Zeszłoroczna próba rezerwacji schroniska w Pięciu Stawach nie miała szans powodzenia, skoro zabraliśmy się za nią w styczniu. Tym razem poszło lepiej - w listopadzie udało mi się ustalić skład i "klepnąć" miejsca. W zasadzie nie było zaskoczeniem, że skład w międzyczasie trochę zubożał, bo wypadki chodzą po ludziach, a i życie bywa nieprzewidywalne. Ostatecznie zostało nas ośmioro, co nawet dobrze się składało, bo mieliśmy dwie "czwórki" w schronisku na wyłączność i nikomu nie przeszkadzały nasze nocne rozmowy.
Czwartek. Ruszamy jak zwykle z małym opóźnieniem, bo niespodziewanie poduszka zaatakowała Piotra o 3 rano, co skończyło się godzinną obsuwą Przysypiam na chwilę i budzę się zdziwiony, że jedziemy na Wrocław Hm, coś poszło nie tak Piotrek przeoczył zjazd na Kraków i tym sposobem mamy wycieczkę krajoznawczą: zaliczamy Częstochowę, Katowice i wreszcie Kraków Rekompensatą jest szybka jazda samymi ekspresówkami. Dalej poszło gładko - zakopianka jest w miarę luźna, kilometry lecą. Oczywiście, aby było śmieszniej, nie mam pojęcia w którym momencie - ale przegapiamy Nowy Targ i na Łysą Polanę musimy jechać przez Poronin Uff.... po ośmiu godzinach jazdy z ulgą parkujemy przy schronisku na Głodówce. Napełniamy żołądki tutejszym plackiem po zbójnicku Pycha! Do tego taaaki widok za oknem...
Na parking na Palenicy jest kilka kilometrów, więc w parę minut docieramy na miejsce. Tu niestety przykra niespodzianka. Spotyka nas klasyczne "dojenie ceprów". Parkingowy w brzydki sposób obwieszcza, że kasuje nas nie za 3 doby a za 4 dni. Nie będę tego komentował...
Samochód ląduje za płotem, by go czasem misie nie odwiedziły, przebieramy się, plecaki w górę i czas w drogę. Zaczynamy!
Jest czwartek, więc ruch niewielki, ale wystarczający, by podziwiać rewię mody ceperskiej, osobników z wbitym w ziemię wzrokiem i z telefonem przy uchu - a nie - niektórzy robią zdjęcia tymże telefonem Na szczęście to tylko 5 kilometrów i już jesteśmy przy Wodogrzmotach Mickiewicza. Nic nie grzmoci, bo są zamarznięte.
Skręcamy w Dolinę Roztoki. Kilkadziesiąt metrów stromego podejścia i dalej już spokojnie idziemy w kierunku schroniska.
Kończy się płaska część doliny, teraz część bardziej stroma. Szybko nabieramy wysokości. Wreszcie jest wypłaszczenie i zaczynają się tyczki szlakowe, więc tu już mogę swoich towarzyszy zostawić i ruszyć swoim tempem, bo do schroniska zostało z 10 minut. Wpadam do niego, zrzucam plecak, by powitać się z cześcią ekipy, która tu rządzi już od dłuższego czasu. Pokoje, które dostaliśmy, to pokoje z przepychem. Są tak wąskie, że trzeba się przepychać
Chwilę czekamy na pozostałych. Mija trochę czasu a ich nie widać, więc ubieram się i ruszam naprzeciw. Natykam się na nich tuż za schroniskiem. Weszli po ciemku bez czołówek.... Z kim ja pracuję ;-)
Zostaje już tylko zaczekać na ostatnią grupkę. Są i oni - oto jesteśmy w komplecie. Wieczór spędzamy w prawie pustej jadalni schroniska przy piwku, opowieściach i zgłębianiu polsko - słowackich niuansów językowych. Zmęczenie daje znać o sobie i chociaż czuję się trochę nieswojo, włażąc w śpiwór przed 22-ą, to szybko - podobnie jak pozostali - zasypiam.
Piątek. O szóstej rano zaczyna dzwonić jakiś szalony budzik. Nikt nie reaguje... Wyglądam przez okno. Poranek jest wietrzny, mroźny, ale pogoda jeszcze znośna. Pogodynka obiecała okno pogodowe w sobotę, ale już dziś widoczność jest dobra i przed nami skrzy się w śniegu cała Dolina Pięciu Stawów. Postanawiamy się trochę rozchodzić, wiec ruszamy rozpoznać teren. Wzdłuż Stawu Przedniego docieramy do mostka na pierwszą sesję fotograficzną. Sesja kończy się tragicznie. No tak - "klątwa Siklawy". Mieciona porywistym wiatrem leci w kierunku przepaści a potem znika... moja osłona obiektywu Od wakacji gubiłem ją regularnie, bo wskutek zderzenia z rowerem pękło mocowanie i powstał luz - więc ledwo się trzymała... I tym sposobem coś tam po sobie pozostawiłem w górach ;-)
Ruszamy dalej. Wieje całkiem mocno, żeby nie powiedzieć - dech zatyka. Dzielnie zdobywamy jednak kolejne metry. Docieramy to pierwszego dziś słupka szlakowego. A w zasadzie jego czubka Na nowych ircownikach robi to wrażenie Gorączka szczytowa powoduje, że są osobniki, które próbują dosiąść słupka
Tak, właśnie tu zimują raki.
Ruszamy dalej w głąb Doliny. Warunki niestety dalej wietrzne. Mija nas kilka ekip, zawiedzionych, że nikt przed nimi nie przeciera szlaku ;-) Część grup odbija na Kozi Wierch. Widać jednak gołym okiem, że dziś walka będzie skazana na niepowodzenie. My też w okolicy kolejnego słupka rezygnujemy z dalszej wędrówki i postanawiamy rozbić biwak. Chwilę szukamy odpowiedniego, osłoniętego miejsca. Jest... wiatka. No tak, ale jak do niej wejść? Spod śniegu wystaje jedynie czubek dachu
Niestety - nie da się biwakować zbyt długo. Lodowaty wiatr wyciaga z nas ciepło i decydujemy się na powrót. Przeszliśmy zaledwie w okolice rozstaju szlaku na Kozi Wierch i Zawrat, co i tak jest sukcesem. Za chwilę spotykamy wracających z nieudanego podejścia na Kozi Wierch. Dziś wszyscy wracają.
Docieramy do schroniska, zjadamy trochę zapasów i w większości wpadamy w drzemkę poobiednią
Teraz czas na realizację planu związanego z odkrytym po drodze igloo Chociaż bardziej przypomina ono wulkan, bo jest u góry odkryte Pomalutku się ściemnia, więc postanawiamy ruszyć czarnym szlakiem podejściowym na obadanie przyczyn wczorajszych problemów z orientacją Opadu nie ma, ślady nie są zasypane, jednak w zapadającym zmroku ścieżka jest faktycznie słabo widoczna. Tyczki też. Jednak włączenie czołówek ukazuje autostradę prosto do schroniska Robimy kilka prób hamowania czekanem na stoku i decydujemy się na powrót.
Zapadła noc, zaczyna lekko prószyć. Płatki śniegu wirują w świetle czołówki, więc wczuwam się w nastrój chwili i samotnie wyruszam ponownie w głąb Doliny. Wiatru prawie nie ma, wszędzie biel śniegu i ta cisza... Idzie się rewelacyjne.
Idealne miejsce i czas na wyciszenie. Siadam na dłuższą chwilę na mostku, gaszę światło.
Ciekawe czy niedźwiedzie śpią?
Szkoda wracać, ale w końcu podnoszę się i wracam do schroniska, by przyłączyć się do pozostałych, którzy już okupują stolik w jadalni.
Pogaduchy trwają do 22 i będzie to nasz ostatni wieczór w prawie pustej jadalni. Jutro wszystko się tu zmieni. Póki co szykujemy się na zapowiadane sobotnie "okno pogodowe".
Sobota. O szóstej znowu dzwonią budziki. Złe budziki Śmierć budzikom! Zerkam przez okno, a tu... zadymka! A gdzie okno pogodowe?? Pomału wszyscy złażą z łóżek i szykujemy się na wyprawę. Dziś ma paść Zawrat. W teorii, bo w praktyce....docieramy niewiele dalej niż wczoraj. Dziś do wietrznych warunków doszła śnieżyca, a świeży opad śniegu w połączeniu z wiatrem daje natychmiast znikające za nami ślady.
Ubrani cieplutko nie poddajemy się. Już obok schroniska okazuje się, że wczorajsze ścieżki zniknęły. Nacieram pierwszy i przechodzę do historii - wytyczam nową drogę na mostek Zamiast przez garbik robię mały łuk wokół, co i tak kończy się tam gdzie planowaliśmy... Margines błędu zachowałem Może kiedyś na mapach pojawi się "obejście Wiesia".
Wbijamy się nieco wyżej. Wiatr jest dziś trochę lżejszy, ale wieje prosto w twarze. Docieramy do pierwszego słupka. Napis "Zawrat" został zasypany. Przecieranie idzie ciężko, bo przysłowiowe "3 centymetry" (wymyślone na szybko przysłowie mego autorstwa, by poderwać ludzi do boju) to w rzeczywistości nawet 15 centymetrów świeżo nawianego śniegu. Połowa ekipy twierdzi, że nie czują się na siłach i "wrócą po śladach". Jakich śladach? Po tych już dawno zostało wspomnienie... No cóż, rozsądek mówi, że trzeba odpuścić, więc ruszamy w komplecie w drogę powrotną.
Po przejściu przez mostek pogoda zaczyna się klarować. Od razu wstępuję w nas duch bojowy i zdobywamy "niewybitny" szczyt obok mostka, czyli kilkunastometrowe na oko wzgórze Miał być szczyt i jest szczyt! Z uczuciem triumfu wyciągam pieczarki. No i wtopa - pieczarki okazują się w sosie własnym a nie w occie. Co za niedopatrzenie...
Jest oczywiście zdjęcie szczytowe, a pogoda coraz lepsza...
Przed dwunastą wpadamy przed schronisko.
Tu ci, co najbardziej zmarzli, decydują się pozostać w schronisku. Pozostali się dopiero rozkręcają. Ruszamy - trochę bez celu - na drogę zejściową. Pogoda wyklarowała się już zupełnie, widoki piękne. Wpada nam w oko kolejne wzgórze. Wystarczyło jedno spojrzenie i już wiemy co robić. Bez zbędnego oblężenia, w stylu alpejskim zdobywamy kolejny szczyt. Nawet poręczować nie musieliśmy A tu odsłania się przed nami cała Dolina Pięciu Stawów. Latem zapewne nie wolno tu wchodzić, więc mamy - można rzec - widok jedyny w swoim rodzaju. W dole schronisko, dalej zasypane śniegiem tafle jezior a dookoła skalne ściany: z jednej strony Orla Perć, z drugiej Miedziane. Uznajemy, że jest to pierwsze wejście na szczyt i mamy prawo go nazwać. Jednogłośnie zostaje ochrzczony jako Pik Ircowników. Rysio zwykł w takich wypadkach mieć różne alternatywy, więc dodaje, że gdybyśmy tu zginęli, to szczyt zapewne nazwano by "Pościel Ircowników".
Kolejne pół godziny urwane, ale mamy jeszcze pół tak pięknego dnia. Z Piku Ircowników rzuca nam się w oczy dopiero co wydeptana ścieżka na Szpiglasową Przełącz. Strzał adrenaliny, świecące oczy i już mamy cel. Wpadam na chwilę do schroniska uzupełnić plecak w jadalne drobiazgi, bo szkoda czasu na dłuższe siedzenie.
O trzynastej rusza nasza czteroosobowa wyprawa. Pozostali zostają w schronisku, które zaczyna się zapełniać w zaskakującym stopniu.
Ze pewną nieśmiałością wchodzimy na jezioro. Pomni wydarzeń z poprzedniego zlotu w "piątce", kroczymy najkrótszą drogą w kierunku ćwiczących poszukiwania ludzi pod śniegiem. Na tafli leży z pół metra śniegu, którego zlodowaciała powierzchnia pęka co jakiś czas pod naszym ciężarem, więc idzie się ciężko. Tym razem jednak bez niespodzianek w postaci zebranej pod śniegiem wody docieramy na drugi brzeg.
Nasze okno pogodowe rozkwita w pełne krasie!
Zdobywamy kolejne moreny, robiąc krótkie przerwy, wychodzimy nad kosówkę, wkraczamy w skały. Oto nasza nagroda. Błękitne niebo, jakieś obłoczki, prawie nie wieje, dobrze trzymający, związany śnieg i wyraźny, przetarty szlak. Pomysł obejrzenia przełęczy z dołu zaczyna przekształcać się w myśl o jej zdobyciu. Schodzący z góry przekazują informację, że w żlebie są wyraźne stopnie, brak luźnego śniegu i wejście i zejście będzie w miarę łatwe.
Ani się obejrzeliśmy i jesteśmy pod przełęczą. Teraz czeka nas 50-metrowe podejście śnieżnym polem. Ślad wiedzie na wprost bez żadnych zakosów, idziemy zrobionymi przez poprzedników stopniami, obok widać wyślizgane przez schodzących, a raczej zjeżdżających na swoim czterech literach - rynny lodowe. Stok stopniowo nabiera stromości i pod skałami ma pewnie z 60 stopni.
Docieramy tam bezpiecznie i w komplecie. Teraz czeka nas lodowo-śnieżna rynna. Łańcuchy leżą głęboko pod śniegiem, a my wyraźnymi stopniami, pomału wychodzimy kolejne 30 metrów w górę na skalną ścieżkę. Tu łańcuch wisi na ścianie, ale tak naprawdę nie jest potrzebny, o ile kogoś nie przeraża widok 100 metrowej dziury tuż obok
Jeszcze jeden zakręt i jest! Stajemy na przełęczy!
Widok oczarowuje. Stoimy na wysokości prawie równej Zawratowi. Z jednej strony u stóp cała Dolina Pięciu Stawów Polskich, z drugiej Dolina Rybiego Potoku. Na wprost gdzieś pod śniegiem najsłynniejsze górskie jezioro - Morskie Oko. Poniżej widać niedużą skałę - to Mnich. Zupełnie inaczej wygląda z perspektywy Morskiego Oka. Widać Rysy, całe pasmo Mięguszowieckich. Wieje lekki wiaterek, jest też trochę ludzi. Mamy dobry czas, ale nie rozsiadamy się na dłużej, bo weszliśmy trochę późno i nie chcemy schodzić po ciemku.
Po 15 minutach ruszamy ostrożnie w dół. Pierwsze metry do żlebu to spacerek, dalej jednak trzeba maksymalnie się skupić. Kije lądują w plecaku, teraz czekan w dłoń, sprawdzenie raków i zaczynamy zejście.
"Shrek nie patrz w dół". Schodzimy tyłem. Czekan w lód, sprawdzenie czy trzyma, szukanie stopnia poniżej i krok w dół. Piętnaście minut i problem z głowy
Teraz kolejny odcinek - śnieżne pole. Jest w cieniu, więc przymarzło. Tą samą metodą, pojedynczo, w dużych odstępach tracimy kolejne 50 metrów. Na dupozjazd nikt jakoś nie ma ochoty. Raz, że jesteśmy w rakach, dwa - a co jak się nie zatrzymamy
Kluczowe trudności za nami. Znowu kije w dłoń i bez pośpiechu idziemy w dół, podziwiając przedstawienie, jakie zgotowała nam natura. Wieczór ogarnia dolinę, pojawiają się długie cienie, część stoków błyszczy bielą, w oddali niebo zmienia barwy na bardziej kolorowe.
Do schroniska docieramy przed zmrokiem. Już z daleka widzimy spacerującą Dorotkę, z drugiej strony nadciąga Baca. Pozostałe niewiasty zarzucają sieć wdzięków na bywalców schroniska i siedzą w jadalni wśród tłumu, który się tam pojawił podczas naszej nieobecności. Rządzi tam niepodzielnie "Krzysztof z telewizji", jednak nasze dzielne koleżanki są odporne na próby poderwania
Tego wieczoru integrujemy się w pokoju, bo do jadalni palca się nie wciśnie Jest weekend - przyszło sporo turystów, do tego kurs lawinowy. Ludzie śpią wszędzie - zajęte są podłogi, korytarze, parapety, ławy, a nawet podłoga w kuchni turystycznej.
Wyciągamy wszystkie smakowitości, których nie mamy ochoty nieść w dół. Jest smalczyk, suszona wołowina, kabanosy. Po tradycyjnym wieczorze integracyjnym my też padamy. Trochę nas ta dzisiejsza wycieczka zmęczyła.
Niedziela. Daleka droga przed nami. Nic dziwnego, że rano mocno się sprężamy. O siódmej wszyscy się zrywają i pakują. Śniadanie oczywiście zjadamy w pokoju, kawy nie będzie, bo automat do wrzątku nie działa, a kuchnia czynna jest od ósmej.
Spokojnie wyruszamy przed ósmą. Czeka nas trudne zejście po stromym stoku. Staram się wyszukać optymalną trasę, pracowicie dziobię rakami stopnie, wspierając się na kijach. Zejście trwa ponad godzinę. Szybciej się nie da. Za mną w sporych odstępach idą pozostali.
Będąc już prawie na dole, natykam się na siedzącą w kosówce parę - to Krzysztof i Ania, poznani dzień wcześniej w schronisku. Hitem w ich wykonaniu były oświadczyny na środku stawu Dziś jednak nastrój prysł - Krzysztof schodząc wykręcił nogę w kostce i niestety nie jest w stanie się poruszać. Mają jedną folię NRC na dwoje, więc szybko wyciągam swoją. Czekam przy nich aż do przyjazdu ratowników.
Dalej już szybkim tempem docieramy do Palenicy. Przepakowanie, zakupy i w drogę. W Krakowie opuszcza nas koleżanka, a pozostała trójka bez przeszkód dociera na 21 do domu
Latem sprawdzimy, gdzie raki pływają
Gdzie raki zimują.
Nieładnie Wiesiu. Chciałeś przechytrzyć miejscowych zdzierców i to już na starcie przygody?
W Tatry jadę, gdy już skarpety się przepełniają słomkowym kolorem, w weekend błękit na niebie i oczywiście ma mnie kto powieźć i przywieźć (prawie) za free. Wówczas mogę dać się nieco oskubać, co służy nieco zdrowiu (wrócę nieco chudszy), ale i odstresowaniu się, w które skarpety upychać makulaturę. Sobieski rozwiązałby częściowo problem, ale go jeszcze nie widziałem.
Radość napełnia me serce, że mogę jednocześnie pomóc sobie i miejscowym góralom, a dodatkowo zerknąć na łono przyrody, czyli 3w1. Swego czasu nocowałem w "piątce": zazdrościłem innym gleby, zaś ci na glebie niepotrzebnie zazdrościli mi miejsca na łóżku.
Teraz wiesz, gdzie raki zimują? Bądź rad, że Cię nie oskalpowano.
W Tatry jadę, gdy już skarpety się przepełniają słomkowym kolorem, w weekend błękit na niebie i oczywiście ma mnie kto powieźć i przywieźć (prawie) za free. Wówczas mogę dać się nieco oskubać, co służy nieco zdrowiu (wrócę nieco chudszy), ale i odstresowaniu się, w które skarpety upychać makulaturę. Sobieski rozwiązałby częściowo problem, ale go jeszcze nie widziałem.
Radość napełnia me serce, że mogę jednocześnie pomóc sobie i miejscowym góralom, a dodatkowo zerknąć na łono przyrody, czyli 3w1. Swego czasu nocowałem w "piątce": zazdrościłem innym gleby, zaś ci na glebie niepotrzebnie zazdrościli mi miejsca na łóżku.
Teraz wiesz, gdzie raki zimują? Bądź rad, że Cię nie oskalpowano.
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 7 gości