.
Wioska Grăniceri (węg. i niem. Ottlaka) to taki rumuński koniec świata. W centrum stoi kościół otoczony zielenią, na obrzeżach gospodarstwa.
Nie ma żadnych oznaczeń w którą stronę jechać, więc uznałem, że trzeba wybrać tą główną. W końcu świeżego asfaltu nie kładzie się na próżno. Po kilku kilometrach nagle na środku wyrasta szlaban! To granica, tyle, że... zamknięta!
Po drugiej stronie w krzakach stoi wóz węgierskiej straży granicznej, ale kłódka na szlabanie oznacza, że dalej nie pojedziemy. A dachy węgierskiego miasteczka już widać za drzewami... Po powrocie do domu okazało się, iż w tym miejscu rzeczywiście działa przejścia graniczne, ale tylko... w sobotę! No tak, a my mieliśmy piątek .
Musieliśmy zawrócić do wioski i dziurawą jak ser szwajcarski drogą dostać się do głównej szosy, gdzie można przekraczać granice także w inne dni tygodnia.
Na przejściu w Vărșand jesteśmy sami. Kontrola była ekspresowa, węgierska celniczka rzuca na koniec po polsku "do widzenia". Żegnamy Rumunię, ponownie witamy Węgry. Zegarek cofamy godzinę do tyłu.
Pierwsza węgierska miejscowość to Gyula, znana ze swojego kąpieliska termalnego. Zatrzymujemy się, aby wymienić walutę.
Po węgierskiej stronie granicy także będziemy poruszać się głównie bocznymi drogami, ale te są przeważnie znacznie gorsze niż rumuńskie. Już kiedyś pisałem, że, moim zdaniem, Węgrzy mają poza autostradami bardzo zaniedbane ciągi transportowe i każda wizyta w tym kraju mnie w tym utwierdza.
Zahaczamy też o Debreczyn. Lata temu kręciliśmy się po centrum, tym razem tylko po wewnętrznej obwodnicy. Z okien samochodu widzimy dwa kościoły (unicki i ewangelicki), reprezentujące liczne świątynie miejskie.
Ostatni odcinek dzisiejszego dnia to - dla odmiany - świeżutki asfalt równy niczym stół.
Wieczorem docieramy do Nyírbátor, leżącego w "Kraju brzóz" (Nyírség). Byliśmy w nim już rok temu, bardzo spodobał nam się tutejszy kemping położony tuż przy kompleksie basenów.
W recepcji siedzi tylko ochroniarz, posługujący się jedynie językiem węgierskim. Na szczęście prowadzi nas do babki z obsługi, która imprezuje z całą grupą motocyklistów rodem z... Rawy Mazowieckiej. To miasto partnerskie Nyírbátor i mają jakieś wspólne święto. Wbrew obawom motocykliści po godzinie 22-giej grzecznie kładą się spać, czego nie można powiedzieć o ekipie z Krosna, która długo w nocy drze ryja, klnie, puszcza muzykę, bawi się samochodami i schlana obraża na siebie. Stosunkowo nieduża odległość od wschodniego skrawka Polski to minus, bo zjawiają się tu osoby, które powinny występować w zoo, a nie w Europie...
W sobotę dzień lenia, trzeba trochę odpocząć po wojażach . Mamy nawet swojego kota, który w ramach wizyty towarzyskiej przynosi w prezencie... zdechłą mysz .
W południe podjeżdżamy samochodem pod sklep, aby kupić trochę różności do domu; jutro jest 20 sierpnia czyli Dzień Świętego Stefana, największe węgierskie święto i wszystko będzie pozamykane.
Między półkami wynajduję produkt polskiego przemysłu spirytusowego, ale... oszukańczy! Bo tylko tak można nazwać wódkę, która ma 37,5% zamiast 40% (w Polsce Wyborowa ma normalne procenty).
W drodze powrotnej na kemping zaglądamy do zabytkowego kościoła katolickiego. Wybudowany jako gotycki, zburzony przez Turków i odbudowany z barokowym wnętrzem.
Okolice świątyni ładnie zagospodarowano: jest staw, mostek na niewielką wyspę, kilka rzeźb. W oddali żółta cerkiew greckich katolików.
Większą część dnia spędzamy na kąpielisku (kempingowicze mają wstęp darmowy!). Do wyboru kilka basenów z różną temperaturą.
Tutejsza woda musi mieć jakieś specjalne właściwości dla dzieci nienarodzonych, bo bardzo licznie reprezentowani są panowie w zaawansowanej ciąży. Zaobserwowałem także nową modę plażową: pod kąpielówki wkłada się drugą parę gaci, ewentualnie na strój trzeba narzucić jeszcze spodnie. Niestety, nie umiem sobie wytłumaczyć powodów takiego ubierania...
Wieczorem znowu ruszamy do centrum, ale tym razem na piechotę. Najpierw kolacja, a potem znana mi sympatyczna spelunka.
Nocny spacer po Nyírbátor; na rynku odbywał się jakiś mały festiwal wina, lecz ceny trunków były wysokie.
Niedziela, ostatni dzień wyprawy. Rano jest jeszcze słonecznie, ale potem zaczyna się chmurzyć. Na autostradzie w kierunku Budapesztu łapie nas deszcz...
Ale to jeszcze nie koniec zwiedzania...
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 64 gości