Czas nie goni nas czyli skodusia na Kaukaz
Glownym celem dzisiejszego dnia jest obejrzenie sztolni/tuneli kolo miejscowosci Kaiszi. Czesc tuneli lezy przy samej drodze, inne za rzeka, na roznych wysokosciach skarpy. Wszystkie sa otwarte, nie ma tu jeszcze obłędu jak u nas, zeby wszystko kratowac, zamykac, zabetonowac - niby w celu chronienia ludzi przed nimi samymi… Od Zugdidi po Uszguli rozpytujemy wszystkich o te sztolnie. I normalnie czeski film. Wiekszosc ludzi tylko wybałusza na nas oczy, kompletnie nie wiedzac o czym mowimy. Ogolnie wywiad srodowiskowy przyniosl takie oto strzepki informacji: “to napewno tunele alternatywnej drogi”, “sztolnie zlota”, “uranu tam szukali albo czegos innego ale nie znalezli”, “elektrownia wodna miala tu byc”, “ruskie tam cos trzymali”. Smsy wysylane do znajomych aby sprawdzili w internecie tez nie przynosza zbyt duzo informacji. Udaje sie wypatrzec 19 tuneli. Czesc jest ocembrowana betonem, inne obetonowane tylko czesciowo. Niektore to sztolnie wykute po prostu w skale. Czesc jest zalana woda od wejscia, inne dopiero po 50 metrach. Ze scian i sufitow czesto plyna wodospady wody. Niezbyt dobry czas nam sie trafil na eksploracje, kiedy codziennie solidnie leje. Moze przy innej pogodzie jest w srodku mniej wody? Z czesci tuneli ciągnie chlodem, tak jakby prowadzily gdzies glebiej.
Ciekawe miejsce jest przy samej drodze, gdzie z wyraznie sztucznego progu wsrod skal spada spory wodospad. Pod nim sa dwa otwory czesciowo zalanych tuneli gdzie sufity przeciekaja jak sito.
Najdziwniejsze sztolnie znajduja sie za dziurawym mostem. Juz przejscie samego mostu jest dosc interesujacym przezyciem. Dechy pod nogami sa solidne, nawet nie skrzypia, jak to czesto gruzinskie kładki maja w zwyczaju. Ale dla osob z lękiem wysokosci jednak nie polecam
Ci, ktorzy lęku wysokosci nie maja moga wspiac sie na wysokie filary mostu gdzie prowadza prowizoryczne drabinki.
Widac ze most byl kiedys solidny, wyraznie przystosowany pod pojazdy. Teraz prowadzi donikad.. W polowie mostu stoi na barierce cos co przypomina kapliczke. W srodku slady po wypalonych swieczkach.
Jeden z wiekszych otworow zamostowych prowadzi do obetonowanego, kilkakrotnie rozgalezionego tunelu.
W podlodze sa dwie solidne studnie
Jeden z korytarzy prowadzi do ogromnej komory o żebrowanym suficie i scianach. W komorze jest taka mgla, ze wykonanie zdjecia zarowno z blyskiem jak i na dlugim czasie jest niemozliwe. W tej jednej sztolni panuje dosc dziwny zapach, nie umiem okreslic czego.
Przy kilku obetonowanych wejsciach sa rosyjskie napisy mowiace ze wstep wzbroniony, a z reszty zatartych przez czas i przyrode liter nie mozemy odcyfrowac zadnego sensu
W okolicy okolotunelowej jest maly kamieniolomik zalany woda. Szkoda ze nie jest cieplej to bysmy poplywali!
W centrum Kaiszi łażąc w kolko i rozpytujac miejscowych o sztolnie spotykamy trzech polskich rowerzystow z Wegorzewa, z ktorymi ucinamy sobie miła pogawedke.
Potem idziemy sprawdzic dokad prowadzi plytowa droga pnąca sie wzgorzami nad Kaiszi. Plyty pojawiaja sie i znikaja, przechodza w szuter, zarastaja krzakami albo rozszerzaja sie tworzac jakby pas startowy lotniska.
Po drodze kilka opuszczonych budynkow nieznanego pochodzenia. Widac, ze nie byla to droga prowadzaca do gorskiego przysiolka czy na pastwisko. Czuc tu wyraznie poprzemyslowy charakter. Mijamy fajny wodospad.
Dochodzimy tez do "bunkra", do ktorego od gory wplywa woda. Jest to ten dziwny “prog wodny” z wodospanem o ktorym pisalam wczesniej- tylko widziany od gory. Od tej strony tez wchodza do niego dwa tunele, zalane gdzies do ¾ wysokosci.
Droga idzie caly czas wzdluz gorskiego zbocza, powoli sie wznoszac. Widoki coraz lepsze.
Gdzies po poltorej godzinie wedrowki sobie odpuszczamy i zarzadzamy odwrot. Nie zabralismy nic do picia a jezyki przysychaja nam do podniebienia. Woda z potoku do picia sie nie bardzo nadaje, jest strasznie blotnista, widac u gory wciaz leje. Miejsce dokad prowadzi ta trasa pozostaje wiec dla nas wciaz tajemnica.
Nocujemy w domku na skraju miejscowosci, opatrzonym szumną karteczką "hotel" Budyneczek jest w budowie, jeszcze go calkiem nie skonczyli. Wlasciciela wyhaczamy na bazarze. Daje nam klucze do calego obiektu i jestesmy tam sami. W nocy huczy nam wzburzona rzeka (nasza noclegownia stoi na skarpie nadrzecznej) a do drzwi dobijaja nam sie krowy.
Rano gospodarz przychodzi po odbior kluczy. Zauwazajac nasze worki ze smieciami woła corke, ktora łapie za worki, biegnie z nimi na kładke i ziuuuuuu do rzeki. Worki rozpruwaja sie o kamienie a butelki, pieluchy i wypluwki z posilkow plyna ozdobic plaze Anakli. Choc pewnie nie dotra do morza, pewnie zatrzymaja sie gdzies na tamach zbiornika Dżwari.... Pozegnawszy gospodarzy i my idziemy polazic kladka i powgapiac sie w szumiace nurty walącej z gor rzeki.
Zagladamy tez do ruin jakiejs fabryczki, gdzie grupa Gruzinow wlasnie zaczyna impreze. Na stol zagospodarowany z kawalka betonowego kloca, nakryty obrusem w kwiaty, trafiaja dwa upieczone sporych rozmiarow ptaki. Butelek z wodka jest chyba po dwie na osobe. Przypuszczam, ze jeszcze czekaja na jakies “posiłki”, bo sami chyba nie podołaja zgromadzonemu tu jedzeniu i piciu. W jednym z budynkow stoi schowany w sianie bus… Zasypany jest sianem prawie po dach. Uczestnicy biesiady prosza abym tego miejsca nie fotografowala. Po pozostalych budynkach chodze przez nikogo nie niepokojona...
cdn
Ciekawe miejsce jest przy samej drodze, gdzie z wyraznie sztucznego progu wsrod skal spada spory wodospad. Pod nim sa dwa otwory czesciowo zalanych tuneli gdzie sufity przeciekaja jak sito.
Najdziwniejsze sztolnie znajduja sie za dziurawym mostem. Juz przejscie samego mostu jest dosc interesujacym przezyciem. Dechy pod nogami sa solidne, nawet nie skrzypia, jak to czesto gruzinskie kładki maja w zwyczaju. Ale dla osob z lękiem wysokosci jednak nie polecam
Ci, ktorzy lęku wysokosci nie maja moga wspiac sie na wysokie filary mostu gdzie prowadza prowizoryczne drabinki.
Widac ze most byl kiedys solidny, wyraznie przystosowany pod pojazdy. Teraz prowadzi donikad.. W polowie mostu stoi na barierce cos co przypomina kapliczke. W srodku slady po wypalonych swieczkach.
Jeden z wiekszych otworow zamostowych prowadzi do obetonowanego, kilkakrotnie rozgalezionego tunelu.
W podlodze sa dwie solidne studnie
Jeden z korytarzy prowadzi do ogromnej komory o żebrowanym suficie i scianach. W komorze jest taka mgla, ze wykonanie zdjecia zarowno z blyskiem jak i na dlugim czasie jest niemozliwe. W tej jednej sztolni panuje dosc dziwny zapach, nie umiem okreslic czego.
Przy kilku obetonowanych wejsciach sa rosyjskie napisy mowiace ze wstep wzbroniony, a z reszty zatartych przez czas i przyrode liter nie mozemy odcyfrowac zadnego sensu
W okolicy okolotunelowej jest maly kamieniolomik zalany woda. Szkoda ze nie jest cieplej to bysmy poplywali!
W centrum Kaiszi łażąc w kolko i rozpytujac miejscowych o sztolnie spotykamy trzech polskich rowerzystow z Wegorzewa, z ktorymi ucinamy sobie miła pogawedke.
Potem idziemy sprawdzic dokad prowadzi plytowa droga pnąca sie wzgorzami nad Kaiszi. Plyty pojawiaja sie i znikaja, przechodza w szuter, zarastaja krzakami albo rozszerzaja sie tworzac jakby pas startowy lotniska.
Po drodze kilka opuszczonych budynkow nieznanego pochodzenia. Widac, ze nie byla to droga prowadzaca do gorskiego przysiolka czy na pastwisko. Czuc tu wyraznie poprzemyslowy charakter. Mijamy fajny wodospad.
Dochodzimy tez do "bunkra", do ktorego od gory wplywa woda. Jest to ten dziwny “prog wodny” z wodospanem o ktorym pisalam wczesniej- tylko widziany od gory. Od tej strony tez wchodza do niego dwa tunele, zalane gdzies do ¾ wysokosci.
Droga idzie caly czas wzdluz gorskiego zbocza, powoli sie wznoszac. Widoki coraz lepsze.
Gdzies po poltorej godzinie wedrowki sobie odpuszczamy i zarzadzamy odwrot. Nie zabralismy nic do picia a jezyki przysychaja nam do podniebienia. Woda z potoku do picia sie nie bardzo nadaje, jest strasznie blotnista, widac u gory wciaz leje. Miejsce dokad prowadzi ta trasa pozostaje wiec dla nas wciaz tajemnica.
Nocujemy w domku na skraju miejscowosci, opatrzonym szumną karteczką "hotel" Budyneczek jest w budowie, jeszcze go calkiem nie skonczyli. Wlasciciela wyhaczamy na bazarze. Daje nam klucze do calego obiektu i jestesmy tam sami. W nocy huczy nam wzburzona rzeka (nasza noclegownia stoi na skarpie nadrzecznej) a do drzwi dobijaja nam sie krowy.
Rano gospodarz przychodzi po odbior kluczy. Zauwazajac nasze worki ze smieciami woła corke, ktora łapie za worki, biegnie z nimi na kładke i ziuuuuuu do rzeki. Worki rozpruwaja sie o kamienie a butelki, pieluchy i wypluwki z posilkow plyna ozdobic plaze Anakli. Choc pewnie nie dotra do morza, pewnie zatrzymaja sie gdzies na tamach zbiornika Dżwari.... Pozegnawszy gospodarzy i my idziemy polazic kladka i powgapiac sie w szumiace nurty walącej z gor rzeki.
Zagladamy tez do ruin jakiejs fabryczki, gdzie grupa Gruzinow wlasnie zaczyna impreze. Na stol zagospodarowany z kawalka betonowego kloca, nakryty obrusem w kwiaty, trafiaja dwa upieczone sporych rozmiarow ptaki. Butelek z wodka jest chyba po dwie na osobe. Przypuszczam, ze jeszcze czekaja na jakies “posiłki”, bo sami chyba nie podołaja zgromadzonemu tu jedzeniu i piciu. W jednym z budynkow stoi schowany w sianie bus… Zasypany jest sianem prawie po dach. Uczestnicy biesiady prosza abym tego miejsca nie fotografowala. Po pozostalych budynkach chodze przez nikogo nie niepokojona...
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
- telefon 110
- Posty: 2046
- Rejestracja: 2014-09-20, 22:32
Na trasie Mestia- Kaiszi odwiedzamy dwa kamienne koscioly. Niestety oba sa zamkniete. To jest glowna roznica pomiedzy Gruzja a Armenia- w Armenii nigdy nie trafilismy na zamkniety kosciolek, niezaleznie czy stal we wsi czy gdzies na ostatnim zadupiu. Te dwa stoja we wsiach ale w pewnym oddaleniu od domostw, na widokowych pagorkach gdzie kreca sie glownie krowy. Wejsc mozna jedynie do bocznych, połotwartych kaplic otoczonych kolumnada. I tu kolejna dziura w pamieci z tego wyjazdu- nie pamietam jak nazywaly sie wioski gdzie zwiedzalismy te kosciolki.
Przy jednym z nich jest maly cmentarz o grobowcach wykladanych boazeria i zaopatrzonych w elektrycznosc. Jakby zmarly chcial podładowac telefon to nie musi daleko chodzic Choc przyznam- nie sprawdzalam czy gniazdko dziala
W jednej z mijanych wiosek wpełzamy miedzy kamienne domy, przeciskajac sie wąskimi sciezkami przy wysokich murach. Jakos tu przez chwile czuje sie jak gdzies na Dolnym Slasku, rzut beretem od domu np. w Dębowym Gaju w Dolinie Bobru... Zawiewa jakis taki swojski zapach, te murki, te ruiny, jakbym wlasnie lazła do kolejnego zruinowanego palacyku w naszych rejonach..
Nagle zza węgła wychodzi wół ciagnacy sanie… Tego nie mamy u nas, zaliczam wiec natychmiastowy powrot do Swanetii
Dalej mijamy wioske Ipari. W morzu zielonosci, na zaroslych gestym lasem zboczu, wbija sie w oczy jasny punkcik jakiegos samotnego budynku. Kamienny, z daszkiem, w miare zadbany, nie w ruinie. Kosciolek? Dom pustelnika? Pasowałby.. Chyba stodoly czy skladzika nikt przy zdrowych zmyslach by nie postawil w takim miejscu...
W miejscu gdzie zaczyna sie zbiornik Dżwari wode przykrywa kozuch drewna. Woda niosła i tu jej sie zatrzymalo. O dziwo wogole nie widac wsrod nich smieci. Samo drewno…
Przy drodze stoi tez chatka, chyba sporadycznie zamieszkiwana.. Przypomina leśne chaty uzywane przez drwali, lesnikow, mysliwych czy turystow. Tylko ze ta stoi przy samej asfaltowej drodze. Nie ma przy niej ani ogrodka, ani pastwiska. W srodku lozko, piec, szafka. Narąbane drewno na opał. Czysto, nie ma smieci czy szmat. I zeszyt.. Zapisany. Lubie sobie takie rzeczy czytac.. Ale tu niestety nie dam rady.. Nauka gruzinskiego alfabetu przydaje sie jedynie do czytania tablic na marszrutkach czy nazw ulic. Przy innych tekstach nie bardzo.. Co z tego, ze nawet by sie udalo zlozyc literki? skoro i tak nic z tego nie wynika bo slowa sa niezrozumiale...
Potem zaczyna lać i w totalnej mgle zajezdzamy w rejon wielkiej tamy zbiornika. Deszcz przeczekujemy w knajpie. Z tą zaporą jest tu dosyc nietypowo. Zwykle (a zwlaszcza na wschodzie) do tam nie mozna podchodzic a szczegolnie nie jest mile widziane ich fotografowanie. Tu owa budowla stanowi wrecz atrakcje turystyczna i kręcacy sie w rejonie panowie w mundurach zachecaja aby isc ją obejrzec z bliska i uwiecznic na zdjeciu.
Znad okolicznych gor podnosza sie mgly. Niefajnie jest jak leje, ale plus czesto jest taki, ze na pograniczu brzydkiej i ladnej pogody sa najciekawsze widoki. Łazimy sobie troche wzdluz jeziora, plątanina drog ze starego asfaltu albo i bez. I znow za nami ciagnie sie pies…
Docieramy tez do jakis ogromnych metalowych konstrukcji, wieze połaczone sa z betonowymi slupami za pomoca pochylni, upadowych, zsypow? Nadgryzione zębem czasu drabinki kołyszą sie na wietrze ze świstem, nie zachecajac do wspinaczki.
Na nocleg zatrzymujemy sie przed Dżwari, niedaleko samotnej wiezy obronnej stojacej na pagorku, do ktorej nie ma wejscia. Pewnie sie włazilo przez to okno po drabinie.
Początkowo mamy dylemat- czy spac pod wieżą bo dalej od drogi, bardziej zacisznie, no i towarzystwo starych murów. Z łąki przy drodze za to jest piekny widok. Decyzje podejmuje za nas skodusia. Wyje, buksuje kołami, smierdzi sprzęgłem.. i odmawia wjazdu pod wieże. Widac na dole jej lepiej. Rozkładamy sie zatem na łące przy kupie połamanych płyt, ktore kiedys byly chyba podmurówka domu. Teraz wszystko porastaja jeżyny o wyjatkowo aromatycznym smaku.
Kawalek dalej ciekawy most. Podwieszany na wielu stalowych linach, szeroki a obecnie jest jedynie kładka dla pieszych.
Pod mostem robie wieksze pranie. Nurt jest na tyle wartki, ze porywa mi niebieskie spioszki z kroliczkiem i jedna skarpetke.. Wyjatkowo szczesliwie rzeka dobrala swa zdobycz- ukradzione spioszki byly juz przymale a skarpetka dziurawa…
Na mapie, koło Dżwari, mamy znaczona twierdze Gagachi. Postanawiamy jej poszukac ale nasze proby okazuja sie nieskuteczne. Trafiamy na rozlegly widokowy płaskowyz, gdzie niegdys staly jakies fabryki. Obecnie wszystko jest w ruinie, widac ze sporo budynkow bylo czynnie wyburzanych. Drogi sa tu dosyc wyboiste, choc wszedzie noszace slady asfaltu. Chyba nawet wygrywaja nasz prywatny konkurs na najbardziej dziurawa droge
O twierdzy nikt tu nie slyszal. Wszyscy kieruja nas na Mestie, mowia ze zbładzilismy i wskazuja gdzie jechac. Nawet gdy o nic nie pytamy to miejscowi wyskakuja na droge i pokazuja nam wlasciwy kierunek. Gdy juz udaje sie nam komus wyperswadowac, ze nie chcemy jechac do Mestii bo juz tam bylismy- to wtedy pokazuja kierunek na Zugdidi. Kompletny brak kontaktu. Jak to mawia moja babcia “dziad o krupach a baba o fiołkach”. Ostatnim miejscem gdzie postanawiam zapytac o twierdze jest rząd sklepikow przy wpółopuszczonych blokach. Wchodze do jednego z nich i zagajam o chleb, bo takowego tez potrzebujemy. Sprzedawca akurat naprawia czajnik bezprzewodowy z ktorego wyskoczyl kabel. Widzac mnie zaczyna wiec narzekac na chinskie partactwo. Potem opowiada mi o “posiołku”. Ze byly fabryki, ze zlikwidowano, ze wiekszosc ludzi “ujechało w pizdu”, ze zostali tylko ci ktorzy sa niezaradni a na puste mieszkania zwlokło sie tez jakiegos tałatajstwa nie wiadomo skad. Ze palili w piecach meblami i wyrzucali z okien telewizory. Ze ponoc co miesiac zdarzaja sie pożary w blokach od nieszczelnych piecykow i on to wszystko spod sklepu nagrywa na komorke. Jeden z filmikow mi pokazuje, niestety jakosc nagrania jest taka ze ciezko ocenic czy to pozar w wiezowcu czy ognisko na dzialce. Gaz w blokach tez byl ale po ogromnym wybuchu w 99 roku odłaczyli caly sektor. On sam mieszka kilka wsi dalej, ale tu pracuje bo lepiej płacą niz w jego miejscowosci. Bo tu wieczorami jest niebezpiecznie i nie kazdy chce tu pracowac. A on jest odwazny bo byl na wojnie w Abchazji i od tego czasu juz niczego sie nie boi. Nagle przerywa swoja opowiesc jakby doznał jakiegos olśnienia i zaczyna mi sie przygladac uwaznie- "A ty tak wogole to kim jestes? Skad sie tu wziełaś? Moze jestes z telewizji albo z gazety? A moze szukasz męża, bo tak sama wedrujesz? Ja np. mam dwoch synow na wydaniu. Moze bys chciala poznac- zwlaszcza mlodszy jest bardzo przystojny!" Mowie ze męża mam, z telewizja nie mam nic wspolnego i szukamy tej twierdzy a wogole to chcialam tez kupic chleb. Widze po oczach goscia, ze mi nie wierzy. Dopiero teraz rozgladam sie dokladniej po pomieszczeniu. Jestem w sklepie z garnkami i łopatami… ))))
W mijanych blokach faktycznie wiekszosc mieszkan stoi pusta, tylko gdzieniegdzie widac zagospodarowane pomieszczenia. Zwraca jednak uwage zupelnie nowy dach wieżowca!
Gdzies kawalek dalej dostrzegamy pomnik upamietniajacy Wielką Wojne Ojczyzniana. Te z Gruzji roznia sie od podobnych tematycznych pomnikow w innych krajach bo zwykle zawieraja zdjecia poleglych. Gdy ide w strone pomnika, z pobliskiego budynku policji wybiega starszy facet i krzyczy, ze nie wolno fotografowac. Na poczatku jest dosc opryskliwy, nie, nie wolno i juz, tu nie ma nic ciekawego a jak mam ochote porobic zdjecia to mam jechac do Mestii. Tlumacze mu, ze robie zdjecia takich pomnikow w roznych krajach, a tu zainteresowalo mnie, ze zamiast sołdata z pepeszką, listy nazwisk czy bezosobowej mozaiki sa zdjecia i mozna zajrzec w oczy konkretnych osob. I ze to jest wlasnie dla mnie ciekawe, moze nawet duzo ciekawsze niz turystyczna Mestia. Gosc zaczyna gadac zupelnie inaczej. Przedstawia sie jako Georgi. Pokazuje mi na pomniku zdjecie swojego ojca, ktorego nigdy nie poznal. Opowiada kilka rodzinnych historii. Ponoc 80% chlopakow z tej wioski nie wrocilo po wojnie do domu. Wies byla malutka a faktycznie zdjec kupa... Pyta mnie jak wygladaja takie pomniki w innych krajach. Skad ten wybuch zlosci na poczatku naszej znajomosci? Chodzilo o to, ze pomnik jest zaniedbany, ze pożera go rdza i zarastaja chwasty. I Georgi nie chcial aby taka informacja poszla w swiat. Że miesiac- dwa i wezma sie do odnawiania pomnika i wtedy mam wrocic i zrobic zdjecia. Ale mnie juz tu nie bedzie!!!!!!!! Georgi stoi, rozmysla, drapie sie za uchem.. Dobra, rob swoje zdjecia- ale obiecaj mi, ze opiszesz je tak: "To nieprawda, ze ludnosc wsi (zapomnialam nazwy, ale lezy gdzies pomiedzy Dżwari a Senaki) nie dba o pamiec o swoich przodkach. To nieprawda, ze olewaja poleglych i wspomnienie swoich dziadow. Ten pomnik teraz tak wyglada, ale za miesiac bedzie pomalowany swieza farba i beda lezec tu kwiaty i znicze". Mysle, ze jesli kiedys bede w rejonie to postaram sie odszukac ta wies i sprawdzic jak sie sprawy mają. Georgi zaprasza nas na kawe na posterunek. Niestety nadjezdza ciezarowka, wyskakuje z niej dwoch zdenerwowanych mlodych policjantow, ktorzy opowiadaja cos podniesionymi glosami i machajac rekami. Georgi widac tez przejął sie ta sprawa, chrząka i bez slowa wsiada z nimi do szoferki i z piskiem paska klinowego odjezdzaja. Pozostaję tylko sam na sam z pordzewialym pomnikiem i siwym dymem- mieszanina pyłu podniesionego z drogi i wyziewow oddalajacej ciezarowki...
A kolo Senaki tankujemy w wyborowym towarzystwie!
cdn
Przy jednym z nich jest maly cmentarz o grobowcach wykladanych boazeria i zaopatrzonych w elektrycznosc. Jakby zmarly chcial podładowac telefon to nie musi daleko chodzic Choc przyznam- nie sprawdzalam czy gniazdko dziala
W jednej z mijanych wiosek wpełzamy miedzy kamienne domy, przeciskajac sie wąskimi sciezkami przy wysokich murach. Jakos tu przez chwile czuje sie jak gdzies na Dolnym Slasku, rzut beretem od domu np. w Dębowym Gaju w Dolinie Bobru... Zawiewa jakis taki swojski zapach, te murki, te ruiny, jakbym wlasnie lazła do kolejnego zruinowanego palacyku w naszych rejonach..
Nagle zza węgła wychodzi wół ciagnacy sanie… Tego nie mamy u nas, zaliczam wiec natychmiastowy powrot do Swanetii
Dalej mijamy wioske Ipari. W morzu zielonosci, na zaroslych gestym lasem zboczu, wbija sie w oczy jasny punkcik jakiegos samotnego budynku. Kamienny, z daszkiem, w miare zadbany, nie w ruinie. Kosciolek? Dom pustelnika? Pasowałby.. Chyba stodoly czy skladzika nikt przy zdrowych zmyslach by nie postawil w takim miejscu...
W miejscu gdzie zaczyna sie zbiornik Dżwari wode przykrywa kozuch drewna. Woda niosła i tu jej sie zatrzymalo. O dziwo wogole nie widac wsrod nich smieci. Samo drewno…
Przy drodze stoi tez chatka, chyba sporadycznie zamieszkiwana.. Przypomina leśne chaty uzywane przez drwali, lesnikow, mysliwych czy turystow. Tylko ze ta stoi przy samej asfaltowej drodze. Nie ma przy niej ani ogrodka, ani pastwiska. W srodku lozko, piec, szafka. Narąbane drewno na opał. Czysto, nie ma smieci czy szmat. I zeszyt.. Zapisany. Lubie sobie takie rzeczy czytac.. Ale tu niestety nie dam rady.. Nauka gruzinskiego alfabetu przydaje sie jedynie do czytania tablic na marszrutkach czy nazw ulic. Przy innych tekstach nie bardzo.. Co z tego, ze nawet by sie udalo zlozyc literki? skoro i tak nic z tego nie wynika bo slowa sa niezrozumiale...
Potem zaczyna lać i w totalnej mgle zajezdzamy w rejon wielkiej tamy zbiornika. Deszcz przeczekujemy w knajpie. Z tą zaporą jest tu dosyc nietypowo. Zwykle (a zwlaszcza na wschodzie) do tam nie mozna podchodzic a szczegolnie nie jest mile widziane ich fotografowanie. Tu owa budowla stanowi wrecz atrakcje turystyczna i kręcacy sie w rejonie panowie w mundurach zachecaja aby isc ją obejrzec z bliska i uwiecznic na zdjeciu.
Znad okolicznych gor podnosza sie mgly. Niefajnie jest jak leje, ale plus czesto jest taki, ze na pograniczu brzydkiej i ladnej pogody sa najciekawsze widoki. Łazimy sobie troche wzdluz jeziora, plątanina drog ze starego asfaltu albo i bez. I znow za nami ciagnie sie pies…
Docieramy tez do jakis ogromnych metalowych konstrukcji, wieze połaczone sa z betonowymi slupami za pomoca pochylni, upadowych, zsypow? Nadgryzione zębem czasu drabinki kołyszą sie na wietrze ze świstem, nie zachecajac do wspinaczki.
Na nocleg zatrzymujemy sie przed Dżwari, niedaleko samotnej wiezy obronnej stojacej na pagorku, do ktorej nie ma wejscia. Pewnie sie włazilo przez to okno po drabinie.
Początkowo mamy dylemat- czy spac pod wieżą bo dalej od drogi, bardziej zacisznie, no i towarzystwo starych murów. Z łąki przy drodze za to jest piekny widok. Decyzje podejmuje za nas skodusia. Wyje, buksuje kołami, smierdzi sprzęgłem.. i odmawia wjazdu pod wieże. Widac na dole jej lepiej. Rozkładamy sie zatem na łące przy kupie połamanych płyt, ktore kiedys byly chyba podmurówka domu. Teraz wszystko porastaja jeżyny o wyjatkowo aromatycznym smaku.
Kawalek dalej ciekawy most. Podwieszany na wielu stalowych linach, szeroki a obecnie jest jedynie kładka dla pieszych.
Pod mostem robie wieksze pranie. Nurt jest na tyle wartki, ze porywa mi niebieskie spioszki z kroliczkiem i jedna skarpetke.. Wyjatkowo szczesliwie rzeka dobrala swa zdobycz- ukradzione spioszki byly juz przymale a skarpetka dziurawa…
Na mapie, koło Dżwari, mamy znaczona twierdze Gagachi. Postanawiamy jej poszukac ale nasze proby okazuja sie nieskuteczne. Trafiamy na rozlegly widokowy płaskowyz, gdzie niegdys staly jakies fabryki. Obecnie wszystko jest w ruinie, widac ze sporo budynkow bylo czynnie wyburzanych. Drogi sa tu dosyc wyboiste, choc wszedzie noszace slady asfaltu. Chyba nawet wygrywaja nasz prywatny konkurs na najbardziej dziurawa droge
O twierdzy nikt tu nie slyszal. Wszyscy kieruja nas na Mestie, mowia ze zbładzilismy i wskazuja gdzie jechac. Nawet gdy o nic nie pytamy to miejscowi wyskakuja na droge i pokazuja nam wlasciwy kierunek. Gdy juz udaje sie nam komus wyperswadowac, ze nie chcemy jechac do Mestii bo juz tam bylismy- to wtedy pokazuja kierunek na Zugdidi. Kompletny brak kontaktu. Jak to mawia moja babcia “dziad o krupach a baba o fiołkach”. Ostatnim miejscem gdzie postanawiam zapytac o twierdze jest rząd sklepikow przy wpółopuszczonych blokach. Wchodze do jednego z nich i zagajam o chleb, bo takowego tez potrzebujemy. Sprzedawca akurat naprawia czajnik bezprzewodowy z ktorego wyskoczyl kabel. Widzac mnie zaczyna wiec narzekac na chinskie partactwo. Potem opowiada mi o “posiołku”. Ze byly fabryki, ze zlikwidowano, ze wiekszosc ludzi “ujechało w pizdu”, ze zostali tylko ci ktorzy sa niezaradni a na puste mieszkania zwlokło sie tez jakiegos tałatajstwa nie wiadomo skad. Ze palili w piecach meblami i wyrzucali z okien telewizory. Ze ponoc co miesiac zdarzaja sie pożary w blokach od nieszczelnych piecykow i on to wszystko spod sklepu nagrywa na komorke. Jeden z filmikow mi pokazuje, niestety jakosc nagrania jest taka ze ciezko ocenic czy to pozar w wiezowcu czy ognisko na dzialce. Gaz w blokach tez byl ale po ogromnym wybuchu w 99 roku odłaczyli caly sektor. On sam mieszka kilka wsi dalej, ale tu pracuje bo lepiej płacą niz w jego miejscowosci. Bo tu wieczorami jest niebezpiecznie i nie kazdy chce tu pracowac. A on jest odwazny bo byl na wojnie w Abchazji i od tego czasu juz niczego sie nie boi. Nagle przerywa swoja opowiesc jakby doznał jakiegos olśnienia i zaczyna mi sie przygladac uwaznie- "A ty tak wogole to kim jestes? Skad sie tu wziełaś? Moze jestes z telewizji albo z gazety? A moze szukasz męża, bo tak sama wedrujesz? Ja np. mam dwoch synow na wydaniu. Moze bys chciala poznac- zwlaszcza mlodszy jest bardzo przystojny!" Mowie ze męża mam, z telewizja nie mam nic wspolnego i szukamy tej twierdzy a wogole to chcialam tez kupic chleb. Widze po oczach goscia, ze mi nie wierzy. Dopiero teraz rozgladam sie dokladniej po pomieszczeniu. Jestem w sklepie z garnkami i łopatami… ))))
W mijanych blokach faktycznie wiekszosc mieszkan stoi pusta, tylko gdzieniegdzie widac zagospodarowane pomieszczenia. Zwraca jednak uwage zupelnie nowy dach wieżowca!
Gdzies kawalek dalej dostrzegamy pomnik upamietniajacy Wielką Wojne Ojczyzniana. Te z Gruzji roznia sie od podobnych tematycznych pomnikow w innych krajach bo zwykle zawieraja zdjecia poleglych. Gdy ide w strone pomnika, z pobliskiego budynku policji wybiega starszy facet i krzyczy, ze nie wolno fotografowac. Na poczatku jest dosc opryskliwy, nie, nie wolno i juz, tu nie ma nic ciekawego a jak mam ochote porobic zdjecia to mam jechac do Mestii. Tlumacze mu, ze robie zdjecia takich pomnikow w roznych krajach, a tu zainteresowalo mnie, ze zamiast sołdata z pepeszką, listy nazwisk czy bezosobowej mozaiki sa zdjecia i mozna zajrzec w oczy konkretnych osob. I ze to jest wlasnie dla mnie ciekawe, moze nawet duzo ciekawsze niz turystyczna Mestia. Gosc zaczyna gadac zupelnie inaczej. Przedstawia sie jako Georgi. Pokazuje mi na pomniku zdjecie swojego ojca, ktorego nigdy nie poznal. Opowiada kilka rodzinnych historii. Ponoc 80% chlopakow z tej wioski nie wrocilo po wojnie do domu. Wies byla malutka a faktycznie zdjec kupa... Pyta mnie jak wygladaja takie pomniki w innych krajach. Skad ten wybuch zlosci na poczatku naszej znajomosci? Chodzilo o to, ze pomnik jest zaniedbany, ze pożera go rdza i zarastaja chwasty. I Georgi nie chcial aby taka informacja poszla w swiat. Że miesiac- dwa i wezma sie do odnawiania pomnika i wtedy mam wrocic i zrobic zdjecia. Ale mnie juz tu nie bedzie!!!!!!!! Georgi stoi, rozmysla, drapie sie za uchem.. Dobra, rob swoje zdjecia- ale obiecaj mi, ze opiszesz je tak: "To nieprawda, ze ludnosc wsi (zapomnialam nazwy, ale lezy gdzies pomiedzy Dżwari a Senaki) nie dba o pamiec o swoich przodkach. To nieprawda, ze olewaja poleglych i wspomnienie swoich dziadow. Ten pomnik teraz tak wyglada, ale za miesiac bedzie pomalowany swieza farba i beda lezec tu kwiaty i znicze". Mysle, ze jesli kiedys bede w rejonie to postaram sie odszukac ta wies i sprawdzic jak sie sprawy mają. Georgi zaprasza nas na kawe na posterunek. Niestety nadjezdza ciezarowka, wyskakuje z niej dwoch zdenerwowanych mlodych policjantow, ktorzy opowiadaja cos podniesionymi glosami i machajac rekami. Georgi widac tez przejął sie ta sprawa, chrząka i bez slowa wsiada z nimi do szoferki i z piskiem paska klinowego odjezdzaja. Pozostaję tylko sam na sam z pordzewialym pomnikiem i siwym dymem- mieszanina pyłu podniesionego z drogi i wyziewow oddalajacej ciezarowki...
A kolo Senaki tankujemy w wyborowym towarzystwie!
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
W Nokalevi idziemy zwiedzic twierdze. Malo sie z niej zachowalo, jest troche murow ale betonowa zaprawa miedzy kamieniami sugeruje, ze spora czesc z niej zostala odbudowana bardzo niedawno. Aby wejsc trzeba w pobliskim muzeum kupic bilet. Przy obu wejsciach na teren twierdzy siedzi cieć i sprawdza bilety.. To jakies najnowsze zmiany.. Ponoc kilka lat temu bywalo tu jeszcze zupelnie inaczej.. Tylko hulal wiatr a wewnatrz murow mozna bylo sobie spokojnie rozbic namiot...
Na terenie okolonym murami stoi niewielki, przysadzisty kosciolek. Jego wnetrze bylo chyba kiedys cale pokryte malowidłami. Teraz wiekszosc z nich oblazła, ale fragmenty freskow wciaz ciesza oko. Kosciol chyba przez jakis czas byl opuszczony i nieuzywany, widac to po scianach na ktorych jest sporo wydrapanych napisow. W czynnych swiatyniach zazwyczaj takie zwyczaje nie sa praktykowane.
Najciekawsza czescia twierdzy jest rozdęte drzewo.
Kawalek dalej jest tez jakis budynek, ktory wyglada na hostel- wychodza z niego jakies dwie egzaltowane dziewczyny ktore gadaja po angielsku. Ubrane sa w kolorowe powloczyste szaty. Ktos wiesza pranie. Ktos ciagnie walizke wieksza od niego.
Nieopodal twierdzy przeplywa rzeka a jej brzegi obsiadly chmary ludzi. Turystow raczej brak, sami miejscowi. Na plazy w cieniu drzew wsrod błotka odpoczywa rowniez dorodny prosiak.
Potem szukamy cieplych zrodel, ktore wedlug roznych podan ustnych maja sie znajdowac gdzies w rejonie. W odroznieniu od innych - te są gejzerami wrzątku. Nie ma opcji wsadzic do nich nawet palca, nie mowiac juz o jakichkolwiek formach kapieli. Nad ujsciami goracej wody buchaja kłeby pary i roznosi sie silna won siarki. Woda wyplywa nie prosto z ziemi, tylko jakby z jakis starych dystrybutorow, widac pokryte naciekami elementy żelazne, jakby stare krany, pokrętła... Cos tu kiedys bylo. Widac tez jakies betonowe plyty, jakby fragmenty scian czy jakiegos ogrodzenia.
Jak zwykle w takich miejscach i tu tworza sie kolorowe koraliki roznych zmineralizowanych cudactw.
Woda spływa do rzeki wodospadem pelnym kolororowych naciekow.
Dopiero nad rzeka sa pobudowane z kamieni prowizoryczne baseniki dla milych ablucji- na styku roznych temperatur gdzie wrzatek miesza sie z lodowata woda.
Miejsce jest dosc popularne wsrod miejscowych na biesiady, ogniska, wyprawienie urodzin. Jakies biura podrozy dowoza tu tez busami rosyjskich turystow. Skodusia niestety nie bardzo da rade zjechac w dol kanionu. Tzn. zjechac by zjechala bez problemu, ale zapewne juz by tam pozostala- nachylenie drogi jest dosc spore i pełne ostrych kamieni. Trojkołowiec daje rade bez problemu nawet juz samym korytem rzeki!
Zawartosc trojkolowca jest najszczesliwsza jak podrzuca na duzych kamulcach! Glosny kwik niesie sie wokol, acz maly piskliwy glosik ginie wsrod huku gorskiego strumienia.
Okoliczne pionowe skarpy porasta poskrecana roslinnosc i pnacza o grubych pniach
Nocujemy na poboczu jednej z pobliskich szutrowych drog. Ruch aut na szczescie wieczorem i w nocy jest znikomy. W nocy strasza nas tylko kamyczki turlajace sie po skarpie nad nami. Jest to tylko drobny zwirek, jednak w nocy strach ma wielkie oczy i w półśnie juz widze spadajace na nas glazy
Rano odwiedzaja nas dziwne owady. Cos jakby komar o prazkowanych bialo-czarnych nozkach a drugie stworzonko ma na kuprze zolta rozetke, ktora przypomina nam jakies nasionko. Bardzo sie cieszymy, ze zadne z nich nas nie upaliło.
A tu sniadanie i zdjecie z serii “bohater drugiego planu”
Potem idziemy jeszcze nad rzeke aby wsadzic kuper w ciepla wode i zapodac mala przekąpke, ktora zajmuje nam 3 godziny. Oprocz nas kapieli zazywa rowniez bus z krzykliwymi Kitajcami. Nie jest to przejezyczenie- kąpała sie nie tylko “zawartosc busa” ale samochod rowniez. Nawet silnik zostal umyty (a moze ochłodzony?) za pomoca wiadra. Plywa tez chlopak na koniu, co spotyka sie z wielkim entuzjazmem kabaka. Malenstwo probuje sie wyrwac i wskoczyc w nurty rzeki- byle tylko znalezc sie blizej pluskajacego i prychajacego konia!
Potem schodze jeszcze osypujaca sie, stroma skarpą na biale skaly, miedzy ktorymi przeciska sie strumien. Woda ma niesamowity kolor i jest jakby mleczna i jakby podswietlona od spodu. Sądząc po licznych krazkach ogniskowych to tez jest miejsce licznych biesiad. U nas to zaraz by byl mega rezerwat i wstep by byl miedzy 11:00 a 11:15, tylko z przewodnikiem w dni parzyste, o ile wogole mozna by postawic stope. A za kąpiel by pewnie skalpowali, bo wiadomo ze kąpiacy sie czlowiek wypija wode i jest to potem powodem anomalii klimatycznych.
cdn
Na terenie okolonym murami stoi niewielki, przysadzisty kosciolek. Jego wnetrze bylo chyba kiedys cale pokryte malowidłami. Teraz wiekszosc z nich oblazła, ale fragmenty freskow wciaz ciesza oko. Kosciol chyba przez jakis czas byl opuszczony i nieuzywany, widac to po scianach na ktorych jest sporo wydrapanych napisow. W czynnych swiatyniach zazwyczaj takie zwyczaje nie sa praktykowane.
Najciekawsza czescia twierdzy jest rozdęte drzewo.
Kawalek dalej jest tez jakis budynek, ktory wyglada na hostel- wychodza z niego jakies dwie egzaltowane dziewczyny ktore gadaja po angielsku. Ubrane sa w kolorowe powloczyste szaty. Ktos wiesza pranie. Ktos ciagnie walizke wieksza od niego.
Nieopodal twierdzy przeplywa rzeka a jej brzegi obsiadly chmary ludzi. Turystow raczej brak, sami miejscowi. Na plazy w cieniu drzew wsrod błotka odpoczywa rowniez dorodny prosiak.
Potem szukamy cieplych zrodel, ktore wedlug roznych podan ustnych maja sie znajdowac gdzies w rejonie. W odroznieniu od innych - te są gejzerami wrzątku. Nie ma opcji wsadzic do nich nawet palca, nie mowiac juz o jakichkolwiek formach kapieli. Nad ujsciami goracej wody buchaja kłeby pary i roznosi sie silna won siarki. Woda wyplywa nie prosto z ziemi, tylko jakby z jakis starych dystrybutorow, widac pokryte naciekami elementy żelazne, jakby stare krany, pokrętła... Cos tu kiedys bylo. Widac tez jakies betonowe plyty, jakby fragmenty scian czy jakiegos ogrodzenia.
Jak zwykle w takich miejscach i tu tworza sie kolorowe koraliki roznych zmineralizowanych cudactw.
Woda spływa do rzeki wodospadem pelnym kolororowych naciekow.
Dopiero nad rzeka sa pobudowane z kamieni prowizoryczne baseniki dla milych ablucji- na styku roznych temperatur gdzie wrzatek miesza sie z lodowata woda.
Miejsce jest dosc popularne wsrod miejscowych na biesiady, ogniska, wyprawienie urodzin. Jakies biura podrozy dowoza tu tez busami rosyjskich turystow. Skodusia niestety nie bardzo da rade zjechac w dol kanionu. Tzn. zjechac by zjechala bez problemu, ale zapewne juz by tam pozostala- nachylenie drogi jest dosc spore i pełne ostrych kamieni. Trojkołowiec daje rade bez problemu nawet juz samym korytem rzeki!
Zawartosc trojkolowca jest najszczesliwsza jak podrzuca na duzych kamulcach! Glosny kwik niesie sie wokol, acz maly piskliwy glosik ginie wsrod huku gorskiego strumienia.
Okoliczne pionowe skarpy porasta poskrecana roslinnosc i pnacza o grubych pniach
Nocujemy na poboczu jednej z pobliskich szutrowych drog. Ruch aut na szczescie wieczorem i w nocy jest znikomy. W nocy strasza nas tylko kamyczki turlajace sie po skarpie nad nami. Jest to tylko drobny zwirek, jednak w nocy strach ma wielkie oczy i w półśnie juz widze spadajace na nas glazy
Rano odwiedzaja nas dziwne owady. Cos jakby komar o prazkowanych bialo-czarnych nozkach a drugie stworzonko ma na kuprze zolta rozetke, ktora przypomina nam jakies nasionko. Bardzo sie cieszymy, ze zadne z nich nas nie upaliło.
A tu sniadanie i zdjecie z serii “bohater drugiego planu”
Potem idziemy jeszcze nad rzeke aby wsadzic kuper w ciepla wode i zapodac mala przekąpke, ktora zajmuje nam 3 godziny. Oprocz nas kapieli zazywa rowniez bus z krzykliwymi Kitajcami. Nie jest to przejezyczenie- kąpała sie nie tylko “zawartosc busa” ale samochod rowniez. Nawet silnik zostal umyty (a moze ochłodzony?) za pomoca wiadra. Plywa tez chlopak na koniu, co spotyka sie z wielkim entuzjazmem kabaka. Malenstwo probuje sie wyrwac i wskoczyc w nurty rzeki- byle tylko znalezc sie blizej pluskajacego i prychajacego konia!
Potem schodze jeszcze osypujaca sie, stroma skarpą na biale skaly, miedzy ktorymi przeciska sie strumien. Woda ma niesamowity kolor i jest jakby mleczna i jakby podswietlona od spodu. Sądząc po licznych krazkach ogniskowych to tez jest miejsce licznych biesiad. U nas to zaraz by byl mega rezerwat i wstep by byl miedzy 11:00 a 11:15, tylko z przewodnikiem w dni parzyste, o ile wogole mozna by postawic stope. A za kąpiel by pewnie skalpowali, bo wiadomo ze kąpiacy sie czlowiek wypija wode i jest to potem powodem anomalii klimatycznych.
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
We wsi Bandza ide kupic wode. W sklepie mowie “woda, tri” i pokazuje na palcach bo widze, ze babka nie kuma za bardzo. Sprzedawczyni kilkakrotnie dopytuje sie czy aby na pewno trzy sztuki, po czym znika na zapleczu i przynosi mi trzy …. pilki plazowe.. Ciekawe jak jest po gruzinsku “pilka”? Kawalek dalej mijamy kolejny pomnik drugowojenny. Ten jest calkowicie opuszczony, podobnie jak ogromny budynek w tle. Kiedys chyba bylo tu centrum wsi, teraz tylko zbłąkane swiniaki chrumkaja i wlaza pod nogi.
Pomnik zawiera rzezby, plaskorzezby i oczywiscie zdjecia poleglych.
Czesc ofiar wojny nie ma zdjec, a w jego miejscu jest tylko znaczek z helmem i karabinem. Wiec albo wyprzedzili swoja epoke i juz wtedy zapragneli “chronic swoj wizerunek”. Albo nie zostali sfotografowani na czas…
Mijamy ogromna rzeke Tskhenistskali, pelna wysepek, zatoczek i pobocznych nurtow. Poczatkowo mamy nawet plan aby gdzies tu zostac na nocleg, acz nad horyzontem kłebia sie chmury, a w razie naglego wezbrania tej rzeki raczej wolelibysmy nie znajdowac sie na wyspie. Zwlaszcza pomni tego jak wygladala wzburzona rzeka w Swanetii. Decydujemy sie wiec tylko na przepierke i krotki spacer.
Mijamy tez budynek oklejony kolorowymi zdjeciami. Podchodze aby zobaczyc go z bliska. Zdjecia przedstawiaja jakies hotele, restauracje, jakies nowe inwestycje pokroju domy, mosty, umocnienia rzek. Obraz wylaniajacy sie z tych zdjec jest nowoczesny, rowny, gładki i wypucowany do przesady. Odrywam oczy od zdjec. Budynek, na ktorym to wszystko wisi jest opuszczony. Wnetrza zieja pustka. Wiatr łopocze jakims niedomknietym oknem na pietrze. A moze to nie wiatr? Na tyle wsluchalam sie w ten dzwiek, ze wlaze w krowia kupe na schodach. Dlaczego powiesili te zdjecia w tym miejscu? Miejsce jak miejsce, zdjecia jak zdjecia, ale w zestawieniu tak daje po łbie kontrastem, ze naprawde mozna sie poczuc nieco nierealnie.
Zajezdzamy tez w okolice kanionu Okatse. . Skoro jestesmy juz w rejonie to zajrzymy co to za cudo, wszyscy nam o tym gadaja. Wiedzialam, ze jest to miejsce ociekajace komercha i malo sympatyczne ale nie sądzilam, ze jest az tak zle. Cala droga do tego kanionu jest sympatyczna, normalna, nic nie zapowiada naglej zmiany czającej sie za zakretem. I bach! Nagle jak spod ziemi wyrastaja hotele, parkingi i ilosc angielskich napisow jakbysmy byli w Londynie. Acz tylko w formie pisanej- w wygrzmoconym “visitor centre” obsluga ma problem zeby sklecic kilka slow obojetnie czy po angielsku czy rosyjsku. Siedzi tam kilku odętych cieci, wbitych w mundury i potrafia tylko łapą pokazac na regulamin. I odmawiaja wpuszczenia nas - z racji na kabaka. Bo w regulaminie stoi, ze dzieci ponizej wzrostu 120 cm nie wpuszczaja. Ostatni raz o takich praktykach to slyszalam, ze byly uzywane w jakis obozach koncentracyjnych. Dzieci powyzej 120 cm do roboty, ponizej - do gazu. Jakas turystka z Rosji tez nie zostaje wpuszczona, nie wiem z jakiego powodu- moze ma za krotka lewa noge? Takiego skurwysynstwa to naprawde dawno nie widzialam. Ogolnie swietnie sie podrozuje po Gruzji ale jak juz przepierdziela to z grubej rury. Robia sobie takie mega komercyjne g.. a potem nawet nie chca na nim zarobic? Widac pokazywanie wladzy i gnojenie ludzi jest wazniejsze niz kasa.. Smutne jest, ze wiele miejsc musi byc opuszczona i zniszczona aby moc je swobodnie zwiedzac… Nawet jakbym kiedys zapragnela zmienic zdanie na ten temat to rzeczywistosc bardzo szybko sprowadza mnie do pionu... Na tym etapie wscieklosc nas dusi za gardla, ale jeszcze nie wiem tego, ze jak opadna pierwsze emocje to niebawem wroce do tego miejsca i to w bardzo ciekawym stylu. Jeszcze nie wiem, ze to miejsce bedzie dla mnie wiekszym symbolem absurdu niz Anaklia. I ze czeka mnie tu niezwykla przygoda… Ale o tym w swoim czasie, za kilka dni…
Na nocleg rozbijamy sie nad rzeka o pokretnej nazwie miedzy Khidi a Matkoj. W czasie gdy wyciagamy bagaze czy stawiamy namiot, kabaczek wylazi z fotelika (po raz pierwszy tak skutecznie) i dobiera sie do chleba Troche zezarla, troche strocila i rozrzucila po skodusi. Moze teraz zalegna sie nam popielice?
Rano odkrywamy, ze spalismy pod drzewkiem granatu.
W Gvisztibi zagladam do sklepiku, nad ktorym widnieje stary napis “KOOP Chlieb”. Wnetrze tez niewiele sie zmienilo od ostatnich 30 lat. Na scianach sa podobizny roznych zwierzat przeznaczonych do konsumpcji oraz innych artykulow zywnosciowych. Wszystko wyciete z barwionego styropianu. Na miejscu nie ma pomidorow i czosnku, ktorych poszukuje. Babka łypie na mnie jakos srednio przyjaznie. “Pewnie turysci, pewnie na kanion jedziecie?”. Mowie, ze tak i nie. Faktycznie turysci, a przy kanionie juz bylismy i drugiego tak gownianego miejsca to jeszcze nie widzialam. Babce zapalaja sie ogniki w oczach- “Mysle tak samo! Robia niby atrakcje a jej glownym celem jest zgnojenie ludzi i zepsucie im dnia!”. Nadstawiam uszu… babka opowiada dalej- “Kiedys jak to powstalo to postanowilismy tam pojechac cala rodzina i spedzic tam dzien. Na miejscu bylo kilka knajpek wiec wstapilismy na obiad i piwo. I oni, ci.. (tu nastepuje ciag gruzinskich slow, ktorych nie rozumiem ale wnioskuje, ze musza byc obelzywe) ..oni nas nie wpuscili bo widzieli nas w knajpie z piwem, a swiety regulamin zabrania wstepu po spozyciu alkoholu. Nikt z ekipy sie nie zataczal, nie belkotal, nie zachowywal jak osoba, ktora naduzyla. To nie byla libacja a rodzinny obiad! Mial byc mily dzien a wyszlo.. ach, szkoda gadac… Po co porobili tam knajpy? Po co sprzedaja tam piwo? Zeby ludzi draznic? Ale co szary czlowiek moze? Nie ma sie jak zemscic na skurwielach..”. No to zesmy sie dogadaly i znalazly wspolny temat. Ciekawe ile jeszcze ludzi padlo ofiara tej “wspanialej atrakcji”, marnujac swoj czas, pieniadze i nerwy. Po czym Rita biegnie do ogrodka i mi przynosi domowe pomidory i czosnek..
Kawalek dalej zagladam na cmentarzyk. Nagrobki sa zroznicowane. Praktycznie nie ma dwoch wedlug takiego samego wzorca. Sa granitowe plyty z wyrytymi obrazkami, sa takie z metalowymi szafami, w ktorych siedza zdjecia zmarlych, takie z pustymi szafami, z krzyzami lub gwiazdami, pod dachem i za plotem. Przy jednym z grobow spotykam starszego pana. Nalewa do szklaneczki wodki, odstawia do szafy. Ze zdjecia patrzy na nas jakas kobita w chustce. Gosc chyba mnie widzi. I chyba mowi do mnie acz nie mam pewnosci, bo nie odrywa wzroku od stakanczyka. “To moja zona. Zmarla pol roku temu. Byla alkoholiczką. Ukrywalem przed nia wodke, babka w sklepie wiedziala ze nie moze jej sprzedac, sasiadow tez prosilem, zeby nie czestowali. Skubana znalazla sposob. Przychodzila tu na cmentarz i oprozniala wszystkie szklanki zostawione dla zmarlych. Ktoregos dnia, chyba tam do Gieny, przyjechala rodzina z Ameryki. Zostawili duzo jedzenia i wodki. Moja przyszla wieczorem i wypila wszystko… Juz tu zostala. Zemsta umarlych. Teraz juz ma swoja szklanke…”. Nic nie odpowiadam. Zupelnie nie wiem co mam powiedziec- “To straszne”, "tak, tak nałóg zgubil wielu ludzi" albo “ciekawa historia”? A moze “macie tu ladny cmentarzyk”. Nic nie mowie. Chyba tak lepiej. Gosc tez chyba nie wymaga ode mnie odpowiedzi. Nie odrywa wzroku od kieliszka… Cichutko sie oddalam.
Na trasie z Khoni do Tskaltubo stoi jeszcze jeden pomniczek ze zdjeciami poleglych w czasie II wojny. Ten jednak sie wyroznia. Jest to trzecie zaobserwowane przez nas w Gruzji miejsce gdzie zachowal sie wizerunek Stalina (po Gori i Cziaturze)
Kolo wioski Gvedi planujemy szukac wodospadow Kinchkha. Kiedys gdzies w necie znalezlam taki opis “jechac w strone Lentheki, za wsia Gvedi bedzie brazowy drogowskaz w lewo- wodospady 2.2 km”. Jakas droga jest, tablicy nie ma. Na dodatek zaczelo lac jak z cebra. Droga w bok nieskodusiowa. Łazic w deszczu nam sie nie chce, zwlaszcza nie bedac pewnym czy jestesmy w miejscu gdzie byc chcielismy. Pytamy na pobliskim posterunku policji o te wodospady. Ponoc sa, ale daleko stad, za góra, ktora trzeba okrazyc, bo to jest skala wiec zadna droga przez nia sie nie przeklada. Trzeba by isc z 15 km przez jakies wiszace mosty. W jeden dzien nie obrocimy tam i spowrotem. Poza tym mozna tam dojechac blizej, od wsi Zeda Kinchkha, kilkanascie km za oslawionym kanionem. Czyli bylismy tak blisko? To wracamy.. Moze kiedys tu wrocimy poszukac tych wiszacych mostow?
Leje na tyle mocno, ze w celu przewiniecia kabaka zapodajemy mix skodusi z wiata przystankowa
Gdy przejezdzamy przez przelecz to pogoda sie poprawia. Chmury pękaja, nawet gdzieniegdzie pojawiaja sie promienie slonca. Potem jeszcze kilkakrotnie nachodzi chmura i wokol zalega gesta mgla, ale deszczu juz nie ma. Mgly na horyzoncie wiruja, tworza smieszne krecace sie spirale, czasem odrywaja sie od nich male obloczki, ktore pląsaja targane wiatrem. Gory dymia jak wulkany. Ogolnie mowiac jest na co popatrzec- przedstawienie mile dla oka. Sa tu tez fajne łączki wiec zostajemy na nocleg.
Oczywiscie zwleka sie jakis pies. Jest bardzo glodny. Karmimy go chlebem i serem, ale to widac nie wystarcza bo w nocy rozbebesza nasz worek ze smieciami i wyjada zawartosc kabaczych pieluch.. Przed namiotem waruje do rana.
Skad on sie tu wzial? Wsie sa daleko- widac je gdzies tam w dolinie..
Nie wiem na jakiej wysokosci sie znajdujemy ale wieczorem zaczyna sie robic chlodno. Przydaja sie zimowe czapki. To chyba poki co najchlodniejsza noc na tym wyjezdzie. A juz tak przywyklismy do upalow!
Po zmroku rozpalamy ognisko. Przyjezdzaja znani juz policjanci z Gvedi, smiejac sie ze daleko nie ujechalismy. Gawedzimy chwile o okolicy, o zlym kanionie, o pętli swaneckiej, o uchodzcach z Tskaltubo. Probuja nas troche straszyc wilkami, ale mowia tez, ze beda nas do rana pilnowac. I faktycznie- chyba do 5 rano stoja na przeleczy blyskajac czerwono- niebieskimi swiatelkami. Smiesznie- w tym roku to juz druga przelecz gdzie spedzamy noc pod eskorta policji! Do ogniska jednak nie przychodza- mowia, ze w aucie maja cieplej.
Rano dostrzegam, ze ta gleboka dolina przed nami to ow przeklety kanion, ktory nas od pewnego czasu przesladuje. Znow nad nim jestesmy? Cos sie do nas to miejsce przylepiło!
Widac stad ow grozny balkonik, ktory zjada małe dzieci.
Wlasnie zamierzam zaczac robic sniadanie gdy na łąke przyłażą dwa byki giganty.
Wlasnie skonczylam opisywac wczorajszy dzien, noc i poranek. I cos mi palnelo do glupiego łba, ze napisalam, ze tak serio to nic ciekawego sie zdarzylo. Nie moge tego pisac bo to dziala jak jakas klątwa. Ile razy poszlo w notes, ze dzien byl przecietny, ze tak naprawde nie ma co pisac, to zawsze cos sie przypląta. Kojarze poki co trzy takie sytuacje. I potem albo przyszla sierpniowa wataha wilkow na Podlasiu, albo lokalne gowniarze po kase i chcieli podpalac namioty, albo za jeziorem zaczela jezdzic nieoswietlona ciezarowka i zapodawac seria z kałacha. Nie wazne gdzie akurat sie znajdujemy. Slowa "nic ciekawego nie bylo" dzialaja jak zaklęcie. Wiecej nie popelnie tego samego błędu. No to mamy dzis dwa byki. Chwile pozniej trzy nastepne. Byki nie tyle, ze przechodza przez łąke czy zaczynaja sie paść ale podchodza do namiotu, do skodusi, węszą i sie dziwnie gapia. Nie ma to jak dzien rozpoczac od corridy… Czegos podobnego jeszcze nigdy nie widzialam. Wiele razy np. na Ukrainie odwiedzaly nas na biwakach krowy, wlazily w namiot, wsadzaly łeb do srodka, dzwonily dzwonkami, zjadaly pranie ale byki tam sie trzymalo w zamknietych zagrodach! Widac tu maja inne zwyczaje… Jak juz wczesniej wspominalam pies rozwloczyl nasze smieci ,zjadl obierki z warzyw i wlasnie zaczynal spozywac zawartosc pieluchy kabaczej. W tym momencie podszedl jeden z bykow, tupnal, prychnac i odpedzil psisko. Po czym na spokojnie wciagnal ze smakiem cala pieluche i zaczal sie zabierac za kolejna. Ulubienia kulinarne tutejszej fauny sa dla mnie ogromnym zaskoczeniem.
Jakos tracimy ochote na dalszy wypoczynek w tym miejscu czy delektowanie sie widokami podczas sniadania. Szybko przenosimy kabaka z namiotu do skodusi. Moze to złudne poczucie, ze w otoczeniu blach jakos tak bezpieczniej. Potem pospiesznie byle gdzie upychamy ekwipunek. Okazuje sie, ze bagaznik dachowy to tylko nasz kaprys- wszystko weszlo do kabiny. Jedziemy dalej i zatrzymujemy sie na poboczu, aby wszystko normalnie poskladac i uporzadkowac. Zeby miski nie byly wewnatrz spiwora a kabacze spioszki w sloiku po ogorkach. Stad tez jest ladny widok.
Gdy konczymy sniadanie znow przychodza byki. Nie te nasze z przeleczy, inne, mniejsze, w towarzystwie krow. Nie mogli by owiec hodowac? Albo gęsi??????
cdn
Pomnik zawiera rzezby, plaskorzezby i oczywiscie zdjecia poleglych.
Czesc ofiar wojny nie ma zdjec, a w jego miejscu jest tylko znaczek z helmem i karabinem. Wiec albo wyprzedzili swoja epoke i juz wtedy zapragneli “chronic swoj wizerunek”. Albo nie zostali sfotografowani na czas…
Mijamy ogromna rzeke Tskhenistskali, pelna wysepek, zatoczek i pobocznych nurtow. Poczatkowo mamy nawet plan aby gdzies tu zostac na nocleg, acz nad horyzontem kłebia sie chmury, a w razie naglego wezbrania tej rzeki raczej wolelibysmy nie znajdowac sie na wyspie. Zwlaszcza pomni tego jak wygladala wzburzona rzeka w Swanetii. Decydujemy sie wiec tylko na przepierke i krotki spacer.
Mijamy tez budynek oklejony kolorowymi zdjeciami. Podchodze aby zobaczyc go z bliska. Zdjecia przedstawiaja jakies hotele, restauracje, jakies nowe inwestycje pokroju domy, mosty, umocnienia rzek. Obraz wylaniajacy sie z tych zdjec jest nowoczesny, rowny, gładki i wypucowany do przesady. Odrywam oczy od zdjec. Budynek, na ktorym to wszystko wisi jest opuszczony. Wnetrza zieja pustka. Wiatr łopocze jakims niedomknietym oknem na pietrze. A moze to nie wiatr? Na tyle wsluchalam sie w ten dzwiek, ze wlaze w krowia kupe na schodach. Dlaczego powiesili te zdjecia w tym miejscu? Miejsce jak miejsce, zdjecia jak zdjecia, ale w zestawieniu tak daje po łbie kontrastem, ze naprawde mozna sie poczuc nieco nierealnie.
Zajezdzamy tez w okolice kanionu Okatse. . Skoro jestesmy juz w rejonie to zajrzymy co to za cudo, wszyscy nam o tym gadaja. Wiedzialam, ze jest to miejsce ociekajace komercha i malo sympatyczne ale nie sądzilam, ze jest az tak zle. Cala droga do tego kanionu jest sympatyczna, normalna, nic nie zapowiada naglej zmiany czającej sie za zakretem. I bach! Nagle jak spod ziemi wyrastaja hotele, parkingi i ilosc angielskich napisow jakbysmy byli w Londynie. Acz tylko w formie pisanej- w wygrzmoconym “visitor centre” obsluga ma problem zeby sklecic kilka slow obojetnie czy po angielsku czy rosyjsku. Siedzi tam kilku odętych cieci, wbitych w mundury i potrafia tylko łapą pokazac na regulamin. I odmawiaja wpuszczenia nas - z racji na kabaka. Bo w regulaminie stoi, ze dzieci ponizej wzrostu 120 cm nie wpuszczaja. Ostatni raz o takich praktykach to slyszalam, ze byly uzywane w jakis obozach koncentracyjnych. Dzieci powyzej 120 cm do roboty, ponizej - do gazu. Jakas turystka z Rosji tez nie zostaje wpuszczona, nie wiem z jakiego powodu- moze ma za krotka lewa noge? Takiego skurwysynstwa to naprawde dawno nie widzialam. Ogolnie swietnie sie podrozuje po Gruzji ale jak juz przepierdziela to z grubej rury. Robia sobie takie mega komercyjne g.. a potem nawet nie chca na nim zarobic? Widac pokazywanie wladzy i gnojenie ludzi jest wazniejsze niz kasa.. Smutne jest, ze wiele miejsc musi byc opuszczona i zniszczona aby moc je swobodnie zwiedzac… Nawet jakbym kiedys zapragnela zmienic zdanie na ten temat to rzeczywistosc bardzo szybko sprowadza mnie do pionu... Na tym etapie wscieklosc nas dusi za gardla, ale jeszcze nie wiem tego, ze jak opadna pierwsze emocje to niebawem wroce do tego miejsca i to w bardzo ciekawym stylu. Jeszcze nie wiem, ze to miejsce bedzie dla mnie wiekszym symbolem absurdu niz Anaklia. I ze czeka mnie tu niezwykla przygoda… Ale o tym w swoim czasie, za kilka dni…
Na nocleg rozbijamy sie nad rzeka o pokretnej nazwie miedzy Khidi a Matkoj. W czasie gdy wyciagamy bagaze czy stawiamy namiot, kabaczek wylazi z fotelika (po raz pierwszy tak skutecznie) i dobiera sie do chleba Troche zezarla, troche strocila i rozrzucila po skodusi. Moze teraz zalegna sie nam popielice?
Rano odkrywamy, ze spalismy pod drzewkiem granatu.
W Gvisztibi zagladam do sklepiku, nad ktorym widnieje stary napis “KOOP Chlieb”. Wnetrze tez niewiele sie zmienilo od ostatnich 30 lat. Na scianach sa podobizny roznych zwierzat przeznaczonych do konsumpcji oraz innych artykulow zywnosciowych. Wszystko wyciete z barwionego styropianu. Na miejscu nie ma pomidorow i czosnku, ktorych poszukuje. Babka łypie na mnie jakos srednio przyjaznie. “Pewnie turysci, pewnie na kanion jedziecie?”. Mowie, ze tak i nie. Faktycznie turysci, a przy kanionie juz bylismy i drugiego tak gownianego miejsca to jeszcze nie widzialam. Babce zapalaja sie ogniki w oczach- “Mysle tak samo! Robia niby atrakcje a jej glownym celem jest zgnojenie ludzi i zepsucie im dnia!”. Nadstawiam uszu… babka opowiada dalej- “Kiedys jak to powstalo to postanowilismy tam pojechac cala rodzina i spedzic tam dzien. Na miejscu bylo kilka knajpek wiec wstapilismy na obiad i piwo. I oni, ci.. (tu nastepuje ciag gruzinskich slow, ktorych nie rozumiem ale wnioskuje, ze musza byc obelzywe) ..oni nas nie wpuscili bo widzieli nas w knajpie z piwem, a swiety regulamin zabrania wstepu po spozyciu alkoholu. Nikt z ekipy sie nie zataczal, nie belkotal, nie zachowywal jak osoba, ktora naduzyla. To nie byla libacja a rodzinny obiad! Mial byc mily dzien a wyszlo.. ach, szkoda gadac… Po co porobili tam knajpy? Po co sprzedaja tam piwo? Zeby ludzi draznic? Ale co szary czlowiek moze? Nie ma sie jak zemscic na skurwielach..”. No to zesmy sie dogadaly i znalazly wspolny temat. Ciekawe ile jeszcze ludzi padlo ofiara tej “wspanialej atrakcji”, marnujac swoj czas, pieniadze i nerwy. Po czym Rita biegnie do ogrodka i mi przynosi domowe pomidory i czosnek..
Kawalek dalej zagladam na cmentarzyk. Nagrobki sa zroznicowane. Praktycznie nie ma dwoch wedlug takiego samego wzorca. Sa granitowe plyty z wyrytymi obrazkami, sa takie z metalowymi szafami, w ktorych siedza zdjecia zmarlych, takie z pustymi szafami, z krzyzami lub gwiazdami, pod dachem i za plotem. Przy jednym z grobow spotykam starszego pana. Nalewa do szklaneczki wodki, odstawia do szafy. Ze zdjecia patrzy na nas jakas kobita w chustce. Gosc chyba mnie widzi. I chyba mowi do mnie acz nie mam pewnosci, bo nie odrywa wzroku od stakanczyka. “To moja zona. Zmarla pol roku temu. Byla alkoholiczką. Ukrywalem przed nia wodke, babka w sklepie wiedziala ze nie moze jej sprzedac, sasiadow tez prosilem, zeby nie czestowali. Skubana znalazla sposob. Przychodzila tu na cmentarz i oprozniala wszystkie szklanki zostawione dla zmarlych. Ktoregos dnia, chyba tam do Gieny, przyjechala rodzina z Ameryki. Zostawili duzo jedzenia i wodki. Moja przyszla wieczorem i wypila wszystko… Juz tu zostala. Zemsta umarlych. Teraz juz ma swoja szklanke…”. Nic nie odpowiadam. Zupelnie nie wiem co mam powiedziec- “To straszne”, "tak, tak nałóg zgubil wielu ludzi" albo “ciekawa historia”? A moze “macie tu ladny cmentarzyk”. Nic nie mowie. Chyba tak lepiej. Gosc tez chyba nie wymaga ode mnie odpowiedzi. Nie odrywa wzroku od kieliszka… Cichutko sie oddalam.
Na trasie z Khoni do Tskaltubo stoi jeszcze jeden pomniczek ze zdjeciami poleglych w czasie II wojny. Ten jednak sie wyroznia. Jest to trzecie zaobserwowane przez nas w Gruzji miejsce gdzie zachowal sie wizerunek Stalina (po Gori i Cziaturze)
Kolo wioski Gvedi planujemy szukac wodospadow Kinchkha. Kiedys gdzies w necie znalezlam taki opis “jechac w strone Lentheki, za wsia Gvedi bedzie brazowy drogowskaz w lewo- wodospady 2.2 km”. Jakas droga jest, tablicy nie ma. Na dodatek zaczelo lac jak z cebra. Droga w bok nieskodusiowa. Łazic w deszczu nam sie nie chce, zwlaszcza nie bedac pewnym czy jestesmy w miejscu gdzie byc chcielismy. Pytamy na pobliskim posterunku policji o te wodospady. Ponoc sa, ale daleko stad, za góra, ktora trzeba okrazyc, bo to jest skala wiec zadna droga przez nia sie nie przeklada. Trzeba by isc z 15 km przez jakies wiszace mosty. W jeden dzien nie obrocimy tam i spowrotem. Poza tym mozna tam dojechac blizej, od wsi Zeda Kinchkha, kilkanascie km za oslawionym kanionem. Czyli bylismy tak blisko? To wracamy.. Moze kiedys tu wrocimy poszukac tych wiszacych mostow?
Leje na tyle mocno, ze w celu przewiniecia kabaka zapodajemy mix skodusi z wiata przystankowa
Gdy przejezdzamy przez przelecz to pogoda sie poprawia. Chmury pękaja, nawet gdzieniegdzie pojawiaja sie promienie slonca. Potem jeszcze kilkakrotnie nachodzi chmura i wokol zalega gesta mgla, ale deszczu juz nie ma. Mgly na horyzoncie wiruja, tworza smieszne krecace sie spirale, czasem odrywaja sie od nich male obloczki, ktore pląsaja targane wiatrem. Gory dymia jak wulkany. Ogolnie mowiac jest na co popatrzec- przedstawienie mile dla oka. Sa tu tez fajne łączki wiec zostajemy na nocleg.
Oczywiscie zwleka sie jakis pies. Jest bardzo glodny. Karmimy go chlebem i serem, ale to widac nie wystarcza bo w nocy rozbebesza nasz worek ze smieciami i wyjada zawartosc kabaczych pieluch.. Przed namiotem waruje do rana.
Skad on sie tu wzial? Wsie sa daleko- widac je gdzies tam w dolinie..
Nie wiem na jakiej wysokosci sie znajdujemy ale wieczorem zaczyna sie robic chlodno. Przydaja sie zimowe czapki. To chyba poki co najchlodniejsza noc na tym wyjezdzie. A juz tak przywyklismy do upalow!
Po zmroku rozpalamy ognisko. Przyjezdzaja znani juz policjanci z Gvedi, smiejac sie ze daleko nie ujechalismy. Gawedzimy chwile o okolicy, o zlym kanionie, o pętli swaneckiej, o uchodzcach z Tskaltubo. Probuja nas troche straszyc wilkami, ale mowia tez, ze beda nas do rana pilnowac. I faktycznie- chyba do 5 rano stoja na przeleczy blyskajac czerwono- niebieskimi swiatelkami. Smiesznie- w tym roku to juz druga przelecz gdzie spedzamy noc pod eskorta policji! Do ogniska jednak nie przychodza- mowia, ze w aucie maja cieplej.
Rano dostrzegam, ze ta gleboka dolina przed nami to ow przeklety kanion, ktory nas od pewnego czasu przesladuje. Znow nad nim jestesmy? Cos sie do nas to miejsce przylepiło!
Widac stad ow grozny balkonik, ktory zjada małe dzieci.
Wlasnie zamierzam zaczac robic sniadanie gdy na łąke przyłażą dwa byki giganty.
Wlasnie skonczylam opisywac wczorajszy dzien, noc i poranek. I cos mi palnelo do glupiego łba, ze napisalam, ze tak serio to nic ciekawego sie zdarzylo. Nie moge tego pisac bo to dziala jak jakas klątwa. Ile razy poszlo w notes, ze dzien byl przecietny, ze tak naprawde nie ma co pisac, to zawsze cos sie przypląta. Kojarze poki co trzy takie sytuacje. I potem albo przyszla sierpniowa wataha wilkow na Podlasiu, albo lokalne gowniarze po kase i chcieli podpalac namioty, albo za jeziorem zaczela jezdzic nieoswietlona ciezarowka i zapodawac seria z kałacha. Nie wazne gdzie akurat sie znajdujemy. Slowa "nic ciekawego nie bylo" dzialaja jak zaklęcie. Wiecej nie popelnie tego samego błędu. No to mamy dzis dwa byki. Chwile pozniej trzy nastepne. Byki nie tyle, ze przechodza przez łąke czy zaczynaja sie paść ale podchodza do namiotu, do skodusi, węszą i sie dziwnie gapia. Nie ma to jak dzien rozpoczac od corridy… Czegos podobnego jeszcze nigdy nie widzialam. Wiele razy np. na Ukrainie odwiedzaly nas na biwakach krowy, wlazily w namiot, wsadzaly łeb do srodka, dzwonily dzwonkami, zjadaly pranie ale byki tam sie trzymalo w zamknietych zagrodach! Widac tu maja inne zwyczaje… Jak juz wczesniej wspominalam pies rozwloczyl nasze smieci ,zjadl obierki z warzyw i wlasnie zaczynal spozywac zawartosc pieluchy kabaczej. W tym momencie podszedl jeden z bykow, tupnal, prychnac i odpedzil psisko. Po czym na spokojnie wciagnal ze smakiem cala pieluche i zaczal sie zabierac za kolejna. Ulubienia kulinarne tutejszej fauny sa dla mnie ogromnym zaskoczeniem.
Jakos tracimy ochote na dalszy wypoczynek w tym miejscu czy delektowanie sie widokami podczas sniadania. Szybko przenosimy kabaka z namiotu do skodusi. Moze to złudne poczucie, ze w otoczeniu blach jakos tak bezpieczniej. Potem pospiesznie byle gdzie upychamy ekwipunek. Okazuje sie, ze bagaznik dachowy to tylko nasz kaprys- wszystko weszlo do kabiny. Jedziemy dalej i zatrzymujemy sie na poboczu, aby wszystko normalnie poskladac i uporzadkowac. Zeby miski nie byly wewnatrz spiwora a kabacze spioszki w sloiku po ogorkach. Stad tez jest ladny widok.
Gdy konczymy sniadanie znow przychodza byki. Nie te nasze z przeleczy, inne, mniejsze, w towarzystwie krow. Nie mogli by owiec hodowac? Albo gęsi??????
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
W Khoni trafiamy na stary hotelik, ktory na tyle przypada nam do gustu, ze zostajemy tu trzy dni.
Pokoje noclegowe zajmuja polowe pierwszego pietra budynku. Naprzeciw jest chyba jakas kaplica. Drzwi opatrzone sa takowym rysunkiem. Szpary w drzwiach sa niestety na tyle male ze nie udaje sie podpatrzec co skrywaja wnetrza tajemniczego pokoju.
Na parterze jest fryzjer i jakies pomieszczenie z kaflowym piecem wygladajace na kuchnie gdzie biesiaduje kilka osob. Jedna z ogromnych sal parteru jest garazem na rowery, skutery i motorynki. Drugie pietro jest opuszczone i zruinowane, puste okna , sufity czesciowo w odpadlych kasetonach i krysztalowe zyrandole, gesto oplecione zwarta warstwa pajeczyn. Hula wiatr i spiewaja ptaki licznie majace tu gniazda. Za bialymi drzwiami zamykanymi na łancuch susza sie jakies pęki ziół.
Ślimak klatki schodowej przypomina mi przybazarowy hotel "Mze" z Tbilisi.
Hotel jest otwierany na telefon, na drzwiach wisi kartka.
Dzwonimy wiec, a chwile pozniej wpuszcza nas mily dziadek, ktory zastrzega, ze jutro go nie bedzie bo jedzie zbierac orzechy (oczywiscie potem dostajemy wielki wor orzechow, ktorych nie udalo nam sie zjesc na wyjezdzie i przemycilismy go do Polski). Oprocz nas nocuje tu rowniez jedna Gruzinka w srednim wieku. Gospodarz tlumaczy nam, ze to spokojna, porzadna kobieta, wiec nie mamy sie czego obawiac (nie wiem skad wogole takie przypuszczenie, ze moglibysmy sie bac lokatora z drugiego pokoju?) Owa babka pochodzi z Poti i jedzie do pracy do Turcji, bo w Gruzji ciezko znalezc jakas sensowna robote. Na tym etapie burze uporzadkowany swiat gospodarza, bo pytam czemu ona jedzie z Poti do Turcji przez Khoni? Facet drapie sie w glowe- "Faktycznie! Przeciez to nie po drodze! Co ona u licha tu robi?" Mnie to rowniez bardzo ciekawi i probuje kilkakrotnie nawiazac kontakt ze wspołlokatorka, ale niestety babka mowi tylko po gruzinsku- albo tak udaje! Drugiego dnia jeden z pokoi zasiedla jakis facet, ktory wieczorem przyprowadza dwie panie, ktorych profesja nie pozostawia duzych watpliwosci. Gdy spotykam go w kuchni uspokaja mnie, ze nie beda halasowac i widze w oczach prosbe "tylko nie mow przypadkiem o tym gospodarzowi".
Pokoje maja tu chyba rozne, nam sie dostal “apartament”, ktory sklada sie z dwoch pokoikow i łazienki.
Obok jest kuchnia wyposazona w rozne potrzebne sprzety np. jest spora ilosc kieliszkow i nardy.
Tu w Khoni spelnia sie jedno z moich marzen. Ile to razy z zazdroscia patrzylam na gruzinskie czy ormianskie blokowiska cale usiane powiewajacymi na wietrze ubraniami na wysokosci roznych pieter! Wszedzie tam byly poprzeciagane sznurki- do drugiego bloku, do drzewa, do slupa, do komina. Pranie łopotalo pod niebem, nabierajac zapachu slonca i wiatru zamiast kisic sie w domu lub na niewielkim ciasnym balkonie. Za oknem naszego hoteliku jest taki wlasnie sznurek na pranie z kołowrotkiem. I jest w zasiegu moich rąk! Moze to glupie, ze mam takie przyziemne marzenia i tak bardzo sie ciesze takimi pierdołami. Piore tu prawie wszystko co mamy- uzbieralo sie przez prawie poltora miesiaca rzeczy do przepierki, zwlaszcza tych grubszych, ktore ciezko prac w strumieniu i suszyc na galezi czy w skodusi- dlugie spodnie, swetry, kabacze kocyki i spiworki. W hoteliku jest na stanie rowniez duza miednica! I szczypki do przypiecia! Mega wypas! Pranie schnie w okamgnieniu, powiewajac w najbardziej naslonecznionym miejscu. Nie ma deszczu, nie ma tej wilgoci w powietrzu, ktora caly czas towarzyszyla nam w tropikalnym klimacie gruzinskiego wybrzeza. Krece sobie wiec tymi sznurkami na kolku, patrze jak pranie odjezdza ze skrzypieniem ku sloncu. I snuje kolejne , juz bardziej niedoscigle marzenia- moc tak suszyc pranie w domu, moc tak przerzucic sznur do sasiedniego bloku w Oławie, do drzewa czy latarni! Ech… juz widze miny tych sąsiadow, ktorym taki widok by zaburzyl poczucie europejskosci i staneli by na glowie aby udaremnic moje starania..
Korytarz hoteliku jest pelny kwiatow. Codziennie, nawet po zbiorze orzechow, gospodarz przychodzi z konewka i je podlewa. Widac, ze kazda roslinke otacza ogromna miloscia, momentami wrecz wydaje mi sie, ze z nimi rozmawia.
Pewnym minusem hoteliku jest dosc wczesna pobudka- kolo 6 zaczynaja wydzierac sie koguty. Jest tu ich w najblizszej okolicy chyba kilkanascie sztuk i kazdy chce przekrzyczec rywala i udowodnic , ze on rzadzi na dzielnicy. Ja i toperz jakos jeszcze bysmy sobie dali z tym rade, zatkali uszy stoperami i spali dalej. Ale kabakowi nie wsadzimy jeszcze stoperow. Jest jasno, koguty pieja,wiec kabak tez rozpoczyna dzien. Wiec oprocz kogutow mamy jeszcze kazdego poranka tupoty w lozeczku i szuranie zabawkami, a to stopery juz nie zawsze skutecznie chca tlumic.
Zaraz obok hoteliku jest knajpa. Wewnatrz jest kilka pokoikow za zaslonkami, w kazdym biesiaduje jakas wesola ekipa. My siadamy na zewnatrz i pozeramy jedne z najlepszych chinkali podczas naszych gruzinskich wyjazdow. Do tego serwuja domowe wino w dzbanach.
W malej piekarni nabywam nasz ulubiony uszasty chleb. Jest sprzedawany w postaci prosto z pieca, na tyle goracej, ze podaja go na kartoniku- zeby sie nie poparzyc!
W miasteczku mozna znalezc kilka plaskorzezb, pomnikow i napisow z minionej epoki.
Ktoregos poranka idac po cos do skodusi prawie dostaje zawalu. Gdy otwieram drzwi cos wyskakuje na mnie spod dachowego bagaznika. Z łopotem skrzydel i donosnym gdakaniem. Miedzy bagaznik a dach nawłazily kury. Chyba trzy sztuki. Nie wiem czy sie tu grzały czy wlasnie przeciwnie, szukaly schronienia w cieniu. Napewno teraz sie przestraszyly, ze ktos im zaburzyl wypoczynek w tym zacisznym miejscu. Obrazone uciekaja za sasiadni budynek.
Bloki w Khoni maja ciekawie podrzezbiane boczne sciany. By sie wydawalo, ze wielkoplytowe budownictwo jest calkowicie pozbawione jakichkolwiek zdobien - a tu prosze, komus sie chcialo!
Chyba Khoni jest moim drugim ulubionym miastem w Gruzji. Przez te kilka dni jest nam niezmiernie milo wracac tu po roznych wycieczkach. Znow osiedlac sie w zapomnianym hoteliku, wieszac pranie na skrzypiacym sznurku, odwiedzac knajpe nieopodal i o swicie wyklinac na koguty. Sa czasem takie miejsca, ktore jakos szczegolnie przypadna czlowiekowi do serca, w ktorych czuje sie jakos tak bezpiecznie, swojsko, jakos tak u siebie i na wlasciwym miejscu. Khoni jest wlasnie jednym z tych miejsc. Gdy stad w koncu odjezdzamy to robi mi sie jakos strasznie smutno. Czy jeszcze kiedys tu wroce? A gdy nawet tak- to czy czasoprzestrzen bedzie wciaz taka sama jak w upalne lipcowe dni roku 2016?
cdn
Pokoje noclegowe zajmuja polowe pierwszego pietra budynku. Naprzeciw jest chyba jakas kaplica. Drzwi opatrzone sa takowym rysunkiem. Szpary w drzwiach sa niestety na tyle male ze nie udaje sie podpatrzec co skrywaja wnetrza tajemniczego pokoju.
Na parterze jest fryzjer i jakies pomieszczenie z kaflowym piecem wygladajace na kuchnie gdzie biesiaduje kilka osob. Jedna z ogromnych sal parteru jest garazem na rowery, skutery i motorynki. Drugie pietro jest opuszczone i zruinowane, puste okna , sufity czesciowo w odpadlych kasetonach i krysztalowe zyrandole, gesto oplecione zwarta warstwa pajeczyn. Hula wiatr i spiewaja ptaki licznie majace tu gniazda. Za bialymi drzwiami zamykanymi na łancuch susza sie jakies pęki ziół.
Ślimak klatki schodowej przypomina mi przybazarowy hotel "Mze" z Tbilisi.
Hotel jest otwierany na telefon, na drzwiach wisi kartka.
Dzwonimy wiec, a chwile pozniej wpuszcza nas mily dziadek, ktory zastrzega, ze jutro go nie bedzie bo jedzie zbierac orzechy (oczywiscie potem dostajemy wielki wor orzechow, ktorych nie udalo nam sie zjesc na wyjezdzie i przemycilismy go do Polski). Oprocz nas nocuje tu rowniez jedna Gruzinka w srednim wieku. Gospodarz tlumaczy nam, ze to spokojna, porzadna kobieta, wiec nie mamy sie czego obawiac (nie wiem skad wogole takie przypuszczenie, ze moglibysmy sie bac lokatora z drugiego pokoju?) Owa babka pochodzi z Poti i jedzie do pracy do Turcji, bo w Gruzji ciezko znalezc jakas sensowna robote. Na tym etapie burze uporzadkowany swiat gospodarza, bo pytam czemu ona jedzie z Poti do Turcji przez Khoni? Facet drapie sie w glowe- "Faktycznie! Przeciez to nie po drodze! Co ona u licha tu robi?" Mnie to rowniez bardzo ciekawi i probuje kilkakrotnie nawiazac kontakt ze wspołlokatorka, ale niestety babka mowi tylko po gruzinsku- albo tak udaje! Drugiego dnia jeden z pokoi zasiedla jakis facet, ktory wieczorem przyprowadza dwie panie, ktorych profesja nie pozostawia duzych watpliwosci. Gdy spotykam go w kuchni uspokaja mnie, ze nie beda halasowac i widze w oczach prosbe "tylko nie mow przypadkiem o tym gospodarzowi".
Pokoje maja tu chyba rozne, nam sie dostal “apartament”, ktory sklada sie z dwoch pokoikow i łazienki.
Obok jest kuchnia wyposazona w rozne potrzebne sprzety np. jest spora ilosc kieliszkow i nardy.
Tu w Khoni spelnia sie jedno z moich marzen. Ile to razy z zazdroscia patrzylam na gruzinskie czy ormianskie blokowiska cale usiane powiewajacymi na wietrze ubraniami na wysokosci roznych pieter! Wszedzie tam byly poprzeciagane sznurki- do drugiego bloku, do drzewa, do slupa, do komina. Pranie łopotalo pod niebem, nabierajac zapachu slonca i wiatru zamiast kisic sie w domu lub na niewielkim ciasnym balkonie. Za oknem naszego hoteliku jest taki wlasnie sznurek na pranie z kołowrotkiem. I jest w zasiegu moich rąk! Moze to glupie, ze mam takie przyziemne marzenia i tak bardzo sie ciesze takimi pierdołami. Piore tu prawie wszystko co mamy- uzbieralo sie przez prawie poltora miesiaca rzeczy do przepierki, zwlaszcza tych grubszych, ktore ciezko prac w strumieniu i suszyc na galezi czy w skodusi- dlugie spodnie, swetry, kabacze kocyki i spiworki. W hoteliku jest na stanie rowniez duza miednica! I szczypki do przypiecia! Mega wypas! Pranie schnie w okamgnieniu, powiewajac w najbardziej naslonecznionym miejscu. Nie ma deszczu, nie ma tej wilgoci w powietrzu, ktora caly czas towarzyszyla nam w tropikalnym klimacie gruzinskiego wybrzeza. Krece sobie wiec tymi sznurkami na kolku, patrze jak pranie odjezdza ze skrzypieniem ku sloncu. I snuje kolejne , juz bardziej niedoscigle marzenia- moc tak suszyc pranie w domu, moc tak przerzucic sznur do sasiedniego bloku w Oławie, do drzewa czy latarni! Ech… juz widze miny tych sąsiadow, ktorym taki widok by zaburzyl poczucie europejskosci i staneli by na glowie aby udaremnic moje starania..
Korytarz hoteliku jest pelny kwiatow. Codziennie, nawet po zbiorze orzechow, gospodarz przychodzi z konewka i je podlewa. Widac, ze kazda roslinke otacza ogromna miloscia, momentami wrecz wydaje mi sie, ze z nimi rozmawia.
Pewnym minusem hoteliku jest dosc wczesna pobudka- kolo 6 zaczynaja wydzierac sie koguty. Jest tu ich w najblizszej okolicy chyba kilkanascie sztuk i kazdy chce przekrzyczec rywala i udowodnic , ze on rzadzi na dzielnicy. Ja i toperz jakos jeszcze bysmy sobie dali z tym rade, zatkali uszy stoperami i spali dalej. Ale kabakowi nie wsadzimy jeszcze stoperow. Jest jasno, koguty pieja,wiec kabak tez rozpoczyna dzien. Wiec oprocz kogutow mamy jeszcze kazdego poranka tupoty w lozeczku i szuranie zabawkami, a to stopery juz nie zawsze skutecznie chca tlumic.
Zaraz obok hoteliku jest knajpa. Wewnatrz jest kilka pokoikow za zaslonkami, w kazdym biesiaduje jakas wesola ekipa. My siadamy na zewnatrz i pozeramy jedne z najlepszych chinkali podczas naszych gruzinskich wyjazdow. Do tego serwuja domowe wino w dzbanach.
W malej piekarni nabywam nasz ulubiony uszasty chleb. Jest sprzedawany w postaci prosto z pieca, na tyle goracej, ze podaja go na kartoniku- zeby sie nie poparzyc!
W miasteczku mozna znalezc kilka plaskorzezb, pomnikow i napisow z minionej epoki.
Ktoregos poranka idac po cos do skodusi prawie dostaje zawalu. Gdy otwieram drzwi cos wyskakuje na mnie spod dachowego bagaznika. Z łopotem skrzydel i donosnym gdakaniem. Miedzy bagaznik a dach nawłazily kury. Chyba trzy sztuki. Nie wiem czy sie tu grzały czy wlasnie przeciwnie, szukaly schronienia w cieniu. Napewno teraz sie przestraszyly, ze ktos im zaburzyl wypoczynek w tym zacisznym miejscu. Obrazone uciekaja za sasiadni budynek.
Bloki w Khoni maja ciekawie podrzezbiane boczne sciany. By sie wydawalo, ze wielkoplytowe budownictwo jest calkowicie pozbawione jakichkolwiek zdobien - a tu prosze, komus sie chcialo!
Chyba Khoni jest moim drugim ulubionym miastem w Gruzji. Przez te kilka dni jest nam niezmiernie milo wracac tu po roznych wycieczkach. Znow osiedlac sie w zapomnianym hoteliku, wieszac pranie na skrzypiacym sznurku, odwiedzac knajpe nieopodal i o swicie wyklinac na koguty. Sa czasem takie miejsca, ktore jakos szczegolnie przypadna czlowiekowi do serca, w ktorych czuje sie jakos tak bezpiecznie, swojsko, jakos tak u siebie i na wlasciwym miejscu. Khoni jest wlasnie jednym z tych miejsc. Gdy stad w koncu odjezdzamy to robi mi sie jakos strasznie smutno. Czy jeszcze kiedys tu wroce? A gdy nawet tak- to czy czasoprzestrzen bedzie wciaz taka sama jak w upalne lipcowe dni roku 2016?
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Dzis drugie podejscie do wodospadow Kinchka. Jedziemy ich szukac tam gdzie polecal to zrobic policjant z Gvedi. Faktycznie wszystko sie zgadza- najpierw asfalt sie konczy i przechodzi w plytowke. Ostatni odcinek drogi jest wysypany tluczniem i nadaje sie tylko dla pieszych i terenowek.
Zagaduje nas grupka miejscowych biesiadujacych pod drzewem i zaprasza na domasznie wino. Toperz przeklina bycie kierowca a ja przytulam hurtowo oba kubeczki Ekipe tworzy dwoch Georgijow, 85 letni dziarski staruszek i dwojka dzieci- Tekla i Nikołaj. Probuja nas tez zaprosic na pieczenie szaszlyka, ktore bedzie “pozniej” ale nikt nie wie kiedy. Poki co mamy wrazenie, ze nasz szaszlyk jeszcze zyje Chlopaki opowiadaja rozne niesamowite rzeczy o imprezach wsrod pobliskich skal. Dzieciaki probuja nas namowic na wypuszczenie kabaka z nosidla bo chca z nia pograc w berka. Biedne kabaczę by zapewne ciagle przegrywalo
Czesc wodospadow wpada do szczeliny miedzy bialymi skalami. Jest to dosyc popularne miejsce kapielowe. Wodospad ma niezla moc uderzeniowa. Na poczatku prawie zbija mnie z nog, a potem zrywa mi z reki koraliki i unosi w nieznanym kierunku. Jako ze zapomnialam stroju kapielowego to plywam w koszulce toperza, w ktorej wygladam jak w sukience. Ludzi troche sie kreci a kapiele na waleta chyba w Gruzji nie sa w modzie. Toperz decyduje sie wlesc z glowa pod glowny strumien wody. Takie wypasne "bicze wodne" to chyba w zadnym SPA nie przewiduja! Miejsce przypomina mi troche Błędne Skaly- w czasie duzej powodzi
Kawalek dalej sa ogromne skaly z ktorych spadaja trzy wielkie wodospady. Teraz ponoc jest sucho wiec nie wyglada to az tak efektownie jak powinno. Miejscowi sie zarzekaja ze najlepiej to miejsce odwiedzac wiosna - to wtedy robi mega wrazenie. Mnie i tak sie podoba. W spadajacej wodzie zalamuje sie slonce, tworzy sie tecza i dziwne pelgajace promienie.
Pod wodospady idziemy skalistym korytem czesciowo dzis wyschlego strumienia. Smieszne te skaly- takie rowne jak stol, idzie sie jak po asfalcie! Wokol pionowe skaly.
Co chwile przerwa na pluskanie nozkami.
Na brzegach jest pelno biesiadek, grilow i miejsc ogniskowych. Na jednej z nich imprezuje grupa dziennikarek z Kutaisi, ktore skonczyly jakis projekt i go wlasnie swietuja. Zapraszaja nas do stolu, czestujac jadlem i napojem oraz raczą opowiesciami o swojej pracy. Po raz pierwszy jestesmy w tych okolicach na takiej imprezie gdzie to toperz jest rodzynkiem. Nietypowa chyba sprawa- zwykle biesiadki w 90% zasiedlaja faceci! Kabak krąży z rak do rak. Wszyscy podkreslaja, ze Maja to gruzinskie imie. Chyba nie spotkalismy osoby, ktora by w ten sposob nie skomentowala imienia naszej coreczki.
Mijamy tez grupke okolo 10 chlopakow, z ktorych wszyscy maja podobne tatuaze. To znaczy grafika, forma, kolory rozne ale wszystkie zawieraja ten sam symbol. Nie wiem kim jest ta ekipa ale na wszelki wypadek schodzimy im z drogi. Zdjecie tez robie z biodra, bo jakos nie mam odwagi celowac im obiektywem w twarze. Z zaslyszanych rozmow raczej miejscowi, po gruzinsku bulgotali.
Kozy rasa naskalna
Prawie pod same wodospady podchodza domy wiejskich przysiolkow
Wszyscy spotykani ludzie wypytuja czy bylismy juz w pobliskim kanionie, ze tam pieknie i zebysmy sie koniecznie wybrali. Toperz wiec mnie tez zaczyna namawiac- skoro juz tu jestesmy tak blisko, idz zobacz co to za cudo. Nie jestem przekonana ale w koncu ide. Cos jednak nie pozwala mi kupic biletu w kasie, wszystko sie we mnie burzy przed dofinansowaniem miejsca gdzie nas tak potraktowali. Widac mam paskudna i msciwa nature (dla przypomnienia nie pozwolili nam wejsc z kabakiem z racji jej niskiego wzrostu). Wbijam bez biletu. Mogli sprzedac trzy bilety. Nie chcieli handlowac- ich sprawa- beda mieli g… Betonowy chodnik wchodzi w robaczywy lasek.
“Kanion 2100m”. Cooo?? Tyle sie idzie? No trudno.. Najwyzej jak mnie nie wpuszcza to sobie popatrze z daleka, moze cos bedzie widac. Chodnik wije sie wzdluz trasy oznaczonej powbijanymi numerkami. Droga schodzi mocno w dol do terenu otoczonego plotem. Przy furtce kontrola biletow, mysz sie nie przeslizgnie. Trudno. Przez plot tez widac. Robie wiec zdjecie kladki zza zasieku i juz planuje odwrot gdy slysze ze ktos mnie wola. Podchodzi do mnie mlody chlopak z kolorowymi fantazyjnymi tatuazami pokrywajacymi spora czesc ciala. “Co dziewuszka? Chcialabys wejsc a nie masz biletu?”- “No nie mam”- “To ja ci sprzedam bilet, taniej, zaoszczedzisz, tylko 4 lari u mnie”. Mowie mu, ze tu nie o kase i oszczednosc chodzi tylko o zasady. Ze tego miejsca nie bede finansowac i tlumacze dlaczego. Wowa, bo tak przedstawia sie chlopak, usmiecha sie: “Bez obawy. Cala kasa pojdzie dla mnie- na wóde, prochy i kobiety. A tak wogole to przyjedz tu autem. Tam na dole jest szlaban, ale stoi tam moj czlowiek, dasz lari, powiesz ze od Wowy to wam otworzy. Dasz 10 lari to wejdziecie z dzieckiem, psem, z krowa jak bedzie trzeba! Acz z krowa drozej bedzie.” Przygladam sie drodze. Same terenowki tu stoja. Chyba oszczedze skodusi zmagania sie z ta nawierzchnia. Mowie mu wiec, ze mamy osobowke i moze lepiej zwiedze juz sama. Wowa przyglada mi sie baczniej- “Z Polski jestes, nie? A auto to skoda felicja? Ta zielona,z flaga i naklejkami? Widzialem was w Khoni. A tak wogole co was do Gruzji sprowadza? Jakies interesy robicie? A moze z telewizji jestescie?”. Mowie Wowie, ze my turysci, ze zwiedzamy, ze gory, zabytki, ladne miejsca. “Aaaaa, rozumiem. Ale jakbys ksiazke kiedys pisala to wspomnij o mnie. W wielu sprawach pomoge. Tak wogole to moja rodzina pochodzi z Osetii Polnocnej ale tu robimy interesy. Tu lepiej. Wiele spraw pomoge zalatwic. Albo moj ojciec”. Pytam go wiec czy zalatwi nam wjazd do Abchazji. Ponoc autem na polskich blachach nie mozna. Ale z protekcja… Wowa usmiecha sie szeroko.. :”A co? W gory chcecie jechac, małpoludow szukac?”. Mowie, ze i małpoludy moga byc jesli to tam miejscowy folklor. Wowa jednak rozklada rece.. “Abchaskie malpoludy, tropienie yeti i organizowanie brydza u Putina to nie moja liga. Ja tu , w rejonie, drobne sprawy...". Tak sobie milo gawedzimy i zartujemy Pytam go czemu sporo ludzi mowiac o Abchazji porusza zaraz ten temat małpoludow. Wowa twierdzi, ze ponoc takie sa miejscowe legendy. Niektorzy mowia, ze w czasie wojny w latach 90 tych takowe zwialy z hodowli doswiadczalnej w Suchumi, gdzie za ZSRR probowano “wyprodukowac” idealnego zolnierza, krzyzujac malpe z czlowiekiem. “Ale to nie tak- tlumaczy Wowa- sa podania ze malpoludy spotykano na abchaskim Kaukazie juz w XVIII wieku. Ludzie zatrudniali je jako pomoc w gospodarstwie bo byly silne. Takie legendy tam maja...”. Skoro na abchaskie wojaze Wowa za malo wplywowy to pozostajemy przy kanionie. Dostaje bilet z obrazkiem przedstawiajacym zdjecie z wawozu. Straznik na bramie cos pokazuje, ze brakuje jakies kawalka i mam wrocic do kasy. Mowie, zeby Wowy pytal a nie mnie, skad ja mam wiedziec jak bilet ma wygladac. Gosc łypnal okiem malo przyjaznie, ale brame bez slowa otworzyl. Chwile pozniej dogonil mnie drugi mundurowy i wreczyl mi butelke wody mineralnej- “to podarek”. O co tu k… chodzi??? Jakas ukryta kamera a ja przez przypadek znalazlam sie na planie filmowym? Ide dalej zobaczyc to miejsce ktore pozera male dzieci. Kladki nie bujaja sie, nawet nie skrzypia, maja wysoka barierke, a nieraz i siatke od gory. Prezentuja soba taki poziom bezpieczenstwa jak statystyczny mostek albo klatka schodowa. Wawoz jest gleboki i olesiony. Gdzies mignie kawalek skalki albo rzeki w dole.
Widac stad nasze miejsce noclegu na “byczej przeleczy" (łąka z lewej strony zdjecia)
Wiekszosc trasy idzie przy zarosnietej scianie skalnej. Mijam dwie rodziny z malymi dziecmi. Jedną z nich zagaduje- “Bilety kupiliscie u Wowy”- “No przeciez nie w kasie”- pada odpowiedz. Wiec Wowa minimum z 50 lari dzis przytulil. Nagle koniec trasy. Znow wracamy do robaczywego parku. Ze co? Ze to juz koniec? Niesamowite ile w dzisiejszych czasach znaczy reklama. Wszyscy powtarzaja jak mantre kanion kanion kanion mmmmm kanion! Turysci - to do kanionu, tam pieknie, tam trzeba zobaczyc bo tam zrobione dla turystow. Podczas gdy pare km dalej jest miejsce o niebo bardziej atrakcyjne, patrzac zupelnie obiektywnie na walory przyrodniczo-widokowe. Juz odkladajac na bok takie aspekty jak wolnosc formy wypoczynku, koszty i brak nerwow. Ale moze dobrze ze sa takie miejsca, ktore kanalizuja ruch turystyczny? moze wlasnie dzieki nim gdzie indziej jest swiety spokoj? Czy zaluje, ze poszlam do kanionu? W zadnym razie. Pod wzgledem przyrodniczo- eksploracyjnym nie prezentuje zbyt wiele. Ale kwestia spoleczno-socjologiczna byla nader ciekawa Jak widac kazde miejsce ma jakies swoje mocne strony. To byly dobrze zainwestowane 4 lari
cdn
Zagaduje nas grupka miejscowych biesiadujacych pod drzewem i zaprasza na domasznie wino. Toperz przeklina bycie kierowca a ja przytulam hurtowo oba kubeczki Ekipe tworzy dwoch Georgijow, 85 letni dziarski staruszek i dwojka dzieci- Tekla i Nikołaj. Probuja nas tez zaprosic na pieczenie szaszlyka, ktore bedzie “pozniej” ale nikt nie wie kiedy. Poki co mamy wrazenie, ze nasz szaszlyk jeszcze zyje Chlopaki opowiadaja rozne niesamowite rzeczy o imprezach wsrod pobliskich skal. Dzieciaki probuja nas namowic na wypuszczenie kabaka z nosidla bo chca z nia pograc w berka. Biedne kabaczę by zapewne ciagle przegrywalo
Czesc wodospadow wpada do szczeliny miedzy bialymi skalami. Jest to dosyc popularne miejsce kapielowe. Wodospad ma niezla moc uderzeniowa. Na poczatku prawie zbija mnie z nog, a potem zrywa mi z reki koraliki i unosi w nieznanym kierunku. Jako ze zapomnialam stroju kapielowego to plywam w koszulce toperza, w ktorej wygladam jak w sukience. Ludzi troche sie kreci a kapiele na waleta chyba w Gruzji nie sa w modzie. Toperz decyduje sie wlesc z glowa pod glowny strumien wody. Takie wypasne "bicze wodne" to chyba w zadnym SPA nie przewiduja! Miejsce przypomina mi troche Błędne Skaly- w czasie duzej powodzi
Kawalek dalej sa ogromne skaly z ktorych spadaja trzy wielkie wodospady. Teraz ponoc jest sucho wiec nie wyglada to az tak efektownie jak powinno. Miejscowi sie zarzekaja ze najlepiej to miejsce odwiedzac wiosna - to wtedy robi mega wrazenie. Mnie i tak sie podoba. W spadajacej wodzie zalamuje sie slonce, tworzy sie tecza i dziwne pelgajace promienie.
Pod wodospady idziemy skalistym korytem czesciowo dzis wyschlego strumienia. Smieszne te skaly- takie rowne jak stol, idzie sie jak po asfalcie! Wokol pionowe skaly.
Co chwile przerwa na pluskanie nozkami.
Na brzegach jest pelno biesiadek, grilow i miejsc ogniskowych. Na jednej z nich imprezuje grupa dziennikarek z Kutaisi, ktore skonczyly jakis projekt i go wlasnie swietuja. Zapraszaja nas do stolu, czestujac jadlem i napojem oraz raczą opowiesciami o swojej pracy. Po raz pierwszy jestesmy w tych okolicach na takiej imprezie gdzie to toperz jest rodzynkiem. Nietypowa chyba sprawa- zwykle biesiadki w 90% zasiedlaja faceci! Kabak krąży z rak do rak. Wszyscy podkreslaja, ze Maja to gruzinskie imie. Chyba nie spotkalismy osoby, ktora by w ten sposob nie skomentowala imienia naszej coreczki.
Mijamy tez grupke okolo 10 chlopakow, z ktorych wszyscy maja podobne tatuaze. To znaczy grafika, forma, kolory rozne ale wszystkie zawieraja ten sam symbol. Nie wiem kim jest ta ekipa ale na wszelki wypadek schodzimy im z drogi. Zdjecie tez robie z biodra, bo jakos nie mam odwagi celowac im obiektywem w twarze. Z zaslyszanych rozmow raczej miejscowi, po gruzinsku bulgotali.
Kozy rasa naskalna
Prawie pod same wodospady podchodza domy wiejskich przysiolkow
Wszyscy spotykani ludzie wypytuja czy bylismy juz w pobliskim kanionie, ze tam pieknie i zebysmy sie koniecznie wybrali. Toperz wiec mnie tez zaczyna namawiac- skoro juz tu jestesmy tak blisko, idz zobacz co to za cudo. Nie jestem przekonana ale w koncu ide. Cos jednak nie pozwala mi kupic biletu w kasie, wszystko sie we mnie burzy przed dofinansowaniem miejsca gdzie nas tak potraktowali. Widac mam paskudna i msciwa nature (dla przypomnienia nie pozwolili nam wejsc z kabakiem z racji jej niskiego wzrostu). Wbijam bez biletu. Mogli sprzedac trzy bilety. Nie chcieli handlowac- ich sprawa- beda mieli g… Betonowy chodnik wchodzi w robaczywy lasek.
“Kanion 2100m”. Cooo?? Tyle sie idzie? No trudno.. Najwyzej jak mnie nie wpuszcza to sobie popatrze z daleka, moze cos bedzie widac. Chodnik wije sie wzdluz trasy oznaczonej powbijanymi numerkami. Droga schodzi mocno w dol do terenu otoczonego plotem. Przy furtce kontrola biletow, mysz sie nie przeslizgnie. Trudno. Przez plot tez widac. Robie wiec zdjecie kladki zza zasieku i juz planuje odwrot gdy slysze ze ktos mnie wola. Podchodzi do mnie mlody chlopak z kolorowymi fantazyjnymi tatuazami pokrywajacymi spora czesc ciala. “Co dziewuszka? Chcialabys wejsc a nie masz biletu?”- “No nie mam”- “To ja ci sprzedam bilet, taniej, zaoszczedzisz, tylko 4 lari u mnie”. Mowie mu, ze tu nie o kase i oszczednosc chodzi tylko o zasady. Ze tego miejsca nie bede finansowac i tlumacze dlaczego. Wowa, bo tak przedstawia sie chlopak, usmiecha sie: “Bez obawy. Cala kasa pojdzie dla mnie- na wóde, prochy i kobiety. A tak wogole to przyjedz tu autem. Tam na dole jest szlaban, ale stoi tam moj czlowiek, dasz lari, powiesz ze od Wowy to wam otworzy. Dasz 10 lari to wejdziecie z dzieckiem, psem, z krowa jak bedzie trzeba! Acz z krowa drozej bedzie.” Przygladam sie drodze. Same terenowki tu stoja. Chyba oszczedze skodusi zmagania sie z ta nawierzchnia. Mowie mu wiec, ze mamy osobowke i moze lepiej zwiedze juz sama. Wowa przyglada mi sie baczniej- “Z Polski jestes, nie? A auto to skoda felicja? Ta zielona,z flaga i naklejkami? Widzialem was w Khoni. A tak wogole co was do Gruzji sprowadza? Jakies interesy robicie? A moze z telewizji jestescie?”. Mowie Wowie, ze my turysci, ze zwiedzamy, ze gory, zabytki, ladne miejsca. “Aaaaa, rozumiem. Ale jakbys ksiazke kiedys pisala to wspomnij o mnie. W wielu sprawach pomoge. Tak wogole to moja rodzina pochodzi z Osetii Polnocnej ale tu robimy interesy. Tu lepiej. Wiele spraw pomoge zalatwic. Albo moj ojciec”. Pytam go wiec czy zalatwi nam wjazd do Abchazji. Ponoc autem na polskich blachach nie mozna. Ale z protekcja… Wowa usmiecha sie szeroko.. :”A co? W gory chcecie jechac, małpoludow szukac?”. Mowie, ze i małpoludy moga byc jesli to tam miejscowy folklor. Wowa jednak rozklada rece.. “Abchaskie malpoludy, tropienie yeti i organizowanie brydza u Putina to nie moja liga. Ja tu , w rejonie, drobne sprawy...". Tak sobie milo gawedzimy i zartujemy Pytam go czemu sporo ludzi mowiac o Abchazji porusza zaraz ten temat małpoludow. Wowa twierdzi, ze ponoc takie sa miejscowe legendy. Niektorzy mowia, ze w czasie wojny w latach 90 tych takowe zwialy z hodowli doswiadczalnej w Suchumi, gdzie za ZSRR probowano “wyprodukowac” idealnego zolnierza, krzyzujac malpe z czlowiekiem. “Ale to nie tak- tlumaczy Wowa- sa podania ze malpoludy spotykano na abchaskim Kaukazie juz w XVIII wieku. Ludzie zatrudniali je jako pomoc w gospodarstwie bo byly silne. Takie legendy tam maja...”. Skoro na abchaskie wojaze Wowa za malo wplywowy to pozostajemy przy kanionie. Dostaje bilet z obrazkiem przedstawiajacym zdjecie z wawozu. Straznik na bramie cos pokazuje, ze brakuje jakies kawalka i mam wrocic do kasy. Mowie, zeby Wowy pytal a nie mnie, skad ja mam wiedziec jak bilet ma wygladac. Gosc łypnal okiem malo przyjaznie, ale brame bez slowa otworzyl. Chwile pozniej dogonil mnie drugi mundurowy i wreczyl mi butelke wody mineralnej- “to podarek”. O co tu k… chodzi??? Jakas ukryta kamera a ja przez przypadek znalazlam sie na planie filmowym? Ide dalej zobaczyc to miejsce ktore pozera male dzieci. Kladki nie bujaja sie, nawet nie skrzypia, maja wysoka barierke, a nieraz i siatke od gory. Prezentuja soba taki poziom bezpieczenstwa jak statystyczny mostek albo klatka schodowa. Wawoz jest gleboki i olesiony. Gdzies mignie kawalek skalki albo rzeki w dole.
Widac stad nasze miejsce noclegu na “byczej przeleczy" (łąka z lewej strony zdjecia)
Wiekszosc trasy idzie przy zarosnietej scianie skalnej. Mijam dwie rodziny z malymi dziecmi. Jedną z nich zagaduje- “Bilety kupiliscie u Wowy”- “No przeciez nie w kasie”- pada odpowiedz. Wiec Wowa minimum z 50 lari dzis przytulil. Nagle koniec trasy. Znow wracamy do robaczywego parku. Ze co? Ze to juz koniec? Niesamowite ile w dzisiejszych czasach znaczy reklama. Wszyscy powtarzaja jak mantre kanion kanion kanion mmmmm kanion! Turysci - to do kanionu, tam pieknie, tam trzeba zobaczyc bo tam zrobione dla turystow. Podczas gdy pare km dalej jest miejsce o niebo bardziej atrakcyjne, patrzac zupelnie obiektywnie na walory przyrodniczo-widokowe. Juz odkladajac na bok takie aspekty jak wolnosc formy wypoczynku, koszty i brak nerwow. Ale moze dobrze ze sa takie miejsca, ktore kanalizuja ruch turystyczny? moze wlasnie dzieki nim gdzie indziej jest swiety spokoj? Czy zaluje, ze poszlam do kanionu? W zadnym razie. Pod wzgledem przyrodniczo- eksploracyjnym nie prezentuje zbyt wiele. Ale kwestia spoleczno-socjologiczna byla nader ciekawa Jak widac kazde miejsce ma jakies swoje mocne strony. To byly dobrze zainwestowane 4 lari
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Dzis jedziemy do Tskaltubo gdzie chcemy sie spotkac z Kahą, na ktorego wpadlismy na dziwnych plazach kolo Poti. Jako ze nie mozemy sie do niego dodzwonic to sami zwiedzamy miasteczko. Nad jeziorem znajdujemy dawne sanatorium o wygladzie palacu, ktore obecnie jest opuszczone.
Na scianach i sufitach zachowalo sie sporo ozdobnej sztukaterii, kolumn, kasetonow..
Okragla dziura w podlodze glownego holu przypomina mi troche palac w Tomaszowie Boleslawieckim na Dolnym Slasku. I z wygladu i panuje tu podobny zapach jak tam. Zapach dosc nietypowy w wilgotnych nieuzywnych murach - bo zapach wanilii.
Tskaltubo:
Tomaszów:
Inne, nieczynne sanatoria sa czesciowo uzywane. Kilka razy podchodze do rzekomo opuszczonego budynku i cofam sie szybko, bo sie okazuje, ze wlasnie komus wlazlam do mieszkania. Takich prawie opuszczonych budynkow jest w miescie kilkanascie. Pustostany glownie zasiedlaja uchodzcy z Abchazji. Mieszkaja tu juz ponad 20 lat a ich pobyt wciaz sprawia wrazenie tymczasowosci.
Na przedmiesciach znajduja sie dwa sanatoria molochy. Obecnie zasiedlone sa glownie wyzsze pietra. Dolne zieja pustka a wiatr hula po wypatroszonych pomieszczeniach. Mija mnie jakas kobieta. Widzi, ze fotografuje budynki. Odruchowo chowam aparat i chyba mam glupia mine. Babka sama zaczyna mowic: “Tak sie konczy gdy wiejskich od pokolen ludzi osiedli sie w miescie. Tak sie konczy jak oderwie sie ludzi od ich ziemi. Czlowiek bez ziemi nie istnieje, nie zyje tylko wegetuje. Tam mielismy domki, ogrodki, zylismy skromnie ale u siebie i mielismy co jesc. Pytam dlaczego tutaj nie sprobuja sobie zalozyc ogrodkow- tyle ziemi wokol budynkow lezy odlogiem. Wiele razy np. na Ukrainie widzialam miedzy blokami okopane grzadki, zagony kartoszki. Babka twierdzi, ze “to nie nasza ziemia”. Ma tez wielki zal do gruzinskich wladz, ze postapili niesprawiedliwie, bo uchodzcom z Osetii zbudowali osiedla domkow z ogrodkami, wychodkami, studniami. A tu dostali ogolocone ruiny i kazali sobie radzic samym. Chce cos jeszcze jej powiedziec ale ona bierze siatki i znika. Bez “do widzenia” jakby rozplynela sie w powietrzu. Nawet nie wiem w ktora strone odeszla.. Pstrykam jeszcze pare fotek. Z jednego z budynkow rozlega sie warkot jakby silnika odrzutowego. Blok jednak nie odlatuje. Warkot troche cichnie, mechanizm rozpoczyna ciagla monotonna prace. Ciekawe czy zdarzyl sie jakis przypadek czlowieka z Abchazji, ktory za Sajuza przyjezdzal tu na wypoczynek do tego kurortu, a potem przyjechal tu na stale zamieszkac?
Odwiedzam tez sklep. Wdaje sie tam w pogawedke ze sprzedawczynia. Niestety nie ma tu w miescie otwartych cieplych zrodel, w ktorych by sie ludzie pluskali, na jakie to miejsce po cichu liczylam. Tutejsze wody maja zastosowanie lecznicze i przyjezdza sie na specjalne kuracje z przepisu lekarza. Zabiegi pomagaja na bole kosci i stawow. Potem rozmowa znow schodzi na uchodzcow. Mimo uplywu 25 lat wciaz sie ich okresla tym slowem. Nadal jest dziwny podzial na “my” i “oni”. Jakos nie umiem tego zrozumiec, przeciez to ten sam narod, ten sam jezyk, chyba te same tradycje i zwyczaje. Uchodzcami jest nazywane tez pokolenie doroslych ludzi ktorzy urodzili sie juz w wolnej Gruzji na terenie miasta Tskaltubo. Sprzedawczyni jednak twardo stoi przy swoim zdaniu. Twierdzi ze zasadnicza roznica polega na tym, ze wielu przyjezdnych i ich dzieci nigdy sie nie pogodzilo z wygnaniem i zmiana miejsca zamieszkania. Nadal zyja wspomnieniami wojny i doznanych krzywd. Czesto swoja zlosc czy frustracje wylewaja na tych ktorzy sa najblizej czyli na starych mieszkancow Tskaltubo. Sa czesto wsciekli ze miejscowi maja lepiej, dostatniej, ze nie ucierpieli w czasie wojny. Mozna zrozumiec ich zal i poczucie niesprawiedliwosci ale rodowitych Tskaltubian to drazni, bo nie widza w tym swojej winy. Obraz roztaczany przez babke ze sklepu jest krancowo inny niz przedstawila mi kobieta z siatkami pod ruinami. Ta tutaj twierdzi, ze przybysze z terenow Abchazji dostali tu za darmo wypasne pokoje wlasnie co zamknietych poradzieckich sanatoriow, umeblowane, z woda i pradem. I to ponoc oni wszystko zdemolowali, rozkradli, wysprzedali do golych scian. Nigdy nie dbali o swoje mieszkania uwazajac je za tymczasowe lokum, na ktorym mozna sie oblowic. I ze od zawsze powtarzaja ze ich dom jest tam daleko, pod Gagra, Suchumi czy Oczamczira. Babka opowiada tez, ze wraz z wygnanymi z Abchazji przyjechalo do miasta troche ludzi o nieznanym pochodzeniu. Czesto nawet nie znali gruzinskiego. Ale byly trudne czasy, bałagan i zamieszanie wiec nikt tego do konca nie ogarnial. Najciekawsza historia zdarzyla sie w 97 roku, tu w tym wiezowcu za sklepem…. Nagle babka milknie a sekunde pozniej zmienia temat, polecajac nam okoliczne jaskinie o bardzo ciekawej szacie naciekowej i gablotach przedstawiajacych wykopaliska acheologiczne z okolicznych terenow gdzie ludzie mieszkali juz od pradziejow. Katem oka dostrzegam, ze wlasnie weszly do sklepu trzy osoby. A potem jeszcze kolejne… Taaaa.. Wiec juz nie poznam historii wiezowca sprzed 19 lat.. Zesz ich k… szlag! Nie mogli wejsc 5 minut pozniej??? Stoje chwile pod sklepem i czekam. Czekam az wszyscy wyjda. Ale nie ma szans. Toperz mnie chyba zabije bo wyszlam po wode a nie ma mnie pol godziny. A oni tam smaza sie w skodusi.. To tak jak z serialami. Zawsze odcinek konczy sie w ciekawym miejscu. Potem w kolejnym zapewne sie okazuje, ze to nic wielkiego i tylko sztucznie zbudowano napiecie. Ale gdy kolejny odcinek nie nastepuje juz nigdy, to na zawsze pozostaje wrazenie, ze moze wlasnie przeszla mi przed nosem najwieksza ciekawostka wyjazdu.. Ide pogapic sie na wiezowiec. Kolorowa mozaika roznych zabezpieczen przed chlodem, szyb, dech, dykt, workow i szmat. Zwyciestwo woli ludzkiego przetrwania nad niekorzystnymi okolicznosciami. Wzrok slizga sie po okienkach, zabudowanych pustakami fragmentach scian, wystajacych, osmolonych rurach piecykow. Nigdzie jednak nie znajduje odpowiedzi na tajemnicza historie sprzed lat.
Gadam tez z babuszka majaca male stoisko handlowe pod dawnym budynkiem domu towarowego. Kupuje od niej przyprawe z okolicznych ziol. Dwa worki kupilam, jeden dobry a drugi zly. Pierwszy sluzyl wspaniale jako poprawiacz smaku jedzenia i jego czesc wrocila do Polski aby dalej cieszyc podniebienie swoim aromatem i wspomnieniami wpolopuszczonego miasta. Drugi natopiast pękł i zasypal wszystko w plecaku. Jego okruchy bede znajdowac jeszcze kilka miesiecy pozniej w miejscach, o ktorych nie mialam pojecia, ze moga byc tak latwo dostepne dla garsci sproszkowanych ziol.. Babinka opowiada mi o roznych wlasnosciach leczniczych wystepujacych w rejonach roslin a potem odczytuje fragmenty Biblii po gruzinsku, ktore maja byc potwierdzeniem, ze spozywajac ziola jestesmy blizej Boga.
Udalo sie nam w koncu dodzwonic do Kahy! Umawiamy sie pod poczta. Oczywiscie jedziemy pod inne poczty. Tak nas kieruja zagadnieci miejscowi - na jakies zadupie. Po godzinie udaje sie w koncu odnalezc i pozbierac do kupy. Kaha stawia sie w trzech osobach, jest z nim syn Lewan i kolega Mirab. Postanawiaja nas zabrac do pobliskiej jaskini Sataplia, jako ze to miejsce ktore podoba sie turystom. W odroznieniu od jaskini Prometeusza gdzie rowniez, podobnie jak w kanionie, nie wpuszczaja dzieci, tu nie ma idiotycznych regulaminow. Wchodzi kto chce. To znaczy musi jeszcze zaplacic oczywiscie, sama chec nie wystarczy. Jaskinia jest tylko kawalkiem "parku z atrakcjami". Sa tu skaly z odciskami łap dinozaurow. Ilosc odciskow swiadczy o tym, ze te gady musialy sie tu tarzac albo grac w berka. Wszystko jest przykryte szklana wiata, w ktorej robi sie szklarnia i mozna sie udusic.
Dalej w lesie stoja plastikowe rzezby dinozaurow, z ktorymi wszyscy sie fotografuja. Jednemu z nich cos urwalo pol pyska. Chwile musimy poczekac na nasza kolej pod dinozaurem
Oprowadza nas przewodnik brzuchomowca, ktory mowi nie otwierajac wogole ust. A moze on tylko stoi a glos sie wydobywa z jakiegos urzadzenia ktore on trzyma? Na gorce jest miejsce widokowe z panorama gor i Kutaisi.
Owo miejsce uformowano w postaci przezroczystego balkoniku z pleksi, gdzie trzeba zakladac filcowe kapcie jak w muzeum, zeby nie porysowac nawierzchni. Ilosc kapci jest 4 razy mniejsza niz liczba uczestnikow kazdej wycieczki, wiec tworza sie dlugie kolejki jak za starych, dobrych czasow po srajtasme
Sama jaskinia byla przepiekna zanim ją odkryli. Teraz chodzi sie wybetonowanym chodnikiem z poreczami, z glosnikow sączy sie nastrojowa muzyka a poszczegolne szaty naciekowe na scianach sa podswietlone w sposob kojarzacy sie z nocnym klubem. Troche bola zęby.. ale moze to dlatego ze zjadlam zbyt slodka chałwe? Kabaczę jest zachwycone jaskinia, chyba jeszcze nic jej tak nie przypadlo do gustu. Donosne "uuuuu" nie schodzi jej z pyszczka, zreszta tak samo jak usmiech, a łepek kreci sie na wszystkie strony. Najwieksza atencja ciesza sie fioletowe filary.
W grupie zwiedzajacych sa dwie pary z Iranu. Nowoczesni, mowiacy po angielsku, obwieszeni drogim sprzetem, nie odrywajacy wzroku od smartfonow z fejsbukiem.. A baby zakutane w szmaty do ziemi, twarze zakryte, jak w jakims haremie na srodku pustyni. Ale rzesy wytuszowane na 10 cm, wymalowane na czerwono paznokcie. Do tego markowe adidasy i fikusne ciemne okulary. Przedziwna zbitka... Z egzotycznych obyczajow zwraca tez uwage sposob popędzania kobiet aby nie myszkowaly na boki i utrzymywaly tempo wycieczki. W takiej sytuacji facet prowadzi ją za kark na wyprostowanej rece, nadajac wlasciwy kierunek. Natomiast iranskie dziewczynki, takie na oko 8-12 letnie, bedace rodzina opisywanych powyzej par, nie nosza na glowie nawet chustki i niektore biegaja w krotkich spodenkach.
Z calej trojki naszych nowych znajomych najlepiej gada sie z Mirabem. Kaha chyba specjalnie go zabral jako tlumacza. Zreszta tak samo jak syna zabral jako kierowce. Kurcze, facet wszystko przemyslal! Mirab jak na czlowieka z tego regionu ma niesamowicie wywazone i rozsadne podejscie do polityki. Sam rowniez jest uchodzca z Abchazji a o Abchazach wypowiada sie bardzo cieplo. Ponoc calymi latami byli normalnymi ludzmi, sasiadami, kumplami. Nie bylo nienawisci miedzy nimi a Gruzinami, przynajmniej w okolicach Suchumi, skad on pochodzi. Ba! Nawet czesto roznice sie zacieraly- on i Kaha maja abchaskie w brzmieniu nazwiska. Jako dzieci obaj potrafili mowic w trzech jezykach- po gruzinsku, abchasku i rosyjsku. A potem tak jakos wyszlo, ze jednak najbardziej sa Gruzinami i musza odejsc albo zginac. Wiec teraz sa tu.. Mirab twierdzi, ze ta cala wojna to wina Rosji, wielkiej polityki i jakis podejrzanych ludzi pociagajacych za sznurki gdzies wysoko, niewiadomo skad. I ze taka wojna jak gruzinsko-abchaska moze wybuchnac wszedzie i nie potrzeba duzo czasu aby kumple i bracia zaczeli strzelac do siebie nawzajem i nazywac sie wrogami. Ot taki durny swiat, taka natura ludzka, taka podatnosc na wplywy i propagande. A czy dzisiejsza Ukraina nie jest tego najlepszym przykladem? To nie kaukaski tygiel narodow, to nie lata 90-te, spokojny z pozoru kraj... Ale ktos u gory postanowil- bedzie wojna o tu! ... i jest wojna.. I zawsze tak bedzie ze wschodnie i zachodnie mocarstwa beda walczyc o swoje strefy wplywow kosztem zycia i szczescia zwyklych prostych ludzi. I co najgorsze ich rekami.. Slucham go z otwarta japą. To chyba pierwszy czlowiek spotkany na wschodzie, ktory nie dzieli konfliktow na "my" i "oni", sam nie zajmuje stanowiska ale patrzy na sprawe jakby z boku. Mimo, ze los powierzyl mu role, ktora niejako wciska go w okreslone stanowisko i pewna grupe...
cdn
Na scianach i sufitach zachowalo sie sporo ozdobnej sztukaterii, kolumn, kasetonow..
Okragla dziura w podlodze glownego holu przypomina mi troche palac w Tomaszowie Boleslawieckim na Dolnym Slasku. I z wygladu i panuje tu podobny zapach jak tam. Zapach dosc nietypowy w wilgotnych nieuzywnych murach - bo zapach wanilii.
Tskaltubo:
Tomaszów:
Inne, nieczynne sanatoria sa czesciowo uzywane. Kilka razy podchodze do rzekomo opuszczonego budynku i cofam sie szybko, bo sie okazuje, ze wlasnie komus wlazlam do mieszkania. Takich prawie opuszczonych budynkow jest w miescie kilkanascie. Pustostany glownie zasiedlaja uchodzcy z Abchazji. Mieszkaja tu juz ponad 20 lat a ich pobyt wciaz sprawia wrazenie tymczasowosci.
Na przedmiesciach znajduja sie dwa sanatoria molochy. Obecnie zasiedlone sa glownie wyzsze pietra. Dolne zieja pustka a wiatr hula po wypatroszonych pomieszczeniach. Mija mnie jakas kobieta. Widzi, ze fotografuje budynki. Odruchowo chowam aparat i chyba mam glupia mine. Babka sama zaczyna mowic: “Tak sie konczy gdy wiejskich od pokolen ludzi osiedli sie w miescie. Tak sie konczy jak oderwie sie ludzi od ich ziemi. Czlowiek bez ziemi nie istnieje, nie zyje tylko wegetuje. Tam mielismy domki, ogrodki, zylismy skromnie ale u siebie i mielismy co jesc. Pytam dlaczego tutaj nie sprobuja sobie zalozyc ogrodkow- tyle ziemi wokol budynkow lezy odlogiem. Wiele razy np. na Ukrainie widzialam miedzy blokami okopane grzadki, zagony kartoszki. Babka twierdzi, ze “to nie nasza ziemia”. Ma tez wielki zal do gruzinskich wladz, ze postapili niesprawiedliwie, bo uchodzcom z Osetii zbudowali osiedla domkow z ogrodkami, wychodkami, studniami. A tu dostali ogolocone ruiny i kazali sobie radzic samym. Chce cos jeszcze jej powiedziec ale ona bierze siatki i znika. Bez “do widzenia” jakby rozplynela sie w powietrzu. Nawet nie wiem w ktora strone odeszla.. Pstrykam jeszcze pare fotek. Z jednego z budynkow rozlega sie warkot jakby silnika odrzutowego. Blok jednak nie odlatuje. Warkot troche cichnie, mechanizm rozpoczyna ciagla monotonna prace. Ciekawe czy zdarzyl sie jakis przypadek czlowieka z Abchazji, ktory za Sajuza przyjezdzal tu na wypoczynek do tego kurortu, a potem przyjechal tu na stale zamieszkac?
Odwiedzam tez sklep. Wdaje sie tam w pogawedke ze sprzedawczynia. Niestety nie ma tu w miescie otwartych cieplych zrodel, w ktorych by sie ludzie pluskali, na jakie to miejsce po cichu liczylam. Tutejsze wody maja zastosowanie lecznicze i przyjezdza sie na specjalne kuracje z przepisu lekarza. Zabiegi pomagaja na bole kosci i stawow. Potem rozmowa znow schodzi na uchodzcow. Mimo uplywu 25 lat wciaz sie ich okresla tym slowem. Nadal jest dziwny podzial na “my” i “oni”. Jakos nie umiem tego zrozumiec, przeciez to ten sam narod, ten sam jezyk, chyba te same tradycje i zwyczaje. Uchodzcami jest nazywane tez pokolenie doroslych ludzi ktorzy urodzili sie juz w wolnej Gruzji na terenie miasta Tskaltubo. Sprzedawczyni jednak twardo stoi przy swoim zdaniu. Twierdzi ze zasadnicza roznica polega na tym, ze wielu przyjezdnych i ich dzieci nigdy sie nie pogodzilo z wygnaniem i zmiana miejsca zamieszkania. Nadal zyja wspomnieniami wojny i doznanych krzywd. Czesto swoja zlosc czy frustracje wylewaja na tych ktorzy sa najblizej czyli na starych mieszkancow Tskaltubo. Sa czesto wsciekli ze miejscowi maja lepiej, dostatniej, ze nie ucierpieli w czasie wojny. Mozna zrozumiec ich zal i poczucie niesprawiedliwosci ale rodowitych Tskaltubian to drazni, bo nie widza w tym swojej winy. Obraz roztaczany przez babke ze sklepu jest krancowo inny niz przedstawila mi kobieta z siatkami pod ruinami. Ta tutaj twierdzi, ze przybysze z terenow Abchazji dostali tu za darmo wypasne pokoje wlasnie co zamknietych poradzieckich sanatoriow, umeblowane, z woda i pradem. I to ponoc oni wszystko zdemolowali, rozkradli, wysprzedali do golych scian. Nigdy nie dbali o swoje mieszkania uwazajac je za tymczasowe lokum, na ktorym mozna sie oblowic. I ze od zawsze powtarzaja ze ich dom jest tam daleko, pod Gagra, Suchumi czy Oczamczira. Babka opowiada tez, ze wraz z wygnanymi z Abchazji przyjechalo do miasta troche ludzi o nieznanym pochodzeniu. Czesto nawet nie znali gruzinskiego. Ale byly trudne czasy, bałagan i zamieszanie wiec nikt tego do konca nie ogarnial. Najciekawsza historia zdarzyla sie w 97 roku, tu w tym wiezowcu za sklepem…. Nagle babka milknie a sekunde pozniej zmienia temat, polecajac nam okoliczne jaskinie o bardzo ciekawej szacie naciekowej i gablotach przedstawiajacych wykopaliska acheologiczne z okolicznych terenow gdzie ludzie mieszkali juz od pradziejow. Katem oka dostrzegam, ze wlasnie weszly do sklepu trzy osoby. A potem jeszcze kolejne… Taaaa.. Wiec juz nie poznam historii wiezowca sprzed 19 lat.. Zesz ich k… szlag! Nie mogli wejsc 5 minut pozniej??? Stoje chwile pod sklepem i czekam. Czekam az wszyscy wyjda. Ale nie ma szans. Toperz mnie chyba zabije bo wyszlam po wode a nie ma mnie pol godziny. A oni tam smaza sie w skodusi.. To tak jak z serialami. Zawsze odcinek konczy sie w ciekawym miejscu. Potem w kolejnym zapewne sie okazuje, ze to nic wielkiego i tylko sztucznie zbudowano napiecie. Ale gdy kolejny odcinek nie nastepuje juz nigdy, to na zawsze pozostaje wrazenie, ze moze wlasnie przeszla mi przed nosem najwieksza ciekawostka wyjazdu.. Ide pogapic sie na wiezowiec. Kolorowa mozaika roznych zabezpieczen przed chlodem, szyb, dech, dykt, workow i szmat. Zwyciestwo woli ludzkiego przetrwania nad niekorzystnymi okolicznosciami. Wzrok slizga sie po okienkach, zabudowanych pustakami fragmentach scian, wystajacych, osmolonych rurach piecykow. Nigdzie jednak nie znajduje odpowiedzi na tajemnicza historie sprzed lat.
Gadam tez z babuszka majaca male stoisko handlowe pod dawnym budynkiem domu towarowego. Kupuje od niej przyprawe z okolicznych ziol. Dwa worki kupilam, jeden dobry a drugi zly. Pierwszy sluzyl wspaniale jako poprawiacz smaku jedzenia i jego czesc wrocila do Polski aby dalej cieszyc podniebienie swoim aromatem i wspomnieniami wpolopuszczonego miasta. Drugi natopiast pękł i zasypal wszystko w plecaku. Jego okruchy bede znajdowac jeszcze kilka miesiecy pozniej w miejscach, o ktorych nie mialam pojecia, ze moga byc tak latwo dostepne dla garsci sproszkowanych ziol.. Babinka opowiada mi o roznych wlasnosciach leczniczych wystepujacych w rejonach roslin a potem odczytuje fragmenty Biblii po gruzinsku, ktore maja byc potwierdzeniem, ze spozywajac ziola jestesmy blizej Boga.
Udalo sie nam w koncu dodzwonic do Kahy! Umawiamy sie pod poczta. Oczywiscie jedziemy pod inne poczty. Tak nas kieruja zagadnieci miejscowi - na jakies zadupie. Po godzinie udaje sie w koncu odnalezc i pozbierac do kupy. Kaha stawia sie w trzech osobach, jest z nim syn Lewan i kolega Mirab. Postanawiaja nas zabrac do pobliskiej jaskini Sataplia, jako ze to miejsce ktore podoba sie turystom. W odroznieniu od jaskini Prometeusza gdzie rowniez, podobnie jak w kanionie, nie wpuszczaja dzieci, tu nie ma idiotycznych regulaminow. Wchodzi kto chce. To znaczy musi jeszcze zaplacic oczywiscie, sama chec nie wystarczy. Jaskinia jest tylko kawalkiem "parku z atrakcjami". Sa tu skaly z odciskami łap dinozaurow. Ilosc odciskow swiadczy o tym, ze te gady musialy sie tu tarzac albo grac w berka. Wszystko jest przykryte szklana wiata, w ktorej robi sie szklarnia i mozna sie udusic.
Dalej w lesie stoja plastikowe rzezby dinozaurow, z ktorymi wszyscy sie fotografuja. Jednemu z nich cos urwalo pol pyska. Chwile musimy poczekac na nasza kolej pod dinozaurem
Oprowadza nas przewodnik brzuchomowca, ktory mowi nie otwierajac wogole ust. A moze on tylko stoi a glos sie wydobywa z jakiegos urzadzenia ktore on trzyma? Na gorce jest miejsce widokowe z panorama gor i Kutaisi.
Owo miejsce uformowano w postaci przezroczystego balkoniku z pleksi, gdzie trzeba zakladac filcowe kapcie jak w muzeum, zeby nie porysowac nawierzchni. Ilosc kapci jest 4 razy mniejsza niz liczba uczestnikow kazdej wycieczki, wiec tworza sie dlugie kolejki jak za starych, dobrych czasow po srajtasme
Sama jaskinia byla przepiekna zanim ją odkryli. Teraz chodzi sie wybetonowanym chodnikiem z poreczami, z glosnikow sączy sie nastrojowa muzyka a poszczegolne szaty naciekowe na scianach sa podswietlone w sposob kojarzacy sie z nocnym klubem. Troche bola zęby.. ale moze to dlatego ze zjadlam zbyt slodka chałwe? Kabaczę jest zachwycone jaskinia, chyba jeszcze nic jej tak nie przypadlo do gustu. Donosne "uuuuu" nie schodzi jej z pyszczka, zreszta tak samo jak usmiech, a łepek kreci sie na wszystkie strony. Najwieksza atencja ciesza sie fioletowe filary.
W grupie zwiedzajacych sa dwie pary z Iranu. Nowoczesni, mowiacy po angielsku, obwieszeni drogim sprzetem, nie odrywajacy wzroku od smartfonow z fejsbukiem.. A baby zakutane w szmaty do ziemi, twarze zakryte, jak w jakims haremie na srodku pustyni. Ale rzesy wytuszowane na 10 cm, wymalowane na czerwono paznokcie. Do tego markowe adidasy i fikusne ciemne okulary. Przedziwna zbitka... Z egzotycznych obyczajow zwraca tez uwage sposob popędzania kobiet aby nie myszkowaly na boki i utrzymywaly tempo wycieczki. W takiej sytuacji facet prowadzi ją za kark na wyprostowanej rece, nadajac wlasciwy kierunek. Natomiast iranskie dziewczynki, takie na oko 8-12 letnie, bedace rodzina opisywanych powyzej par, nie nosza na glowie nawet chustki i niektore biegaja w krotkich spodenkach.
Z calej trojki naszych nowych znajomych najlepiej gada sie z Mirabem. Kaha chyba specjalnie go zabral jako tlumacza. Zreszta tak samo jak syna zabral jako kierowce. Kurcze, facet wszystko przemyslal! Mirab jak na czlowieka z tego regionu ma niesamowicie wywazone i rozsadne podejscie do polityki. Sam rowniez jest uchodzca z Abchazji a o Abchazach wypowiada sie bardzo cieplo. Ponoc calymi latami byli normalnymi ludzmi, sasiadami, kumplami. Nie bylo nienawisci miedzy nimi a Gruzinami, przynajmniej w okolicach Suchumi, skad on pochodzi. Ba! Nawet czesto roznice sie zacieraly- on i Kaha maja abchaskie w brzmieniu nazwiska. Jako dzieci obaj potrafili mowic w trzech jezykach- po gruzinsku, abchasku i rosyjsku. A potem tak jakos wyszlo, ze jednak najbardziej sa Gruzinami i musza odejsc albo zginac. Wiec teraz sa tu.. Mirab twierdzi, ze ta cala wojna to wina Rosji, wielkiej polityki i jakis podejrzanych ludzi pociagajacych za sznurki gdzies wysoko, niewiadomo skad. I ze taka wojna jak gruzinsko-abchaska moze wybuchnac wszedzie i nie potrzeba duzo czasu aby kumple i bracia zaczeli strzelac do siebie nawzajem i nazywac sie wrogami. Ot taki durny swiat, taka natura ludzka, taka podatnosc na wplywy i propagande. A czy dzisiejsza Ukraina nie jest tego najlepszym przykladem? To nie kaukaski tygiel narodow, to nie lata 90-te, spokojny z pozoru kraj... Ale ktos u gory postanowil- bedzie wojna o tu! ... i jest wojna.. I zawsze tak bedzie ze wschodnie i zachodnie mocarstwa beda walczyc o swoje strefy wplywow kosztem zycia i szczescia zwyklych prostych ludzi. I co najgorsze ich rekami.. Slucham go z otwarta japą. To chyba pierwszy czlowiek spotkany na wschodzie, ktory nie dzieli konfliktow na "my" i "oni", sam nie zajmuje stanowiska ale patrzy na sprawe jakby z boku. Mimo, ze los powierzyl mu role, ktora niejako wciska go w okreslone stanowisko i pewna grupe...
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Wieczorem wjezdzamy do Tkibuli. Jest to gornicze miasto gdzie dominuje w krajobrazie blokowisko, jak zwykle w takich miejscach. Przewaznie mowi sie, ze takie wielkoplytowe klocki sa szare. Tu szare nie sa, zdecydowanie tkibulskie blokowiska sa rude. Bloki wygladaja jakby troche zardzewialy, jako ze rudosc wystepuje w sposob cieniowany.
Pierwszy rzut oka na polozone wsrod gor miasteczko mamy ze wzgorza. Poczatkowo nawet rozwazamy nocleg w tym miejscu, jednak po chwili wychodzi, ze jest to glowne miejsce w okolicy gdzie przyjezdza sie z dziewczyna na krotka randke. Biorac pod uwage strukture smieci pod stopami odchodzi nas ochota na postawienie tu obozowiska
Jeden z pierwszych blokow na wjezdzie do miasta jest opuszczony i porasta go dorodny bluszcz
Kawalek dalej jest sciana z plaskorzezbami, utrzymanymi w kolorystyce lokalnej, tzn tez jest rudo. Nie moze oczywiscie w takim miejscu zabraknac gornikow, acz sa tez hodowcy ptactwa, malarze a kobiety cos trzymaja chyba w koszach (choc pozniej rozwazalam czy to nie sa motki jako ze w miescie byly zaklady przędzalnicze)
Jadac ulicami mam skojarzenia z Wałbrzychem. Moze to te gory w tle? Moze to przypylenie gorniczej przeszlosci? Moze to ten zapach?
Az odruchowo rozgladam sie za ulubiona speluną “Adria”. Zamiast niej dostrzegam hotel! To wlasnie taki hotel jakie lubie najbardziej! Taki, ktory zapewnia podroz w czasie.
Recepcjonista siedzi na przyzbie na drewnianym zydelku ćmokajac peta wsadzonego w okopcona rurke. Dzis bedziemy jedynymi goscmi. Hotel jest na ostatnim pietrze. Na nizszych mieszcza sie jakies pokoje o nieznanym przeznaczeniu. Czesc jest w remoncie, czesc wyglada na skladziki, inne odnogi korytarzy przeslaniaja ciezkie kotary.
Slimakiem klatki schodowej wspinamy sie wiec wzwyz, gdzie zaglebiamy sie w korytarze oswietlone niklym swiatlem, pelne skrzypienia podlog i chrobotania w scianach.
Trafia sie nam pokoj z balkonem. Dostajemy klucz i cegle. Klucz sluzy do zamykania drzwi a cegla do utrzymywania ich formie otwartej. Maja zwyczaj odruchowo sie zamykac a wtedy w pokoju szybko robi sie duchota.
Widoki z okien mamy takie.
Poczatkowo troche nas wkurza opiekun hotelu bo nie chce nam oddac paszportow. Twierdzi, ze jest zwyczaj aby one do rana lezaly na stróżówce. Nam sie ten pomysl zdecydowanie nie podoba wiec naciskamy go mocno, ostatecznie posuwajac sie do szantazu, ze albo oddaje dokumenty albo natychmiast opuszczamy lokal. A jako ze wybralismy opcje noclegu “bez kwitka” to kolesiowi zalezy zebysmy zostali.
Toperz i kabak zasypiaja od razu jak niemowleta. Ja jakos nie moge usnac. W nocy wylaze na balkon. Mimo poznej godziny (chyba pierwsza czasu lokalnego) na ulicach jest calkiem spory ruch. Po chwili da sie jednak zauwazyc ze to kilkanscie samochodow, ktore jezdza w kolko, hamuja z piskiem, zakrecaja, zatrzymuja sie, witaja znajomych, wychylaja kolejke, znow robia rundke przez trzy przecznice by za 5 minut znow tu wrocic do kolegow. Wloczy sie tez dosc sporo dzieciarni, takich 8-12 latkow, w grupkach po kilkunastu. Obowiazkowo kazdy w jednej rece trzyma papierosa a w drugiej grajacego smartfona. Chyba czasem myla im sie rece bo niektorzy trzymaja telefony w gebach. Zaden natomiast nie przyklada fajki do ucha Po drugiej stronie ulicy jest dosc dlugi napis na jednej z kamienic. Pod napisem fotografuje sie grupka napakowanych byczkow, przyjmuja bojowe pozy. Inna grupa ktora przechodzi chodnikiem pluje im pod nogi i wykonuje obelzywe gesty swiadczace o niecheci do zaistnialej sytuacji. Dochodzi do bardzo ostrej klotni, dwoch najbardziej impulsywnych porywa sie nawet do rekoczynow.. Zachodze wtedy w glowe co tez moze byc napisane na tym murze.. Bo chyba w calej sytuacji wlasnie o ten napis chodzilo. Tego dowiedzialam sie dopiero po powrocie. “Suchumi jest moja Jerozolimą, w przyszlym roku w Suchumi”. Czyzby tu, podobnie jak w Ckaltubo tez byli uchodzcy z Abchazji i tez “mieli konflikt” z pozostalymi mieszkancami miasteczka?
Z boku hoteliku znajduje sie knajpka, stolowka, miejsce o klimacie swojskim, ktore oferuje jadlo i napitek.. Jest skierowana chyba glownie do miejscowych- napisy sa wyłącznie po gruzinsku. Gdyby opiekun hotelu nam nie polecil tego miejsca to w zyciu bysmy nie wpadli, ze tam karmia! Dzis np. polecaja zupe zwana ostri bo swiezo nagotowali jej caly gar. Takie wiec dzis zapodajemy sniadanie. Jadlodajnie prowadza trzy babki w srednim wieku. Pochlaniajac michę pysznosci sluchamy opowiesci o miescie- ze zalozyli je Niemcy, jeszcze przed II wojna. Od tamtych czasow wydobywa sie tu wegiel. Jeszcze niedawno, za Saakaszwilego utrzymywano przy zyciu kilka kopaln. Teraz padły, dziala tylko jedna.. Ilosc miejsc pracy w miescie drastycznie wiec spadla. Miasto powstalo przy weglu i bez kopaln nie ma racji bytu. Ludzie masowo wyjezdzaja, glownie do Turcji, na zmywak, na budowy i do opieki nad dziecmi i staruszkami. Bo co innego moze robic w Tucji gornik? Co ciekawe Tkibuli jest ponoc jedynym weglowym miasteczkiem Gruzji. Cala reszta okolicznego przemyslu wydobywczego to zaglebie manganowe, ktore ma sie ponoc duzo lepiej. Zaklady tam dzialaja, moze nie pelna para jak za sajuza, ale interes sie kreci. Kiedys w Tkibuli byla tez jakas fabryka przedzalnicza ale to juz totalnie melodia przeszlosci. Mimo upadku przemyslu w nocy unosil sie zapach jak dawnymi laty na Gornym Slasku- wiec cos chyba dziala , skoro spuszczaja po nocach “aromaty”? Oczywiscie nie mozemy zjesc w knajpie normalnie z kabakiem na kolanach bo babki od razu porywaja ją na rece i znikaja w sasiednich pomieszczeniach lub na ulicy. Jemy wiec na raty- jedna osoba je a druga nie odstepuje babki na krok i śledzi gdzie akurat niemowlak zostal wyniesiony. W najsmielszych snach nie przypuszczalam, ze w Gruzji bedzie to tak ogromny problem. Ze miejscowi nie beda potrafili zrozumiec, ze ktos moze nie chciec by osoba, ktorą zna sie od trzech minut, zabierala dziecko i wynosila w nieznanym kierunku. I jednoczesnie karmila je wedlug swojego uznania, uczyla chodzic, przebierala, albo przekazywala w rece kolejnej, juz nawet z widzenia nieznanej osobie. Co oczywiscie nie znaczy nic zlego o tych osobach- wszystkie trzy babeczki ze stolowki w Tkibuli sa przemile i bardzo sympatycznie nam sie z nimi gawędzi.
Zajezdzamy tez do mechanika, poniewaz pękła nam opaska na jednej z rur w silniku i troche w tym miejscu wycieka olej. Mechanik jest bardzo mily, chce pomoc ale totalnie nie moze zrozumiec o co nam chodzi. “No wycieka olej”- “No widze, wycieka, ale tylko troche. Jak w kazdym aucie, to nie problem. Dolejecie sobie jak wiecej wycieknie.”- “A nie mozna tego uszczelnic, nowej opaski zalozyc?”- “A po co? Jezdzi? Zapala? Działa- nie ruszac”. I chyba gosc mial racje, ze nie bylo potrzeby ruszac. Bez tej opaski dojechalismy do Polski. Mechanik w Olawie oczywiscie zlapal sie za glowe, prawie zaplakal, opaske zalozyl, wszystko powycieral.
Wielkoplytowe budownictwo Tkibuli charakteryzuje sie spora domieszka cegly i podrzezbieniami wokol okien i balkonow.
Nad rzeka wystepuja wiszace komorki.
A poza tym to juz wschodnia klasyka- zolte gazowe orurowania, plataniny kabli, anten, klimatyzatorow i oczywiscie wszystko oplecione pajeczyna moich ulubionych sznurkow z praniem powiewajacych na wietrze. Ha! Ja tez tak kilka dni temu suszylam pranie! Patrze wiec na majtajace sie w podmuchach gacie i rozpiera mnie radosc i duma
Wszystkiemu przyglada sie jakis koles w budionowce, ktoremu glowa wyrasta prosto z rosochatego kamienia.
Pociagiem do Tkibuli nie dojedziemy. Ciekawe do kiedy byla tak mozliwosc…
Mijamy tez dziwny plot. Jego fragment stanowi.. no wlasnie nie wiemy co… Najbardziej kojarzy mi sie to z wnykami ktore zakladaja klusownicy by zlowic sarenke. Czy w tym miejscu wlasnie tedy nalezy przechodzic- albo wlasnie nie bo to pulapka? Albo po prostu nie ma to zadnego glebszego znaczenia tylko wstawili w plot kawalek blachy jaki akurat sie nawinal? I tylko buba probuje we wszystkim znalezc sens i drugie dno?
W miasteczku zauwazamy znak drogowy prowadzacy jakby do jakiejs baszty albo zamku. Jedziemy wiec w tamta strone. Tak wjezdzamy na stroma, plytowa droge w kierunku wioski Mukhura. Wspinamy sie na wysoka przelecz, skad sa fajne widoki.
Jest tu tez cos co wyglada na resztki jakies wiezy w kamieniolomie. Czy to ta baszta ze znaku? Na zawsze zostanie dla nas tajemnica. Pytalismy kilku miejscowych (jeszcze na dole) ale nikt o baszcie nie slyszal.
Jest tez malutki domek na pustkowiu. Otwarty, w srodku prowizoryczna prycza do spania, porzadny piecyk, krzeslo, krzyz na scianie i jeden napis weglem. Jak pozniej sie dowiaduje napis oznacza cos w stylu “szanuj rodzine”. Sa tez slady po krowach.
Na przeleczy nad Tkibuli (jadac w strone Ambrolauri) zatrzymujemy sie by popodziwiac widoki. Gory, skaly, osiedla, haldy, budynki przemyslowe. Miasto jak na dłoni…
I w tle plytki zbiornik Tkibuli o poszarpanej linii brzegowej...
Przy przeleczy jest tez jaskinia. Poczatkowo dosc obszerna komora przechodzi w waskie, rozgalezione korytarzyki. Im dalej tym zwieksza sie wilgoc i mgla. Gdy trzeba by zaczac sie czolgac zawracam. Acz korytarze ida dalej a z glebi wieje chlodem co sugeruje, ze jaskinia szybko sie nie konczy.
cdn
Pierwszy rzut oka na polozone wsrod gor miasteczko mamy ze wzgorza. Poczatkowo nawet rozwazamy nocleg w tym miejscu, jednak po chwili wychodzi, ze jest to glowne miejsce w okolicy gdzie przyjezdza sie z dziewczyna na krotka randke. Biorac pod uwage strukture smieci pod stopami odchodzi nas ochota na postawienie tu obozowiska
Jeden z pierwszych blokow na wjezdzie do miasta jest opuszczony i porasta go dorodny bluszcz
Kawalek dalej jest sciana z plaskorzezbami, utrzymanymi w kolorystyce lokalnej, tzn tez jest rudo. Nie moze oczywiscie w takim miejscu zabraknac gornikow, acz sa tez hodowcy ptactwa, malarze a kobiety cos trzymaja chyba w koszach (choc pozniej rozwazalam czy to nie sa motki jako ze w miescie byly zaklady przędzalnicze)
Jadac ulicami mam skojarzenia z Wałbrzychem. Moze to te gory w tle? Moze to przypylenie gorniczej przeszlosci? Moze to ten zapach?
Az odruchowo rozgladam sie za ulubiona speluną “Adria”. Zamiast niej dostrzegam hotel! To wlasnie taki hotel jakie lubie najbardziej! Taki, ktory zapewnia podroz w czasie.
Recepcjonista siedzi na przyzbie na drewnianym zydelku ćmokajac peta wsadzonego w okopcona rurke. Dzis bedziemy jedynymi goscmi. Hotel jest na ostatnim pietrze. Na nizszych mieszcza sie jakies pokoje o nieznanym przeznaczeniu. Czesc jest w remoncie, czesc wyglada na skladziki, inne odnogi korytarzy przeslaniaja ciezkie kotary.
Slimakiem klatki schodowej wspinamy sie wiec wzwyz, gdzie zaglebiamy sie w korytarze oswietlone niklym swiatlem, pelne skrzypienia podlog i chrobotania w scianach.
Trafia sie nam pokoj z balkonem. Dostajemy klucz i cegle. Klucz sluzy do zamykania drzwi a cegla do utrzymywania ich formie otwartej. Maja zwyczaj odruchowo sie zamykac a wtedy w pokoju szybko robi sie duchota.
Widoki z okien mamy takie.
Poczatkowo troche nas wkurza opiekun hotelu bo nie chce nam oddac paszportow. Twierdzi, ze jest zwyczaj aby one do rana lezaly na stróżówce. Nam sie ten pomysl zdecydowanie nie podoba wiec naciskamy go mocno, ostatecznie posuwajac sie do szantazu, ze albo oddaje dokumenty albo natychmiast opuszczamy lokal. A jako ze wybralismy opcje noclegu “bez kwitka” to kolesiowi zalezy zebysmy zostali.
Toperz i kabak zasypiaja od razu jak niemowleta. Ja jakos nie moge usnac. W nocy wylaze na balkon. Mimo poznej godziny (chyba pierwsza czasu lokalnego) na ulicach jest calkiem spory ruch. Po chwili da sie jednak zauwazyc ze to kilkanscie samochodow, ktore jezdza w kolko, hamuja z piskiem, zakrecaja, zatrzymuja sie, witaja znajomych, wychylaja kolejke, znow robia rundke przez trzy przecznice by za 5 minut znow tu wrocic do kolegow. Wloczy sie tez dosc sporo dzieciarni, takich 8-12 latkow, w grupkach po kilkunastu. Obowiazkowo kazdy w jednej rece trzyma papierosa a w drugiej grajacego smartfona. Chyba czasem myla im sie rece bo niektorzy trzymaja telefony w gebach. Zaden natomiast nie przyklada fajki do ucha Po drugiej stronie ulicy jest dosc dlugi napis na jednej z kamienic. Pod napisem fotografuje sie grupka napakowanych byczkow, przyjmuja bojowe pozy. Inna grupa ktora przechodzi chodnikiem pluje im pod nogi i wykonuje obelzywe gesty swiadczace o niecheci do zaistnialej sytuacji. Dochodzi do bardzo ostrej klotni, dwoch najbardziej impulsywnych porywa sie nawet do rekoczynow.. Zachodze wtedy w glowe co tez moze byc napisane na tym murze.. Bo chyba w calej sytuacji wlasnie o ten napis chodzilo. Tego dowiedzialam sie dopiero po powrocie. “Suchumi jest moja Jerozolimą, w przyszlym roku w Suchumi”. Czyzby tu, podobnie jak w Ckaltubo tez byli uchodzcy z Abchazji i tez “mieli konflikt” z pozostalymi mieszkancami miasteczka?
Z boku hoteliku znajduje sie knajpka, stolowka, miejsce o klimacie swojskim, ktore oferuje jadlo i napitek.. Jest skierowana chyba glownie do miejscowych- napisy sa wyłącznie po gruzinsku. Gdyby opiekun hotelu nam nie polecil tego miejsca to w zyciu bysmy nie wpadli, ze tam karmia! Dzis np. polecaja zupe zwana ostri bo swiezo nagotowali jej caly gar. Takie wiec dzis zapodajemy sniadanie. Jadlodajnie prowadza trzy babki w srednim wieku. Pochlaniajac michę pysznosci sluchamy opowiesci o miescie- ze zalozyli je Niemcy, jeszcze przed II wojna. Od tamtych czasow wydobywa sie tu wegiel. Jeszcze niedawno, za Saakaszwilego utrzymywano przy zyciu kilka kopaln. Teraz padły, dziala tylko jedna.. Ilosc miejsc pracy w miescie drastycznie wiec spadla. Miasto powstalo przy weglu i bez kopaln nie ma racji bytu. Ludzie masowo wyjezdzaja, glownie do Turcji, na zmywak, na budowy i do opieki nad dziecmi i staruszkami. Bo co innego moze robic w Tucji gornik? Co ciekawe Tkibuli jest ponoc jedynym weglowym miasteczkiem Gruzji. Cala reszta okolicznego przemyslu wydobywczego to zaglebie manganowe, ktore ma sie ponoc duzo lepiej. Zaklady tam dzialaja, moze nie pelna para jak za sajuza, ale interes sie kreci. Kiedys w Tkibuli byla tez jakas fabryka przedzalnicza ale to juz totalnie melodia przeszlosci. Mimo upadku przemyslu w nocy unosil sie zapach jak dawnymi laty na Gornym Slasku- wiec cos chyba dziala , skoro spuszczaja po nocach “aromaty”? Oczywiscie nie mozemy zjesc w knajpie normalnie z kabakiem na kolanach bo babki od razu porywaja ją na rece i znikaja w sasiednich pomieszczeniach lub na ulicy. Jemy wiec na raty- jedna osoba je a druga nie odstepuje babki na krok i śledzi gdzie akurat niemowlak zostal wyniesiony. W najsmielszych snach nie przypuszczalam, ze w Gruzji bedzie to tak ogromny problem. Ze miejscowi nie beda potrafili zrozumiec, ze ktos moze nie chciec by osoba, ktorą zna sie od trzech minut, zabierala dziecko i wynosila w nieznanym kierunku. I jednoczesnie karmila je wedlug swojego uznania, uczyla chodzic, przebierala, albo przekazywala w rece kolejnej, juz nawet z widzenia nieznanej osobie. Co oczywiscie nie znaczy nic zlego o tych osobach- wszystkie trzy babeczki ze stolowki w Tkibuli sa przemile i bardzo sympatycznie nam sie z nimi gawędzi.
Zajezdzamy tez do mechanika, poniewaz pękła nam opaska na jednej z rur w silniku i troche w tym miejscu wycieka olej. Mechanik jest bardzo mily, chce pomoc ale totalnie nie moze zrozumiec o co nam chodzi. “No wycieka olej”- “No widze, wycieka, ale tylko troche. Jak w kazdym aucie, to nie problem. Dolejecie sobie jak wiecej wycieknie.”- “A nie mozna tego uszczelnic, nowej opaski zalozyc?”- “A po co? Jezdzi? Zapala? Działa- nie ruszac”. I chyba gosc mial racje, ze nie bylo potrzeby ruszac. Bez tej opaski dojechalismy do Polski. Mechanik w Olawie oczywiscie zlapal sie za glowe, prawie zaplakal, opaske zalozyl, wszystko powycieral.
Wielkoplytowe budownictwo Tkibuli charakteryzuje sie spora domieszka cegly i podrzezbieniami wokol okien i balkonow.
Nad rzeka wystepuja wiszace komorki.
A poza tym to juz wschodnia klasyka- zolte gazowe orurowania, plataniny kabli, anten, klimatyzatorow i oczywiscie wszystko oplecione pajeczyna moich ulubionych sznurkow z praniem powiewajacych na wietrze. Ha! Ja tez tak kilka dni temu suszylam pranie! Patrze wiec na majtajace sie w podmuchach gacie i rozpiera mnie radosc i duma
Wszystkiemu przyglada sie jakis koles w budionowce, ktoremu glowa wyrasta prosto z rosochatego kamienia.
Pociagiem do Tkibuli nie dojedziemy. Ciekawe do kiedy byla tak mozliwosc…
Mijamy tez dziwny plot. Jego fragment stanowi.. no wlasnie nie wiemy co… Najbardziej kojarzy mi sie to z wnykami ktore zakladaja klusownicy by zlowic sarenke. Czy w tym miejscu wlasnie tedy nalezy przechodzic- albo wlasnie nie bo to pulapka? Albo po prostu nie ma to zadnego glebszego znaczenia tylko wstawili w plot kawalek blachy jaki akurat sie nawinal? I tylko buba probuje we wszystkim znalezc sens i drugie dno?
W miasteczku zauwazamy znak drogowy prowadzacy jakby do jakiejs baszty albo zamku. Jedziemy wiec w tamta strone. Tak wjezdzamy na stroma, plytowa droge w kierunku wioski Mukhura. Wspinamy sie na wysoka przelecz, skad sa fajne widoki.
Jest tu tez cos co wyglada na resztki jakies wiezy w kamieniolomie. Czy to ta baszta ze znaku? Na zawsze zostanie dla nas tajemnica. Pytalismy kilku miejscowych (jeszcze na dole) ale nikt o baszcie nie slyszal.
Jest tez malutki domek na pustkowiu. Otwarty, w srodku prowizoryczna prycza do spania, porzadny piecyk, krzeslo, krzyz na scianie i jeden napis weglem. Jak pozniej sie dowiaduje napis oznacza cos w stylu “szanuj rodzine”. Sa tez slady po krowach.
Na przeleczy nad Tkibuli (jadac w strone Ambrolauri) zatrzymujemy sie by popodziwiac widoki. Gory, skaly, osiedla, haldy, budynki przemyslowe. Miasto jak na dłoni…
I w tle plytki zbiornik Tkibuli o poszarpanej linii brzegowej...
Przy przeleczy jest tez jaskinia. Poczatkowo dosc obszerna komora przechodzi w waskie, rozgalezione korytarzyki. Im dalej tym zwieksza sie wilgoc i mgla. Gdy trzeba by zaczac sie czolgac zawracam. Acz korytarze ida dalej a z glebi wieje chlodem co sugeruje, ze jaskinia szybko sie nie konczy.
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Ze miejscowi nie beda potrafili zrozumiec, ze ktos moze nie chciec by osoba, ktorą zna sie od trzech minut, zabierala dziecko i wynosila w nieznanym kierunku.
ostatnio było głośno o jakiejś ukraińskiej nauczycielce, która chciała sprzedać swoją uczennicę na organy, więc może lepiej pilnować, bo nie wiadomo co miejscowym do łba strzeli?
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze:Ze miejscowi nie beda potrafili zrozumiec, ze ktos moze nie chciec by osoba, ktorą zna sie od trzech minut, zabierala dziecko i wynosila w nieznanym kierunku.
ostatnio było głośno o jakiejś ukraińskiej nauczycielce, która chciała sprzedać swoją uczennicę na organy, więc może lepiej pilnować, bo nie wiadomo co miejscowym do łba strzeli?
Mam wrazenie ze wszyscy spotykani Gruzini mieli raczej dobre zamiary i ich zachowanie wynikalo z checi pomocy, ale sa rzeczy ktorych sie nie sprawdza...
A ta uczennice to co- Moldawianie chcieli kupic?
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Z Ckaltubo jedziemy do Kutaisi i dalej planujemy zmierzac w strone Tkibuli. W Kutaisi jednak udaje nam sie bardzo skutecznie zgubic, a gdy juz sie wydaje, ze jedziemy we wlasciwa strone okazuje sie ze po prawej mamy ogromna rzeke… Zatem jedziemy na polnoc zamiast na polnocny-wschod.. Wracamy wiec do Kutaisi i znow zapetlamy sie w jakies male uliczki, ktore ostatecznie okazuja sie za wąskie dla skodusi lub czyms zatarasowane np. domem Plusem takiego kluczenia jest poznanie sporej ilosci sympatycznych zaułkow.
Dosc ciekawe sa tez nabrzeza rzeki Rioni, nad ktora wisza domy. Wiekszosc z nich wystaje ze skarpy, pod podloga ma powietrze i jest podparte od spodu jakims palem.
Trafiamy tez na dwie stare cerkiewki, z ktorych jedna nawet jest otwarta.
W koncu wypluwa nas na wlasciwa droge. Gdzies dalej przy niej jest nieczynny kamieniolom. Same skaly nie robia specjalnego wrazenia, na Dolnym Slasku mamy ladniejsze wyrobiska
Ale w tym stoi maszyna! Pordzewiala, zaryta łopatą w ziemie juz widac na stale.. Ale kompletna! W srodku fotel, wajchy, rozne mechanizmy! Nie wiem jak dlugo tu stoi ale niesamowite jest dla nas, ze cos takiego moze sie uchowac przy glownej drodze! Nikt nie pilnuje a zlomiarze jeszcze nie wywiezli. Nie wiem czy w Gruzji nie jest rozpowszechniony handel zlomem ale w Polsce by nie bylo szans, zeby taki piekny wrak przetrwal przez nikogo nie niepokojony!
Oprocz koparki jest jeszcze jedna konstrukcja skladajaca sie z metalowego szkieletu i kontenerow. Jeden z nich jest otwierany, w srodku sucho. Jakbysmy z plecakami wedrowali to juz wiem gdzie bysmy spali! Dzis niestety nie ma co zrobic ze skodusia, do kamieniolomu nie wjedzie, za duze muldy, a przy samej drodze strach zostawic, bo jeszcze jakis gruzawik staranuje jezdzac bez swiatel noca wedle miejscowej mody.
Kawalek dalej mijamy niedokonczony most gigant. Wylano kupe betonu, wstawiono wiele zbrojen ze stali. Ale jednego filara zabraklo. Ponizej widac, ze kreatywni miejscowi sami sobie poradzili wykorzystujac 1/10 budulca.
Pod mostem, na ostrym skłonie gorki, zaparkowala czerwona łada żiguli. Wysiadl z niej pop, przeciagnal sie, oparl o samochod i zaglebil sie w lekturze. Ciekawe co gruzinscy duchowni czytaja pod mostami w upalne lipcowe popoludnia…
Gdzies w rejonie Nikorcmindy zagladamy do zruinowanego kosciolka. W srodku widac przygotowania do remontu.
Jedna z wnek zajmuje mały, prowizoryczny ołtarzyk, pelen krzyzykow z drewna, papierowych obrazkow, swieczek i rozrzuconych drobnych monet
Jest tez kilka obrazow, widac ludowej tworczosci miejscowych wiernych. Czesc z nich przypomina mi slynnego “Jeżusia” Obrazy moze nie sa zbyt wysokich lotow jesli chodzi o strone artystyczna, ale widac wlozone w nie serce.
W okolicy napotykamy tez pomnik ze zdjeciami poleglych w czasie "wojny ojczyznianej"- z mieczem, tarcza i srebrna półdlonia.
Lokalny przystanek autobusowy zabezpieczony jest plotkiem. Wyraznie widac przed kim ogrodzenie ma chronic!
Urzekł mnie napis coca-cola po gruzinsku! Nawet "ogonek" na przedluzeniu pierwszej litery ma w tym samym ksztalcie co w orginale!
Wylazimy tez na twierdze Khotevi. Pod sam zamek ciezko podejsc, dostepu bronia bardzo zjadliwe krzaki jezyn.
Pod murami fajne miejsca na nocleg.
Zza okoliczych olesionych pagorow zaczynaja juz wylazic na horyzoncie coraz wyzsze gory, pelne skal i lodowcow
Droga wije sie wsrod roznistych malowniczych skal
Kolejna twierdze Mindacikhe ogladamy z podnoza. Resztki tutejszych murow niesamowicie upodobnily sie tu do skal. Wrecz ciezko odroznic gdzie sie konczy naturalny kamien a zaczyna sztuczna sciana.
Chcemy jeszcze obejrzec klasztorek Barakoni, ale lokalny pop zamyka nam brame na twarzy. Cos przy tym mowi po lokalnemu, co dokladnie to nie wiemy ale wnioskujemy ze nie jest to “zapraszamy milych turystow na wino mszalne”
cdn
Dosc ciekawe sa tez nabrzeza rzeki Rioni, nad ktora wisza domy. Wiekszosc z nich wystaje ze skarpy, pod podloga ma powietrze i jest podparte od spodu jakims palem.
Trafiamy tez na dwie stare cerkiewki, z ktorych jedna nawet jest otwarta.
W koncu wypluwa nas na wlasciwa droge. Gdzies dalej przy niej jest nieczynny kamieniolom. Same skaly nie robia specjalnego wrazenia, na Dolnym Slasku mamy ladniejsze wyrobiska
Ale w tym stoi maszyna! Pordzewiala, zaryta łopatą w ziemie juz widac na stale.. Ale kompletna! W srodku fotel, wajchy, rozne mechanizmy! Nie wiem jak dlugo tu stoi ale niesamowite jest dla nas, ze cos takiego moze sie uchowac przy glownej drodze! Nikt nie pilnuje a zlomiarze jeszcze nie wywiezli. Nie wiem czy w Gruzji nie jest rozpowszechniony handel zlomem ale w Polsce by nie bylo szans, zeby taki piekny wrak przetrwal przez nikogo nie niepokojony!
Oprocz koparki jest jeszcze jedna konstrukcja skladajaca sie z metalowego szkieletu i kontenerow. Jeden z nich jest otwierany, w srodku sucho. Jakbysmy z plecakami wedrowali to juz wiem gdzie bysmy spali! Dzis niestety nie ma co zrobic ze skodusia, do kamieniolomu nie wjedzie, za duze muldy, a przy samej drodze strach zostawic, bo jeszcze jakis gruzawik staranuje jezdzac bez swiatel noca wedle miejscowej mody.
Kawalek dalej mijamy niedokonczony most gigant. Wylano kupe betonu, wstawiono wiele zbrojen ze stali. Ale jednego filara zabraklo. Ponizej widac, ze kreatywni miejscowi sami sobie poradzili wykorzystujac 1/10 budulca.
Pod mostem, na ostrym skłonie gorki, zaparkowala czerwona łada żiguli. Wysiadl z niej pop, przeciagnal sie, oparl o samochod i zaglebil sie w lekturze. Ciekawe co gruzinscy duchowni czytaja pod mostami w upalne lipcowe popoludnia…
Gdzies w rejonie Nikorcmindy zagladamy do zruinowanego kosciolka. W srodku widac przygotowania do remontu.
Jedna z wnek zajmuje mały, prowizoryczny ołtarzyk, pelen krzyzykow z drewna, papierowych obrazkow, swieczek i rozrzuconych drobnych monet
Jest tez kilka obrazow, widac ludowej tworczosci miejscowych wiernych. Czesc z nich przypomina mi slynnego “Jeżusia” Obrazy moze nie sa zbyt wysokich lotow jesli chodzi o strone artystyczna, ale widac wlozone w nie serce.
W okolicy napotykamy tez pomnik ze zdjeciami poleglych w czasie "wojny ojczyznianej"- z mieczem, tarcza i srebrna półdlonia.
Lokalny przystanek autobusowy zabezpieczony jest plotkiem. Wyraznie widac przed kim ogrodzenie ma chronic!
Urzekł mnie napis coca-cola po gruzinsku! Nawet "ogonek" na przedluzeniu pierwszej litery ma w tym samym ksztalcie co w orginale!
Wylazimy tez na twierdze Khotevi. Pod sam zamek ciezko podejsc, dostepu bronia bardzo zjadliwe krzaki jezyn.
Pod murami fajne miejsca na nocleg.
Zza okoliczych olesionych pagorow zaczynaja juz wylazic na horyzoncie coraz wyzsze gory, pelne skal i lodowcow
Droga wije sie wsrod roznistych malowniczych skal
Kolejna twierdze Mindacikhe ogladamy z podnoza. Resztki tutejszych murow niesamowicie upodobnily sie tu do skal. Wrecz ciezko odroznic gdzie sie konczy naturalny kamien a zaczyna sztuczna sciana.
Chcemy jeszcze obejrzec klasztorek Barakoni, ale lokalny pop zamyka nam brame na twarzy. Cos przy tym mowi po lokalnemu, co dokladnie to nie wiemy ale wnioskujemy ze nie jest to “zapraszamy milych turystow na wino mszalne”
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości