Niechybnie zmierzamy ku pełnoletności… Tegoroczny zlot nosi numerek siedemnaście. I ciągle jest zapał i chęć do organizacji naszych corocznych letnich spotkań górskich. W niezmiennym składzie.
W tym roku postanowiliśmy zobaczyć coś nowego. Padło na Tatry Niżne. Wspólnie z Kasią dokonaliśmy przeglądu okolicy Doliny Demianowskiej i spośród dwóch wypatrzonych chałup wybraliśmy tą lepiej wyglądającą. Jak się okazało na miejscu – był to strzał w dziesiątkę.
Same przygotowania to już standard – ubezpieczenia, znaczki zlotowe, uzgodnienia godzin… i już jesteśmy w drodze. Pierwsza wyrusza Kasia bladym świtem i przeciera nam szlak. My ruszamy prawie punktualnie. Prawie. Piotrek jak zwykle zapomniał grzebienia 😉 Potem zgarniamy jeszcze po drodze ircowniczkę Basię i znanymi od lat skrótami zmierzamy do Puław, aby dalej złapać trasę S7. Kasia dzwoni, że przed Krakowem zwinęli asfalt, ale ryzykujemy jazdę przez miasto smoka wawelskiego, bo trasa jest jednak najkrótsza. Trzeba przyznać, że widok jest budujący – przybywa otwieranych odcinków, jedzie się coraz przyjemniej, a przede wszystkim szybciej. Przed Krakowem ci, co już dotarli wysyłają nam prowokacyjne fotki z miejscowej knajpy… a my jeszcze 3 godziny… Do Chyżnego droga mija szybciutko i już Słowacja. Mijamy kolejne urokliwe miasteczka, mijamy Zuberec, wspominając nasz zlot sprzed 3 lat i znajomą knajpkę 🙂
Do końca trasy już niedużo, ale Piotrowa nawigacja twierdzi, że jest krótsza trasa i nagle ściąga nas na wąziutką nitkę asfaltu, która ciągnie się gdzieś pośród wzgórz, łąk, owiec i krów 🙂 I ma dużo dziur… Jest prawie ciemno, więc robi się ciekawie, bo kompletnie nie wiemy, gdzie jedziemy. Na pewno do przodu. Wreszcie jakaś wioska, mostek, kawałek wąskiej żwirówki i wyjazd na główną trasę 🙂 Nie wiem ile zyskaliśmy, ale na pewno bezcenne wrażenia 🙂
Jeszcze tylko mijamy Mikulasz i już podążamy w kierunku Doliny Demianowskiej. Skręcamy do naszego przysiółka i jest nasza chałupka 🙂 Niestety szybko odpływam, bo 600 kilometrów jazdy trochę mnie sponiewierało. Zostaje jednak silna delegacja powitalna, która nie dość że przejęła pozostałych, to jeszcze zrobiła mały bal powitalny zakończony nad ranem 🙂
I dzień zlotu
Rano szybka narada nad mapą i plan mamy ułożony. Postanawiamy trochę wykorzystać infrastrukturę 🙂 Dziewczyny z Adasiem wjadą na Chopok kolejką, a chłopaki ruszą z buta. Dojazd w głąb Doliny Demianowskiej zajmuje kilka minut i już jesteś my w Jasnej. Tu niespodzianka – parking jest darmowy 🙂 Rozdzielamy grupę i zaczynamy pierwsze zlotowe podejście. Szybko znajdujemy początek szlaku, który pokrywa się tu ze ścieżką edukacyjną. Kilka minut i mamy nieduże jeziorko Vrbskie. Miejsce jest bardzo urokliwe.
Mijamy kolejne hotele, bo okolica jest znanym słowackim ośrodkiem narciarskim. Wreszcie nasz szlak schodzi z wyasfaltowanych dróg na szutrowe. Na początek idziemy nartostradą. Pogoda jest idealna – nie za gorąco, ale słonecznie. Po chwili szlak odbija w las. Tu jest już bardzo przyjemnie, przeprawiamy się przez mostek z bali i nabieramy wysokości. Jakkolwiek Chopok ma około 2000 metrów, to podejście jest całkiem spore, bo zaczynamy w okolicach 1000 metrów npm.
Szlak wychodzi z lasu i zaczyna trawersować zakosami strome zbocze wśród kosówki. Tempo mamy chyba dobre, a przynajmniej zgodne z czasami podanymi na mapie. Docieramy do stacji przesiadkowej na Chopok.
Pusto, cicho, knajpy pozamykane, nieliczni turyści – jesteśmy poza sezonem 😉 Robimy dziesięć minut odpoczynku i czas na kolejny odcinek. Dość stromy, kamienisty, prowadzący na kopułę szczytową, na której ulokował się wielki krążek górnej stacji kolejki.
Ścieżka prowadzi zygzakiem i przecina co chwilę drogę zjazdową ze szczytu. Wreszcie jesteśmy! Czas całkiem niezły, trzy godziny. Zarządzamy chwilę przerwy. Tutaj tłum już całkiem spory, bo kolejka wwozi kolejnych turystów z dwóch stron góry. Lokujemy się za barierką z groźnym napisem „na własną odpowiedzialność” 🙂
Trochę się rozciągnęliśmy na podejściu, ale w ciągu kilku minut jest komplet. Dziewczyny tymczasem zmierzają gdzieś przed nami w stronę Dumbiera. Właściwy wierzchołek Chopoka znajduje się tuż obok. Wygląda nawet dość efektownie. Zerkamy na niego i rzucam hasło, że za 5 minut jesteśmy na wierzchołku… Byliśmy w 6 minut 🙂
Wpadamy zadowoleni na szczyt, wymieniamy „żółwiki”, chwilę się naradzamy, gdzie jest dalej szlak, aby gonić dziewczyny. Niestety – okazuje się, że szlak nie prowadzi granią, jak przypuszczałem, tylko trawersuje całe pasmo od południa. A tak ładnie wygląda ta grań z dołu…
Oznacza to konieczność zejścia ze szczytu pod stację kolejki i odnalezienie ścieżki poniżej. Schodząc, spotykamy na drodze pana w niebieskim sweterku, starych skórzanych butach i nienagannie uprasowanych spodniach. Prowadzi go za rękę ktoś na oko 50 lat młodszy od niego 🙂 Wymieniamy z Wojtkiem znaczące spojrzenia: Można? Można. Oby tylko dożyć takiego wieku…
Idziemy spokojnym tempem po ładnie ułożonej ścieżce. Jest czas pogadać, powspominać, porobić zdjęcia i przede wszystkim podziwiać fantastyczne widoki we wszystkie strony świata. Góry otaczają nas z każdej strony. Udaje nam się nawiązać kontakt z dziewczynami. Okazuje się, że idą na tyle wolno, że jesteśmy za nimi około pół godziny. Ze względu na porę robimy mała zmianę pierwotnego planu i zamiast do Chaty Stefanika, gdzie planowaliśmy zjeść posiłek, uzgadniamy wejście na Dumbier i stamtąd powrót na przełęcz, skąd mamy drogę odwrotu zielonym szlakiem.
Docieramy na przełęcz pod szczytem. Tu siedzi Ela, która założyła obóz szturmowy i pilnuje plecaków 🙂 Pozostali poszli na lekko na szczyt.
Ruszamy za nimi i jesteśmy tam wszyscy niemal równocześnie. Co za idealne zgranie 🙂
Samo wejście jest łatwe i przyjemne, na pewno prostsze niż myślałem. Południowa strona jest łagodna, z ładnie poprowadzoną ścieżką na szczyt.
Teraz mamy czas na tradycyjne świętowanie zwycięstwa 🙂 Na szczycie jak to na Słowacji – oprócz nas nie ma prawie nikogo. Wyciągamy zapasy z plecaków, my też się wyciągamy 🙂 Są i pieczarki – tym razem przy kupnie trzy razy sprawdziłem czy marynowane 🙂 Jest czas na zdjęcia pamiątkowe solo i w grupie.
Pozostał powrót. Dość szybko wracamy do obozu szturmowego. Tu czeka na nas stęskniona Ela. Zerkamy na mapę. „O, zielony zygzak śmierci”. Tak mi się wyrwało 🙂
Zejście jest faktycznie karkołomne. Na szczęście poprowadzone klasycznymi trawersami. Błyskawicznie straciliśmy wysokość, ale wymagało to i wysiłku i uwagi.
Zaczyna siadać morale, bo zaczynamy sobie uświadamiać, że to będzie długa trasa. Kierowcy wpadają na pomysł, by pobiec szybciej przodem i sprowadzić samochody z górnego parkingu, do którego od wylotu szlaku jest jeszcze ze trzy kilometry. Pomysł jest dobry, więc Wojtek, Piotrek i Radek błyskawicznie znikają nam z oczu. My zaś pomału człapiemy, bo wszyscy odczuwają już trudy wycieczki. Wychodzimy „ze ściany” i nareszcie nogi mogą trochę odpocząć. Obok świstaki urządzają nam koncert, a jeden nawet się ujawnia w pobliżu ścieżki, patrząc czy na pewno słuchamy 😉
Tempo siada, a kilometrów nie ubywa… Mimo, że się mocno rozciągamy na trasie, staramy się kontrolować wizualnie. Udaje się to długi czas, aż do wejścia w las. Od tej pory łapiemy się na telefon. Ułatwia to zniesiony roaming, dzięki czemu możemy bez dodatkowych kosztów prowadzić rozmowy. Regularnie ślę SMS z informacją, jak wygląda trasa i jakie są punkty charakterystyczne.
Dowiaduję się że morale na końcu stawki jest równe zeru… Siadam więc na zwalonym pniu i czekam dość długo, dopóki między drzewami nie pojawia się moja grupka.
Ostatnia prosta. Niby droga dobra, żwirowa, ale dłuży się niemiłosiernie. Wreszcie parking. Są chłopaki z samochodami. Piotrek rzuca hasło negocjacji z leśnikiem strzegącym drogi do lasu i dostajemy pozwolenie na wjazd na leśną drogę. Wojtek rusza pierwszy z prawdziwym rajdowym zacięciem i nim kurz opadł, ruszam za nim 🙂 Bardziej przydałyby się terenówki, ale pomalutku udaje się dotrzeć do naszych i zapakować ekipę do aut. Wszyscy zostają uratowani 🙂
Cała dzisiejsza trasa to prawie 20 kilometrów. Chyba każdy poczuł. Jest dwudziesta, więc wędrowaliśmy 10 godzin. Od razu przypominają nam się Otargańce. Wracamy do naszej chatki, auta wędrują na podwórko a my do knajpki. Zamawiamy tradycyjne słowackie danie czyli pizzę 🙂 Okazuje się, że w naszej wsi jest to jedyna knajpa i oferują jedno danie 🙂 Ale trzeba przyznać, że robią to dobrze, co stwierdzamy zgodnie po trzech dniach monotematycznej diety 😉 Nie możemy jednak narzekać, bo jest też słynne słowackie „rezane”, czyli piwo jasne z ciemnym wlane tak, by się nie mieszały 🙂
Brzuchy pełne, humory wracają 🙂 Ruszamy więc do chatki pointegrować się. Jak zwykle 🙂 Trwa to jednak niezbyt długo, bo trudy dnia większość zmogły a i najwytrwalsi padli koło północy.
II dzień zlotu
Rano wszyscy stękają ciężko po trudach poprzedniego dnia. No, nie wszyscy 🙂 Frakcja sportowa, czyli Wojtek z Radkiem już przed zlotem wspominali, że jeden dzień chcą zrobić na sportowo, czyli gdzieś pobiec. Dajemy im wolną rękę w tej kwestii i chłopaki ruszają znowu na Chopok, ale innym wariantem. Pozostali zaś postanawiają zostać jaskiniowcami. W Dolinie Demianowskiej są dwie jaskinie uznawane za najpiękniejsze na Słowacji i to one będą dziś naszym celem. Obie dzieli dystans około 3 kilometrów a nas od pierwszej z nich ledwie 5 kilometrów. Grzech nie skorzystać. I odpocząć.
Chłopaki pędzą znowu do Jasnej, a my do Demianowskiej Jaskini Svobody. Króciutkie podejście, kupujemy bilety i ruszamy z polską grupą. Jaskinia… jest niesamowita. Trasa we wnętrzu góry mam około 1200 metrów, pokonujemy ponad 900 stopni, a różnica wysokości osiąga 80 metrów. Jest chłodno, kolorowo, mnóstwo atrakcyjnych wizualnie elementów, ale nauczony doświadczeniem nawet nie próbuje robić zdjęć, tym bardziej, że ta przyjemność kosztuje 10 euro. Piotrek dzielnie zastępuję mnie z komórką 🙂 Ja wolę podziwiać. Robi wrażenie podziemna rzeka Demianowka, 70-metrowy wodospad naciekowy, podziemne jeziorka, długie korytarze i niesamowite formy naciekowe. Inny świat. Zadziwiające, co natura potrafi stworzyć.
Wracamy na powierzchnię. Siadamy na ławeczce, aby się pozbierać i zdziwieni stwierdzamy, że… zgubił nam się Baca. Człowiek który w górach nigdy się nie gubi, zrobił to w jaskini 🙂 Lekka panika, ale za chwilę nam się odnajduje… jest niżej 🙂 Ruszamy więc w dół na parking.
Czas na drugą jaskinię – Lodową. Parking, który rano był zabity, już trochę opustoszał, więc bez problemu znajdujemy na nim wolne miejsce. Rzucamy okiem na tablicę informacyjną – do najbliższego wejścia jest 20 minut. Odruchowo zerkam w górę, szukając wejścia i ze dziwieniem odkrywam, że jest strasznie wysoko. Podrywamy się do boju i wbiegamy na górę… w 10 minut. Brawo my! Czoła przetarte z potu, bilety kupione, bluzy zapięte i znowu pochłania nas wnętrze góry.
Jaskinia jest kompletnie inna. Zimniejsza. Zaskakują mnie ogromne przestrzenie i brak kolorów. Jest szara. Trasa jest nieco krótsza. Znowu setki schodków, korytarze, pionowe szczeliny. I na końcu największa atrakcja: schodzimy poziom niżej i już jesteśmy w lodowym królestwie. Jest wyraźnie chłodniej (a turyści oczywiście trzęsą się z zimna w letnich strojach , bo kto by czytał, jak się przygotować do wycieczki 😉 ) i niesamowite widoki. Są lodowe szable sterczące pionowo, jęzory lodu opadające ze stropu i wspinające się po ścianach, lodowe czapy i ślizgawki wzdłuż trasy zwiedzania.
Wyjście z lodowego królestwa na rozgrzane powietrze jest jak skok do sauny 🙂 Tym razem nikt się nie zgubił, więc pomalutku schodzimy na parking.
Wycieczka udana, ale w okolicy nie ma nic do zjedzenia. A przecież spacery wyciągnęły z nas trochę sił i żołądki już domagają się napełnienia. Ruszamy na kwatery z myślą o knajpie. Bo tam znowu czeka pizza 🙂 Najedzony i zadowolony z życia wracam po aparat i namawiam ekipę na spacer gdzieś poza wieś. Nie jest jeszcze późno, widać pięknie Tatry, a tego dnia nie zrobiłem jeszcze żadnego zdjęcia.
Warto było wyjść. Idziemy kompletnie na przełaj przez łąki i pola. Cisza i spokój, miejsce na wyłączność. Spotykam znowu samotne drzewo, które jest ostatnio moim ulubionym motywem fotograficznym 🙂 Aż nie chce się wracać. No ale trzeba. Zaraz wrócą chłopaki z Chopoka.
Odkrywamy wieżę widokową ze szczegółowo opisanymi panoramami na trzy strony świata. W oddali widać w zachodzącym słońcu całe Tatry Zachodnie, gdzieś na końcu odkrywamy Krywań.
Po powrocie ucinam drzemkę, a potem jest wieczór z gitarą i wspomnieniami tego dnia.
III dzień zlotu
Dziwne zjawisko – budzę się po raz kolejny wyspany skoro świt. Fajny tutaj mają klimat 🙂 Jak zwykle zaczynamy od śniadania, rozkładamy przy okazji mapę i zachęceni utrzymującą się pogodę ustalamy kolejną wycieczkę. Postanawiamy po raz kolejny podejść na Chopok, ale zupełnie inną trasą, odwiedzając po drodze Sedlo Polany. To tędy poprzedniego dnia weszli nasi koledzy, więc postanawiają podejść „drogą normalną”, aby wyjść nam naprzeciw od strony Chopoka.
W parę minut znowu parkujemy w Jasnej. Gratis, a jakże 🙂 Pogoda jest piękna, ruszamy więc ochoczo, za chwilkę mijamy znane już Vrbskie Pleso, plac zabaw i hotelik. Na rozstaju szlaków tym razem skręcamy w prawo – wzdłuż żółtych znaków. Asfaltowy początek wkrótce zamienia się w szutrową drogę, a po kilkuset metrach skręcamy w wąską leśną ścieżkę. Okolica jest wyjątkowo urokliwa, idzie się bardzo przyjemnie. Pomalutku nabieramy wysokości.
Docieramy do rozstaju Tri Vody, gdzie w bok odchodzi ścieżka edukacyjna. My jednak ruszamy dalej w górę szlakiem żółtym.
Strumienie
Wodospady
Pojawiają się pierwsze chmury…. my jednak niestrudzenie zdobywamy kolejne metry, zachwycając się ścieżką, która wije się wzdłuż potoku. Gdzieś daleko coś mruczy… Niedźwiedź? Chcielibyśmy…. to mruczy burza, która nagle – jak to w górach – wyskakuje zza grani. Robi się ciemno, zaczyna błyskać i walić piorunami! Zmiana aury następuje w kilka minut. Lecą pierwsze krople – ledwo zdążyliśmy wyjąć stroje na deszcz, a już leją się na nas potoki wody. Z góry pędzą kompletnie zaskoczeni i przemoczeni do nitki turyści. A my spokojnie i systematycznie… wiejemy ile sił w nogach w dół 🙂
Odwrót można zaliczyć do udanych – przeżyliśmy 🙂 Nim dojdziemy do parkingu, całkiem się wypogodzi. Nie powiem, żebym nie żałował… skręca nas wszystkich. Co zrobić.
Łapiemy kontakt z grupą szturmową z góry. Przeczekali burzę w schronisku na Chopoku i kontynuują trasę. Wygląda, że wybrali lepszy wariant, a my mieliśmy po prostu pecha. Będą więc podążali dalej zgodnie z planem, a nam zostaje cos zrobić z popołudniem.
Wracamy więc na kwatery. Robi się pełnia lata, słoneczko pali. W tej sytuacji wyciągamy Zlatego Bażanta kupionego chwilę wcześniej w potravinach i wygrzewamy się na ławkach przed naszą chatką. Błogość absolutna. Ekipa z góry przysyła nam obrazki – zdjęli koszulki i robią to samo tylko na grani między Chopokiem a Sedlem 🙂 Zarządzamy plażę, obracamy ławki w stronę słońca i mamy plażowanie przed chatką 🙂 Odsyłamy chłopakom stosowne zdjęcie.
Wygrzani przez słoneczko nieco zgłodnieliśmy. Plażowanie zakończone i pędzimy do knajpy. Raczymy się chłodnym „rezanym”, z bogatego menu wybieramy znowu .. pizzę 🙂 W końcu tylko ona jedna króluje w karcie 😉
W oczekiwaniu na grupę szturmową postanawiamy zrobić jeszcze jeden spacer na wieżę. Zabieram aparat i ciągnę ekipę na łąkę. Tu polegujemy na dłużej na trawie z Tatrami w tle. Potem ruszamy szukać tajemniczych ruin. Po bohaterskim przedarciu się z Kasią przez zarośla w końcu je znaleźliśmy, ale na miejscu okazało się, że to jest miejsce po ruinach a nie ruiny 🙂 Pozostali tymczasem podziwiają owieczki. Słychać je w promieniu kilometra, bo każda dzwoni swoim dzwonkiem, w efekcie czego po okolicy niesie się „owcza muzyka”.
Robi się ciemno, więc wracamy do chatki, gdzie wreszcie pojawia się druga grupka.
Czas na wieczór pożegnalny. Sączymy tradycyjną szarlotkę, wspominając dzień i snując plany na kolejny zlot. Pomysłów jest mnóstwo. Ale najważniejszy z nich to Czerwone Wierchy na najbliższych zlocie zimowym. Oparły się już dwa razy, musi się w końcu udać!
I to już koniec? Tak, niestety… Wczesnym rankiem szybkie pakowanie, wyściskaliśmy się i w drogę. Ta przebiegła bez niespodzianek, no może poza jedną – na zakopiance złapała nas burza gradowa… Po 10 godzinach jazdy jestem w domu i już tęsknię do gór.
!7 Zlot Ircowników
!7 Zlot Ircowników
Ostatnio zmieniony 2017-08-07, 18:18 przez Wiesio, łącznie zmieniany 1 raz.
Ładne te Niżne. Poważnie sie zastanawiam, czy sobie gdzieś tam, w okolicach Mikulasza, nie zrobić bazy w przyszłym roku, żeby liznąć co nieco tego pasma, a przy okazji łoić słowackie tatry właściwe, bo w sumie stamtąd do Smokovca i tak jest bliżej niż z zakopca.
Bo mi się widok giewontu już znudził, a ten mi sie spodobał.
Bo mi się widok giewontu już znudził, a ten mi sie spodobał.
Wiesio pisze:Właściwy wierzchołek Chopoka znajduje się tuż obok. Wygląda nawet dość efektownie. Zerkamy na niego i rzucam hasło, że za 5 minut jesteśmy na wierzchołku… Byliśmy w 6 minut 🙂
Chopok to dla mnie ideał szczytu. Człek wychodzi ze schroniska, przeciąga się, podchodzi 24 metry do góry, podziwia okolicę, schodzi do schroniska, pije tatrzański czaj i z powrotem na szczyt. Mam w planach robić tam tak cały dzień.
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 28 gości