Morawy - Haná i Slovácko.
Morawy - Haná i Slovácko.
W tym roku w długi weekend czerwcowy wziąłem na celownik znowu Morawy, a konkretnie dwa regiony etnograficzne - Hanę i Slovácko.
Dojazd dłuży się mocno, bo Czesi z zapałem remontują swoje drogi - co prawda w wielu miejscach stan prac wygląda identycznie jak w grudniu, ale do powstania zatorów w zupełności wystarczy.
Pierwsze zdjęcie robię w Jezernicach (Seefeld), gdzie znajdują się imponujące wiadukty kolejowe. Pisałem u nich już podczas wyjazdu na jarmark bożonarodzeniowy, fotografowałem je także z tego samego miejsca.
Naszym celem w okolicy jest zamek Helfštýn (Helfenstein), jedne z największych ruin Republiki Czeskiej. Jego mury, liczące 1,5 kilometra, uznawane są za najdłuższe w całym państwie.
Auto zostawiam na pustawym parkingu - w Czechach jest normalny dzień roboczy, w weekend zapewne nadciągną tu tłumy.
Wchodzimy przez potężną bramę, przy której stoi dziwna rzeźba.
Pani w kasie informuje, że musimy poczekać do pełnej godziny na przewodnika. Psia kość, wolałbym tego uniknąć.
- A to samemu nie można zwiedzać?
- Można, lecz nie wejdziecie na wystawy stałe - pada odpowiedź.
No dobrze, poczekamy. Niecałe pół godziny wykorzystujemy na degustację czosnkowej w zamkowej restauracji. Kilka dni wcześniej na Radhošťie narzekałem, że w ogóle w niej nie czuć czosnku. Teraz mamy sytuację odwrotną - jest go tak dużo i tak ostry, że zupy nie dało się do końca zjeść, a wypalony język i usta czuliśmy jeszcze długo potem .
Punktualnie w południe zjawia się przewodnik oderwany od piwa. Chętni na zwiedzanie jesteśmy tylko my - kręciła się wycieczka szkolna, ale oni właśnie kończą. Facet z pękiem kluczy myśli: teoretycznie powinno być co najmniej pięć osób na obchód. Zamiast nam opowiadać historię zamku dostajemy kartkę z opisem, natomiast na ekspozycje otwiera drzwi. Okazuje się, iż zupełnie niepotrzebnie na niego czekaliśmy, bo te, delikatnie mówiąc, dudy nie urywają: na pierwszej pokazano rysunki Helfštýnu sprzed lat i fragmenty rzeźb, w drugiej mennicę ze współczesnymi kopiami urządzeń do wybijania monet, zaś w trzeciej metalowe konstrukcje wytwarzane przez artystów (od 1982 roku na zamku odbywają się coroczne imprezy kowalstwa artystycznego).
Potem mamy Helfštýn tylko dla siebie. Zamek od XVII wieku jest ruiną. Od bitwy pod Białą Górą do początku XX wieku należał do rodu Dietrichsteinów, potem rozpoczęto prace archeologiczne i rekonstrukcyjne. Właściwie wszystko poza ścianami i murami to dzieło konserwatorów.
Na zdjęciu widać dziedziniec dawnego pałacu, jeden z pięciu, do którego prowadzi pięć bram.
Największą atrakcją jest tzw. husycka wieża, na którą wiedzie kilkadziesiąt drewnianych schodów. Można z niej podziwiać ruiny...
...jak i okolicę: położony pod zamkiem Týn nad Bečvou (niem. Thein an der Betschwa), oddalony o kilka kilometrów Lipník nad Bečvou (Leipnik an der Betschwa), który zwiedzałem w grudniu, a na horyzoncie końcówka Gór Odrzańskich (Oderské vrchy), czasem uznawanych za część Niskiego Jesionika.
Zrekonstruowana wieża widoczna z drugiego (największego) dziedzińca.
Wracamy do samochodu. Upał staje się nieznośny, tym bardziej, że niedawno padła mi klimatyzacja w aucie... Ale zbytnio nie narzekamy, bo wiemy, że to ma być najładniejszy dzień przedłużonego weekendu. W ogóle planowałem na czwartek nieco inną marszrutę zwiedzania, jednak wobec takich informacji pogodowych postanowiłem wykorzystać dniówkę w inny, maksymalny sposób.
O tym, że jutro pogodę ma szlag trafić, nie potrafimy zapomnieć dzięki radiu. Zazwyczaj w Republice Czeskiej słucham stacji Frekvence 1. Tym razem chyba się wściekli - średnio co dziesięć, maksymalnie piętnaście minut nadają prognozę pogody, każda oczywiście brzmi tak samo. Czasem, gdy są inne wiadomości, dodają jeszcze krótki komunikat pogodowy na początku, z rozbudowaną prognozą na koniec. Czy ich słuchaczami są głównie ludzie z alzheimerem, którzy po kwadransie nie pamiętają już niczego? Czy może uważają, że ludzie uwielbiają w ciągu dnia pięćdziesiąt razy usłyszeć, że w piątek przyjdą burze??
Nie wytrzymałem, zmieniłem częstotliwość. W innych radiach było już znacznie bardziej normalnie.
W Týnie znajduje się niewielkie muzeum Bedřicha Smetany, ale mnie bardziej interesuje pomnik poległych na skrzyżowaniu.
Nieco skromniejszy, ale z płaczącą rodziną zamiast anioła, postawiono w sąsiedniej wiosce Lhota.
Gdzieś na drugorzędnej drodze zatrzymuję się, aby uwiecznić miejscowy krajobraz - Góry Hostyńsko-Wsetyńskie (Hostýnsko-vsetínská hornatina), na które patrzyliśmy także w niedzielę podczas wizyty w Beskidzie Śląsko-Morawskim, oraz zabudowę Soběchlebóv z barokowym kościołem.
Zainspirowany kwietniowym wyjazdem RobertaJ chciałem odwiedzić górę Svatý Hostýn, będącą centrum pielgrzymkowym. Niespodziewanie w Bystřicy drogę zamknął mi groźny znak z zakazem wjazdu! Okazuje się, że kilkunastu kilometrów od miasta do świętego miejsca nie można przebyć własnym samochodem! Kursuje komunikacja autobusowa ale niezbyt często i stracilibyśmy zdecydowanie za dużo czasu na tę atrakcję.
Odpuszczamy zatem modły, na pocieszenie oglądam szybko z zewnątrz renesansowo-barokowy pałac w Bystřicy.
Suniemy na południe. Oszczędzając na winietce poruszam się drogą równoległą do ekspresówki: tu przynajmniej można sobie spokojnie stanąć w prawie każdym miejscu.
Punktem charakterystycznym jest nadajnik na szczycie Tlustá hora w Górach Wizowickich (Vizovická vrchovina), wchodzących w skład Karpat Słowacko-Morawskich
Zainteresowało mnie pobliskie pole kukurydzy - odgrodzono je taśmami, ustawiono tojka, jest coś w rodzaju kasy. I mapa pola! Będą tu zbierać na wyścigi, czy może boją się, iż ktoś się na nim zgubi?
Wjeżdżamy do Slovácka - to region przy granicy ze Słowacją, w którym silne są wpływy kulturowe i językowe wschodniego sąsiada. W okresie II wojny światowej był nawet pomysł przyłączenia go do formalnie niepodległego Państwa Słowackiego, ale ostatecznie nie zgodzili się na to Niemcy.
To także tutaj miało znajdować się centrum Państwa Wielkomorawskiego. Jako lokalizację podawano niegdyś Velehrad, ale ostatnio ta teoria upada. Aby ją jednak powstrzymać (i przy okazji nieźle zarobić) w Modrej (Neudorf) obok Velehradu założono skansen archeologiczny, w którym zrekonstruowano osadę z okresu Wielkiej Morawy (IX wiek).
Wchodzi się przez bramę ograniczoną dwiema wieżami.
Wewnątrz znajduje się kilkanaście obiektów: głównie gospodarcze szopy jak i domy mieszkalne. Jest wieża obserwacyjna, siedziba możnowładcy jak i biskupa (w domyśle było to miejsce, gdzie wprowadzili obrządek słowiański Cyryl i Metody). Wszystko powstało w oparciu o znaleziska archeologiczne z okolicy.
Na trawie swobodnie hasają sobie kozy, z kolei w cieniu śpi wielka świnia.
Z jednej z chat wydobywa się dym - była to książęca piekarnia, w której bose dziewczę wypieka chleb. Całkiem smaczny!
Widać, że miejscowi nie zaopatrywali się w meble w markowych sklepach...
W baptysterium chętni mogą się ochrzcić.
Z wieży widokowej można ogarnąć cały skansen i zerknąć w kierunku bazyliki Velehradu.
Wypadałoby zapozować z faną .
Ogólnie to spodziewałem się kiczu, lecz skansen jest fajny. Zwłaszcza dzieciakom powinien się spodobać.
Częścią archeoparku, ale już położoną poza drewnianą palisadą (a więc dostępną dla wszystkich za darmo), jest rekonstrukcja hipotetycznej sylwetki kościoła św. Jana z pierwszej połowy IX wieku, a więc powstałego jeszcze przed przybyciem Cyryla i Metodego.
Tuż obok znajdują się oryginalne pozostałości świątyni, które odkryto w 1911 roku. Uznawane są za najstarsze fundamenty w Republice Czeskiej. Są przypuszczenia, że kościół mógł jeszcze istnieć w XIII wieku, choć już został opuszczony.
Sielskie widoczki za kościołem.
Z ciekawostek dla ciała - mrożone dwusmakowe napoje .
Do Velehradu jest około kilometra. To kolejny z czeskiego "naj": bazylika NMP oraz świętych Cyryla i Metodego jest największym barokowym kościołem oraz najważniejszym miejscem pielgrzymkowym w kraju.
Jak to bywa zazwyczaj w takich miejscach - przede wszystkim liczy się kasa. Płatne są wszystkie parkingi i toalety. Dodatkowo co krok stoją różne skarbonki "na bazylikę". Wypchajcie się!
Wokół głównego kościoła kilka innych zabytkowych obiektów: kapliczki, najstarszy na Morawach klasztor (pierwotnie cysterski, obecnie jezuicki), katolickie liceum i fara.
Przed wejściem na plac ku niebu strzela monstrualnych rozmiarów krzyż patriarchalny z herbem JPII - pamiątka wizyty papieskiej z 1990 roku. Wydaje się dominować nad całą okolicą.
Wnętrza bazyliki to kwintesencja baroku: bogactwo, złoto, lekki półmrok. Główną nawę otacza rząd kaplic.
Na zewnątrz za unijną kasę zaznaczono przebieg dawnych murów oraz średniowieczny dom opata.
Dobrze, że przyjechaliśmy tu dzisiaj - ludzi niedużo, leniwie kręci się kilka-kilkanaście osób. W weekendy na pewno są tłumy.
Wracamy do Modrej, ale skręcamy w innym kierunku do stojącej nad wsią wieży widokowej.
Czesi w ostatniej dekadzie postawiali całą masę punktów obserwacyjnych, często w miejscach, zdawałoby się, przypadkowych. Ale przecież nie zawsze musimy mieć widoki na górskie szczyty, czasem wystarczą pofałdowane wzgórza lub winnice (Slovácko to także ważny region winiarski).
Na trzecim zdjęciu znowuż wychyla się barokowy kościół - tym razem w Jalubí (Jalub).
Zrobiło się późne popołudnie, więc powoli zmierzamy do miejsca noclegowego - ale bynajmniej nie najkrótszą drogą. Zaglądamy do małego miasta Hluk (Hulken), w którym znajduje się gotycko-renesansowa twierdza. Ostatnimi właścicielami byli Liechtensteinowie, natomiast za rządów komunistów została odbudowana.
Niestety, z zewnątrz prezentuje się mało okazale: od frontu zasłaniają ją drzewa, a z tyłu to po prostu wielka bryła.
Ostatnią odwiedzoną tego dnia miejscowością jest niedaleka wioska winiarska Vlčnov (Wiltschnau). Co roku w maju przyciąga do siebie turystów Jazdą Królów (Jízda králů) - uroczystą procesją konną w strojach ludowych. Odbywa się ona co najmniej od 200 lat i została wpisana na niematerialną listę dziedzictwa UNESCO.
My spóźnili się o kilka tygodni, więc chcę zobaczyć tylko tzw. Vlčnovské búdy - rzędy piwniczek o białych ścianach z błękitnym paskiem u dołu. Wiadomo, że budowano je już w XVI wieku, natomiast większość obecnych pochodzi z 19. stulecia, choć powstają też nowe przy pobliskich domkach letniskowych. W przeszłości służyły głównie do składowania wina.
Kilka minut piechotą od piwniczek postawiono kolejną wieżę widokową.
Możemy z niej popatrzeć na Białe Karpaty (Bílé Karpaty) z szczytem Veľká Javorina na granicy czesko-słowackiej. Oddalona jest o niecałe 20 kilometrów.
W dole rozciąga się Uherský Brod (niem. Ungarisch Brod), zajrzymy do niego jutro.
Uwielbiam takie pola!
Pierwszy dzień długiego weekendu uważam za bardzo udany!
Dojazd dłuży się mocno, bo Czesi z zapałem remontują swoje drogi - co prawda w wielu miejscach stan prac wygląda identycznie jak w grudniu, ale do powstania zatorów w zupełności wystarczy.
Pierwsze zdjęcie robię w Jezernicach (Seefeld), gdzie znajdują się imponujące wiadukty kolejowe. Pisałem u nich już podczas wyjazdu na jarmark bożonarodzeniowy, fotografowałem je także z tego samego miejsca.
Naszym celem w okolicy jest zamek Helfštýn (Helfenstein), jedne z największych ruin Republiki Czeskiej. Jego mury, liczące 1,5 kilometra, uznawane są za najdłuższe w całym państwie.
Auto zostawiam na pustawym parkingu - w Czechach jest normalny dzień roboczy, w weekend zapewne nadciągną tu tłumy.
Wchodzimy przez potężną bramę, przy której stoi dziwna rzeźba.
Pani w kasie informuje, że musimy poczekać do pełnej godziny na przewodnika. Psia kość, wolałbym tego uniknąć.
- A to samemu nie można zwiedzać?
- Można, lecz nie wejdziecie na wystawy stałe - pada odpowiedź.
No dobrze, poczekamy. Niecałe pół godziny wykorzystujemy na degustację czosnkowej w zamkowej restauracji. Kilka dni wcześniej na Radhošťie narzekałem, że w ogóle w niej nie czuć czosnku. Teraz mamy sytuację odwrotną - jest go tak dużo i tak ostry, że zupy nie dało się do końca zjeść, a wypalony język i usta czuliśmy jeszcze długo potem .
Punktualnie w południe zjawia się przewodnik oderwany od piwa. Chętni na zwiedzanie jesteśmy tylko my - kręciła się wycieczka szkolna, ale oni właśnie kończą. Facet z pękiem kluczy myśli: teoretycznie powinno być co najmniej pięć osób na obchód. Zamiast nam opowiadać historię zamku dostajemy kartkę z opisem, natomiast na ekspozycje otwiera drzwi. Okazuje się, iż zupełnie niepotrzebnie na niego czekaliśmy, bo te, delikatnie mówiąc, dudy nie urywają: na pierwszej pokazano rysunki Helfštýnu sprzed lat i fragmenty rzeźb, w drugiej mennicę ze współczesnymi kopiami urządzeń do wybijania monet, zaś w trzeciej metalowe konstrukcje wytwarzane przez artystów (od 1982 roku na zamku odbywają się coroczne imprezy kowalstwa artystycznego).
Potem mamy Helfštýn tylko dla siebie. Zamek od XVII wieku jest ruiną. Od bitwy pod Białą Górą do początku XX wieku należał do rodu Dietrichsteinów, potem rozpoczęto prace archeologiczne i rekonstrukcyjne. Właściwie wszystko poza ścianami i murami to dzieło konserwatorów.
Na zdjęciu widać dziedziniec dawnego pałacu, jeden z pięciu, do którego prowadzi pięć bram.
Największą atrakcją jest tzw. husycka wieża, na którą wiedzie kilkadziesiąt drewnianych schodów. Można z niej podziwiać ruiny...
...jak i okolicę: położony pod zamkiem Týn nad Bečvou (niem. Thein an der Betschwa), oddalony o kilka kilometrów Lipník nad Bečvou (Leipnik an der Betschwa), który zwiedzałem w grudniu, a na horyzoncie końcówka Gór Odrzańskich (Oderské vrchy), czasem uznawanych za część Niskiego Jesionika.
Zrekonstruowana wieża widoczna z drugiego (największego) dziedzińca.
Wracamy do samochodu. Upał staje się nieznośny, tym bardziej, że niedawno padła mi klimatyzacja w aucie... Ale zbytnio nie narzekamy, bo wiemy, że to ma być najładniejszy dzień przedłużonego weekendu. W ogóle planowałem na czwartek nieco inną marszrutę zwiedzania, jednak wobec takich informacji pogodowych postanowiłem wykorzystać dniówkę w inny, maksymalny sposób.
O tym, że jutro pogodę ma szlag trafić, nie potrafimy zapomnieć dzięki radiu. Zazwyczaj w Republice Czeskiej słucham stacji Frekvence 1. Tym razem chyba się wściekli - średnio co dziesięć, maksymalnie piętnaście minut nadają prognozę pogody, każda oczywiście brzmi tak samo. Czasem, gdy są inne wiadomości, dodają jeszcze krótki komunikat pogodowy na początku, z rozbudowaną prognozą na koniec. Czy ich słuchaczami są głównie ludzie z alzheimerem, którzy po kwadransie nie pamiętają już niczego? Czy może uważają, że ludzie uwielbiają w ciągu dnia pięćdziesiąt razy usłyszeć, że w piątek przyjdą burze??
Nie wytrzymałem, zmieniłem częstotliwość. W innych radiach było już znacznie bardziej normalnie.
W Týnie znajduje się niewielkie muzeum Bedřicha Smetany, ale mnie bardziej interesuje pomnik poległych na skrzyżowaniu.
Nieco skromniejszy, ale z płaczącą rodziną zamiast anioła, postawiono w sąsiedniej wiosce Lhota.
Gdzieś na drugorzędnej drodze zatrzymuję się, aby uwiecznić miejscowy krajobraz - Góry Hostyńsko-Wsetyńskie (Hostýnsko-vsetínská hornatina), na które patrzyliśmy także w niedzielę podczas wizyty w Beskidzie Śląsko-Morawskim, oraz zabudowę Soběchlebóv z barokowym kościołem.
Zainspirowany kwietniowym wyjazdem RobertaJ chciałem odwiedzić górę Svatý Hostýn, będącą centrum pielgrzymkowym. Niespodziewanie w Bystřicy drogę zamknął mi groźny znak z zakazem wjazdu! Okazuje się, że kilkunastu kilometrów od miasta do świętego miejsca nie można przebyć własnym samochodem! Kursuje komunikacja autobusowa ale niezbyt często i stracilibyśmy zdecydowanie za dużo czasu na tę atrakcję.
Odpuszczamy zatem modły, na pocieszenie oglądam szybko z zewnątrz renesansowo-barokowy pałac w Bystřicy.
Suniemy na południe. Oszczędzając na winietce poruszam się drogą równoległą do ekspresówki: tu przynajmniej można sobie spokojnie stanąć w prawie każdym miejscu.
Punktem charakterystycznym jest nadajnik na szczycie Tlustá hora w Górach Wizowickich (Vizovická vrchovina), wchodzących w skład Karpat Słowacko-Morawskich
Zainteresowało mnie pobliskie pole kukurydzy - odgrodzono je taśmami, ustawiono tojka, jest coś w rodzaju kasy. I mapa pola! Będą tu zbierać na wyścigi, czy może boją się, iż ktoś się na nim zgubi?
Wjeżdżamy do Slovácka - to region przy granicy ze Słowacją, w którym silne są wpływy kulturowe i językowe wschodniego sąsiada. W okresie II wojny światowej był nawet pomysł przyłączenia go do formalnie niepodległego Państwa Słowackiego, ale ostatecznie nie zgodzili się na to Niemcy.
To także tutaj miało znajdować się centrum Państwa Wielkomorawskiego. Jako lokalizację podawano niegdyś Velehrad, ale ostatnio ta teoria upada. Aby ją jednak powstrzymać (i przy okazji nieźle zarobić) w Modrej (Neudorf) obok Velehradu założono skansen archeologiczny, w którym zrekonstruowano osadę z okresu Wielkiej Morawy (IX wiek).
Wchodzi się przez bramę ograniczoną dwiema wieżami.
Wewnątrz znajduje się kilkanaście obiektów: głównie gospodarcze szopy jak i domy mieszkalne. Jest wieża obserwacyjna, siedziba możnowładcy jak i biskupa (w domyśle było to miejsce, gdzie wprowadzili obrządek słowiański Cyryl i Metody). Wszystko powstało w oparciu o znaleziska archeologiczne z okolicy.
Na trawie swobodnie hasają sobie kozy, z kolei w cieniu śpi wielka świnia.
Z jednej z chat wydobywa się dym - była to książęca piekarnia, w której bose dziewczę wypieka chleb. Całkiem smaczny!
Widać, że miejscowi nie zaopatrywali się w meble w markowych sklepach...
W baptysterium chętni mogą się ochrzcić.
Z wieży widokowej można ogarnąć cały skansen i zerknąć w kierunku bazyliki Velehradu.
Wypadałoby zapozować z faną .
Ogólnie to spodziewałem się kiczu, lecz skansen jest fajny. Zwłaszcza dzieciakom powinien się spodobać.
Częścią archeoparku, ale już położoną poza drewnianą palisadą (a więc dostępną dla wszystkich za darmo), jest rekonstrukcja hipotetycznej sylwetki kościoła św. Jana z pierwszej połowy IX wieku, a więc powstałego jeszcze przed przybyciem Cyryla i Metodego.
Tuż obok znajdują się oryginalne pozostałości świątyni, które odkryto w 1911 roku. Uznawane są za najstarsze fundamenty w Republice Czeskiej. Są przypuszczenia, że kościół mógł jeszcze istnieć w XIII wieku, choć już został opuszczony.
Sielskie widoczki za kościołem.
Z ciekawostek dla ciała - mrożone dwusmakowe napoje .
Do Velehradu jest około kilometra. To kolejny z czeskiego "naj": bazylika NMP oraz świętych Cyryla i Metodego jest największym barokowym kościołem oraz najważniejszym miejscem pielgrzymkowym w kraju.
Jak to bywa zazwyczaj w takich miejscach - przede wszystkim liczy się kasa. Płatne są wszystkie parkingi i toalety. Dodatkowo co krok stoją różne skarbonki "na bazylikę". Wypchajcie się!
Wokół głównego kościoła kilka innych zabytkowych obiektów: kapliczki, najstarszy na Morawach klasztor (pierwotnie cysterski, obecnie jezuicki), katolickie liceum i fara.
Przed wejściem na plac ku niebu strzela monstrualnych rozmiarów krzyż patriarchalny z herbem JPII - pamiątka wizyty papieskiej z 1990 roku. Wydaje się dominować nad całą okolicą.
Wnętrza bazyliki to kwintesencja baroku: bogactwo, złoto, lekki półmrok. Główną nawę otacza rząd kaplic.
Na zewnątrz za unijną kasę zaznaczono przebieg dawnych murów oraz średniowieczny dom opata.
Dobrze, że przyjechaliśmy tu dzisiaj - ludzi niedużo, leniwie kręci się kilka-kilkanaście osób. W weekendy na pewno są tłumy.
Wracamy do Modrej, ale skręcamy w innym kierunku do stojącej nad wsią wieży widokowej.
Czesi w ostatniej dekadzie postawiali całą masę punktów obserwacyjnych, często w miejscach, zdawałoby się, przypadkowych. Ale przecież nie zawsze musimy mieć widoki na górskie szczyty, czasem wystarczą pofałdowane wzgórza lub winnice (Slovácko to także ważny region winiarski).
Na trzecim zdjęciu znowuż wychyla się barokowy kościół - tym razem w Jalubí (Jalub).
Zrobiło się późne popołudnie, więc powoli zmierzamy do miejsca noclegowego - ale bynajmniej nie najkrótszą drogą. Zaglądamy do małego miasta Hluk (Hulken), w którym znajduje się gotycko-renesansowa twierdza. Ostatnimi właścicielami byli Liechtensteinowie, natomiast za rządów komunistów została odbudowana.
Niestety, z zewnątrz prezentuje się mało okazale: od frontu zasłaniają ją drzewa, a z tyłu to po prostu wielka bryła.
Ostatnią odwiedzoną tego dnia miejscowością jest niedaleka wioska winiarska Vlčnov (Wiltschnau). Co roku w maju przyciąga do siebie turystów Jazdą Królów (Jízda králů) - uroczystą procesją konną w strojach ludowych. Odbywa się ona co najmniej od 200 lat i została wpisana na niematerialną listę dziedzictwa UNESCO.
My spóźnili się o kilka tygodni, więc chcę zobaczyć tylko tzw. Vlčnovské búdy - rzędy piwniczek o białych ścianach z błękitnym paskiem u dołu. Wiadomo, że budowano je już w XVI wieku, natomiast większość obecnych pochodzi z 19. stulecia, choć powstają też nowe przy pobliskich domkach letniskowych. W przeszłości służyły głównie do składowania wina.
Kilka minut piechotą od piwniczek postawiono kolejną wieżę widokową.
Możemy z niej popatrzeć na Białe Karpaty (Bílé Karpaty) z szczytem Veľká Javorina na granicy czesko-słowackiej. Oddalona jest o niecałe 20 kilometrów.
W dole rozciąga się Uherský Brod (niem. Ungarisch Brod), zajrzymy do niego jutro.
Uwielbiam takie pola!
Pierwszy dzień długiego weekendu uważam za bardzo udany!
Drugi dzień długiego weekendu przeznaczamy na kręcenie się po terenach, które można określić "jądrem" Slovácka.
Najbliżej naszego miejsca noclegowego jest Uherský Brod (Ungarisch Brod). Miasto, podobnie jak wiele innych w Republice Czeskiej, posiada starówkę chronioną jako zabytkowy kompleks. Dwa lata temu miejscowość przez chwilę znalazła się na nagłówkach gazet, kiedy to pewien mężczyzna zastrzelił w restauracji dziewięć osób, po czym popełnił samobójstwo.
Parkujemy niedaleko rynku. Główny plac (Masarykovo náměstí) zajmuje częściowo wysoki kościół Niepokalanego Poczęcia z XVIII wieku.
Druga świątynia, zaopatrzona w dwie wieże, znajduje się kilkaset metrów dalej - to barokowy kościół przy klasztorze dominikanów. Z ogrodów zerkam na podwórze renesansowego Panskeho domu - widać tam arkady i rozstawioną scenę.
Uherský Brod jest podawany jako jedno z kilku miejsc, gdzie mógł urodzić się Jan Amos Komenský - protestancki pedagog, filozof i przywódca braci czeskich w XVII wieku. Jemu zatem poświęcono muzeum działające w zamku, przyklejonym do fragmentu zachowanych murów miejskich.
Wewnątrz drugiej części zabudowań zamkowych znajduje się ogród japoński, który powstał w 1995 roku na pamiątkę współpracy z miastem partnerskim Tsukiyono.
Kilkadziesiąt metrów za murami dostrzegam jakąś kolumnę, więc podchodzę bliżej. Okazuje się być pomnikiem poległych, na którym dodatkowo upamiętniono prezydenta Masaryka. Obok dołożono kamień poświęcony praskim i brneńskim studentom zabitym przez Niemców po demonstracjach w listopadzie 1939 roku.
Leniwie przechodzimy przez park, w którym ustawiono rzeźby w stylu współczesnego nie wiadomo co, mijamy domy postawione na pozostałościach fortyfikacji miejskich i wychodzimy obok dworca kolejowego.
Budynek wygląda pięknie; stanął w latach 30. ubiegłego wieku i ozdobiono go motywami nawiązującymi do regionu. Rok temu został on uznany jako drugi najładniejszy dworzec w Republice Czeskiej.
Z przeciwnej strony umieszczono dworzec autobusowy, tworzący z baną terminal przesiadkowy. Nad wszystkim poprowadzono kładkę pieszo-rowerową łączącą starówkę z dzielnicą przemysłową.
Z kładki widać zabudowania firmy Česká zbrojovka, założonej w 1936 roku i produkującej - jak sama nazwa wskazuje - broń, m.in. słynne pistolety CZ. Innym znanym zakładem jest browar warzący piwo od końca XIX wieku, a dziś wchodzący w skład grupy Lobkowicz (czasem więc obecny w polskich sklepach).
Wyjeżdżając z miasta przypadkowo trafiam na pomnik ofiar II wojny światowej. W grupie postaci po lewej widać Janosika z drewnianą pepeszą. Po prawej czerwonoarmista ściska rękę faceta w rybackim kapeluszu, czemu nieufnie przygląda się kobieta w chuście.
Kilka kilometrów na zachód położone jest powiatowe Uherské Hradiště (Ungarisch Hradisch). W okolicy jest więcej miejscowości z przedrostkiem Uherský/é, który pojawił się w średniowieczu i nawiązywał do ich lokalizacji w bliskości Węgier. W XX wieku chciano je usunąć jako nieaktualne i przestarzałe, jednak ostatecznie do tego nie doszło.
Uherské Hradiště uznawane jest za centrum Slovácka. Ulokowane na szlaku bursztynowym już w okresie Rzeszy Wielkomorawskiej było ważnym ośrodkiem osadniczym.
Niestety, pogoda zaczyna siadać. Rano lało, potem wyszło słońce, a teraz znowu pojawiły się chmury, czyli praktycznie tak jak zapowiadali. Zatem kolejne zdjęcia nie będą już tak ładnie oświetlone.
Stare miasto otaczały kiedyś mury miejskie, teraz w ich miejscu prowadzi dwupasmowa droga. Stoi przy niej sporo zabytkowych budynków, m. in. najstarsze w regionie czeskie gimnazjum.
Na przeciwko przykuwa uwagę gmach w kolorze różowym - to synagoga z 1875 roku, wybudowana w stylu neoromańskim, a potem uzupełniona o elementy secesji. W czasie wojny dwukrotnie ją podpalano, spłonęła po raz kolejny w 1966 roku, a w 1997 parter zalała woda podczas powodzi tysiąclecia. Po gruntownych remontach w środku działa dzisiaj biblioteka.
Uherské Hradiště posiada także dwa rynki - to efekt osiedlenia się w mieście przybyszów z dwóch sąsiednich osad targowych.
Na mniejszym barokowa fontanna tryska wodą obok kolumny morowej...
...na większym ustawiają krzesełka przed sceną; w weekend planowano w regionie wiele imprez plenerowych. Z tyłu widać remontowany kościół jezuicki.
Spacerując między rynkami można wstąpić do azjatyckiego baru, gdzie dozwolone jest przyjście z własnym mięsem; skośnoocy kucharze ugotują je na miejscu.
Obok dworca autobusowego ponure gmaszysko nieczynnego więzienia, które teraz ma być chyba przebudowane na coś innego.
Z cyklu "ciekawostki": mijamy jakąś szkołę średnią opasaną wielkim banerem ze zdjęciami absolwentów. Uczniowie są w... bieliźnie, w dodatku niektóre dziewczyny mają nagie torsy! Dopiero po bliższym przyjrzeniu się widzę, że każda postać składa się z czterech części ciała należących do kogoś innego . Pozornie w kawałkach, ale jedną duszą. Pomysł interesujący, raczej jednak nie do powtórzenia nad Wisłą i Odrą... .
Sąsiednie Staré Mĕsto (Altstadt bei Ungarisch Hradisch) tworzy z UH aglomerację, płynnie przechodzi się z jednej miejscowości do drugiej. To właśnie tu mogła znajdować się stolica Państwa Wielkomorawskiego - Veligrad. Archeolodzy odkryli pozostałości kościoła z połowy IX wieku, które są dziś częścią muzeum Wielkiej Morawy. Obok niego kilka lat temu postawiono kościół św. Ducha, a raczej coś, co ma być kościołem. Fakt jest jeden - nie można go nie zauważyć i przejść obojętnie!
Próbując go z czymś skojarzyć ma przed oczami pas startowy lotniskowca, miejscowi nazywają go "Temelin", jak elektrownię atomową (kościół zaczęto budować w tym samym roku, gdy ją uruchomiono ).
Na wybrukowanym placu jakaś pani urywa z krzaku kwiatki aby skompletować sobie bukiet i tłumaczy coś facetowi od polewania roślinek...
Odkopanych reliktów innego wielkomorawskiego kościoła wraz z resztkami cmentarza trzeba szukać w dzielnicy Špitálky, wśród zabudowań przemysłowych. Istniała tutaj osada nad pobliską rzeką Morawą. Do naszych czasów przetrwało niewiele, dużo zostało zniszczone podczas budowy kolei w latach 40. XX wieku.
Moją uwagę zwraca nietypowa tablica oznaczająca zabytek kultury: zamiast czteropolowego herbu Republiki Czeskiej widnieje tam tylko herb Moraw. Podchodzę bliżej i okazało się, że morawska orlica została naklejona na oryginał - ani chybi działanie morawskiego ruchu narodowego (to nie jest ironia, na Morawach obecny jest wachlarz poglądów od propozycji federalizacji państwa po separatyzm, a Slovácko należy do regionów, gdzie najwięcej osób deklaruje narodowość morawską).
Wracając do głównej drogi chyba przeniosłem się nad morze... no przecież jest latarnia morska! A nawet statek!
Biało-czerwona wieża widokowa oraz "sucha" łajba to część centrum rozrywki, w którym prezentowane jest np. "zoo" ze zwierząt złożonych z metalowych części. Trzeba przyznać, że mają pomysły.
Dziesięć minut jazdy samochodem dzieli nas od zamku Buchlov (Buchlau), górującego nad okolicą na jednym ze szczytów pasma Chřiby. Wybudowany w XIII wieku zachował po części pierwotny charakter, choć dokonywano w nim zmian w duchu renesansu.
Zanim jednak wejdziemy w progi historycznego obiektu postanawiamy spocząć na chwilę w sympatycznie wyglądającej knajpie przy parkingu - w końcu nigdzie nam się nie spieszy .
Lokal oferuje przechowalnię psów o wdzięcznej nazwie "Fa Bobika", ale nie gwarantuje ich zwrotu .
Tymczasem niebo robi się coraz ciemniejsze, a z oddali dochodzą odgłosy burzy, z każdą minutą silniejsze.
W końcu idziemy w kierunku bramy i zdążamy dosłownie w ostatniej chwili - zaczyna padać, gdy stajemy pod kasą. Pierwszy dziedziniec pokonujemy biegiem w zacinającym deszczu i przy błyskach wyładowań - wrażenie niesamowite!
Zanim doczekamy się przewodniczki po niebie przewala się prawdziwa ulewa, woda leci z dachów i płynie środkiem bruku.
Potem nieco przestaje, ale po wejściu na schody nadal widać wściekłość natury.
Większość pomieszczeń Buchlova jest pusta lub skromnie wyposażona, ponieważ od XVIII wieku zamek nie był już na stałe zamieszkały; jego przebudowa i dostosowanie do nowych czasów kosztowałaby zbyt dużo. Uniknął jednak zniszczenia, bowiem ostatni właściciele - hrabiowie Bertchold - urządzili w nim coś w rodzaju muzeum rodzinnego. Wśród przedstawicieli rodu byli botanicy i podróżnicy, którzy przywozili różne pamiątki z całego świata. Inny hrabia, który brał udział po węgierskiej stronie w Wiośnie Ludów w 1848 roku, został skazany na śmierć za zdradę stanu, którą cesarz zamienił później na dożywotni areszt domowy - gromadzenie cennych przedmiotów było jego sposobem na nudę.
W jednej z sal barokowe ławki, na których sadzano znaczniejszych gości.
Najładniejsza jest biblioteka z dwoma ogromnymi globusami.
W błękitnym saloniku z popękanymi ścianami wisi obraz "czeskiego Rubensa" Petra Brandla.
A w pokoju śmierci ustawiono oryginalną egipską mumię (córka jakiegoś urzędnika). W tym miejscu kładziono zwłoki nieboszczyków zanim wyruszyły w ostatnią podróż na cmentarz.
Po salach poruszamy się w nieśmiertelnych kapciach, za dużych średnio o trzy rozmiary. Teresie trafiają się dwie lewe sztuki, ale przewodniczka kwituje z uśmiechem, że to przecież wszystko jedno, bo i tak spadają. Kapcie mają chronić podłogi, lecz obsługa nie musi ich nosić - najwyraźniej mają obuwie, do których nie przyczepia się brud i inny syf .
Punktem kulminacyjnym zwiedzania jest wejście na 33-metrową wieżę. Pani przewodnik sugeruje, że nie ma sensu, bo mokro i niewiele widać.
- To chce wchodzić? - pyta na koniec.
- Taak - odpowiadam w imieniu całej kilkuosobowej grupy .
A z góry mamy panoramę skradających się po lasach chmurek.
Bertcholdowie mieszkali w najbliższej wiosce - Buchlovicach (Buchlowitz). Do 1945 roku ich siedzibą rodową był barokowy pałacyk z 1707 roku. Na wejście do wnętrz jest już za późno, ale można powłóczyć się po ogrodach (wstęp płatny).
Ogrody są bardzo ciekawe - ich najstarsza część pochodzi jeszcze z XVII wieku. Niektóre drzewa są olbrzymie, mają po kilkadziesiąt metrów. Pod wieloma można by zamieszkać.
Rozmiary pokazuje ten pień.
Nagle spomiędzy chmur wyskakuje słońce! Od razu wszystko wygląda inaczej.
Poza pałacem i ogrodami w wiosce jest jeszcze kościół (właśnie kilka osób w wieku zaawansowanym czeka na rozpoczęcie mszy) oraz garść zabytkowych budynków przy głównym placu. Na jednych z drzwi czytam napis: "Nie kopać do drzwi! Dzwonić!"
Pora robi się późna, więc okrężną drogą zaczynamy wracać na kemping. Na chwilę opuszczamy kraj zlinski i wjeżdżamy do południowomorawskiego. W Moravským Písku (Mährisch Pisek) fotografuję pomnik poległych. Część mężczyzn sportretowano w mundurach austro-węgierskiej armii.
Uherský Ostroh (Ungarisch Ostra) to ponownie kraj zlinski. Miasto wygląda jak wymarłe (jest przed 19-tą w piątkowy wieczór).
Jak każdy szanujący się rezerwat zabytkowy ma swój zamek-pałac, tym razem pochodzący z XVI wieku.
Dziedziniec mnie zaskakuje, bo takiego się nie spodziewałem.
Przez Ostroh przepływa Morawa nad którą w 1928 przerzucono łukowaty most.
Na drugim brzegu pomnik czechosłowackich legionistów.
W Blatnicach pod Svatým Antonínkem (Groß Blatnitz) stoi rząd winnych piwnic, podobnych do tych z Vlčnova.
Na przełęczy nad wioską znajduje się ów svatý Antonínek - barokowa kaplica z XVII wieku, miejsce pielgrzymkowe. W lekko zacinającym deszczu obchodzę ją dookoła, ale jest pozasłaniana drzewami.
W pobliżu trwają przygotowania do festynu - pewnie w sobotę mają jakieś święto. Stoi nawet mobilne wesołe miasteczko. Całkiem fajne są stąd widoczki w obie strony (biegnie tu granica krajów zlinskiego i południowomorawskiego) - pagórki to odległe o 30 kilometrów Góry Wizowickie (Vizovická vrchovina), okolice naszej miejscówki noclegowej.
W drugą stronę Białe Karpaty i pogranicze ze Słowacją.
Najbliżej naszego miejsca noclegowego jest Uherský Brod (Ungarisch Brod). Miasto, podobnie jak wiele innych w Republice Czeskiej, posiada starówkę chronioną jako zabytkowy kompleks. Dwa lata temu miejscowość przez chwilę znalazła się na nagłówkach gazet, kiedy to pewien mężczyzna zastrzelił w restauracji dziewięć osób, po czym popełnił samobójstwo.
Parkujemy niedaleko rynku. Główny plac (Masarykovo náměstí) zajmuje częściowo wysoki kościół Niepokalanego Poczęcia z XVIII wieku.
Druga świątynia, zaopatrzona w dwie wieże, znajduje się kilkaset metrów dalej - to barokowy kościół przy klasztorze dominikanów. Z ogrodów zerkam na podwórze renesansowego Panskeho domu - widać tam arkady i rozstawioną scenę.
Uherský Brod jest podawany jako jedno z kilku miejsc, gdzie mógł urodzić się Jan Amos Komenský - protestancki pedagog, filozof i przywódca braci czeskich w XVII wieku. Jemu zatem poświęcono muzeum działające w zamku, przyklejonym do fragmentu zachowanych murów miejskich.
Wewnątrz drugiej części zabudowań zamkowych znajduje się ogród japoński, który powstał w 1995 roku na pamiątkę współpracy z miastem partnerskim Tsukiyono.
Kilkadziesiąt metrów za murami dostrzegam jakąś kolumnę, więc podchodzę bliżej. Okazuje się być pomnikiem poległych, na którym dodatkowo upamiętniono prezydenta Masaryka. Obok dołożono kamień poświęcony praskim i brneńskim studentom zabitym przez Niemców po demonstracjach w listopadzie 1939 roku.
Leniwie przechodzimy przez park, w którym ustawiono rzeźby w stylu współczesnego nie wiadomo co, mijamy domy postawione na pozostałościach fortyfikacji miejskich i wychodzimy obok dworca kolejowego.
Budynek wygląda pięknie; stanął w latach 30. ubiegłego wieku i ozdobiono go motywami nawiązującymi do regionu. Rok temu został on uznany jako drugi najładniejszy dworzec w Republice Czeskiej.
Z przeciwnej strony umieszczono dworzec autobusowy, tworzący z baną terminal przesiadkowy. Nad wszystkim poprowadzono kładkę pieszo-rowerową łączącą starówkę z dzielnicą przemysłową.
Z kładki widać zabudowania firmy Česká zbrojovka, założonej w 1936 roku i produkującej - jak sama nazwa wskazuje - broń, m.in. słynne pistolety CZ. Innym znanym zakładem jest browar warzący piwo od końca XIX wieku, a dziś wchodzący w skład grupy Lobkowicz (czasem więc obecny w polskich sklepach).
Wyjeżdżając z miasta przypadkowo trafiam na pomnik ofiar II wojny światowej. W grupie postaci po lewej widać Janosika z drewnianą pepeszą. Po prawej czerwonoarmista ściska rękę faceta w rybackim kapeluszu, czemu nieufnie przygląda się kobieta w chuście.
Kilka kilometrów na zachód położone jest powiatowe Uherské Hradiště (Ungarisch Hradisch). W okolicy jest więcej miejscowości z przedrostkiem Uherský/é, który pojawił się w średniowieczu i nawiązywał do ich lokalizacji w bliskości Węgier. W XX wieku chciano je usunąć jako nieaktualne i przestarzałe, jednak ostatecznie do tego nie doszło.
Uherské Hradiště uznawane jest za centrum Slovácka. Ulokowane na szlaku bursztynowym już w okresie Rzeszy Wielkomorawskiej było ważnym ośrodkiem osadniczym.
Niestety, pogoda zaczyna siadać. Rano lało, potem wyszło słońce, a teraz znowu pojawiły się chmury, czyli praktycznie tak jak zapowiadali. Zatem kolejne zdjęcia nie będą już tak ładnie oświetlone.
Stare miasto otaczały kiedyś mury miejskie, teraz w ich miejscu prowadzi dwupasmowa droga. Stoi przy niej sporo zabytkowych budynków, m. in. najstarsze w regionie czeskie gimnazjum.
Na przeciwko przykuwa uwagę gmach w kolorze różowym - to synagoga z 1875 roku, wybudowana w stylu neoromańskim, a potem uzupełniona o elementy secesji. W czasie wojny dwukrotnie ją podpalano, spłonęła po raz kolejny w 1966 roku, a w 1997 parter zalała woda podczas powodzi tysiąclecia. Po gruntownych remontach w środku działa dzisiaj biblioteka.
Uherské Hradiště posiada także dwa rynki - to efekt osiedlenia się w mieście przybyszów z dwóch sąsiednich osad targowych.
Na mniejszym barokowa fontanna tryska wodą obok kolumny morowej...
...na większym ustawiają krzesełka przed sceną; w weekend planowano w regionie wiele imprez plenerowych. Z tyłu widać remontowany kościół jezuicki.
Spacerując między rynkami można wstąpić do azjatyckiego baru, gdzie dozwolone jest przyjście z własnym mięsem; skośnoocy kucharze ugotują je na miejscu.
Obok dworca autobusowego ponure gmaszysko nieczynnego więzienia, które teraz ma być chyba przebudowane na coś innego.
Z cyklu "ciekawostki": mijamy jakąś szkołę średnią opasaną wielkim banerem ze zdjęciami absolwentów. Uczniowie są w... bieliźnie, w dodatku niektóre dziewczyny mają nagie torsy! Dopiero po bliższym przyjrzeniu się widzę, że każda postać składa się z czterech części ciała należących do kogoś innego . Pozornie w kawałkach, ale jedną duszą. Pomysł interesujący, raczej jednak nie do powtórzenia nad Wisłą i Odrą... .
Sąsiednie Staré Mĕsto (Altstadt bei Ungarisch Hradisch) tworzy z UH aglomerację, płynnie przechodzi się z jednej miejscowości do drugiej. To właśnie tu mogła znajdować się stolica Państwa Wielkomorawskiego - Veligrad. Archeolodzy odkryli pozostałości kościoła z połowy IX wieku, które są dziś częścią muzeum Wielkiej Morawy. Obok niego kilka lat temu postawiono kościół św. Ducha, a raczej coś, co ma być kościołem. Fakt jest jeden - nie można go nie zauważyć i przejść obojętnie!
Próbując go z czymś skojarzyć ma przed oczami pas startowy lotniskowca, miejscowi nazywają go "Temelin", jak elektrownię atomową (kościół zaczęto budować w tym samym roku, gdy ją uruchomiono ).
Na wybrukowanym placu jakaś pani urywa z krzaku kwiatki aby skompletować sobie bukiet i tłumaczy coś facetowi od polewania roślinek...
Odkopanych reliktów innego wielkomorawskiego kościoła wraz z resztkami cmentarza trzeba szukać w dzielnicy Špitálky, wśród zabudowań przemysłowych. Istniała tutaj osada nad pobliską rzeką Morawą. Do naszych czasów przetrwało niewiele, dużo zostało zniszczone podczas budowy kolei w latach 40. XX wieku.
Moją uwagę zwraca nietypowa tablica oznaczająca zabytek kultury: zamiast czteropolowego herbu Republiki Czeskiej widnieje tam tylko herb Moraw. Podchodzę bliżej i okazało się, że morawska orlica została naklejona na oryginał - ani chybi działanie morawskiego ruchu narodowego (to nie jest ironia, na Morawach obecny jest wachlarz poglądów od propozycji federalizacji państwa po separatyzm, a Slovácko należy do regionów, gdzie najwięcej osób deklaruje narodowość morawską).
Wracając do głównej drogi chyba przeniosłem się nad morze... no przecież jest latarnia morska! A nawet statek!
Biało-czerwona wieża widokowa oraz "sucha" łajba to część centrum rozrywki, w którym prezentowane jest np. "zoo" ze zwierząt złożonych z metalowych części. Trzeba przyznać, że mają pomysły.
Dziesięć minut jazdy samochodem dzieli nas od zamku Buchlov (Buchlau), górującego nad okolicą na jednym ze szczytów pasma Chřiby. Wybudowany w XIII wieku zachował po części pierwotny charakter, choć dokonywano w nim zmian w duchu renesansu.
Zanim jednak wejdziemy w progi historycznego obiektu postanawiamy spocząć na chwilę w sympatycznie wyglądającej knajpie przy parkingu - w końcu nigdzie nam się nie spieszy .
Lokal oferuje przechowalnię psów o wdzięcznej nazwie "Fa Bobika", ale nie gwarantuje ich zwrotu .
Tymczasem niebo robi się coraz ciemniejsze, a z oddali dochodzą odgłosy burzy, z każdą minutą silniejsze.
W końcu idziemy w kierunku bramy i zdążamy dosłownie w ostatniej chwili - zaczyna padać, gdy stajemy pod kasą. Pierwszy dziedziniec pokonujemy biegiem w zacinającym deszczu i przy błyskach wyładowań - wrażenie niesamowite!
Zanim doczekamy się przewodniczki po niebie przewala się prawdziwa ulewa, woda leci z dachów i płynie środkiem bruku.
Potem nieco przestaje, ale po wejściu na schody nadal widać wściekłość natury.
Większość pomieszczeń Buchlova jest pusta lub skromnie wyposażona, ponieważ od XVIII wieku zamek nie był już na stałe zamieszkały; jego przebudowa i dostosowanie do nowych czasów kosztowałaby zbyt dużo. Uniknął jednak zniszczenia, bowiem ostatni właściciele - hrabiowie Bertchold - urządzili w nim coś w rodzaju muzeum rodzinnego. Wśród przedstawicieli rodu byli botanicy i podróżnicy, którzy przywozili różne pamiątki z całego świata. Inny hrabia, który brał udział po węgierskiej stronie w Wiośnie Ludów w 1848 roku, został skazany na śmierć za zdradę stanu, którą cesarz zamienił później na dożywotni areszt domowy - gromadzenie cennych przedmiotów było jego sposobem na nudę.
W jednej z sal barokowe ławki, na których sadzano znaczniejszych gości.
Najładniejsza jest biblioteka z dwoma ogromnymi globusami.
W błękitnym saloniku z popękanymi ścianami wisi obraz "czeskiego Rubensa" Petra Brandla.
A w pokoju śmierci ustawiono oryginalną egipską mumię (córka jakiegoś urzędnika). W tym miejscu kładziono zwłoki nieboszczyków zanim wyruszyły w ostatnią podróż na cmentarz.
Po salach poruszamy się w nieśmiertelnych kapciach, za dużych średnio o trzy rozmiary. Teresie trafiają się dwie lewe sztuki, ale przewodniczka kwituje z uśmiechem, że to przecież wszystko jedno, bo i tak spadają. Kapcie mają chronić podłogi, lecz obsługa nie musi ich nosić - najwyraźniej mają obuwie, do których nie przyczepia się brud i inny syf .
Punktem kulminacyjnym zwiedzania jest wejście na 33-metrową wieżę. Pani przewodnik sugeruje, że nie ma sensu, bo mokro i niewiele widać.
- To chce wchodzić? - pyta na koniec.
- Taak - odpowiadam w imieniu całej kilkuosobowej grupy .
A z góry mamy panoramę skradających się po lasach chmurek.
Bertcholdowie mieszkali w najbliższej wiosce - Buchlovicach (Buchlowitz). Do 1945 roku ich siedzibą rodową był barokowy pałacyk z 1707 roku. Na wejście do wnętrz jest już za późno, ale można powłóczyć się po ogrodach (wstęp płatny).
Ogrody są bardzo ciekawe - ich najstarsza część pochodzi jeszcze z XVII wieku. Niektóre drzewa są olbrzymie, mają po kilkadziesiąt metrów. Pod wieloma można by zamieszkać.
Rozmiary pokazuje ten pień.
Nagle spomiędzy chmur wyskakuje słońce! Od razu wszystko wygląda inaczej.
Poza pałacem i ogrodami w wiosce jest jeszcze kościół (właśnie kilka osób w wieku zaawansowanym czeka na rozpoczęcie mszy) oraz garść zabytkowych budynków przy głównym placu. Na jednych z drzwi czytam napis: "Nie kopać do drzwi! Dzwonić!"
Pora robi się późna, więc okrężną drogą zaczynamy wracać na kemping. Na chwilę opuszczamy kraj zlinski i wjeżdżamy do południowomorawskiego. W Moravským Písku (Mährisch Pisek) fotografuję pomnik poległych. Część mężczyzn sportretowano w mundurach austro-węgierskiej armii.
Uherský Ostroh (Ungarisch Ostra) to ponownie kraj zlinski. Miasto wygląda jak wymarłe (jest przed 19-tą w piątkowy wieczór).
Jak każdy szanujący się rezerwat zabytkowy ma swój zamek-pałac, tym razem pochodzący z XVI wieku.
Dziedziniec mnie zaskakuje, bo takiego się nie spodziewałem.
Przez Ostroh przepływa Morawa nad którą w 1928 przerzucono łukowaty most.
Na drugim brzegu pomnik czechosłowackich legionistów.
W Blatnicach pod Svatým Antonínkem (Groß Blatnitz) stoi rząd winnych piwnic, podobnych do tych z Vlčnova.
Na przełęczy nad wioską znajduje się ów svatý Antonínek - barokowa kaplica z XVII wieku, miejsce pielgrzymkowe. W lekko zacinającym deszczu obchodzę ją dookoła, ale jest pozasłaniana drzewami.
W pobliżu trwają przygotowania do festynu - pewnie w sobotę mają jakieś święto. Stoi nawet mobilne wesołe miasteczko. Całkiem fajne są stąd widoczki w obie strony (biegnie tu granica krajów zlinskiego i południowomorawskiego) - pagórki to odległe o 30 kilometrów Góry Wizowickie (Vizovická vrchovina), okolice naszej miejscówki noclegowej.
W drugą stronę Białe Karpaty i pogranicze ze Słowacją.
Ostatnio zmieniony 2017-06-28, 12:43 przez Pudelek, łącznie zmieniany 2 razy.
Pudelek pisze:kiedy to pewien mężczyzna zastrzelił w restauracji dziewięć osób
Jedliście to samo ?
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Mówiąc o czeskich uzdrowiskach mamy zazwyczaj na myśli znane miejscowości położone na zachodzie kraju, przy granicy z Niemcami. Ale na Morawach? Też są! Największe z nich (a czwarte w całej Republice) to Luhačovice (Bad Luhatschowitz), leżące w kraju zlińskim, na pograniczu Slovácka i Valašska.
Nocujemy na kempingu nad pobliskim zalewem Luhačovická přehrada. Czwartkowy wieczór przywitał nas ładną pogodą, ale nie zdążyłem się wykąpać.
W sobotę, którą przeznaczyliśmy na zwiedzanie najbliższej okolicy, aura nie była już taka łaskawa.
Budowę zapory rozpoczęto w 1913 roku, a wodę po raz pierwszy napuszczono w 1930. Miała zapobiegać powodziom na potoku Šťávnice, który zwykle jest niewielki, ale po ulewach potrafił zalać całe uzdrowisko.
Do Luhačovic znad zapory można dojść wygodną ścieżką pieszo-rowerową, na której kręci się sporo osób w mniej lub bardziej zaawansowanym okresie życia.
Chociaż mineralne źródła odkryto już w średniowieczu, to jako uzdrowisko Luhačovice zaczęły funkcjonować dopiero pod koniec XIX wieku. Zaproszono wtedy kilku znanych architektów do zaprojektowania budynków zdrojowych - jednym z nich był słowacki geniusz Dušan Jurkovič.
Na skraju parku stoi pierwszy z budynków jego autorstwa: Jestřabí z 1904 roku.
W dalszej części parku zdrojowego stylowych obiektów jest znacznie więcej. Lázeňský dům Bedřicha Smetany z 1910 roku; ten z kolei jest dziełem Emila Králíka.
Společenský dům, którego zdjęcie umieściłem na początku, wybudowano w 1935 roku i był wówczas jedną z najnowocześniejszych tego typu konstrukcji w Europie. To chyba symbol tego uzdrowiska.
Moim, i nie tylko, zdaniem najładniejszy jest hotel Jurkovičův dům - powstał w 1902 roku z połączenia dwóch różnych obiektów. Sama nazwa wskazuje, kto był autorem .
Reprezentant stylu szwajcarskiego bardzo modnego pod koniec 19. stulecia.
Architektura to jedno, ale przecież ludzie przyjeżdżają do sanatoriów głównie się kurować. Luhačovice są wskazane dla osób z chorobami płuc, z problemami z trawieniem oraz z otyłością. Najsłynniejsze źródło to Vincentka, które tryska w pawilonie z lat 40. XX wieku.
Wodę można pobrać w trzech wersjach: oczyszczonej, naturalnej zimnej oraz naturalnej ciepłej. Oczyszczona smakuje jak zwykła mineralna, zimna jest paskudna, natomiast po ciepłej normalny człowiek ma od razu odruch wymiotny! Bleee.
Inne źródło znajduje się niedaleko teatru. Do 1929 roku funkcjonował pod nazwą Janovka i nie posiadał jakiś specjalnych właściwości, ale przy pogłębianiu studni nastąpiła erupcja wody z głębokości ponad 37 metrów. Otrzymała nazwę miejscowego doktora Františka Šťastného. Nie mogłem patrzeć jak podchodzą kolejne osoby i piją to świństwo ze smakiem!
Za granicą parku zaczyna się deptak, który kojarzy mi się trochę z Bałkanami. Czego tam nie ma - kryształy, mydełka, perfumy itp.. Oczywiście wszystko w odpowiednich cenach. W bramie ukryła się winoteka z miejscowymi produktami; po próbnej degustacji biorę sobie kubek na wynos aby przepłukać smak leczniczej wody .
W centrum miasta, przy rondzie i ogromnym hotelu, stoi pomnik żołnierza radzieckiego tańczącego z kobietą. Na cokole tablice z zaangażowanymi hasłami typu: "A gdyby zginęli wszyscy, wstaną nowi wojownicy" (co jest w sumie nielogiczne).
Główna ulica z willami "tyrolskimi"...
Nagle obok mnie śmiga niebieska Škoda 706 RTO z... polską przyczepą autobusową, dokładnie taką, w jakiej spałem na majówce w 2016 roku! Wesele się wozi tam i z powrotem.
Zobaczyliśmy zabytki, wypadałoby gdzieś usiąść, zwłaszcza, że od dłuższego czasu lekko pada deszcz. Ale gdzie może być jakiś mniej snobistyczny lokal?? Oczywiście w pobliżu dworca kolejowego .
Zdobienia podobne do tego w Uherskim Brodzie, motywy ludowe Slovácka.
Faktycznie obok bany jest knajpka - w środku co prawda cuchnie starym olejem, ale można usiąść na zewnątrz w przyjemnym zadaszonym ogródku.
Inny interesujący bar jest w centrum - w internecie można o nim przeczytać m.in., że "jeśli chcecie zobaczyć jak wyglądały restauracje w 1985 roku w Czechosłowacji to właśnie tutaj". Coś w tym musi być.
Jedzenie mają kiepskie, piwo miejscowe z Uherskeho Brodu. Klientela chyba też stała; przychodzą dwie starsze kuracjuszki z walizkami i zamawiają to co zawsze, czyli gotowaną golonkę. Nie wygląda zachęcająco, do tego w ogóle niczym jej nie popijają. My wręcz przeciwnie .
A po ulicy znów jedzie niebieski autobus...
Deszcz przestaje w końcu padać, kierujemy się zatem powoli w kierunku kempingu, ale postanawiamy jeszcze zahaczyć o miasteczko Pozlovice (Poslowitz) - administracyjnie zalew znajduje się na terenie tej gminy.
W tym celu musimy podejść kilkaset metrów, ponieważ miejscowość położona jest wyżej niż Luhačovice. Po drodze widzimy drewnianą wiejską chałupę z początku XX wieku...
...a także opuszczony ośrodek wypoczynkowy, taki do jakich jeździłem z rodzicami pod koniec PRL-u.
Nie przez przypadek dokładnie na przeciwko działa nowy i wypasiony hotel.
U Czechów bardzo lubię fakt, że zazwyczaj nawet największa wiocha posiada swój herb.
W Pozlovicach mają hostinec, ale akurat odbywa się w nim impreza. Idziemy więc zobaczyć kościół na górce i cmentarz. O ścianę świątyni oparto płyty z XVIII wieku z napisami w języku czeskim.
Uwagę przyciąga też nagrobek z ubiegłego roku w który wkomponowano szklaną skrzynkę z modelem żaglowca i globusem. Czyżby marynarz??
Z górki schodzimy znów do zalewu. I ponownie nie wskoczę popływać, zbyt chłodno...
W niedzielny poranek wychodzi słońce! Na powitanie oświetla Dacię 1300, która z piękną przyczepą zaparkowała na kempingu niedaleko nas. Patrząc na kierowcę podejrzewam, że może to być jej pierwszy właściciel.
Takiej pogody nie można zmarnować, więc przed wyruszeniem w dalszą drogę zahaczamy po raz drugi na o Luhačovice, aby porobić kilka zdjęć.
Willa Pod Lipami (Lindenhaus).
Modernistyczna poczta w pobliżu pomnika czerwonoarmisty, z 1929 roku, ozdobiona czechosłowackim herbem.
Najpopularniejszym przysmakiem są lázeňské oplatky, sprzedawane na ciepło w dużym wyborze smakowym - pychota!
Nocujemy na kempingu nad pobliskim zalewem Luhačovická přehrada. Czwartkowy wieczór przywitał nas ładną pogodą, ale nie zdążyłem się wykąpać.
W sobotę, którą przeznaczyliśmy na zwiedzanie najbliższej okolicy, aura nie była już taka łaskawa.
Budowę zapory rozpoczęto w 1913 roku, a wodę po raz pierwszy napuszczono w 1930. Miała zapobiegać powodziom na potoku Šťávnice, który zwykle jest niewielki, ale po ulewach potrafił zalać całe uzdrowisko.
Do Luhačovic znad zapory można dojść wygodną ścieżką pieszo-rowerową, na której kręci się sporo osób w mniej lub bardziej zaawansowanym okresie życia.
Chociaż mineralne źródła odkryto już w średniowieczu, to jako uzdrowisko Luhačovice zaczęły funkcjonować dopiero pod koniec XIX wieku. Zaproszono wtedy kilku znanych architektów do zaprojektowania budynków zdrojowych - jednym z nich był słowacki geniusz Dušan Jurkovič.
Na skraju parku stoi pierwszy z budynków jego autorstwa: Jestřabí z 1904 roku.
W dalszej części parku zdrojowego stylowych obiektów jest znacznie więcej. Lázeňský dům Bedřicha Smetany z 1910 roku; ten z kolei jest dziełem Emila Králíka.
Společenský dům, którego zdjęcie umieściłem na początku, wybudowano w 1935 roku i był wówczas jedną z najnowocześniejszych tego typu konstrukcji w Europie. To chyba symbol tego uzdrowiska.
Moim, i nie tylko, zdaniem najładniejszy jest hotel Jurkovičův dům - powstał w 1902 roku z połączenia dwóch różnych obiektów. Sama nazwa wskazuje, kto był autorem .
Reprezentant stylu szwajcarskiego bardzo modnego pod koniec 19. stulecia.
Architektura to jedno, ale przecież ludzie przyjeżdżają do sanatoriów głównie się kurować. Luhačovice są wskazane dla osób z chorobami płuc, z problemami z trawieniem oraz z otyłością. Najsłynniejsze źródło to Vincentka, które tryska w pawilonie z lat 40. XX wieku.
Wodę można pobrać w trzech wersjach: oczyszczonej, naturalnej zimnej oraz naturalnej ciepłej. Oczyszczona smakuje jak zwykła mineralna, zimna jest paskudna, natomiast po ciepłej normalny człowiek ma od razu odruch wymiotny! Bleee.
Inne źródło znajduje się niedaleko teatru. Do 1929 roku funkcjonował pod nazwą Janovka i nie posiadał jakiś specjalnych właściwości, ale przy pogłębianiu studni nastąpiła erupcja wody z głębokości ponad 37 metrów. Otrzymała nazwę miejscowego doktora Františka Šťastného. Nie mogłem patrzeć jak podchodzą kolejne osoby i piją to świństwo ze smakiem!
Za granicą parku zaczyna się deptak, który kojarzy mi się trochę z Bałkanami. Czego tam nie ma - kryształy, mydełka, perfumy itp.. Oczywiście wszystko w odpowiednich cenach. W bramie ukryła się winoteka z miejscowymi produktami; po próbnej degustacji biorę sobie kubek na wynos aby przepłukać smak leczniczej wody .
W centrum miasta, przy rondzie i ogromnym hotelu, stoi pomnik żołnierza radzieckiego tańczącego z kobietą. Na cokole tablice z zaangażowanymi hasłami typu: "A gdyby zginęli wszyscy, wstaną nowi wojownicy" (co jest w sumie nielogiczne).
Główna ulica z willami "tyrolskimi"...
Nagle obok mnie śmiga niebieska Škoda 706 RTO z... polską przyczepą autobusową, dokładnie taką, w jakiej spałem na majówce w 2016 roku! Wesele się wozi tam i z powrotem.
Zobaczyliśmy zabytki, wypadałoby gdzieś usiąść, zwłaszcza, że od dłuższego czasu lekko pada deszcz. Ale gdzie może być jakiś mniej snobistyczny lokal?? Oczywiście w pobliżu dworca kolejowego .
Zdobienia podobne do tego w Uherskim Brodzie, motywy ludowe Slovácka.
Faktycznie obok bany jest knajpka - w środku co prawda cuchnie starym olejem, ale można usiąść na zewnątrz w przyjemnym zadaszonym ogródku.
Inny interesujący bar jest w centrum - w internecie można o nim przeczytać m.in., że "jeśli chcecie zobaczyć jak wyglądały restauracje w 1985 roku w Czechosłowacji to właśnie tutaj". Coś w tym musi być.
Jedzenie mają kiepskie, piwo miejscowe z Uherskeho Brodu. Klientela chyba też stała; przychodzą dwie starsze kuracjuszki z walizkami i zamawiają to co zawsze, czyli gotowaną golonkę. Nie wygląda zachęcająco, do tego w ogóle niczym jej nie popijają. My wręcz przeciwnie .
A po ulicy znów jedzie niebieski autobus...
Deszcz przestaje w końcu padać, kierujemy się zatem powoli w kierunku kempingu, ale postanawiamy jeszcze zahaczyć o miasteczko Pozlovice (Poslowitz) - administracyjnie zalew znajduje się na terenie tej gminy.
W tym celu musimy podejść kilkaset metrów, ponieważ miejscowość położona jest wyżej niż Luhačovice. Po drodze widzimy drewnianą wiejską chałupę z początku XX wieku...
...a także opuszczony ośrodek wypoczynkowy, taki do jakich jeździłem z rodzicami pod koniec PRL-u.
Nie przez przypadek dokładnie na przeciwko działa nowy i wypasiony hotel.
U Czechów bardzo lubię fakt, że zazwyczaj nawet największa wiocha posiada swój herb.
W Pozlovicach mają hostinec, ale akurat odbywa się w nim impreza. Idziemy więc zobaczyć kościół na górce i cmentarz. O ścianę świątyni oparto płyty z XVIII wieku z napisami w języku czeskim.
Uwagę przyciąga też nagrobek z ubiegłego roku w który wkomponowano szklaną skrzynkę z modelem żaglowca i globusem. Czyżby marynarz??
Z górki schodzimy znów do zalewu. I ponownie nie wskoczę popływać, zbyt chłodno...
W niedzielny poranek wychodzi słońce! Na powitanie oświetla Dacię 1300, która z piękną przyczepą zaparkowała na kempingu niedaleko nas. Patrząc na kierowcę podejrzewam, że może to być jej pierwszy właściciel.
Takiej pogody nie można zmarnować, więc przed wyruszeniem w dalszą drogę zahaczamy po raz drugi na o Luhačovice, aby porobić kilka zdjęć.
Willa Pod Lipami (Lindenhaus).
Modernistyczna poczta w pobliżu pomnika czerwonoarmisty, z 1929 roku, ozdobiona czechosłowackim herbem.
Najpopularniejszym przysmakiem są lázeňské oplatky, sprzedawane na ciepło w dużym wyborze smakowym - pychota!
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze:"A gdyby zginęli wszyscy, wstaną nowi wojownicy" (co jest w sumie nielogiczne).
Teraz już wiem o co chodziło Harrisowi jak nazwał płytę "Życie po śmierci"
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Pudelek pisze:U Czechów bardzo lubię fakt, że zazwyczaj nawet największa wiocha posiada swój herb.
Obrazek
Nie taka znowu wiocha, bo městys to coś pośredniego pomiędzy miastem a wsią. W dawnych czasach status ten nadawano miejscowości, która miala prawo organizować targi. Po przewrocie komunistycznym formy tej zaprzestano używać a została przywrócona ponad dziesięć lat temu. Status městyse mogą zyskać miejscowości, które mialy go do lat pięćdziesiątych XX wieku, a które o jego odnowienie wystąpią do przewodniczącego izby niższej parlamentu.
Wiele wiosek ma w Polsce herb, ale zazwyczaj go nie eksponują
to było stwierdzenie ogólne, a nie konkretnie o Pozlovicach Sama nazwa (miasto, miasteczko, wieś) nie stanowi o charakterze miejscowości, bo często wioski mają infrastrukturę i wielkość miast, a małe miasta są de facto wiochami zabitymi dechami Pozlovice mają 1300 mieszkańców, dla mnie to jest wioska, a i charakteru miejskiego także nie posiadają (rynek itp.).
Nie taka znowu wiocha, bo městys to coś pośredniego pomiędzy miastem a wsią.
to było stwierdzenie ogólne, a nie konkretnie o Pozlovicach Sama nazwa (miasto, miasteczko, wieś) nie stanowi o charakterze miejscowości, bo często wioski mają infrastrukturę i wielkość miast, a małe miasta są de facto wiochami zabitymi dechami Pozlovice mają 1300 mieszkańców, dla mnie to jest wioska, a i charakteru miejskiego także nie posiadają (rynek itp.).
Ostatnio zmieniony 2017-07-04, 12:22 przez Pudelek, łącznie zmieniany 3 razy.
Ostatni dzień długiego czerwcowego weekendu przeznaczamy na kręcenie się po Hanie - to kolejny region etnograficzny Republiki Czeskiej, położony mniej więcej w środkowej części Moraw, a którego stolicą jest Ołomuniec.
Najpierw jednak, wracając z uzdrowiska Luhačovice, musimy przejechać przez Zlín (w latach 1949-1990 Gottwaldov). Miasto związane od okresu międzywojennego z produkcją obuwia w zakładach Baťy zawsze jakoś pomijałem i tak będzie także tym razem, ale chcę kiedyś tu przyjechać na dłużej.
Stojąc na skrzyżowaniu wśród pustawych jeszcze ulic widzimy najwyższy budynek Zlína - tzw. Baťův mrakodrap. W momencie jego otwarcia pod koniec lat 30. XX wieku był drugim pod względem wysokości w Europie.
W granicach administracyjnych Zlína znajduje się zbiornik Fryšták przedzielony drogami na trzy części.
W Holešovie (Holleschau) zatrzymuję się głównie dla zabytków żydowskich. Tutejsza synagoga jest jedyną w Republice Czeskiej reprezentującą tzw. typ polski. Jak dla mnie ten unikat na skalę światową wygląda jak przerośnięty klocek i niczym ciekawym z zewnątrz nie przyciąga. W środku jest podobno ładniej, ale o tym się nie dowiemy, bo pomimo, że teoretycznie są godziny otwarcia dla turystów, to drzwi zamknięte na dziesięć spustów.
W pobliżu jest cmentarz żydowski. Najpierw długo nie potrafimy znaleźć wejścia i obchodzimy go dookoła. Potem odnajdujemy bramę, która wygląda na zabezpieczoną łańcuchem. Już mieliśmy iść dalej, gdy przypadkowo trącam wrota, a te się otwierają .
Nekropolia jest stara, bowiem założoną ją już w XV wieku, a najstarsze nagrobki datowane są na rok 1647. Zachowało się ich około półtora tysiąca.
Pobożni żydzi pielgrzymują do grobu rabina zwanego Schachem, który w XVII wieku przeniósł się tutaj z Rzeczpospolitej Obojga Narodów (pochodził z Wilna).
Z nowszych pochówków rzuciły mi się w oczy dwie macewy z ofiarami pogromu, który miał miejsce w grudniu 1918 roku. Żołnierze świeżo powstałej Czechosłowacji przystąpili wówczas do rabowania żydowskich domostw, potem dołączyła się ludność cywilna - dwóch gospodarzy, broniących swoich majątków, zostało zabitych. Byli to niedawni koledzy frontowi napastników, którzy dopiero co wrócili po ustaniu działań wojennych do ojcowizny. Aby opanować sytuację musiano wezwać dodatkowe jednostki z Kroměříža, ale według niektórych informacji one też przyłączyły się do zamieszek i dopiero oddziały z Brna uspokoiły bandyterkę.
Zabytkiem nieżydowskim jest niewątpliwie renesansowy pałac. Dostrzegam pewne podobieństwo do szwedzkiego zamku Skokloster.
Wokół rozciągają się pałacowe ogrody o dużej powierzchni, których ozdobą są zbiorniki wodne. Tyle, że dzisiaj trwa tutaj zbieranie pamiątek po wczorajszej imprezie (bodajże wyścigach... łodzi), więc trawa jest rozjeżdżona, a co chwilę przemknie jakiś cięższy sprzęt i wznieci w niebo tumany kurzu.
Trochę spokojniej jest w ogrodzie różanym, przy którym stoi niewielkie obserwatorium astronomiczne. Myślałem, że ma trochę lat, a tymczasem wybudowano je dopiero w 1959 roku.
Na dziedzińcu pałacu nieśpiesznie tryska fontanna.
Po sąsiedzku widać ładny kościół św. Anny, który zastąpił wcześniejszy zbór husycki.
Jedziemy dalej. W miasteczku Chropyně (Chropin) można odwiedzić kolejny renesansowy pałac, należący w przeszłości do Dietrichsteinów. Obecnie mieści się w nim Muzeum Kroměřížska.
Obok parkingu starsza pani zaprasza do odwiedzenia kościoła, ale nie jest on jakiś wyjątkowy, więc tylko robię kilka zdjęć i z powrotem wsiadam do auta. Zmieniamy jednostkę administracyjną z kraju zlińskiego na ołomuniecki. Kojetín zaliczamy jedynie przejazdem, zatrzymujemy się za to w Tovačovie (Tobitschau), którego fragment zabudowy widać już z daleka.
Miejscowość szczyci się najwyższą wieżą pałacową Republiki, liczącą 96 metrów.
Najpierw stał tu gotycki zamek, który później przebudowano na renesansową rezydencję. Ostatni arystokratyczni właściciele z rodu Küenburg sprzedali zadłużony majątek żydowskim przemysłowcom, którzy w 1939 roku musieli uciekać do Szwajcarii. Przejęła go Rzesza, ale - jak wiadomo - zbyt długo się nim nie nacieszyła.
Kompleks składa się z zamku wewnętrznego oraz otaczającego go przedzamcza z zabudowaniami gospodarczymi i dla służby, chronionego bramą z drugą wieżą. Do tego podwójna fosa. Wszystko mocno zaniedbane.
W lipcu 1866 w pobliżu miasta rozegrała się jedna z bitew wojny austriacko-pruskiej; podobnie jak w poprzednim starciu pod Sadową (Königgrätz) armia Habsburgów poniosła porażkę. Na okolicznych polach zbierano zwłoki, a już rok później pojawiły się pierwsze pomniki upamiętniające ofiary z których wiele przetrwało do dzisiaj.
Niedaleko za Tovačovem poprowadzono ścieżkę tematyczną łączącą trzy miejsca pamięci. Zostawiam wóz w wąskiej zatoczce i ruszam w pole.
Obok zagajnika spoczęło 108 Austriaków i 1 Prusak. Przypomina o tym pomnik z piaskowca.
Kilometr dalej ścieżka prowadzi przez niedawno pogniecione zboże. W tym miejscu śmiertelna kula dosięgła pruskiego podpułkownika Eduarda von Behra. Pod kopcem nie ma jednak ciała, zostało przewiezione i pochowane w Lissie (czyli w Lesznie).
Jak na złość niebo przysłoniła ogromna czarna chmura. Usiadłem z boku czekając aż przejdzie, a ta zdaje się w ogóle nie kończyć. Wracam w końcu do głównej drogi, gdzie ustawiono największy pomnik: na górce z kamieni umieszczono kamienny sarkofag z herbem Cesarstwa oraz tablicę z 294 nazwiskami. Jest wśród nich kilkunastu oficerów do stopnia pułkownika włącznie oraz jeden żołnierz Królestwa Saksonii, która była sojusznikiem Habsburgów.
Na te zdjęcia musiałem czekać ponad dwadzieścia minut zanim wreszcie wyszło słońce, ale uparłem się i musiało w końcu się pojawić .
Pomnik był w XX wieku wielokrotnie uszkadzany przez wandali, ukradziono także niektóre elementy (m.in. herb), ale w 2010 został kompleksowo wyremontowany.
Na horyzoncie widać sylwetkę kościoła w Dubie nad Moravou (Dub an der March) - jest to ponoć miejsce pielgrzymek, ale wszystko pozamykane.
Na deser zostało główne miasto Hány - Ołomuniec (Olomouc, Olmütz). W grudniu podczas wizyty na jarmarku adwentowym stwierdziliśmy, że trzeba tam wrócić przy lepszej i cieplejszej aurze aby poszwendać się na spokojnie. Pogoda rzeczywiście jest lepsza, ale w natłoku zwiedzania innych miejsc nie zostało już wiele czasu na dawną stolicę Moraw.
Na początku usiłuję obejrzeć jeden z fortów twierdzy, którą był kiedyś Ołomuniec. Niezbyt szczęśliwie wybrałem nr XV w dzielnicy Neředín. Obiekt wybudowany w 1850 roku okazał się być kompletnie zarośnięty z zewnątrz, niedostępny (teren prywatny, chyba jakiś poligon do paintballa) a dodatkowo przeczytałem, że należy do najbardziej zniszczonych z tych, które się zachowały.
Podjeżdżamy do centrum. Po krótkim poszukiwaniu wolnego miejsca parkuję niedaleko placu, gdzie kiedyś stała synagoga. Kawałek dalej zachowana brama cesarzowej Marii Teresy oraz dawne koszary wodne leżące wewnątrz twierdz.
Na głównym rynku pustki - przynajmniej tak nam się wydaje w porównaniu z tym, co działo się podczas jarmarku. Pojawia się też jedna wycieczka, oczywiście z Polski. Część osób nawet wydaje się zainteresowanych opowieściami przewodniczki, kilka posiada na stanie lustrzanki.
Kolumna Trójcy Przenajświętszej, wpisana w 2000 roku na listę UNESCO i będąca jedną z największych tego typu konstrukcji w Europie, jest teraz odkryta i można ją spokojnie podziwiać. W grudniu dookoła stały kramy jarmarczne.
Ratusz oblepiony siatkami przechodzi od jakiegoś czasu remont. W ogóle część rynku jest zawalona rusztowaniami i innym sprzętem.
Obchodząc go jesteśmy świadkiem ściągania blokady z kół samochodu na wrocławskich blachach. Kierowca chyba do końca nie wie za co dostał mandat, próbuje też staropolskim zwyczajem od razu wyskoczyć z kasy. Policjant miejski tłumaczy, że kary nie płaci się na miejscu, otrzyma normalny rachunek do uiszczenia w późniejszym czasie.
Zaglądamy jeszcze na dolny, mniejszy rynek. Pół roku temu stało tu sztuczne lodowisko.
Końcowym akcentem ma być wjazd na Svatý Kopeček (Heiligenberg), gdzie mieni się w słońcu żółta sylwetka klasztoru i bazyliki norbertanów. Podczas poprzedniej wizyty było szaro, buro i zimno, dziś możemy się opalać.
Pomimo górowania nad okolicą widoki na Ołomuniec są mało imponujące, gdyż wiele zasłania zieleń drzew.
Zastanawiałem się co to za pasmo widoczne w tle i wychodzi na to, iż jest to Wyżyna Drahańska (Drahanská vrchovina).
Na ostatki jeszcze dwa zdjęcia ze środka bazyliki: co prawda na drzwiach ktoś niefortunnie umieścił zakaz fotografowania, ale nikt się takimi pierdołami nie przejmował.
Najpierw jednak, wracając z uzdrowiska Luhačovice, musimy przejechać przez Zlín (w latach 1949-1990 Gottwaldov). Miasto związane od okresu międzywojennego z produkcją obuwia w zakładach Baťy zawsze jakoś pomijałem i tak będzie także tym razem, ale chcę kiedyś tu przyjechać na dłużej.
Stojąc na skrzyżowaniu wśród pustawych jeszcze ulic widzimy najwyższy budynek Zlína - tzw. Baťův mrakodrap. W momencie jego otwarcia pod koniec lat 30. XX wieku był drugim pod względem wysokości w Europie.
W granicach administracyjnych Zlína znajduje się zbiornik Fryšták przedzielony drogami na trzy części.
W Holešovie (Holleschau) zatrzymuję się głównie dla zabytków żydowskich. Tutejsza synagoga jest jedyną w Republice Czeskiej reprezentującą tzw. typ polski. Jak dla mnie ten unikat na skalę światową wygląda jak przerośnięty klocek i niczym ciekawym z zewnątrz nie przyciąga. W środku jest podobno ładniej, ale o tym się nie dowiemy, bo pomimo, że teoretycznie są godziny otwarcia dla turystów, to drzwi zamknięte na dziesięć spustów.
W pobliżu jest cmentarz żydowski. Najpierw długo nie potrafimy znaleźć wejścia i obchodzimy go dookoła. Potem odnajdujemy bramę, która wygląda na zabezpieczoną łańcuchem. Już mieliśmy iść dalej, gdy przypadkowo trącam wrota, a te się otwierają .
Nekropolia jest stara, bowiem założoną ją już w XV wieku, a najstarsze nagrobki datowane są na rok 1647. Zachowało się ich około półtora tysiąca.
Pobożni żydzi pielgrzymują do grobu rabina zwanego Schachem, który w XVII wieku przeniósł się tutaj z Rzeczpospolitej Obojga Narodów (pochodził z Wilna).
Z nowszych pochówków rzuciły mi się w oczy dwie macewy z ofiarami pogromu, który miał miejsce w grudniu 1918 roku. Żołnierze świeżo powstałej Czechosłowacji przystąpili wówczas do rabowania żydowskich domostw, potem dołączyła się ludność cywilna - dwóch gospodarzy, broniących swoich majątków, zostało zabitych. Byli to niedawni koledzy frontowi napastników, którzy dopiero co wrócili po ustaniu działań wojennych do ojcowizny. Aby opanować sytuację musiano wezwać dodatkowe jednostki z Kroměříža, ale według niektórych informacji one też przyłączyły się do zamieszek i dopiero oddziały z Brna uspokoiły bandyterkę.
Zabytkiem nieżydowskim jest niewątpliwie renesansowy pałac. Dostrzegam pewne podobieństwo do szwedzkiego zamku Skokloster.
Wokół rozciągają się pałacowe ogrody o dużej powierzchni, których ozdobą są zbiorniki wodne. Tyle, że dzisiaj trwa tutaj zbieranie pamiątek po wczorajszej imprezie (bodajże wyścigach... łodzi), więc trawa jest rozjeżdżona, a co chwilę przemknie jakiś cięższy sprzęt i wznieci w niebo tumany kurzu.
Trochę spokojniej jest w ogrodzie różanym, przy którym stoi niewielkie obserwatorium astronomiczne. Myślałem, że ma trochę lat, a tymczasem wybudowano je dopiero w 1959 roku.
Na dziedzińcu pałacu nieśpiesznie tryska fontanna.
Po sąsiedzku widać ładny kościół św. Anny, który zastąpił wcześniejszy zbór husycki.
Jedziemy dalej. W miasteczku Chropyně (Chropin) można odwiedzić kolejny renesansowy pałac, należący w przeszłości do Dietrichsteinów. Obecnie mieści się w nim Muzeum Kroměřížska.
Obok parkingu starsza pani zaprasza do odwiedzenia kościoła, ale nie jest on jakiś wyjątkowy, więc tylko robię kilka zdjęć i z powrotem wsiadam do auta. Zmieniamy jednostkę administracyjną z kraju zlińskiego na ołomuniecki. Kojetín zaliczamy jedynie przejazdem, zatrzymujemy się za to w Tovačovie (Tobitschau), którego fragment zabudowy widać już z daleka.
Miejscowość szczyci się najwyższą wieżą pałacową Republiki, liczącą 96 metrów.
Najpierw stał tu gotycki zamek, który później przebudowano na renesansową rezydencję. Ostatni arystokratyczni właściciele z rodu Küenburg sprzedali zadłużony majątek żydowskim przemysłowcom, którzy w 1939 roku musieli uciekać do Szwajcarii. Przejęła go Rzesza, ale - jak wiadomo - zbyt długo się nim nie nacieszyła.
Kompleks składa się z zamku wewnętrznego oraz otaczającego go przedzamcza z zabudowaniami gospodarczymi i dla służby, chronionego bramą z drugą wieżą. Do tego podwójna fosa. Wszystko mocno zaniedbane.
W lipcu 1866 w pobliżu miasta rozegrała się jedna z bitew wojny austriacko-pruskiej; podobnie jak w poprzednim starciu pod Sadową (Königgrätz) armia Habsburgów poniosła porażkę. Na okolicznych polach zbierano zwłoki, a już rok później pojawiły się pierwsze pomniki upamiętniające ofiary z których wiele przetrwało do dzisiaj.
Niedaleko za Tovačovem poprowadzono ścieżkę tematyczną łączącą trzy miejsca pamięci. Zostawiam wóz w wąskiej zatoczce i ruszam w pole.
Obok zagajnika spoczęło 108 Austriaków i 1 Prusak. Przypomina o tym pomnik z piaskowca.
Kilometr dalej ścieżka prowadzi przez niedawno pogniecione zboże. W tym miejscu śmiertelna kula dosięgła pruskiego podpułkownika Eduarda von Behra. Pod kopcem nie ma jednak ciała, zostało przewiezione i pochowane w Lissie (czyli w Lesznie).
Jak na złość niebo przysłoniła ogromna czarna chmura. Usiadłem z boku czekając aż przejdzie, a ta zdaje się w ogóle nie kończyć. Wracam w końcu do głównej drogi, gdzie ustawiono największy pomnik: na górce z kamieni umieszczono kamienny sarkofag z herbem Cesarstwa oraz tablicę z 294 nazwiskami. Jest wśród nich kilkunastu oficerów do stopnia pułkownika włącznie oraz jeden żołnierz Królestwa Saksonii, która była sojusznikiem Habsburgów.
Na te zdjęcia musiałem czekać ponad dwadzieścia minut zanim wreszcie wyszło słońce, ale uparłem się i musiało w końcu się pojawić .
Pomnik był w XX wieku wielokrotnie uszkadzany przez wandali, ukradziono także niektóre elementy (m.in. herb), ale w 2010 został kompleksowo wyremontowany.
Na horyzoncie widać sylwetkę kościoła w Dubie nad Moravou (Dub an der March) - jest to ponoć miejsce pielgrzymek, ale wszystko pozamykane.
Na deser zostało główne miasto Hány - Ołomuniec (Olomouc, Olmütz). W grudniu podczas wizyty na jarmarku adwentowym stwierdziliśmy, że trzeba tam wrócić przy lepszej i cieplejszej aurze aby poszwendać się na spokojnie. Pogoda rzeczywiście jest lepsza, ale w natłoku zwiedzania innych miejsc nie zostało już wiele czasu na dawną stolicę Moraw.
Na początku usiłuję obejrzeć jeden z fortów twierdzy, którą był kiedyś Ołomuniec. Niezbyt szczęśliwie wybrałem nr XV w dzielnicy Neředín. Obiekt wybudowany w 1850 roku okazał się być kompletnie zarośnięty z zewnątrz, niedostępny (teren prywatny, chyba jakiś poligon do paintballa) a dodatkowo przeczytałem, że należy do najbardziej zniszczonych z tych, które się zachowały.
Podjeżdżamy do centrum. Po krótkim poszukiwaniu wolnego miejsca parkuję niedaleko placu, gdzie kiedyś stała synagoga. Kawałek dalej zachowana brama cesarzowej Marii Teresy oraz dawne koszary wodne leżące wewnątrz twierdz.
Na głównym rynku pustki - przynajmniej tak nam się wydaje w porównaniu z tym, co działo się podczas jarmarku. Pojawia się też jedna wycieczka, oczywiście z Polski. Część osób nawet wydaje się zainteresowanych opowieściami przewodniczki, kilka posiada na stanie lustrzanki.
Kolumna Trójcy Przenajświętszej, wpisana w 2000 roku na listę UNESCO i będąca jedną z największych tego typu konstrukcji w Europie, jest teraz odkryta i można ją spokojnie podziwiać. W grudniu dookoła stały kramy jarmarczne.
Ratusz oblepiony siatkami przechodzi od jakiegoś czasu remont. W ogóle część rynku jest zawalona rusztowaniami i innym sprzętem.
Obchodząc go jesteśmy świadkiem ściągania blokady z kół samochodu na wrocławskich blachach. Kierowca chyba do końca nie wie za co dostał mandat, próbuje też staropolskim zwyczajem od razu wyskoczyć z kasy. Policjant miejski tłumaczy, że kary nie płaci się na miejscu, otrzyma normalny rachunek do uiszczenia w późniejszym czasie.
Zaglądamy jeszcze na dolny, mniejszy rynek. Pół roku temu stało tu sztuczne lodowisko.
Końcowym akcentem ma być wjazd na Svatý Kopeček (Heiligenberg), gdzie mieni się w słońcu żółta sylwetka klasztoru i bazyliki norbertanów. Podczas poprzedniej wizyty było szaro, buro i zimno, dziś możemy się opalać.
Pomimo górowania nad okolicą widoki na Ołomuniec są mało imponujące, gdyż wiele zasłania zieleń drzew.
Zastanawiałem się co to za pasmo widoczne w tle i wychodzi na to, iż jest to Wyżyna Drahańska (Drahanská vrchovina).
Na ostatki jeszcze dwa zdjęcia ze środka bazyliki: co prawda na drzwiach ktoś niefortunnie umieścił zakaz fotografowania, ale nikt się takimi pierdołami nie przejmował.
Pudelek pisze:W lipcu 1866 w pobliżu miasta rozegrała się jedna z bitew wojny austriacko-pruskiej
U Tovačova miala miejsce jeszcze jedna duża bitwa, która nie ma utrwalonej nazwy. Stosuje się zamiennie bitwa U Tovačova, pod Prostějovem albo Čelčice – Klenovice. Przyjmuje się, że była to ostatnia bitwa pancerna II WŚ. Niemcy bronili m.in. korytarza Přerov – Prostějov dla ewakuacji swoich wojsk wypieranych ze Słowacji. O intensywności walk może świadczyć jej ostatni akcent, gdy 8 maja 1945 r. wyparto siły niemieckie z odległej o 10 km Skalki - zginęło ok. 1000 żołnierzy po obu stronach a zniszczeniu uległo ok. 70 czołgów.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 23 gości