Porwaliśmy się z motyką na słońce.
Ale po kolei. Zwykle na madziorne urodziny urabiamy jakieś tatrzańskie perci. Tym razem Żonka wybrała sobie pętlę wokół Zverovki, oczywiście całą. Kilka lat temu brakło nam picia i ewakuowaliśmy się z Banikowskiej Przełęczy. Wówczas czas wykręcaliśmy w granicach rekordu świata.
Minęło więc parę lat i podążyliśmy znów w znajome ścieżki. Ścieżki bardzo ważne dla nas.
Tylko jedno małe ale było tym razem. Moja gra w piłkę jakiś czas temu skutkowała rozpierdzieleniem kolana. No ale w sumie jako tako chodziłem po płaskim w Bytomiu, więc nie odzywałem się za wiele, w końcu urodziny - rzecz święta. A kobiecie lepiej nie podpaść.
Ruszamy jak zwykle, wieczorem i po pierwszej meldujemy się na parkingu pod kolejką. Tak, jak tej nocy, nie zmarzłem dawno. Ochoczo więc wyskakuję koło szóstej z lodówki i zasuwamy co sił w górę, ku Tatiakowej Chacie.
Czasy mapowe to jedno, zimno to drugie. Po godzinie osiągamy Tatiakową Chatę. Pogoda zapowiada się fascynująco.
Chwila pauzy i robimy zwrot w kierunku Zabratu. Moim zdaniem najłatwiejsze stamtąd podejście w rejon Wołowca. Do tego obfituje w ładne widoki.
Żeby nie było zbyt kolorowo, po chwili napotykamy świeże niedźwiedzie gówno. I w szoku jestem, bo tak zaaferowany byłem otoczeniem, że nawet się specjalnie nie bałem.
Ani się nie spostrzegliśmy, a już minęliśmy Zabrat i sunęliśmy w kierunku Rakonia. Oczywiście zaczęły się teksty - nie dojdę, Rakoń trzy godziny... O dziwo, to Magda coś nie do końca czuła noszenia na szlaku.
Widok na planowaną trasę przedstawiał się imponująco.
Wtem zaczęło się kotłować, podświetlać i czułem, że dziś to się wydarzy. Nie myliłem się. Po kilku minutach pojawiło się widmo.
Im bardziej zbliżaliśmy się do Rakonia, tym bardzej uświadamiałem sobie, że malowana pogoda wcale nie będzie taka malowana, a po polskiej stronie większość gór jest skryta za chmurami.
Wielki Rakoń okazał się w końcu nie taki wielki, ale z kolei wyrósł przed nam Wołowiec. Magda stwierdziła, że pewnie na skałach pogoni bardziej, ale póki co ruszyła w górę bez przekonania co do sukcesu.
Pod szczytem pojawiły się płaty śniegu i zmrożone trawki. Chmury tworzyły niesamowity spektakl, raz przysłaniając, a raz odsłaniając wszystko.
W takich momentach widać było naszą nierówną walkę ze szczytem.
W końcu jednak udało się nam wejść do góry. Była godzina dziewiąta. Piękny czas.
Po naszej stronie raczej było zaciągnięte, jednak na moment wiatr przewiał mi chmurki
W momencie się zaciągnęło i tak czekając na przejaśnienie siedzieliśmy i żarliśmy. W towarzystwie tej oto rodzinki.
A potem ruszyliśmy we mgłę, chociaż czasami wyłaniały się jakieś niespodzianki.
Na Rohaczu jednak nie było szans na widoki. We mgle wbiliśmy się na skały. Tu szybko okazało się, że kolano nie wykazuje chęci wspinaczki. Nie dało się na nim podciągać. Zacząłem tracić sekundy do liderki.
Magda dość szybo wparzyła na szczyt, natomiast moja jazda konna na rohackim koniu była jednym wielkim kalectwem. Z kilkuminutowym opóźnieniem i z wiązanką niecenzuralnych słów powitałem wierzchołek.
Zejście we mgle dostarczyło nam wielu emocji. Turystom mijanym przez nas także. Kur## i chu$$ wycedzone przez zęby były z pewnością słyszalne. Kilka razy noga mi uciekła i zostawałem "leżeć". W końcu jednak ścieżka się poprawiła, a nawet jakieś widoki się pojawiły, więc poczułem się lepiej. Dla odmiany Magda zaczęła przebąkiwać, że brak jej dziś pary.
Na prostej drodze to ja nawet miałem parę. A jak wydostaliśmy się na zbocza Płaczliwego i ujrzałem to, co po drugiej stronie, to prawie wbiegłem na szczyt. No prawie, znaczy się Magda za długo na mnie nie musiała czekać.
Na Płaczliwym oczywście większość widoków zniknęła. Bo po co w sumie mieć widok ze szczytu?
Zejście z Płaczliwego było szybkie. Magda poleciała przodem, ja się gdzieś zaplątałem w skałkach, chrupnęło ze dwa razy, wiedziałem już, że to koniec wycieczki.
Na szczęście potem jest taki znośny odcinek, wręcz spacerowy, tam zregenerowałem swoje siły na nowo.
Magda coraz głośniej rozważa, że Salatyny są ponad naszymi siłami. Taaaaak? Ja to nie widzę siebie w ogóle. Ale zachowuję to dla siebie. A Salatyny się oddalają, bo zaczynamy mocno zwalniać. To już czas mapowy lub nawet dłuzej.
Juz prawie Smutna Przełęcz
Na Smutnej chwilę mi było smutno, bo czułem, że Trzy Kopy paść muszą. Potem jednak jakaś pani chciała mapę, zeby sprawdzić, w jakim mieście leży schronisko "no te na końcu asaltu" no i w sumie zapomniałem na moment, jak fajne podejście na Trzy Kopy mnie czeka.
Pierwsza z trzech kop nie była jednak taka straszna. Dość szybko się z nią uporaliśmy. A nawet ja byłem pierwszy u góry.
Po chwili pokazało się widmo. W sumie to kilkanaście razy je widzieliśmy.
Widoki były zajebiste. Chmury poleciały w pizdu i można się było delektować.
Tylko w dolinie trochę się kotłowało, co dawało fajny efekt.
Potem były łańcuchy, więc poleciało kilka brzydkich wyrazów. Na dodatek jebłem na zejściu i ogólnie zniesmaczony swoim położeniem wczołgałem się na drugą z kop.
"Chyba naprawdę nie damy rady na Salatyny" - usłyszałem i odwróciłem się.
"Nie wiem, czy na Banikov się dokulam" - pomyślałem.
Trzecia z Kop nie była tak okrutna. Jakoś szybko poszła, w porównaniu do pierwszych dwóch.
Ale zejście z niej... Oczywiście pierdyknąłem, no bo jakby inaczej. A tak mniej więcej wyglądało moje złażenie. Zamiast zbiegać jak zwykle, w prostym terenie podpierałem się łapami. To jak tu nadgonić czas?
Hruba Kopa to prosta ścieżka w obu kierunkach. Przelecieliśmy szybko. Chłonąc widoki, z Hrubej są naprawdę piękne.
A tego nie pamiętałem...Chyba coś nowego.
Popatrzyłem sobie na to, gdzie mieliśmy zajść w pierwotnej wersji, zakląłem pod nosem, ruszyłem w dół.
Sielanka się szybko skończyła, pozostała graniówka przed Banówką. No ale tym razem nie wypierdzieliłem się ani razu i jakoś to poszło.
Po raz pierwszy ładniej pokazał się Baraniec.
I nawet można było dostrzec Wysokie. Banówka to jednak magiczny szczyt.
Zejście z niego jednak było w mokrym śniegu przechodzącym w breję. Tam jebłem kilka razy. I na zejściu z Banikowskiej jeszcze ze trzy. W pewnym momencie to naprawdę myślałem, że to koniec, że już nie dam rady wstać. Jakaś słowaczka chciała mi pomóc, dawała mi "Owijadlo" ale jak pokazałem co mi jest, to tylko się za głowę złapała.
Tak czy siak, trza było wstać, bo ubezpieczenia nie wykupiłem. Jakby to ceper powiedział, przecież to kilka browarów.
Stawy Rohackiej tym razem ominęliśmy. Powoli, z nogi na nogę obniżaliśmy się ku Adamculi. najwięcej straciłem na schodkach przy rohackim wodospadzie. Magda myslała, że tak długo mnie nie ma, to pewnie poszedłem zdjęcia robić.
W końcu osiągnęliśmy asfalt, więc byliśmy uratowani. Magda z bólem kręgosłupa, ja idący jak pokraka... Takie niedobitki pokazały się koło 17 na parkingu.
Po drodze zastanawialiśmy się, co poszło nie tak, w sumie doszliśmy do wniosku, że po prostu to nie był nasz dzień. Dziś od rana maści idą w ruch, ale co tam warto było.
PS. Od Wołowca do rozstajów pod Płaczliwym szliśmy praktycznie w chmurze i gówno było widać, za wyjątkiem kilku momentów - nie wrzucałem takich zdjęć, więc czytelnik może poczuć się zmylony, ze cały czas było pięknie.
A co do kondycji to tym razem zdychaliśmy oboje już za Rohaczem Ostrym, użyte w relacji stwierdzenia "szybko" i "przelecieliśmy" nie odnoszą się do średniego tempa przeciętnego turysty, tylko do naszego średniego tempa na tym wypadzie. Szybko to poszło nam do Zabratu, potem zaczęły się schody spowodowane różnymi czynnikami. Ogólnie to mieliśmy dwa biegi - wolny i całkiem wolny, więc gdy w relacji jest napisane "szybko przelecieliśmy", to znaczy, że szliśmy biegiem wolnym, czyli szybszym od całkiem wolnego
Magda narzekała na braki w kondycji i zmęczenie, a ja nie wiem, bo mnie bolało wszystko, więc ciężko mi cokolwiek stwierdzić. Faktem jest jednak niezaprzeczalnym, że tą samą trasę (Zverovka-Zabrat-Wołowiec-Banikowskie Sedlo-rozstaje pod Rohackimi Plesami w dolinie spalonej) cztery lata temu pokonaliśmy w 7 godzin, wczoraj zajęło nam 10. Niech to będzie całym komentarzem.
ps 2. Rozważaliśmy wjazd kolejką rano. Miała startować o 8. Chcieliśmy nawet czekać na jej otwarcie. Plan był też taki, żeby schodząc przez Salatyny kierować się na kolejkę i zjechać nią. Gdy wróciliśmy na parking, okazało się, ze zdjęli z kolejki krzesełka...
Z motyką na słońce
Z motyką na słońce
Ostatnio zmieniony 2017-10-01, 16:39 przez sokół, łącznie zmieniany 3 razy.
Myślałam, że cały weekend będziecie szaleć. Może i nie udało się zrealizować całego planu, ale i tak góry wyglądają super! I śniegu nie tak dużo, bo właściwie wszystko, co tu widać, dało się bez problemu przejść. A w telewizjach mówią o rakach i czekanach - pewnie na niektórych szczytach tak, ale oni mówili ogólnie o wyższych partiach gór
To gdzie teraz będziesz kolano nadwyrężał?
To gdzie teraz będziesz kolano nadwyrężał?
Jestem tu gdzie stoję, ale jeśli się ruszę, to mogę się zgubić.
- sprocket73
- Posty: 5933
- Rejestracja: 2013-07-14, 08:56
- Kontakt:
Piękne zdjęcia, chmurzasto-mglista pogoda daje super efekty, choć sporo stresu podczas wycieczki i żal o niezłapane kadry
Co do kondycji, spójrz na to obiektywnie - kawał przeszliście, dla większości to zupełnie nieosiągalne. Jak już poczujesz się lepiej, to spójrz subiektywnie - starość... będzie tylko gorzej
Ogólnie gratuluję i zazdraszczam
p.s.
Wszystkiego najlepszego dla jubilatki!
Co do kondycji, spójrz na to obiektywnie - kawał przeszliście, dla większości to zupełnie nieosiągalne. Jak już poczujesz się lepiej, to spójrz subiektywnie - starość... będzie tylko gorzej
Ogólnie gratuluję i zazdraszczam
p.s.
Wszystkiego najlepszego dla jubilatki!
SPROCKET
viewtopic.php?f=17&t=1876
viewtopic.php?f=17&t=1876
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 7 gości