Nad Cisą, Prutem i Dunajem
Nad Cisą, Prutem i Dunajem
Letni długi wyjazd czas zacząć! Po ubiegłorocznej wyprawie skandynawskiej pora było powrócić na południowe cieplejsze kierunki.
Podobnie jak we wcześniejszych latach miesiącem wyjazdu znów był sierpień. Podobnie jak zazwyczaj w momencie pierwszego odpalenia silnika na Śląsku za oknem lało i ogólnie było paskudnie. Oprócz tego jednak wprowadziłem kilka zmian.
Zamiast jechać jak zwykle na Czeski Cieszyn i Żylinę tym razem cisnę w kierunku Krakowa, następnie na Nowy Sącz i Muszynkę. Mało brakowało a wypad zakończyłby się już w okolicach Brzeska, kiedy to wyprzedzający mnie na autostradzie samochód znalazł się w martwym polu lusterka i niemal na niego wjechałem przy pełnej prędkości. Potem przed granicą prawie przejechałem psa, który wyraźnie miał zdolności samobójcze. A na sam koniec polskiego epizodu poznikały gdzieś wszystkie stacje benzynowe, w których chciałem zatankować do pełna i tak wjechałem na Słowację.
Przestało padać, ale niebo nadal zachmurzone. Dobre i to.
Za Bardejovem zjeżdżam na boczną drogę do wioski Hervartov (Hervartó), w której znajduje się drewniany kościół wpisany na listę UNESCO. Jest jednym z najstarszych w kraju, bo z około 1500 roku. Z zewnątrz prezentuje się raczej tradycyjnie...
...jednak w środku zachwyca bogactwem polichromii z XVI-XVII wieku. Niektóre napisy są w archaicznym słowackim.
Zdjęcia robię "nielegalnie" z chóru. Nie mam zamiaru płacić za fotki opiekunowi świątyni, który przy wejściu wyskoczył do mnie z jakimś bulgotaniem, pretensjami i dziwną miną! W ogóle nie zrozumiałem o co mu chodzi, bo facet niby mówił po słowacku ale z tak strasznym akcentem, że miałem wrażenie iż to jakiś mieszkaniec buszu...
Facet w ogóle jest pokręcony. Turystów z Łotwy traktuje jak Rosjan, mimo, iż ewidentnie trafił na etnicznych Łotyszy. Zresztą Łotwa myli mu się ciągle z Litwą, taki drobiazg. Do Węgrów stosuje znaną z Polski metodę porozumiewania: jak będę mówił głośno i wyraźnie, to na pewno dotrze .
Ogólnie to trochę ludzi się tutaj kręci, mikroskopijny parking za rzeczką bywa za ciasny. Ale pewno to też zasługa weekendu.
Jedziemy dalej. Trzycyfrowe szosy prowadzą wzdłuż pasma górskiego Čergov - jestem w tych rejonach pierwszy raz.
Przed Trebišovem (Tőketerebes) wychodzi słońce, momentalnie robi się gorąco. To już Zemplin, region gdzie Węgry czuć w powietrzu . Krajobraz się wypłaszcza, natomiast w tle widać pagórki Niziny Wschodniosłowackiej.
No i pojawiają się słoneczniki! Uwielbiam te żółte pola, kojarzą mi się z Węgrami, Bałkanami, ciepłem i wolnym czasem.
Na rogatkach Čerhova (węg. Csörgő) za przejazdem kolejowym widzę ustawionych na łące kilkanaście macew - pozostałości po kirkucie.
Pojawia się szereg tablic informujących, że znaleźliśmy się w regionie Tokaj. Wbrew powszechnemu mniemaniu leży on nie tylko na Węgrzech (tak jak uznaje to UNESCO), lecz należą do niego również cztery wsie należące dziś do Słowacji. Jego obszar określono kilkaset lat temu i wytyczone w Trianon granice tego nie zmieniły.
W oddali widać dużą górę.
To Magas-hegy w Górach Zemplińskich, już za granicą. Prowadzi na niego największa na Węgrzech kolejka, choć sama góra ma tylko nieco ponad 500 metrów.
Po chwili jestem w znanym mi miejscu, gdyż przechodziłem tędy już co najmniej sześć razy - w Slovenskim Novym Mieście (Újhely). Zaraz za dworcem kolejowym na niewielkiej rzeczce Roňava (Ronyva) wytyczono granicę słowacko-węgierską. Północne przedmieścia Sátoraljaújhely odłączono od centrum i utworzono osobną miejscowość, natomiast większość miasta pozostała przy Węgrzech.
Do Węgier zawsze czuję jakiś specjalny sentyment; bardzo lubię ten kraj. To do Madziarów po raz pierwszy pojechałem z rodzicami na dłuższe wakacje za granicę; nad Balaton oczywiście . I choć od tego wydarzenia minęło sporo lat to zawsze chętnie tam powracam.
Jak na najsłynniejszy region winiarski przystało okolica pełna jest winnic. Rzędy pnączy ciągną się na oświetlonych słońcem wzgórzach.
Po drugiej stronie drogi (nie tej ze zdjęcia - ująłem na niej płytówkę wewnątrz winnicy) samotna góra - Tokaj. Stożek o pochodzeniu wulkanicznym, forpoczta Gór Tokajsko-Slańskich.
Niespodziewanie w tle pojawia się duża ciemna chmura i wydaje się, iż zaraz lunie...
Na szczęście przechodzi ona bokiem, więc do miasta Tokaj dojeżdżamy w dobrej pogodzie. Na ulicach pełno wykopków po kanalizacji.
Miejscowość ma niecałe pięć tysięcy mieszkańców i tłumów tu nie widzimy. Są piwniczki winne, niewielki rynek, trochę zabytkowych budynków (co najmniej trzy kościoły różnych wyznań), ratusz z muzeum.
Dawna synagoga przerobiona bodajże na salę koncertową.
Knajpy zapraszają w swe progi, ale w takich miejscach zawsze się przepłaca. Decydujemy się tylko na zakup dwóch sztuk wina w małym sklepiku. Półtoralitrowe będziemy męczyć kilka dni.
Widzimy jakąś grupę mundurową. Apel smoleński??
Nie, to tylko wesele, jedno z wielu jakie spotkamy. Ludzie hajtają się w każdy dzień tygodnia i zazwyczaj w godzinach mocno popołudniowych.
Wyjeżdżając z Tokaju mylę drogę i niepotrzebnie jadę z dziesięć kilometrów w złym kierunku. Ostatecznie jednak wieczorem trafiamy do celu - miasta Nyírbátor, na wschodnich rubieżach kraju. Choć po prawdzie to z racji wielkości kraju Węgrzy mają te rubieże blisko siebie . Miejscowość leży w regionie Nyírség (kraj brzóz) i stąd większość okolicznych miejscowości ma w składzie człon "Nyir".
Nyírbátor przyciąga turystów kompleksem basenów termalnych. Obok działa kemping, którego mieszkańcy mają wstęp na baseny w cenie noclegu - czyli de facto za darmo biorąc pod uwagę cennik . Kemping jest niestety dość popularny wśród Polaków, zwłaszcza z województwa podkarpackiego. Niestety, gdyż niektórzy z nich zapominali iż nie są tam sami, drąc mordę po nocy. W ciągu dnia byli grzeczni i mili jak baranki, bo w końcu dzieci patrzą i słuchają...
Inaczej niż w poprzednie wyjazdy drugi dzień zamiast gnać do przodu przeznaczamy na kompletny relaks - taplanie się w wodzie (ma do 36 stopni i właściwości lecznicze, głównie na reumatyzm), piwkowanie, winowanie, zajadanie się langoszem itp.. Wokół basenów masę samochodów na rumuńskich blachach, lecz rumuńskiego języka nie słychać - niemal wszyscy to etniczni Węgrzy, których historia a właściwie polityka zostawiła po tamtej stronie.
Do centrum z kempingu jest około 3 kilometrów z buta, w sam raz na spacer. Choć niektórzy przed takimi ostrzegają - część miasta zamieszkana jest przez Cyganów, którzy do zamożnych tutaj nie należą. Aby było zabawniej w ich dzielnicy uruchomiono jeden z trzech na Węgrzech zamkniętych obozów dla uchodź..., tfu, migrantów. Nie ma jednak powodów do obaw - Nyírbátor pełne jest służb (na ulicach niewidocznych), a Cyganie pojawili się na ulicach dopiero w poniedziałek, kiedy trzeba było ruszyć do sklepów.
W sobotę większym problemem okazało się znalezienie czynnej restauracji - albo zamknięte albo wesela! Trafiliśmy w końcu do spelunki, gdzie lane piwo kosztowało nieco ponad 2 złote i lali też palinkę. Zamiast kolacji były chipsy . Musiałem też wyglądać na swojaka, bo co kto wchodził to się ze mną witał wyciągniętą łapą.
W telewizji pokazywano Igrzyska Olimpijskie w wykonaniu węgierskiej reprezentacji - jakaś dżudoczka o słowiańskim nazwisku po kilku minutach pierwszego występu wracała do domu w pierwszym dniu imprezy. Ostatecznie jednak Węgry, które są ponad trzy razy mniej ludne od Polski, zdobyli w Rio 15 medali w tym 8 (!) złotych, a Polska 11 krążków, w tym 2 złote... bez komentarza.
Zabytki w Nyírbátor też są, głównie kościoły. Mamy więc unicki:
- rzymskich katolików, w stylu gotyckim:
- kalwiński, też gotycki z renesansową drewnianą wieżą:
W środku jak to u kalwinów - surowo. Pochowany jest w niej Stefan Batory - imiennik polskiego króla, lecz żyjący wiek wcześniej.
Batorych zresztą łączyło z miastem więcej - niedaleko stoi ich kasztel, odbudowany z ruiny dziesięć lat temu.
Na rynku wśród kilku pomników wyróżnia się ten poświęcony żołnierzom Wielkiej Wojny - jak często u Węgrów jest bardzo realistyczny.
W poniedziałek robimy zakupy, tankujemy samochód w mikroskopijnej tankszteli i zjawiamy się na bocznym przejściu granicznym Vállaj-Urziceni. Ruch jest niewielki, odprawa prowadzona jest wspólnie przez Węgrów i Rumunów. Sprawdzanie dokumentów wozu, pytanie o broń (nie mamy), narkotyki (niestety, nie mamy), a żeby przekroczyć wewnętrzne limity unijne na alkohol to musielibyśmy wziąć większe auto .
Po niecałym kwadransie wjeżdżamy do Rumunii!
Link: https://goo.gl/photos/nfjPaxxfcLnGxvvSA
Podobnie jak we wcześniejszych latach miesiącem wyjazdu znów był sierpień. Podobnie jak zazwyczaj w momencie pierwszego odpalenia silnika na Śląsku za oknem lało i ogólnie było paskudnie. Oprócz tego jednak wprowadziłem kilka zmian.
Zamiast jechać jak zwykle na Czeski Cieszyn i Żylinę tym razem cisnę w kierunku Krakowa, następnie na Nowy Sącz i Muszynkę. Mało brakowało a wypad zakończyłby się już w okolicach Brzeska, kiedy to wyprzedzający mnie na autostradzie samochód znalazł się w martwym polu lusterka i niemal na niego wjechałem przy pełnej prędkości. Potem przed granicą prawie przejechałem psa, który wyraźnie miał zdolności samobójcze. A na sam koniec polskiego epizodu poznikały gdzieś wszystkie stacje benzynowe, w których chciałem zatankować do pełna i tak wjechałem na Słowację.
Przestało padać, ale niebo nadal zachmurzone. Dobre i to.
Za Bardejovem zjeżdżam na boczną drogę do wioski Hervartov (Hervartó), w której znajduje się drewniany kościół wpisany na listę UNESCO. Jest jednym z najstarszych w kraju, bo z około 1500 roku. Z zewnątrz prezentuje się raczej tradycyjnie...
...jednak w środku zachwyca bogactwem polichromii z XVI-XVII wieku. Niektóre napisy są w archaicznym słowackim.
Zdjęcia robię "nielegalnie" z chóru. Nie mam zamiaru płacić za fotki opiekunowi świątyni, który przy wejściu wyskoczył do mnie z jakimś bulgotaniem, pretensjami i dziwną miną! W ogóle nie zrozumiałem o co mu chodzi, bo facet niby mówił po słowacku ale z tak strasznym akcentem, że miałem wrażenie iż to jakiś mieszkaniec buszu...
Facet w ogóle jest pokręcony. Turystów z Łotwy traktuje jak Rosjan, mimo, iż ewidentnie trafił na etnicznych Łotyszy. Zresztą Łotwa myli mu się ciągle z Litwą, taki drobiazg. Do Węgrów stosuje znaną z Polski metodę porozumiewania: jak będę mówił głośno i wyraźnie, to na pewno dotrze .
Ogólnie to trochę ludzi się tutaj kręci, mikroskopijny parking za rzeczką bywa za ciasny. Ale pewno to też zasługa weekendu.
Jedziemy dalej. Trzycyfrowe szosy prowadzą wzdłuż pasma górskiego Čergov - jestem w tych rejonach pierwszy raz.
Przed Trebišovem (Tőketerebes) wychodzi słońce, momentalnie robi się gorąco. To już Zemplin, region gdzie Węgry czuć w powietrzu . Krajobraz się wypłaszcza, natomiast w tle widać pagórki Niziny Wschodniosłowackiej.
No i pojawiają się słoneczniki! Uwielbiam te żółte pola, kojarzą mi się z Węgrami, Bałkanami, ciepłem i wolnym czasem.
Na rogatkach Čerhova (węg. Csörgő) za przejazdem kolejowym widzę ustawionych na łące kilkanaście macew - pozostałości po kirkucie.
Pojawia się szereg tablic informujących, że znaleźliśmy się w regionie Tokaj. Wbrew powszechnemu mniemaniu leży on nie tylko na Węgrzech (tak jak uznaje to UNESCO), lecz należą do niego również cztery wsie należące dziś do Słowacji. Jego obszar określono kilkaset lat temu i wytyczone w Trianon granice tego nie zmieniły.
W oddali widać dużą górę.
To Magas-hegy w Górach Zemplińskich, już za granicą. Prowadzi na niego największa na Węgrzech kolejka, choć sama góra ma tylko nieco ponad 500 metrów.
Po chwili jestem w znanym mi miejscu, gdyż przechodziłem tędy już co najmniej sześć razy - w Slovenskim Novym Mieście (Újhely). Zaraz za dworcem kolejowym na niewielkiej rzeczce Roňava (Ronyva) wytyczono granicę słowacko-węgierską. Północne przedmieścia Sátoraljaújhely odłączono od centrum i utworzono osobną miejscowość, natomiast większość miasta pozostała przy Węgrzech.
Do Węgier zawsze czuję jakiś specjalny sentyment; bardzo lubię ten kraj. To do Madziarów po raz pierwszy pojechałem z rodzicami na dłuższe wakacje za granicę; nad Balaton oczywiście . I choć od tego wydarzenia minęło sporo lat to zawsze chętnie tam powracam.
Jak na najsłynniejszy region winiarski przystało okolica pełna jest winnic. Rzędy pnączy ciągną się na oświetlonych słońcem wzgórzach.
Po drugiej stronie drogi (nie tej ze zdjęcia - ująłem na niej płytówkę wewnątrz winnicy) samotna góra - Tokaj. Stożek o pochodzeniu wulkanicznym, forpoczta Gór Tokajsko-Slańskich.
Niespodziewanie w tle pojawia się duża ciemna chmura i wydaje się, iż zaraz lunie...
Na szczęście przechodzi ona bokiem, więc do miasta Tokaj dojeżdżamy w dobrej pogodzie. Na ulicach pełno wykopków po kanalizacji.
Miejscowość ma niecałe pięć tysięcy mieszkańców i tłumów tu nie widzimy. Są piwniczki winne, niewielki rynek, trochę zabytkowych budynków (co najmniej trzy kościoły różnych wyznań), ratusz z muzeum.
Dawna synagoga przerobiona bodajże na salę koncertową.
Knajpy zapraszają w swe progi, ale w takich miejscach zawsze się przepłaca. Decydujemy się tylko na zakup dwóch sztuk wina w małym sklepiku. Półtoralitrowe będziemy męczyć kilka dni.
Widzimy jakąś grupę mundurową. Apel smoleński??
Nie, to tylko wesele, jedno z wielu jakie spotkamy. Ludzie hajtają się w każdy dzień tygodnia i zazwyczaj w godzinach mocno popołudniowych.
Wyjeżdżając z Tokaju mylę drogę i niepotrzebnie jadę z dziesięć kilometrów w złym kierunku. Ostatecznie jednak wieczorem trafiamy do celu - miasta Nyírbátor, na wschodnich rubieżach kraju. Choć po prawdzie to z racji wielkości kraju Węgrzy mają te rubieże blisko siebie . Miejscowość leży w regionie Nyírség (kraj brzóz) i stąd większość okolicznych miejscowości ma w składzie człon "Nyir".
Nyírbátor przyciąga turystów kompleksem basenów termalnych. Obok działa kemping, którego mieszkańcy mają wstęp na baseny w cenie noclegu - czyli de facto za darmo biorąc pod uwagę cennik . Kemping jest niestety dość popularny wśród Polaków, zwłaszcza z województwa podkarpackiego. Niestety, gdyż niektórzy z nich zapominali iż nie są tam sami, drąc mordę po nocy. W ciągu dnia byli grzeczni i mili jak baranki, bo w końcu dzieci patrzą i słuchają...
Inaczej niż w poprzednie wyjazdy drugi dzień zamiast gnać do przodu przeznaczamy na kompletny relaks - taplanie się w wodzie (ma do 36 stopni i właściwości lecznicze, głównie na reumatyzm), piwkowanie, winowanie, zajadanie się langoszem itp.. Wokół basenów masę samochodów na rumuńskich blachach, lecz rumuńskiego języka nie słychać - niemal wszyscy to etniczni Węgrzy, których historia a właściwie polityka zostawiła po tamtej stronie.
Do centrum z kempingu jest około 3 kilometrów z buta, w sam raz na spacer. Choć niektórzy przed takimi ostrzegają - część miasta zamieszkana jest przez Cyganów, którzy do zamożnych tutaj nie należą. Aby było zabawniej w ich dzielnicy uruchomiono jeden z trzech na Węgrzech zamkniętych obozów dla uchodź..., tfu, migrantów. Nie ma jednak powodów do obaw - Nyírbátor pełne jest służb (na ulicach niewidocznych), a Cyganie pojawili się na ulicach dopiero w poniedziałek, kiedy trzeba było ruszyć do sklepów.
W sobotę większym problemem okazało się znalezienie czynnej restauracji - albo zamknięte albo wesela! Trafiliśmy w końcu do spelunki, gdzie lane piwo kosztowało nieco ponad 2 złote i lali też palinkę. Zamiast kolacji były chipsy . Musiałem też wyglądać na swojaka, bo co kto wchodził to się ze mną witał wyciągniętą łapą.
W telewizji pokazywano Igrzyska Olimpijskie w wykonaniu węgierskiej reprezentacji - jakaś dżudoczka o słowiańskim nazwisku po kilku minutach pierwszego występu wracała do domu w pierwszym dniu imprezy. Ostatecznie jednak Węgry, które są ponad trzy razy mniej ludne od Polski, zdobyli w Rio 15 medali w tym 8 (!) złotych, a Polska 11 krążków, w tym 2 złote... bez komentarza.
Zabytki w Nyírbátor też są, głównie kościoły. Mamy więc unicki:
- rzymskich katolików, w stylu gotyckim:
- kalwiński, też gotycki z renesansową drewnianą wieżą:
W środku jak to u kalwinów - surowo. Pochowany jest w niej Stefan Batory - imiennik polskiego króla, lecz żyjący wiek wcześniej.
Batorych zresztą łączyło z miastem więcej - niedaleko stoi ich kasztel, odbudowany z ruiny dziesięć lat temu.
Na rynku wśród kilku pomników wyróżnia się ten poświęcony żołnierzom Wielkiej Wojny - jak często u Węgrów jest bardzo realistyczny.
W poniedziałek robimy zakupy, tankujemy samochód w mikroskopijnej tankszteli i zjawiamy się na bocznym przejściu granicznym Vállaj-Urziceni. Ruch jest niewielki, odprawa prowadzona jest wspólnie przez Węgrów i Rumunów. Sprawdzanie dokumentów wozu, pytanie o broń (nie mamy), narkotyki (niestety, nie mamy), a żeby przekroczyć wewnętrzne limity unijne na alkohol to musielibyśmy wziąć większe auto .
Po niecałym kwadransie wjeżdżamy do Rumunii!
Link: https://goo.gl/photos/nfjPaxxfcLnGxvvSA
Ostatnio zmieniony 2016-08-22, 19:49 przez Pudelek, łącznie zmieniany 6 razy.
Przestawiamy zegarek godzinę do przodu...
Jestem ponownie w Rumunii po siedmiu latach. Wtedy jednak jeździliśmy po kraju pociągami - było klimatycznie, ale jednak człowiek był ograniczony co do ilości odwiedzanych miejsc. Samochód daje zdecydowanie większe możliwości.
W Polsce nadal można usłyszeć, że Rumunia to dziki i niebezpieczny kraj - cóż, opiniotwórczych kretynów nigdy nie brakuje. W tym roku przyjechało więcej turystów niż zwykle co wiąże się z faktem, iż w większej części Europy szaleją przedstawiciele religii pokoju, a u Rumunów panuje spokój...
W elektroniczną rovinietę zaopatruję się w najbliższej miejscowości - trójjęzycznej.
Większość mieszkańców stanowią Węgrzy, co piąty jest Niemcem, a Rumunów mniej niż 10 procent. Madziarzy stanowią również większość mieszkańców kolejnego miasta - Wielkiego Karola.
Wielki Karol czyli Carei zapisał się w świadomości rumuńskiego wojska - w 1944 został zdobyty przez armię radziecką i rumuńską jako ostatnie miasto we współczesnych granicach Rumunii. Dziś ten dzień jest obchodzi jako święto żołnierzy.
Na początek chciałem zatrzymać się w Satu Mare (Szatmárnémeti, Sathmar), ale skutecznie odstraszył nad od tego korekt-gigant w centrum oraz strefa parkowania tylko na sms. Wyjeżdżając udało nam się jedynie zobaczyć katedrę prawosławną.
Drogą numer 19 kierujemy się na północny-wschód do Maramureszu (Marmarosu). Ta kraina niemal za wszystkich stron otoczona górami zawsze była prowincją, którą omijała wielka historia i nowinki techniczne. Zapewne dlatego zachowało się tam wiele elementów kultury ludowej i tradycji rzemieślniczych. Region jest podzielony między Rumunię a Ukrainę, a granicę stanowi rzeka Cisa. Spotkaliśmy ją już raz podczas tego wyjazdu: dwa dni wcześniej, w Tokaju.
Mijamy różne niewielkie wioski, powoli pnąc się do góry. Jedna ze wsi ma drugą nazwę słowiańską - słowacką albo czeską. Zaraz za nią osadnictwo się kończy i gramolimy się na przełęcz w górach Igniș.
Skoro się wjechało to w naturalny sposób musimy zjechać w dół do doliny Cisy, do wspomnianego Maramureszu. A tam czeka już Săpânța (Szaplonca), wieś przy granicy, znana ze swojego Wesołego Cmentarza. Wbrew temu co piszą różni pseudo-dziennikarze ("Tego nie wiedziałeś o Rumunii", "10 nieznanych faktów o kraju Draculi" itp.) jest to jedna z najbardziej popularnych atrakcji turystycznych i właściwie wszystkie "musisz obejrzeć" ją uwzględniają.
Z racji swego peryferyjnego położenia odwiedza ją może ciut mniej turystów niż gdyby leżała gdzieś w centrum, ale i tak nie sposób przejść spokojnie obok całej komercyjnej otoczki pobliskich ulic.
Wstęp na cmentarz jest płatny - 5 lejów. Na szczęście nie pobiera się już opłat za fotografowanie. O cmentarnej zadumie można zapomnieć .
O cmentarzu napisano już dużo i jeszcze więcej. Tak więc w trzech zdaniach: w 1935 roku miejscowy artysta wyrzeźbił w drewnie pierwszy kolorowy nagrobek ze scenką rodzajową i zabawnym wierszykiem, który znacznie się różnił od standardowych smutnych epitafiów. I tak zostało do dzisiaj - dzieło pierwszego mistrza kontynuują następcy: na grobach (często dwustronnie) obrazki przedstawiają powód śmierci, zawód wykonywany za życia lub po prostu podobiznę. Wszystko to uzupełnione błękitnym kolorem, który jest nawet określany jako "błękit z Wesołego Cmentarza".
O ile mężczyźni robili w życiu coś ciekawego to kobiety przedstawione są przy włóczce, garach albo z modlitewnikiem. Fascynujący tryb życia.
Czy jedna z kobiet zadźgała drugą widłami??
Porównanie zdjęcia i obrazu grobowego.
Panowie w mundurach występują dość często - są żołnierze, myśliwi i tym podobni. Jak widać na poniższym ujęciu nie przeszkadza też wkomponowanie sierpa i młota w krzyż.
Jednym z bardziej ciekawych był wypatrzony nagrobek młodego chłopaka, który poległ w 1944 w węgierskiej armii (cztery lata wcześniej Węgrzy na krótko odzyskali te tereny). Powyżej jest zdjęcie w madziarskim mundurze.
Ktoś zmarł podczas żniw czy może lubił w dresie wychodzić w pole?
Pozabijali się o kobietę??
Jeden z bardziej znanych nagrobków - trzylatki przejechanej przez samochód.
Obok kościoła budowana jest nowa cerkiew z wysoką wieżą. Na razie położyli dachy.
Po drugiej stronie wioski także powstaje nowa świątynia - drewniana. Wieża jest ponoć najwyższą konstrukcją drewnianą w Rumunii i ma 78 metrów. Widać ją z daleka.
A w oddali zielona Ukraina.
Pierwszy nocleg na rumuńskiej ziemi zaplanowaliśmy w Syhocie Marmaroskim (rum. Sighetu Marmației, węg. Máramarossziget). Gdy podjechaliśmy pod kemping to zastaliśmy zamkniętą bramę. Na szczęście obok była kartka z numerem telefonu, osoba po drugiej stronie znała angielski, więc mogliśmy zrzucić łańcuch i wjechać do środka. Początkowo byliśmy sami, potem zjawili się jeszcze Francuzi na motorze i polska rodzina.
A kemping mieścił się w ogrodzie .
Po rozstawienia namiotu i poszukiwaniu kluczy od wozu, które niechcący przykryłem książką, ruszyliśmy do centrum oddalonego o jakieś 10 minut marszu. Skrót prowadzi przez boczne uliczki i osiedle.
Pod blokami stoją sterty drzewa. Teresa dziwiła się, iż w takich budynkach jeszcze pali się w piecach - tymczasem w moim górnośląskim bloku centralne zamontowano dopiero w latach 90. XX wieku i nie było to wcale wyjątkiem!
Przy głównej drodze rzucają się w oczy dwie potężne sylwetki wznoszonych kościołów - cerkwi prawosławnej i unickiej.
Najwyraźniej Rumunia to bardzo bogaty kraj, skoro największą potrzebą jest stawianie kolejnych miejsc kultu, który w mieście nie brakuje: jest starsza cerkiew, kościół katolicki i ewangelicki.
Najstarsza część Syhotu to typowe, prowincjonalne habsburskie miasteczko. Nawet dość zadbane, choć trzeba patrzeć pod nogi aby się o coś nie potknąć.
Kiedyś Syhot znany był z ciężkiego więzienia w którym za komuny trzymano przeciwników reżimu; współcześnie otwarto w nim muzeum.
Szukamy kantoru aby wymienić walutę; nie stanowi to problemu gdyż z powodu nadgranicznego położenia (działa tu jedyne piesze przejście na Ukrainę) jest ich w centrum bez liku. Potem kręcimy się trochę po okolicy aby znaleźć jakiś lokal i po kilku niepowodzeniach (dominują kawiarnie i cukiernie) siadamy w końcu restauracji rustykalnej na pierwszy rumuński posiłek.
Jesteśmy na południu, więc wieczory zaczynają się tutaj wcześniej, choć zmiana godziny trochę tę porę opóźniła. Wracamy obok niedokończonych cerkwi (miejscowi dziwią się, iż ktoś je fotografuje) oraz przez osiedle powoli spowijane mrokiem.
Niedaleko kempingu wchodzimy do spelunki do której normalnie w Polsce bym nie zajrzał - niemal same młode chłopy, głośna muzyka turecka i rumuńskie disco-polo... no, ale nie jestem na szczęście w Polsce, więc zaglądamy . Po krótkiej lustracji przez stolik barmana dostajemy Timisoreanę. W czasie pierwszej wizyty w Rumunii uznawałem to piwo za bardzo smaczne, teraz mogę je tylko określić jako kiepski sik .
Rano na kempingu zjawiają się właściciele. Sympatyczna kobieta poleca nam wizytę w muzeum-więzieniu, lecz nie mamy na to czasu. Jednocześnie odradza drogę górską przez Borsę i przełęcz Prislop. Szkoda auta i czasu. Wiedziałem, iż ta trasa jest kiepska, ale skoro nawet autochtoni sugerują aby dać sobie z nią spokój to postanawiam skorzystać z tej rady i pojechać naokoło w lepszych warunkach.
W Syhocie robimy zakupy w sklepie przypominającym z wyglądu i zaopatrzenia nasze z początków lat 90. i obieramy za cel dolinę rzeki Izy. Można w niej podziwiać kilka drewnianych cerkwi w stylu marmaroskim, czyli drewnianych, wąskich z wysokimi wieżami. Z powodu izolacji od innych prowincji austriackich tutejsi rzemieślnicy tworzyli głównie w drewnie, gdyż sztuka murowana jeszcze rzadko docierała. Styl cerkwi uznawany jest dziś za autentyczną, ludową sztukę Rumunii (choć nie zawsze budowali ją Rumunii) i był często kopiowany w XX wieku. Pierwsza ze świątyń stoi nad wioską Bârsana (Barcánfalva). Wybudowana w 1720 roku wpisana jest na listę UNESCO razem z siedmioma innymi.
Drzwi do wewnątrz są zamknięte, lecz przynajmniej możemy w spokoju pochodzić po zdziczałym ogrodzie. Oprócz nas kręci się tutaj grupka z polskiego wozu - obywateli RP będziemy spotykać w Rumunii jeszcze dość często.
Z drugiej strony wioski pielgrzymów i turystów przyciąga monastyr Bârsana, co widać już po zawalonym parkingu. Monastyr często jest opisywany mylnie jako cerkiew z listy UNESCO, podczas gdy prawdopodobnie rozpoczęto jego budowę na początku lat 90. Tak przynajmniej pisało na umieszczonych tam tablicach, przewodniku i w internecie, choć nie brakuje też źródeł, które twierdzą, że cerkiew powstała już w XVIII wieku.
Nawet jeśli to zabudowania ją otaczające są nowe, widać to na pierwszy rzut oka, zresztą nowe budynki są nadal wznoszone. Ogólnie wygląda to jak rumuńska wersja Lichenia, tyle, że ładniejsza.
Ciekawe wnętrza cerkwi monastyrskiej.
Kolejne cerkwie na listę UNESCO wpisane nie są, ale z zewnątrz prezentują się niemal identycznie. Ciekawe co powodowało, że wpisano jeden obiekt, a drugiego nie?
W wiosce Rozavlea (Rozavlya) cmentarz ze świątynią mieści się tuż przy drodze. Już w bramie młody facet informuje nas, iż cerkiew jest w renowacji i można ją oglądać tylko z zewnątrz. No dobrze, niech i tak będzie. Kręci się tutaj trochę ludzi.
Kiedy jednak podchodzę do drzwi konserwatorka sugeruje rumuńskim turystom, że mogą wejść do środka. To ja też wchodzę, cykam jedno zdjęcie malowideł i już mam na karku człowieka z bramy.
- Przecież mówiłem, że nie można wchodzić - w jego głosie nie ma jednak złości. Normalnie wstęp jest płatny, a teraz nie może nam sprzedać biletu bo cerkiew oficjalnie nieczynna i to stanowiło problem. Musiałem jednak wyjść na zewnątrz .
Sielskie widoki po bokach drogi.
Bogdan Vodă (Izakonyha) posiada kilka cerkwi - paskudne nowe i drewnianą z 1718 roku. Tą okrążam zupełnie sam.
Ostatnią cerkiewkę widzimy w Dragomirești (Dragomerfalva). To chyba jednak współczesna kopia, gdyż oryginał przeniesiono do skansenu w Bukareszcie, który zwiedzaliśmy zresztą w 2009 roku.
Jak już pisałem - zamiast na przełęcz Prislop kierujemy się w inną stronę; na południe przez przełęcz Setref. O 600 metrów niższa i choć asfalt nie jest rewelacyjny to można po nim normalnie jechać. Większym problemem są zawalidrogi i ciężarówki które trudno wyminąć na krętej szosie pod górę.
Przełęcz oddziela od siebie góry Țibleș i Rodniańskie, ale także jest granicą Maramureszu i Siedmiogrodu. Kierowcy symbolicznie przejeżdżają przez wielką bramę, będącą większą wersją tych widzianych na ulicach.
W Siedmiogrodzie będziemy jednak dość krótko, gdyż naszym kolejnym celem jest rumuńska część Mołdawii...
G: https://goo.gl/photos/Y4oUyhaoQm2daexd9
Jestem ponownie w Rumunii po siedmiu latach. Wtedy jednak jeździliśmy po kraju pociągami - było klimatycznie, ale jednak człowiek był ograniczony co do ilości odwiedzanych miejsc. Samochód daje zdecydowanie większe możliwości.
W Polsce nadal można usłyszeć, że Rumunia to dziki i niebezpieczny kraj - cóż, opiniotwórczych kretynów nigdy nie brakuje. W tym roku przyjechało więcej turystów niż zwykle co wiąże się z faktem, iż w większej części Europy szaleją przedstawiciele religii pokoju, a u Rumunów panuje spokój...
W elektroniczną rovinietę zaopatruję się w najbliższej miejscowości - trójjęzycznej.
Większość mieszkańców stanowią Węgrzy, co piąty jest Niemcem, a Rumunów mniej niż 10 procent. Madziarzy stanowią również większość mieszkańców kolejnego miasta - Wielkiego Karola.
Wielki Karol czyli Carei zapisał się w świadomości rumuńskiego wojska - w 1944 został zdobyty przez armię radziecką i rumuńską jako ostatnie miasto we współczesnych granicach Rumunii. Dziś ten dzień jest obchodzi jako święto żołnierzy.
Na początek chciałem zatrzymać się w Satu Mare (Szatmárnémeti, Sathmar), ale skutecznie odstraszył nad od tego korekt-gigant w centrum oraz strefa parkowania tylko na sms. Wyjeżdżając udało nam się jedynie zobaczyć katedrę prawosławną.
Drogą numer 19 kierujemy się na północny-wschód do Maramureszu (Marmarosu). Ta kraina niemal za wszystkich stron otoczona górami zawsze była prowincją, którą omijała wielka historia i nowinki techniczne. Zapewne dlatego zachowało się tam wiele elementów kultury ludowej i tradycji rzemieślniczych. Region jest podzielony między Rumunię a Ukrainę, a granicę stanowi rzeka Cisa. Spotkaliśmy ją już raz podczas tego wyjazdu: dwa dni wcześniej, w Tokaju.
Mijamy różne niewielkie wioski, powoli pnąc się do góry. Jedna ze wsi ma drugą nazwę słowiańską - słowacką albo czeską. Zaraz za nią osadnictwo się kończy i gramolimy się na przełęcz w górach Igniș.
Skoro się wjechało to w naturalny sposób musimy zjechać w dół do doliny Cisy, do wspomnianego Maramureszu. A tam czeka już Săpânța (Szaplonca), wieś przy granicy, znana ze swojego Wesołego Cmentarza. Wbrew temu co piszą różni pseudo-dziennikarze ("Tego nie wiedziałeś o Rumunii", "10 nieznanych faktów o kraju Draculi" itp.) jest to jedna z najbardziej popularnych atrakcji turystycznych i właściwie wszystkie "musisz obejrzeć" ją uwzględniają.
Z racji swego peryferyjnego położenia odwiedza ją może ciut mniej turystów niż gdyby leżała gdzieś w centrum, ale i tak nie sposób przejść spokojnie obok całej komercyjnej otoczki pobliskich ulic.
Wstęp na cmentarz jest płatny - 5 lejów. Na szczęście nie pobiera się już opłat za fotografowanie. O cmentarnej zadumie można zapomnieć .
O cmentarzu napisano już dużo i jeszcze więcej. Tak więc w trzech zdaniach: w 1935 roku miejscowy artysta wyrzeźbił w drewnie pierwszy kolorowy nagrobek ze scenką rodzajową i zabawnym wierszykiem, który znacznie się różnił od standardowych smutnych epitafiów. I tak zostało do dzisiaj - dzieło pierwszego mistrza kontynuują następcy: na grobach (często dwustronnie) obrazki przedstawiają powód śmierci, zawód wykonywany za życia lub po prostu podobiznę. Wszystko to uzupełnione błękitnym kolorem, który jest nawet określany jako "błękit z Wesołego Cmentarza".
O ile mężczyźni robili w życiu coś ciekawego to kobiety przedstawione są przy włóczce, garach albo z modlitewnikiem. Fascynujący tryb życia.
Czy jedna z kobiet zadźgała drugą widłami??
Porównanie zdjęcia i obrazu grobowego.
Panowie w mundurach występują dość często - są żołnierze, myśliwi i tym podobni. Jak widać na poniższym ujęciu nie przeszkadza też wkomponowanie sierpa i młota w krzyż.
Jednym z bardziej ciekawych był wypatrzony nagrobek młodego chłopaka, który poległ w 1944 w węgierskiej armii (cztery lata wcześniej Węgrzy na krótko odzyskali te tereny). Powyżej jest zdjęcie w madziarskim mundurze.
Ktoś zmarł podczas żniw czy może lubił w dresie wychodzić w pole?
Pozabijali się o kobietę??
Jeden z bardziej znanych nagrobków - trzylatki przejechanej przez samochód.
Obok kościoła budowana jest nowa cerkiew z wysoką wieżą. Na razie położyli dachy.
Po drugiej stronie wioski także powstaje nowa świątynia - drewniana. Wieża jest ponoć najwyższą konstrukcją drewnianą w Rumunii i ma 78 metrów. Widać ją z daleka.
A w oddali zielona Ukraina.
Pierwszy nocleg na rumuńskiej ziemi zaplanowaliśmy w Syhocie Marmaroskim (rum. Sighetu Marmației, węg. Máramarossziget). Gdy podjechaliśmy pod kemping to zastaliśmy zamkniętą bramę. Na szczęście obok była kartka z numerem telefonu, osoba po drugiej stronie znała angielski, więc mogliśmy zrzucić łańcuch i wjechać do środka. Początkowo byliśmy sami, potem zjawili się jeszcze Francuzi na motorze i polska rodzina.
A kemping mieścił się w ogrodzie .
Po rozstawienia namiotu i poszukiwaniu kluczy od wozu, które niechcący przykryłem książką, ruszyliśmy do centrum oddalonego o jakieś 10 minut marszu. Skrót prowadzi przez boczne uliczki i osiedle.
Pod blokami stoją sterty drzewa. Teresa dziwiła się, iż w takich budynkach jeszcze pali się w piecach - tymczasem w moim górnośląskim bloku centralne zamontowano dopiero w latach 90. XX wieku i nie było to wcale wyjątkiem!
Przy głównej drodze rzucają się w oczy dwie potężne sylwetki wznoszonych kościołów - cerkwi prawosławnej i unickiej.
Najwyraźniej Rumunia to bardzo bogaty kraj, skoro największą potrzebą jest stawianie kolejnych miejsc kultu, który w mieście nie brakuje: jest starsza cerkiew, kościół katolicki i ewangelicki.
Najstarsza część Syhotu to typowe, prowincjonalne habsburskie miasteczko. Nawet dość zadbane, choć trzeba patrzeć pod nogi aby się o coś nie potknąć.
Kiedyś Syhot znany był z ciężkiego więzienia w którym za komuny trzymano przeciwników reżimu; współcześnie otwarto w nim muzeum.
Szukamy kantoru aby wymienić walutę; nie stanowi to problemu gdyż z powodu nadgranicznego położenia (działa tu jedyne piesze przejście na Ukrainę) jest ich w centrum bez liku. Potem kręcimy się trochę po okolicy aby znaleźć jakiś lokal i po kilku niepowodzeniach (dominują kawiarnie i cukiernie) siadamy w końcu restauracji rustykalnej na pierwszy rumuński posiłek.
Jesteśmy na południu, więc wieczory zaczynają się tutaj wcześniej, choć zmiana godziny trochę tę porę opóźniła. Wracamy obok niedokończonych cerkwi (miejscowi dziwią się, iż ktoś je fotografuje) oraz przez osiedle powoli spowijane mrokiem.
Niedaleko kempingu wchodzimy do spelunki do której normalnie w Polsce bym nie zajrzał - niemal same młode chłopy, głośna muzyka turecka i rumuńskie disco-polo... no, ale nie jestem na szczęście w Polsce, więc zaglądamy . Po krótkiej lustracji przez stolik barmana dostajemy Timisoreanę. W czasie pierwszej wizyty w Rumunii uznawałem to piwo za bardzo smaczne, teraz mogę je tylko określić jako kiepski sik .
Rano na kempingu zjawiają się właściciele. Sympatyczna kobieta poleca nam wizytę w muzeum-więzieniu, lecz nie mamy na to czasu. Jednocześnie odradza drogę górską przez Borsę i przełęcz Prislop. Szkoda auta i czasu. Wiedziałem, iż ta trasa jest kiepska, ale skoro nawet autochtoni sugerują aby dać sobie z nią spokój to postanawiam skorzystać z tej rady i pojechać naokoło w lepszych warunkach.
W Syhocie robimy zakupy w sklepie przypominającym z wyglądu i zaopatrzenia nasze z początków lat 90. i obieramy za cel dolinę rzeki Izy. Można w niej podziwiać kilka drewnianych cerkwi w stylu marmaroskim, czyli drewnianych, wąskich z wysokimi wieżami. Z powodu izolacji od innych prowincji austriackich tutejsi rzemieślnicy tworzyli głównie w drewnie, gdyż sztuka murowana jeszcze rzadko docierała. Styl cerkwi uznawany jest dziś za autentyczną, ludową sztukę Rumunii (choć nie zawsze budowali ją Rumunii) i był często kopiowany w XX wieku. Pierwsza ze świątyń stoi nad wioską Bârsana (Barcánfalva). Wybudowana w 1720 roku wpisana jest na listę UNESCO razem z siedmioma innymi.
Drzwi do wewnątrz są zamknięte, lecz przynajmniej możemy w spokoju pochodzić po zdziczałym ogrodzie. Oprócz nas kręci się tutaj grupka z polskiego wozu - obywateli RP będziemy spotykać w Rumunii jeszcze dość często.
Z drugiej strony wioski pielgrzymów i turystów przyciąga monastyr Bârsana, co widać już po zawalonym parkingu. Monastyr często jest opisywany mylnie jako cerkiew z listy UNESCO, podczas gdy prawdopodobnie rozpoczęto jego budowę na początku lat 90. Tak przynajmniej pisało na umieszczonych tam tablicach, przewodniku i w internecie, choć nie brakuje też źródeł, które twierdzą, że cerkiew powstała już w XVIII wieku.
Nawet jeśli to zabudowania ją otaczające są nowe, widać to na pierwszy rzut oka, zresztą nowe budynki są nadal wznoszone. Ogólnie wygląda to jak rumuńska wersja Lichenia, tyle, że ładniejsza.
Ciekawe wnętrza cerkwi monastyrskiej.
Kolejne cerkwie na listę UNESCO wpisane nie są, ale z zewnątrz prezentują się niemal identycznie. Ciekawe co powodowało, że wpisano jeden obiekt, a drugiego nie?
W wiosce Rozavlea (Rozavlya) cmentarz ze świątynią mieści się tuż przy drodze. Już w bramie młody facet informuje nas, iż cerkiew jest w renowacji i można ją oglądać tylko z zewnątrz. No dobrze, niech i tak będzie. Kręci się tutaj trochę ludzi.
Kiedy jednak podchodzę do drzwi konserwatorka sugeruje rumuńskim turystom, że mogą wejść do środka. To ja też wchodzę, cykam jedno zdjęcie malowideł i już mam na karku człowieka z bramy.
- Przecież mówiłem, że nie można wchodzić - w jego głosie nie ma jednak złości. Normalnie wstęp jest płatny, a teraz nie może nam sprzedać biletu bo cerkiew oficjalnie nieczynna i to stanowiło problem. Musiałem jednak wyjść na zewnątrz .
Sielskie widoki po bokach drogi.
Bogdan Vodă (Izakonyha) posiada kilka cerkwi - paskudne nowe i drewnianą z 1718 roku. Tą okrążam zupełnie sam.
Ostatnią cerkiewkę widzimy w Dragomirești (Dragomerfalva). To chyba jednak współczesna kopia, gdyż oryginał przeniesiono do skansenu w Bukareszcie, który zwiedzaliśmy zresztą w 2009 roku.
Jak już pisałem - zamiast na przełęcz Prislop kierujemy się w inną stronę; na południe przez przełęcz Setref. O 600 metrów niższa i choć asfalt nie jest rewelacyjny to można po nim normalnie jechać. Większym problemem są zawalidrogi i ciężarówki które trudno wyminąć na krętej szosie pod górę.
Przełęcz oddziela od siebie góry Țibleș i Rodniańskie, ale także jest granicą Maramureszu i Siedmiogrodu. Kierowcy symbolicznie przejeżdżają przez wielką bramę, będącą większą wersją tych widzianych na ulicach.
W Siedmiogrodzie będziemy jednak dość krótko, gdyż naszym kolejnym celem jest rumuńska część Mołdawii...
G: https://goo.gl/photos/Y4oUyhaoQm2daexd9
Ostatnio zmieniony 2016-08-26, 11:53 przez Pudelek, łącznie zmieniany 3 razy.
Nie no Jak dla mnie czad!
Zawsze mówiłam, że konserwatorki to są "normalni" ludzie heh i fajne babki
Pudelek pisze:Kiedy jednak podchodzę do drzwi konserwatorka sugeruje rumuńskim turystom, że mogą wejść do środka. To ja też wchodzę, cykam jedno zdjęcie malowideł i już mam na karku człowieka z bramy.
Zawsze mówiłam, że konserwatorki to są "normalni" ludzie heh i fajne babki
Upatrywałbym przyczyny w facjacie islamskiego terrorysty, a gdyby było jeszcze po piwku...
Moja facjata ułatwia mi pozytywne załatwianie spraw nie tylko w schroniskach, traktują mnie poważnie.
Czy w międzyczasie doszło do zmiany płci i ich rozdwojenia (po cichutku nakrzyczał Cię facet, teraz mowa o dziewczynach) albo straciłem wątek.
Moja facjata ułatwia mi pozytywne załatwianie spraw nie tylko w schroniskach, traktują mnie poważnie.
Czy w międzyczasie doszło do zmiany płci i ich rozdwojenia (po cichutku nakrzyczał Cię facet, teraz mowa o dziewczynach) albo straciłem wątek.
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Po opuszczeniu Maramureszu kilkadziesiąt kilometrów przejedziemy przez Siedmiogród. Najpierw średniej jakości drogą do miasta Bystrzyca (Bistrița, węg. Beszterce, niem. Bistritz), a potem krajową nr 17 na wschód.
Krajówka ma niezłą nawierzchnię, ale jest inny minus - jakieś 90% to obszar zabudowany. Właściwie przez cały czas. Bynajmniej nie ma tam jednak ciągłej zwartej zabudowy - po prostu Rumunii stawiają znaki drogowe jeszcze bardziej idiotycznie niż w Polsce. Teren zabudowany radośnie wita często kilka kilometrów przed miejscowością, w lesie albo między polami, co chwila są ograniczenia do 30 czy 40 km/h przy jakimś niby ciężkim odcinkiem drogi, który okazuje się normalnym łagodnym zakrętem albo wręcz prostym odcinkiem. Po skończeniu robót o odwołaniu można zapomnieć... W efekcie ograniczeń prędkości nie przestrzega prawie nikt! Ja z początku w ramach przyzwoitości starałem się nie przekraczać tych 70 km/h, ale gdy byłem regularnie mijany przez niemal wszystkich kierowców z ciężarówkami i busikami włącznie to przestałem się przejmować jakimikolwiek znakami... Ci którzy mnie nie wyprzedzali to druga, przeciwna kategoria kierowców: zawalidrogi! Na prostym odcinku bez żadnych ograniczeń potrafią radośnie cisnąć 60 na godzinę i nie dać się wyprzedzić. W mieście pojadą 30 wykonując sześć innych czynności jednocześnie. Na zakręcie niemal staną, bo przecież śmierć nadciąga z naprzeciwka... Samochody na polskich blachach szybko się wtapiają w tłum - albo pędzą jak dzicy albo tak się wleką, że człowiek modli się, aby dostali nagłej sraczki i musieli zjechać w krzaki . W Rumunii zdecydowanie trzeba mieć żelazne nerwy za kierownicą...
Pomijając innych uczestników ruchu to jechało się przyjemnie, zwłaszcza, że po obu stronach ciągną się góry. Na lewo pasmo Bârgău, na prawo Călimani. Gdy obszar zabudowany w końcu się kończy rozpoczyna się wielokilometrowy remont nawierzchni polegający na wysypaniu grysu z hukiem wyskakującego spod kół i walącego w karoserię. Ta miła szosa wywozi nas na przełęcz Tihuta o wysokości 1200 metrów skąd widoki są jeszcze bardziej górskie.
Pierwszym miastem w Mołdawii jest Vatra Dornei (Dornavátra, Dorna Watra). No właśnie: w Mołdawii. W powszechnej użyciu słowo "Mołdawia" kojarzy się z państwem o tej samej nazwie. Tymczasem kraina historyczna Mołdawia zajmuje znacznie szerszy teren i podzielona jest między Rumunię, Ukrainę i Republikę Mołdawii. Ta ostatnia to wschodnia część krainy, na wschód od Prutu, przyłączona do Cesarstwa Rosyjskiego w XIX wieku i funkcjonująca pod nazwą Besarabii. Od zachodniej Mołdawii (tej, której nie zajęli Rosjanie) oderwano północną część i jako Bukowina znalazła się w państwie Habsburgów, natomiast pozostałe terytorium razem z Wołoszczyzną utworzyło później Rumunię. Pokręcone trochę . Ażeby jeszcze bardziej zamieszać - po II wojnie światowej północną Bukowinę (będącą częścią północnej historycznej Mołdawii) włączono do ZSRR i leży dziś w Ukrainie, podobnie jak Budziak, wybrzeże Morza Czarnego, które kiedyś wchodziło w skład Besarabii .
W każdym razie Vatra Dornei to już historyczna Mołdawia, a konkretnie Bukowina. Za miastem czeka nas kolejna przełęcz i znowu sielskie, zielone widoczki.
Architektura gospodarcza tutejszych okolic.
Z przełęczy zjeżdżamy w dół w dolinę rzeki Mołdawa.
Tak jak Maramuresz słynie ze swoich drewnianych cerkwi tak Bukowina z murowanych, bogato zdobionych malowidłami zarówno na zewnątrz jak i wewnątrz, otoczonych murami monastyrów. Pierwszą z nich wizytujemy w wiosce Voroneț. To chyba najbardziej popularny monastyr - jest płatny parking, sporo autokarów i galeria straganowa z klimatem jak z Krupówek.
Tłok jednak nie wszystkim przeszkadza - zamaskowany kot śpi jak zabity .
Monastyr z wysokimi murami kryje cerkiew św. Jerzego wybudowaną pod koniec XV wieku przez hospodara mołdawskiego Stefana Wielkiego.
Najpierw powstały malowidła wewnętrzne, a w połowie następnego stulecia zewnętrzne. Najlepiej zachowana jest tylna ściana z motywami Sądu Ostatecznego.
Wygląda to bardzo ciekawie i można dostać oczopląsu.
Cerkiew jest uznawana za najbardziej interesującą ze wszystkich malowanych świątyń wpisanych na listę UNESCO ale tłumy rozwrzeszczanych ludzi zachęcają raczej do szybkiej ewakuacji. Ponieważ nocować mamy niedaleko to postanawiam zajrzeć jeszcze do osady Plesza (Pleșa, niem. Pleschnitza).
To jedna z polskich wiosek zamieszkała niemal w całości przez Polaków. Choć polskie korzenie przodków nie są wcale tak oczywiste... W XIX wieku ich praprapradziadowie przybyli tu z okolic Czerniowic na północnej Bukowinie aby zasiedlić puste ziemie. Jednak ich jeszcze wcześniejsi pradziadowie na Bukowinę dotarli z gór Beskidów, spod słowackiej dziś Czadcy. Polskość tamtejszych górali - zwłaszcza kilka wieków temu - była mocno wątpliwa, raczej dopiero pod Czerniowcami ostatecznie się spolonizowali.
Do Pleszy prowadzi szutrówka która wygląda dość dobrze jednak po kilkukrotnym łomocie ciężkimi kamieniami w podwozie postanawiam zawrócić. W wiosce i tak nie ma nic specjalnego do oglądania a serwować masaż autu dla samego podjechania uznałem za zbyt wyuzdany '). Fotografuję tylko kilka gospodarstw za płotem leżących na początku wsi.
Nocujemy w odległym o kilka kilometrów Mănăstirea Humorului. Tak na marginesie jest to jedna z najbardziej "polskich" gmin Rumunii, osoby deklarujące się jako Polacy stanowią 19% (oprócz Pleszy także w Pojana Mikuli - Poiana Micului).
Znajduje się tu kemping, ale tym razem śpimy pod dachem, bo zaoszczędziliśmy na poprzednim w Syhocie. Babka pilnująca kempingu mówi tylko po rumuńsku lecz udaje nam się dowiedzieć, że w pobliżu działa restauracja, wychodzimy więc na polowanie na kolację.
W miejscowości stoi sporo ciekawych domów, starsze kobiety wędrują z kosami a drogami co rusz przejedzie wóz konny. Kwintesencja Rumunii.
Po kolacji kręcimy się po centrum niemal w całości pogrążonym już w ciemnościach. Zaliczamy też wizytę w sympatycznej spelunce na niezbyt smacznym piwie. Poza główną drogą oświetloną dość punktowo trochę jaśniej jest przy nowej cerkwi oraz pomniku poległych ozdobionym unijną szmatą.
Środowy poranek jest chłodny i tak jak poprzednie: słoneczny.
Spelunka w której wczoraj piliśmy piwo nawet z zewnątrz jest fajna .
Mănăstirea Humorului to po prostu Monastyr Humor. Stoi w środku wsi, również wpisany na listę UNESCO. Jest trochę mniej popularny niż Voroneț, więc mniej tu ludzi, w dodatku zwiedzamy go rano, kiedy kręci się tam tylko jedna niemiecka wycieczka emerytów.
Cerkiew pod wezwaniem Zaśnięcia Bogurodzicy powstała w 1530 roku, a freski kilka lat później. Ponieważ nie jest fundacją książęcą to nie posiada wieży.
Monastyr zlikwidowali Austriacy pod koniec XVIII wieku (tak jak w przypadku innych malowanych monastyrów), a cerkiew stała się parafialną. Mniszki wróciły tu w 1990 roku.
Freski są zachowane w różnym stopniu - najlepiej na ścianie południowej najbardziej osłoniętej od wiatrów i deszczów.
Za fotografowanie z zewnątrz trzeba płacić (choć nikt nie pilnuje czy robisz zdjęcia z biletem czy bez), w środku jest zakaz. Wiadomo, zszargamy świętość miejsca robiąc swoje obrzydliwe, paskudne fotografie... Rzecz jasna łamiących ten przepis jest wielu.
Po renowacjach malowidła wyglądają jak nowe...
O roli obronnej monastyru świadczy wieża z XVII wieku, służąca także jako dzwonnica. Zwłaszcza zza płotu nieźle się to komponuje z cerkwią.
Obok współczesny monastyr w którym mieszkają zakonnice.
Wsiadamy do auta i wrrrum.... Po kilkunastu kilometrach radykalnie zmienia się krajobraz: Karpaty zostają z tyłu natomiast wokół pojawiają się rozległe przestrzenie charakterystyczne dla wyżynnej Mołdawii.
Na pewno ładniej musi wyglądać to wiosną albo wczesnym latem, bo teraz natura zmęczona jest upałami i słońcem, które mimo ledwo godziny 10-tej mocno już daje się we znaki. Ale i tak jest pięknie .
Krajówka ma niezłą nawierzchnię, ale jest inny minus - jakieś 90% to obszar zabudowany. Właściwie przez cały czas. Bynajmniej nie ma tam jednak ciągłej zwartej zabudowy - po prostu Rumunii stawiają znaki drogowe jeszcze bardziej idiotycznie niż w Polsce. Teren zabudowany radośnie wita często kilka kilometrów przed miejscowością, w lesie albo między polami, co chwila są ograniczenia do 30 czy 40 km/h przy jakimś niby ciężkim odcinkiem drogi, który okazuje się normalnym łagodnym zakrętem albo wręcz prostym odcinkiem. Po skończeniu robót o odwołaniu można zapomnieć... W efekcie ograniczeń prędkości nie przestrzega prawie nikt! Ja z początku w ramach przyzwoitości starałem się nie przekraczać tych 70 km/h, ale gdy byłem regularnie mijany przez niemal wszystkich kierowców z ciężarówkami i busikami włącznie to przestałem się przejmować jakimikolwiek znakami... Ci którzy mnie nie wyprzedzali to druga, przeciwna kategoria kierowców: zawalidrogi! Na prostym odcinku bez żadnych ograniczeń potrafią radośnie cisnąć 60 na godzinę i nie dać się wyprzedzić. W mieście pojadą 30 wykonując sześć innych czynności jednocześnie. Na zakręcie niemal staną, bo przecież śmierć nadciąga z naprzeciwka... Samochody na polskich blachach szybko się wtapiają w tłum - albo pędzą jak dzicy albo tak się wleką, że człowiek modli się, aby dostali nagłej sraczki i musieli zjechać w krzaki . W Rumunii zdecydowanie trzeba mieć żelazne nerwy za kierownicą...
Pomijając innych uczestników ruchu to jechało się przyjemnie, zwłaszcza, że po obu stronach ciągną się góry. Na lewo pasmo Bârgău, na prawo Călimani. Gdy obszar zabudowany w końcu się kończy rozpoczyna się wielokilometrowy remont nawierzchni polegający na wysypaniu grysu z hukiem wyskakującego spod kół i walącego w karoserię. Ta miła szosa wywozi nas na przełęcz Tihuta o wysokości 1200 metrów skąd widoki są jeszcze bardziej górskie.
Pierwszym miastem w Mołdawii jest Vatra Dornei (Dornavátra, Dorna Watra). No właśnie: w Mołdawii. W powszechnej użyciu słowo "Mołdawia" kojarzy się z państwem o tej samej nazwie. Tymczasem kraina historyczna Mołdawia zajmuje znacznie szerszy teren i podzielona jest między Rumunię, Ukrainę i Republikę Mołdawii. Ta ostatnia to wschodnia część krainy, na wschód od Prutu, przyłączona do Cesarstwa Rosyjskiego w XIX wieku i funkcjonująca pod nazwą Besarabii. Od zachodniej Mołdawii (tej, której nie zajęli Rosjanie) oderwano północną część i jako Bukowina znalazła się w państwie Habsburgów, natomiast pozostałe terytorium razem z Wołoszczyzną utworzyło później Rumunię. Pokręcone trochę . Ażeby jeszcze bardziej zamieszać - po II wojnie światowej północną Bukowinę (będącą częścią północnej historycznej Mołdawii) włączono do ZSRR i leży dziś w Ukrainie, podobnie jak Budziak, wybrzeże Morza Czarnego, które kiedyś wchodziło w skład Besarabii .
W każdym razie Vatra Dornei to już historyczna Mołdawia, a konkretnie Bukowina. Za miastem czeka nas kolejna przełęcz i znowu sielskie, zielone widoczki.
Architektura gospodarcza tutejszych okolic.
Z przełęczy zjeżdżamy w dół w dolinę rzeki Mołdawa.
Tak jak Maramuresz słynie ze swoich drewnianych cerkwi tak Bukowina z murowanych, bogato zdobionych malowidłami zarówno na zewnątrz jak i wewnątrz, otoczonych murami monastyrów. Pierwszą z nich wizytujemy w wiosce Voroneț. To chyba najbardziej popularny monastyr - jest płatny parking, sporo autokarów i galeria straganowa z klimatem jak z Krupówek.
Tłok jednak nie wszystkim przeszkadza - zamaskowany kot śpi jak zabity .
Monastyr z wysokimi murami kryje cerkiew św. Jerzego wybudowaną pod koniec XV wieku przez hospodara mołdawskiego Stefana Wielkiego.
Najpierw powstały malowidła wewnętrzne, a w połowie następnego stulecia zewnętrzne. Najlepiej zachowana jest tylna ściana z motywami Sądu Ostatecznego.
Wygląda to bardzo ciekawie i można dostać oczopląsu.
Cerkiew jest uznawana za najbardziej interesującą ze wszystkich malowanych świątyń wpisanych na listę UNESCO ale tłumy rozwrzeszczanych ludzi zachęcają raczej do szybkiej ewakuacji. Ponieważ nocować mamy niedaleko to postanawiam zajrzeć jeszcze do osady Plesza (Pleșa, niem. Pleschnitza).
To jedna z polskich wiosek zamieszkała niemal w całości przez Polaków. Choć polskie korzenie przodków nie są wcale tak oczywiste... W XIX wieku ich praprapradziadowie przybyli tu z okolic Czerniowic na północnej Bukowinie aby zasiedlić puste ziemie. Jednak ich jeszcze wcześniejsi pradziadowie na Bukowinę dotarli z gór Beskidów, spod słowackiej dziś Czadcy. Polskość tamtejszych górali - zwłaszcza kilka wieków temu - była mocno wątpliwa, raczej dopiero pod Czerniowcami ostatecznie się spolonizowali.
Do Pleszy prowadzi szutrówka która wygląda dość dobrze jednak po kilkukrotnym łomocie ciężkimi kamieniami w podwozie postanawiam zawrócić. W wiosce i tak nie ma nic specjalnego do oglądania a serwować masaż autu dla samego podjechania uznałem za zbyt wyuzdany '). Fotografuję tylko kilka gospodarstw za płotem leżących na początku wsi.
Nocujemy w odległym o kilka kilometrów Mănăstirea Humorului. Tak na marginesie jest to jedna z najbardziej "polskich" gmin Rumunii, osoby deklarujące się jako Polacy stanowią 19% (oprócz Pleszy także w Pojana Mikuli - Poiana Micului).
Znajduje się tu kemping, ale tym razem śpimy pod dachem, bo zaoszczędziliśmy na poprzednim w Syhocie. Babka pilnująca kempingu mówi tylko po rumuńsku lecz udaje nam się dowiedzieć, że w pobliżu działa restauracja, wychodzimy więc na polowanie na kolację.
W miejscowości stoi sporo ciekawych domów, starsze kobiety wędrują z kosami a drogami co rusz przejedzie wóz konny. Kwintesencja Rumunii.
Po kolacji kręcimy się po centrum niemal w całości pogrążonym już w ciemnościach. Zaliczamy też wizytę w sympatycznej spelunce na niezbyt smacznym piwie. Poza główną drogą oświetloną dość punktowo trochę jaśniej jest przy nowej cerkwi oraz pomniku poległych ozdobionym unijną szmatą.
Środowy poranek jest chłodny i tak jak poprzednie: słoneczny.
Spelunka w której wczoraj piliśmy piwo nawet z zewnątrz jest fajna .
Mănăstirea Humorului to po prostu Monastyr Humor. Stoi w środku wsi, również wpisany na listę UNESCO. Jest trochę mniej popularny niż Voroneț, więc mniej tu ludzi, w dodatku zwiedzamy go rano, kiedy kręci się tam tylko jedna niemiecka wycieczka emerytów.
Cerkiew pod wezwaniem Zaśnięcia Bogurodzicy powstała w 1530 roku, a freski kilka lat później. Ponieważ nie jest fundacją książęcą to nie posiada wieży.
Monastyr zlikwidowali Austriacy pod koniec XVIII wieku (tak jak w przypadku innych malowanych monastyrów), a cerkiew stała się parafialną. Mniszki wróciły tu w 1990 roku.
Freski są zachowane w różnym stopniu - najlepiej na ścianie południowej najbardziej osłoniętej od wiatrów i deszczów.
Za fotografowanie z zewnątrz trzeba płacić (choć nikt nie pilnuje czy robisz zdjęcia z biletem czy bez), w środku jest zakaz. Wiadomo, zszargamy świętość miejsca robiąc swoje obrzydliwe, paskudne fotografie... Rzecz jasna łamiących ten przepis jest wielu.
Po renowacjach malowidła wyglądają jak nowe...
O roli obronnej monastyru świadczy wieża z XVII wieku, służąca także jako dzwonnica. Zwłaszcza zza płotu nieźle się to komponuje z cerkwią.
Obok współczesny monastyr w którym mieszkają zakonnice.
Wsiadamy do auta i wrrrum.... Po kilkunastu kilometrach radykalnie zmienia się krajobraz: Karpaty zostają z tyłu natomiast wokół pojawiają się rozległe przestrzenie charakterystyczne dla wyżynnej Mołdawii.
Na pewno ładniej musi wyglądać to wiosną albo wczesnym latem, bo teraz natura zmęczona jest upałami i słońcem, które mimo ledwo godziny 10-tej mocno już daje się we znaki. Ale i tak jest pięknie .
Do Suczawy (Suceava) mamy niedaleko... miasto było stolicą Mołdawii od XV do XVI wieku. Potem jej rola spadła, również po przyłączeniu tych terenów do Austrii, gdy głównym miastem Księstwa Bukowiny zostały położone bardziej centralnie Czerniowce.
Na ulicach miasta wielki ruch i kiepskie oznakowanie. W końcu jednak jednokierunkowe drogi kierują nas na górujące nad Suczawą wzgórze i parkujemy w pobliżu zamku, określanego jako Twierdza tronowa.
Zamek stanął w XIV wieku, w następnym stuleciu rozbudował go hospodar Stefan Wielki (ta postać w historii Mołdawii pojawia się nieustannie). Nigdy nie zdobyto jej w boju, a w 1497 roku bezskutecznie oblegały ją polskie wojska podczas wyprawy, gdy za króla Olbrachta wyginęła szlachta.
Na pierwszy rzut oka twierdza robi imponujące wrażenie, na drugi i trzeci widać, że większość to współczesna rekonstrukcja. Jedynie dolne partie murów są oryginalne, sporą część odbudowano w XX wieku a zupełnie niedawno dodano kolejne partie, świecące się nowością jak psu jajca. Choćby brama wjazdowa jest całkowicie nowa.
W środku (wstęp płatny) miały znajdować się jakieś wystawy stałe. No i są: w kilku salach ustawiono kukły rycerzy i dawnych możnowładców, jest jakaś cela, kilka mebli udających średniowieczne. Możliwe, iż zainteresują dzieci w okolicach późnego przedszkola, całej reszty raczej nie porwą.
Wewnątrz można sobie pochodzić wzdłuż murów.
Wejście na mury to chyba największa atrakcja z panoramą miasta pełną wież kościelnych.
Obok zamku jest skansen, który z braku czasu odpuszczamy; postanawiamy jednak zejść do centrum co początkowo wymaga porusza się "na oko" gdyż brak jest jakichkolwiek znaków kierujących w tamtą stronę (zapewne dlatego, że niemal wszyscy ten odcinek pokonują zmotoryzowanie). Przez rozwalone schody i zdziczały park trafiamy do niewielkiej dzielnicy cygańskiej, która okazuje się położona tuż obok celu - pierwszej z kilku zabytkowych suczawskich świątyń: kościoła św. Jana Chrzciciela z XVII wieku.
Zaraz obok biegnie przelotówka.
Za drogą na łące widać zarośnięte resztki ruin pałacu hospodarów mołdawskich.
Obok nich wysoka wieża - dzwonnica i cerkiew św. Demetriusza z początku XVI wieku.
Jak niemal każda cerkiew z tego okresu była zdobiona freskami - zewnętrzne są prawie niewidoczne, wewnętrzne w znacznie lepszym stanie. Po wejściu z zadowoleniem stwierdziłem, iż brak zakazu fotografowania: od tego momentu już nie spotkałem go w żadnym Domu Bożym, najwyraźniej uwiecznianie na własnej karcie przestało być świętokradztwem.
Przy wejściu widać renesansową tablicę fundacyjną z herbem Mołdawii - głowę tura otoczonego gwiazdą, księżycem i kwiatem. Jest on współcześnie obecny w herbach państwowych Republiki Mołdawii i Rumunii.
Do kolejnej cerkwi maszerujemy przez fragment nowej zabudowy - 22 Grudnia, główny plac miasta z Domem Kultury z lat 60. XX wieku.
Wśród zieleni przy bocznej ulicy znajduje się monastyr św. Jana Nowego z cerkwią św. Jerzego. Podobnie jak poprzednia stanęła w XVI wieku i początkowo była siedzibą metropolity mołdawskiego.
Wpisany na listę UNESCO malowanych cerkwi Bukowiny, lecz freski na ścianach zewnętrznych są równie słabe jak u Demetriusza. Znacznie bardziej widoczne są w głównej nawie. Monastyr stanowi jedno z najbardziej popularnych miejsc pątniczych historycznej Mołdawii.
To nie wszystkie świątynie Suczawy, jednak my musimy jechać dalej. Przez dziwne uliczki wracamy do samochodu pod zamkiem i zaglądając na mapę zastanawiam się co robić dalej... W planie są Jassy, jedno z największych miast Rumunii i druga stolica Mołdawii. Wieczorem chcemy dotrzeć do Kiszyniowa a jeszcze mamy perspektywę przekraczania granicy, więc mimo iż na zegarku jest dopiero wczesne popołudnie to wcale czasu nie jest za dużo. Ostatecznie podejmuję decyzję że ponieważ i tak będziemy obok Jass przejeżdżać, więc zahaczymy o nie choćby na chwilę.
Nie uśmiecha mi się ponownie przebijać przez ulice Suczawy więc kieruję się na boczną drogę z której łączę się potem z główną. To było dobre posunięcie zaoszczędzające trochę czasu no i ruch był mniejszy... Obrazy z drogi namacalnie pokazują suchość tego lata.
Im bliżej Jass tym krajobraz staje się bardziej stepowy. Tu i ówdzie rozrzucone są niewielkie zagrody pasterzy, co przypomina klimat rodem z filmów Mad Maxa .
Droga nr 28 oznaczona jest na mojej mapie jako dwupasmowa. W rzeczywistości prawy pas to pas... awaryjny, węższy niż ten lewy . Efekt jest taki, że dwa samochody ledwo się mieszczą obok siebie, a gdy chcemy wyprzedzać przy jednoczesnym ruchu z naprzeciwka to odległości między mijającymi się autami wynoszą czasem po kilka centymetrów .
Jassy (Iași) to już nie Bukowina, ta część Mołdawii nigdy nie należała do Habsburgów jak Suczawa. Pełniła rolę stolicy Mołdawii, przez kilka lat była także drugą stolicą jednoczącej się Rumunii obok Bukaresztu. W czasie Wielkiej Wojny gdy ten został zajęty przez wojska Państw Centralnych to właśnie Jassy były stolicą nieokupowanej części kraju. Ośrodek pełen zabytkowych kościołów i synagog; w okresie międzywojennym działało w niej 127 żydowskich obiektów kultu, a Żydzi stanowili 1/3 mieszkańców. W pogromie w 1941 roku rumuńskie wojsko i policja zabiła około 15 tysięcy starozakonnych, dziś stanowią mniej niż jeden procent z czterema synagogami.
W każdym razie można spędzić w Jassach kilka dni aby poznać miasto na spokojnie, a my mamy godzinę! Czas który zaoszczędziliśmy na dojeździe szybko tracimy podczas kręcenia się po mieście w poszukiwaniu centrum, które w żaden sposób nie jest oznaczone. W końcu fuksem nam się udaje i przez przypadek parkujemy dokładnie tam gdzie chciałem - obok kościoła katolickiego.
Tuż obok rozciąga się szeroki deptak - bulwar Stefana Wielkiego. Ta część miasta jest czysta i zadbana oraz sprawia chyba najbardziej europejskie wrażenie z dotychczas oglądanych miejscowości.
Po przeniesieniu stolicy z Suczawy do Jass także metropolita mołdawski ulokował tu swą nową siedzibę. Katedra (sobór św. Paraskiewy, Spotkania Pańskiego i św. Jerzego z XIX wieku) jest niestety w remoncie i prawie cała zasłonięta rusztowaniami.
Otaczają ją wianuszkiem inne budynki służące metropolicie.
Za kościołem katolickim widzimy monaster Trzech Świętych Hierarchów. Wzniesiony w XVII wieku kilkukrotnie był niszczony i plądrowany (m.in. przez wojska Sobieskiego), a w czasach komunistycznych służył jako muzeum.
Bulwar Stefana Wielkiego zamyka monumentalny budynek widoczny z daleka...
To ogromny Pałac Kultury budowany w latach 1906-1925 w mieszaninie stylu secesyjnego i neogotyckiego. Stanął w miejscu średniowiecznego dworu hospodarów i jest jednym z najbardziej znanych gmachów w Rumunii.
Obok skromnie przyczaiła się niewielka cerkiew św. Mikołaja; datowana na XV stulecie co czyni ją najstarszą świątynią Jass. Ponieważ zaraz obok była siedziba władców nazywano ją "Książęcą" albo "Hospodarską", a przez ponad wiek pełniła rolę soboru. Dom jednego z metropolitów - Dosyteusza - stoi przy cerkwi.
Sprint po fragmencie starówki zakończony, wracamy do auta. Zdecydowanie trzeba będzie kiedyś tu wrócić na dłużej. Kiedy?
Wyjazd z centrum wcale nie był prostszy niż wjazd - tzn. wyjechać wyjechaliśmy w miarę szybko, ale nigdzie nie umiałem znaleźć znaków w kierunku granicy. W końcu w akcie desperacji uruchomiłem pożyczony od rodziców GPS i nabiłem odpowiednią trasę.
Do przejścia w Sculeni to ledwie dwadzieścia kilometrów więc pokonujemy tę odległość szybko i zatrzymuje nas dopiero długi sznur samochodów na granicy. Tu kończy się EU, Rumunom nie spieszy się wcale, Mołdawianom niewiele bardziej, więc wiemy już iż do Kiszyniowa raczej nie dotrzemy za dnia. A tak chciałem uniknąć jazdy po zmroku!
Rumunię żegnamy na kilka dni...
Gl: https://goo.gl/photos/w9uEk2v3mrCVgCfw9
Na ulicach miasta wielki ruch i kiepskie oznakowanie. W końcu jednak jednokierunkowe drogi kierują nas na górujące nad Suczawą wzgórze i parkujemy w pobliżu zamku, określanego jako Twierdza tronowa.
Zamek stanął w XIV wieku, w następnym stuleciu rozbudował go hospodar Stefan Wielki (ta postać w historii Mołdawii pojawia się nieustannie). Nigdy nie zdobyto jej w boju, a w 1497 roku bezskutecznie oblegały ją polskie wojska podczas wyprawy, gdy za króla Olbrachta wyginęła szlachta.
Na pierwszy rzut oka twierdza robi imponujące wrażenie, na drugi i trzeci widać, że większość to współczesna rekonstrukcja. Jedynie dolne partie murów są oryginalne, sporą część odbudowano w XX wieku a zupełnie niedawno dodano kolejne partie, świecące się nowością jak psu jajca. Choćby brama wjazdowa jest całkowicie nowa.
W środku (wstęp płatny) miały znajdować się jakieś wystawy stałe. No i są: w kilku salach ustawiono kukły rycerzy i dawnych możnowładców, jest jakaś cela, kilka mebli udających średniowieczne. Możliwe, iż zainteresują dzieci w okolicach późnego przedszkola, całej reszty raczej nie porwą.
Wewnątrz można sobie pochodzić wzdłuż murów.
Wejście na mury to chyba największa atrakcja z panoramą miasta pełną wież kościelnych.
Obok zamku jest skansen, który z braku czasu odpuszczamy; postanawiamy jednak zejść do centrum co początkowo wymaga porusza się "na oko" gdyż brak jest jakichkolwiek znaków kierujących w tamtą stronę (zapewne dlatego, że niemal wszyscy ten odcinek pokonują zmotoryzowanie). Przez rozwalone schody i zdziczały park trafiamy do niewielkiej dzielnicy cygańskiej, która okazuje się położona tuż obok celu - pierwszej z kilku zabytkowych suczawskich świątyń: kościoła św. Jana Chrzciciela z XVII wieku.
Zaraz obok biegnie przelotówka.
Za drogą na łące widać zarośnięte resztki ruin pałacu hospodarów mołdawskich.
Obok nich wysoka wieża - dzwonnica i cerkiew św. Demetriusza z początku XVI wieku.
Jak niemal każda cerkiew z tego okresu była zdobiona freskami - zewnętrzne są prawie niewidoczne, wewnętrzne w znacznie lepszym stanie. Po wejściu z zadowoleniem stwierdziłem, iż brak zakazu fotografowania: od tego momentu już nie spotkałem go w żadnym Domu Bożym, najwyraźniej uwiecznianie na własnej karcie przestało być świętokradztwem.
Przy wejściu widać renesansową tablicę fundacyjną z herbem Mołdawii - głowę tura otoczonego gwiazdą, księżycem i kwiatem. Jest on współcześnie obecny w herbach państwowych Republiki Mołdawii i Rumunii.
Do kolejnej cerkwi maszerujemy przez fragment nowej zabudowy - 22 Grudnia, główny plac miasta z Domem Kultury z lat 60. XX wieku.
Wśród zieleni przy bocznej ulicy znajduje się monastyr św. Jana Nowego z cerkwią św. Jerzego. Podobnie jak poprzednia stanęła w XVI wieku i początkowo była siedzibą metropolity mołdawskiego.
Wpisany na listę UNESCO malowanych cerkwi Bukowiny, lecz freski na ścianach zewnętrznych są równie słabe jak u Demetriusza. Znacznie bardziej widoczne są w głównej nawie. Monastyr stanowi jedno z najbardziej popularnych miejsc pątniczych historycznej Mołdawii.
To nie wszystkie świątynie Suczawy, jednak my musimy jechać dalej. Przez dziwne uliczki wracamy do samochodu pod zamkiem i zaglądając na mapę zastanawiam się co robić dalej... W planie są Jassy, jedno z największych miast Rumunii i druga stolica Mołdawii. Wieczorem chcemy dotrzeć do Kiszyniowa a jeszcze mamy perspektywę przekraczania granicy, więc mimo iż na zegarku jest dopiero wczesne popołudnie to wcale czasu nie jest za dużo. Ostatecznie podejmuję decyzję że ponieważ i tak będziemy obok Jass przejeżdżać, więc zahaczymy o nie choćby na chwilę.
Nie uśmiecha mi się ponownie przebijać przez ulice Suczawy więc kieruję się na boczną drogę z której łączę się potem z główną. To było dobre posunięcie zaoszczędzające trochę czasu no i ruch był mniejszy... Obrazy z drogi namacalnie pokazują suchość tego lata.
Im bliżej Jass tym krajobraz staje się bardziej stepowy. Tu i ówdzie rozrzucone są niewielkie zagrody pasterzy, co przypomina klimat rodem z filmów Mad Maxa .
Droga nr 28 oznaczona jest na mojej mapie jako dwupasmowa. W rzeczywistości prawy pas to pas... awaryjny, węższy niż ten lewy . Efekt jest taki, że dwa samochody ledwo się mieszczą obok siebie, a gdy chcemy wyprzedzać przy jednoczesnym ruchu z naprzeciwka to odległości między mijającymi się autami wynoszą czasem po kilka centymetrów .
Jassy (Iași) to już nie Bukowina, ta część Mołdawii nigdy nie należała do Habsburgów jak Suczawa. Pełniła rolę stolicy Mołdawii, przez kilka lat była także drugą stolicą jednoczącej się Rumunii obok Bukaresztu. W czasie Wielkiej Wojny gdy ten został zajęty przez wojska Państw Centralnych to właśnie Jassy były stolicą nieokupowanej części kraju. Ośrodek pełen zabytkowych kościołów i synagog; w okresie międzywojennym działało w niej 127 żydowskich obiektów kultu, a Żydzi stanowili 1/3 mieszkańców. W pogromie w 1941 roku rumuńskie wojsko i policja zabiła około 15 tysięcy starozakonnych, dziś stanowią mniej niż jeden procent z czterema synagogami.
W każdym razie można spędzić w Jassach kilka dni aby poznać miasto na spokojnie, a my mamy godzinę! Czas który zaoszczędziliśmy na dojeździe szybko tracimy podczas kręcenia się po mieście w poszukiwaniu centrum, które w żaden sposób nie jest oznaczone. W końcu fuksem nam się udaje i przez przypadek parkujemy dokładnie tam gdzie chciałem - obok kościoła katolickiego.
Tuż obok rozciąga się szeroki deptak - bulwar Stefana Wielkiego. Ta część miasta jest czysta i zadbana oraz sprawia chyba najbardziej europejskie wrażenie z dotychczas oglądanych miejscowości.
Po przeniesieniu stolicy z Suczawy do Jass także metropolita mołdawski ulokował tu swą nową siedzibę. Katedra (sobór św. Paraskiewy, Spotkania Pańskiego i św. Jerzego z XIX wieku) jest niestety w remoncie i prawie cała zasłonięta rusztowaniami.
Otaczają ją wianuszkiem inne budynki służące metropolicie.
Za kościołem katolickim widzimy monaster Trzech Świętych Hierarchów. Wzniesiony w XVII wieku kilkukrotnie był niszczony i plądrowany (m.in. przez wojska Sobieskiego), a w czasach komunistycznych służył jako muzeum.
Bulwar Stefana Wielkiego zamyka monumentalny budynek widoczny z daleka...
To ogromny Pałac Kultury budowany w latach 1906-1925 w mieszaninie stylu secesyjnego i neogotyckiego. Stanął w miejscu średniowiecznego dworu hospodarów i jest jednym z najbardziej znanych gmachów w Rumunii.
Obok skromnie przyczaiła się niewielka cerkiew św. Mikołaja; datowana na XV stulecie co czyni ją najstarszą świątynią Jass. Ponieważ zaraz obok była siedziba władców nazywano ją "Książęcą" albo "Hospodarską", a przez ponad wiek pełniła rolę soboru. Dom jednego z metropolitów - Dosyteusza - stoi przy cerkwi.
Sprint po fragmencie starówki zakończony, wracamy do auta. Zdecydowanie trzeba będzie kiedyś tu wrócić na dłużej. Kiedy?
Wyjazd z centrum wcale nie był prostszy niż wjazd - tzn. wyjechać wyjechaliśmy w miarę szybko, ale nigdzie nie umiałem znaleźć znaków w kierunku granicy. W końcu w akcie desperacji uruchomiłem pożyczony od rodziców GPS i nabiłem odpowiednią trasę.
Do przejścia w Sculeni to ledwie dwadzieścia kilometrów więc pokonujemy tę odległość szybko i zatrzymuje nas dopiero długi sznur samochodów na granicy. Tu kończy się EU, Rumunom nie spieszy się wcale, Mołdawianom niewiele bardziej, więc wiemy już iż do Kiszyniowa raczej nie dotrzemy za dnia. A tak chciałem uniknąć jazdy po zmroku!
Rumunię żegnamy na kilka dni...
Gl: https://goo.gl/photos/w9uEk2v3mrCVgCfw9
Ostatnio zmieniony 2016-08-30, 23:48 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Republika Mołdawii. Najbiedniejszy kraj Europy. Najmniej odwiedzany na kontynencie przez turystów. Kraj który po ogłoszeniu niepodległości stracił ponad połowę przemysłu i prawie wszystkie elektrownie, gdyż znajdowały się na terenie separatystycznego Naddniestrza. Państwo, którego większość mieszkańców jest etnicznymi Rumunami, językiem oficjalnym jest rumuński, ale tu określany jako mołdawski a i tak częściej na ulicach słychać rosyjski. Jednocześnie obywatele sprzeciwiają się integracji z Rumunią, ale równie chętnie przyjmują rumuńskie paszporty by jako Rumunii pracować w EU.
Na przejściu granicznym straciliśmy dwie godziny. Po tym jak pogranicznicy łaskawie uporali się ze swoimi obowiązkami musiałem jeszcze wykupić winietę. Gdyby nie miejscowy władający niemieckim nie udałoby się za pierwszym podejściem: kolejka do okienka a pani ze znudzoną miną stwierdza, że robi sobie przerwę, a reszta ma szukać jakiejś innej kasy. Na szczęście niemiecki Mołdawianin jakoś przekonał urzędniczkę, że można by załatwić jeszcze i mnie, choć bardzo się dziwiła, że nie umiem po rosyjsku no i nie mam mołdawskiej waluty... jak wiadomo - ichniejsze leje są bardzo popularne w całej Europie .
Aby nie wyszło iż przyjechał chłop z daleka i się dziwi - również osoby posługujące się rumuńskim/mołdawskim i rosyjskim wkurzały się na całą sytuację. "Witamy w Mołdawii" - skomentował facet od niemieckiego, który sam krążył po przejściu dłuższy czas z papierami swojego wozu.
Najbardziej niepokoi mnie godzina - na zegarku prawie 19-ta. Jeszcze jest jasno i przyjemnie, a do stolicy tylko nieco ponad 100 kilometrów, ale to w końcu Mołdawia!
Początkowo droga miło mnie zaskakuje - nowy asfalt, pusto, jedzie się szybko.
Dookoła pola, łąki i sady na wzgórzach.
Za Ungheni, po kilkunastu kilometrach, wszystko się zmienia: droga jest w remoncie. Jakieś 90% aż do Kiszyniowa. Jeden pas, dziury, zwężenia, światła, wszechobecny piach, zwiększający się ruch, mijane stłuczki i szybko zapadająca ciemność. Średnia prędkość spada do jakiś 30 kilometrów na godzinę i mam wrażenie iż podróż trwa całą wieczność. W pewnym momencie uczepiam się autobusu, którego traktuję jako taran - wymusza pierwszeństwo na zwężeniach i jest moją osłoną na wypadek wyskakujących zwierząt. Momentami robi się niebezpiecznie gdy jakiś idiota w jeepie za punkt honoru przyjął sobie, iż nie pozwoli się wyprzedzić przez autobus i ciągle zajeżdżał mu drogę z ustawicznym trąbieniem. Jak w jakiś szalonych wyścigach...
Cholernie zmęczeni dojeżdżamy do Kiszyniowa przed godziną 22-gą. Na szczęście nasz hostel znajduję dość szybko i możemy w końcu wyjść z samochodu. O jakimkolwiek wychodzeniu na miasto nie mamy nawet ochoty myśleć...
Kiszyniów (Chişinău) jest młodą stolicą. Niewielką handlową osadę Rosjanie na początku XIX wieku ustanowili głównym miastem Besarabii, czyli wschodniej Mołdawii, którą włączyli do swojego państwa. W okresie międzywojennym należał do Rumunii, a od 1940 do 1991 (z krótką przerwą w czasie wojny) do Związku Radzieckiego. Dziś stanowi architektoniczną mieszankę socrealizmu, secesji i dawnego gubernialnego miasteczka.
Trudno uznać Kiszyniów za piękne miasto. Turystów tu raczej niewielu, ale ja lubię takie ośrodki ze specyficznym klimatem i atmosferą chaosu .
Głównym ciągiem komunikacyjnym jest oczywiście bulwar Stefana Wielkiego (w poprzedniej epoce Bulwar Lenina).
Przy ulicy zlokalizowane są najważniejsze gmachy miasta i państwa. Mijamy więc secesyjny ratusz z początku XX wieku...
...i potężny gmach rządowy z 1965 roku. Sylwetka i otoczenie (szeroka jezdnia przeznaczona dla imprez masowych) typowo sowiecka.
Naprzeciwko obiekt z zupełnie innej epoki - Łuk Triumfalny datowany na 1841 rok, upamiętniający zwycięstwa rosyjskie nad Turcją.
Za Łukiem wysoka wieża i biała klasycystyczna bryła Katedry Narodzenia Pańskiego z lat 30. XIX wieku. Wieżę zegarową zniszczyli Sowieci w 1962, a odbudowano ją w 1997 roku. Katedra w Mołdawskiej SRR służyła jako salon wystawienniczy.
Otoczeniem Katedry i Łuku jest ładny park w którym stoją publiczne toalety, popularne tojki. Pilnuje ich starsza kobieta i pobiera opłatę (1 lej czyli 20 groszy). Gdy Teresa korzysta z kibelka ja rozmawiam z panią klozet-babcią, która nie może się nadziwić, iż ludzie z Polszy nie umieją po rosyjsku. Tłumaczę, że w okresie PRL-u uczono tego języka w szkole, a teraz już rzadko...
- No, ale teraz macie Amerykanów - mówi z wyraźnym niesmakiem. - Należy trzymać się z Rosjanami, z nimi zwycięstwo, a Ameryka będzie pod wodą!
Potem narzeka jeszcze, iż w Mołdawii też wielu ludzi jest niechętnych Rosjanom. Na koniec zdaje przyspieszony test na członkostwo w PiS-ie, kiedy z pełnym przekonaniem stwierdza, iż Lecha K. zabito, bo stawiał się Putinowi. Musiała ciekawie brzmieć dyskusja o polskich prezydentach dla siedzących w toi-toju .
Obok gmachu rządowego jest najsłynniejszy pomnik Mołdawii - rzecz jasna Stefana Wielkiego.
Ustawiono go w 1928 roku w miejscu dawnego carskiego Aleksandra II. Gdy w 1940 roku Kiszyniów po raz pierwszy zajęło Państwo Rad pomnik ewakuowano do Rumunii; powrócił dwa lata później razem z rumuńskim i niemieckim wojskiem i znów w 1944 musiał "uciekać" przed Sowietami. Na polecenie władz ZSRR komunistyczna już Rumunia oddała go do Kiszyniowa, gdzie w końcu go odrestaurowano, a od 1989 stoi w swojej pierwotnej lokalizacji. Pomnik-wędrowiec! Często pod nim odbywają się różnego rodzaju manifestacje a młode pary składają kwiaty.
Na placu przed budynkiem rządowym stoi namiot jakiś protestujących i policjant zatrzymujący wybrane samochody do kontroli.
Kolejne obiekty z okresu ZSRR przy bulwarze:
- Narodowa Opera i Balet (1980),
- siedziba Prezydenta otoczona paskudnym metalowym płotem (1984-1987),
- Ministerstwo Rolnictwa,
- Parlament mołdawski (koniec lat 70). Kiedyś siedziba mołdawskiej sekcji partii komunistycznej. Uszkodzony podczas zamieszek w 2009 roku (po wygranych przez komunistów wyborach) od kilku lat wyremontowany znowu gości polityków.
Architekturę z okresu Cesarstwa Rosyjskiego reprezentują w tym miejscu:
- secesyjna Willa Herţa, w przeszłości muzeum, dziś zamknięte na głucho,
- cerkiew Przemienia Pańskiego. W środku trwa malowanie nowych fresków.
To koniec ścisłego centrum więc cofamy się do pomnika i schodzimy w bardziej boczne ulice. Wśród drzew stoją zabytkowe pałacyki i domy, najczęściej z sypiącym się tynkiem.
Jest bardzo upalnie, więc postanawiamy wstąpić do Muzeum Historycznego. Mieści się w budynku dawnej szkoły.
Na schodach stoi pomnik Wilczycy Rzymskiej podarowany w 1921 przez władze Włoch (takie pomniki trafiły do kilku rumuńskich miast). Zniszczony przez Sowietów w 1940 roku pół wieku później ponownie stanął w Kiszyniowie jako prezent ze strony Rumunii.
Robiąc zdjęcie dostaję opieprz od pani z muzeum, bo za zdjęcia przecież się płaci! Co prawda kasa jest w budynku a nie przed nim, ale co tam... Surowa mina lub wyraźne znudzenie pojawiało się w stolicy Mołdawii wielokrotnie: w kantorze, banku, sklepach, restauracjach. Duch minionej epoki widać jeszcze nie uleciał, albo ci ludzie pracowali w tych miejscach za karę .
Bilety do Muzeum Historycznego kosztowały parę złotych, więc nabyliśmy też wejściówki na wystawy czasowe (które specjalnie ciekawe nie były). Zbiory raczej standardowe - historia kraju z naciskiem na wspólnotę dziejów z Rumunią, natomiast okres ZSRR został potraktowany skrótowo. Sporo było tylko materiałów o wywózkach Mołdawian w latach 40., kilkanaście reprodukcji plakatów, jakieś Leniny itp..
W piwnicy znajduje się sala ze zbiorami specjalnymi - jakieś złoto i inne wykopaliska. I tu wychodzi prowincjonalność Mołdawii: w muzeach innych krajów zapewne byłaby to normalna część wystawy, natomiast tutaj musiałem zostawić w szafie aparat i plecak oraz zostaliśmy dokładnie sprawdzeni wykrywaczem metalu czy czasem nie wnosimy jakiś niebezpiecznych przedmiotów...
Z kolei na parterze weszliśmy do jednej z sal, która zdawała się być częścią ekspozycji, a okazało się, iż to... sklep meblowy .
Upał nie odpuszczał, więc usiedliśmy w nieodległej restauracji. W menu rumuńskie piwo (swojego Mołdawianie nie szanują, bo zbyt smaczne nie jest) oraz dania charakterystyczne też dla kuchni rosyjskiej i ukraińskiej - np. solanka. Szefowa lokalu dyskretnie przechadzała się między stolikami i kontrolowała pracowników i trochę już mniej dyskretnie dłubała w nosie, myśląc, że nikt jej nie obserwuje.
Opuszczamy śródmieście i dłuuugimi schodami schodzimy do parku Valea Morilor z jeziorem, które jest miejscem odpoczynku mieszkańców stolicy.
A także areną zmagań fotografów i nowożeńców - w lesie widać ich było więcej niż psich kup.
Przecinamy dzielnicę ambasad i rezydencji dyplomatów. Większość jest skromnych w porównaniu z placówkami dyplomatycznymi w innych stolicach - najbardziej okazałą była mijana ambasada Turcji. Polska mieści się bliżej głównej ulicy i jest to po prostu dom zaraz przy chodniku; z kolei mieszkanie ambasadora RP ukryte było za drzwiami garażowymi z przyklejoną poszarpaną kartką.
W oddaleniu od centrum rozciąga się główny cmentarz - cywilny i wojskowy. Na tym drugim mieli spoczywać żołnierze polegli w II wojnie światowej - rumuńscy i radzieccy. Znaleźliśmy tylko radzieckich, których groby zajmują spory obszar.
Za niewielkim pomnikiem upamiętniających ofiary konfliktu o Naddniestrze wznosi się ogromna, czerwona konstrukcja przypominająca ognisko - Eternitate. Stanęła w 1975 roku, rzecz jasna poświęcona czerwonoarmistom, którzy stracili życie podczas "wyzwalania" Kiszyniowa.
W środku płonie wieczny ogień, a za dwoma filarami stoi warta honorowa armii mołdawskiej w mundurach przypominających amerykańskie. Od czasu do czasu wojacy przejdą sobie dookoła dla rozprostowania kości.
Niby nic nadzwyczajnego, bo takich miejsc pamięci z grobami nieznanego żołnierza i ogniem jest wiele w różnych krajach ale pierwszy raz widziałem stałą wartę honorową nad prochami żołnierzy obcej armii!
Ogólnie to miejsce te jest przyjemne i służy jako park - na ławkach migdali się jakaś parka, dziadkowie spacerują z wnukami, autor tego tekstu wypił w cieniu rosyjskie piwo, a alejkami przechadzają się młodzi żandarmi.
Przy bocznych ścieżkach stoją czerwone bloki z różnymi patriotycznymi scenami z okresu wojny.
Na ulicach robi się tłoczno - ludzie wracają z pracy. Trochę kręcimy się na ślepo, gdyż okolica nie do końca pokrywa się z mapami, ale w końcu łapiemy właściwy kierunek. Przechodzimy obok monastyru św. Teodora Tiron z połowy XIX wieku: błękitno-biała cerkiew jest uznawana za najładniejszą w mieście.
Ostatni punkt zwiedzania to cmentarz określany jako "polski, ormiański" albo "katolicki". Trudno tam trafić, gdyż od bulwaru Stefana Wielkiego dzieli go większa odległość, w dodatku rozciąga się za murem obok blokowiska. Zarośnięty, wolny od innych ludzi, pozwala na chwilę zapomnieć o gwarze stolicy.
Początkowo stwierdzamy iż w przewodniku pisano bzdury - ani on polski, ani ormiański. Są zarówno nagrobki w sowieckim stylu jak i prawosławne. Dopiero później znajdujemy polskie groby, w większości z końca XIX wieku, ale też trochę współczesnych. W sumie z kilkadziesiąt sztuk.
Na cmentarzu są dwie kaplice: ormiańska w dość dobrym stanie...
...oraz polskiej (?) rodziny Oganowici - zniszczona z pobazgranymi sprajem murami.
Do centrum wracamy okolicami, gdzie turyści widywani są rzadko.
Scena z ruchu ulicznego - niepełnosprawny handluje na skrzyżowaniu.
Pomnik Wyzwolenia (przez Związek Radziecki oczywiście) i hotel Chişinău - oba z lat 60. XX wieku.
Największą zmorą mołdawskiej stolicy są rozkopane chodniki - wygląda na to, iż postanowiono od razu wymienić większość kiszyniowskich rur. Człowiek musi non stop patrzeć się pod nogi aby gdzieś nie wyrżnąć .
Wracamy do hostelu odpocząć - przemaszerowaliśmy ponad 15 kilometrów...
Na przejściu granicznym straciliśmy dwie godziny. Po tym jak pogranicznicy łaskawie uporali się ze swoimi obowiązkami musiałem jeszcze wykupić winietę. Gdyby nie miejscowy władający niemieckim nie udałoby się za pierwszym podejściem: kolejka do okienka a pani ze znudzoną miną stwierdza, że robi sobie przerwę, a reszta ma szukać jakiejś innej kasy. Na szczęście niemiecki Mołdawianin jakoś przekonał urzędniczkę, że można by załatwić jeszcze i mnie, choć bardzo się dziwiła, że nie umiem po rosyjsku no i nie mam mołdawskiej waluty... jak wiadomo - ichniejsze leje są bardzo popularne w całej Europie .
Aby nie wyszło iż przyjechał chłop z daleka i się dziwi - również osoby posługujące się rumuńskim/mołdawskim i rosyjskim wkurzały się na całą sytuację. "Witamy w Mołdawii" - skomentował facet od niemieckiego, który sam krążył po przejściu dłuższy czas z papierami swojego wozu.
Najbardziej niepokoi mnie godzina - na zegarku prawie 19-ta. Jeszcze jest jasno i przyjemnie, a do stolicy tylko nieco ponad 100 kilometrów, ale to w końcu Mołdawia!
Początkowo droga miło mnie zaskakuje - nowy asfalt, pusto, jedzie się szybko.
Dookoła pola, łąki i sady na wzgórzach.
Za Ungheni, po kilkunastu kilometrach, wszystko się zmienia: droga jest w remoncie. Jakieś 90% aż do Kiszyniowa. Jeden pas, dziury, zwężenia, światła, wszechobecny piach, zwiększający się ruch, mijane stłuczki i szybko zapadająca ciemność. Średnia prędkość spada do jakiś 30 kilometrów na godzinę i mam wrażenie iż podróż trwa całą wieczność. W pewnym momencie uczepiam się autobusu, którego traktuję jako taran - wymusza pierwszeństwo na zwężeniach i jest moją osłoną na wypadek wyskakujących zwierząt. Momentami robi się niebezpiecznie gdy jakiś idiota w jeepie za punkt honoru przyjął sobie, iż nie pozwoli się wyprzedzić przez autobus i ciągle zajeżdżał mu drogę z ustawicznym trąbieniem. Jak w jakiś szalonych wyścigach...
Cholernie zmęczeni dojeżdżamy do Kiszyniowa przed godziną 22-gą. Na szczęście nasz hostel znajduję dość szybko i możemy w końcu wyjść z samochodu. O jakimkolwiek wychodzeniu na miasto nie mamy nawet ochoty myśleć...
Kiszyniów (Chişinău) jest młodą stolicą. Niewielką handlową osadę Rosjanie na początku XIX wieku ustanowili głównym miastem Besarabii, czyli wschodniej Mołdawii, którą włączyli do swojego państwa. W okresie międzywojennym należał do Rumunii, a od 1940 do 1991 (z krótką przerwą w czasie wojny) do Związku Radzieckiego. Dziś stanowi architektoniczną mieszankę socrealizmu, secesji i dawnego gubernialnego miasteczka.
Trudno uznać Kiszyniów za piękne miasto. Turystów tu raczej niewielu, ale ja lubię takie ośrodki ze specyficznym klimatem i atmosferą chaosu .
Głównym ciągiem komunikacyjnym jest oczywiście bulwar Stefana Wielkiego (w poprzedniej epoce Bulwar Lenina).
Przy ulicy zlokalizowane są najważniejsze gmachy miasta i państwa. Mijamy więc secesyjny ratusz z początku XX wieku...
...i potężny gmach rządowy z 1965 roku. Sylwetka i otoczenie (szeroka jezdnia przeznaczona dla imprez masowych) typowo sowiecka.
Naprzeciwko obiekt z zupełnie innej epoki - Łuk Triumfalny datowany na 1841 rok, upamiętniający zwycięstwa rosyjskie nad Turcją.
Za Łukiem wysoka wieża i biała klasycystyczna bryła Katedry Narodzenia Pańskiego z lat 30. XIX wieku. Wieżę zegarową zniszczyli Sowieci w 1962, a odbudowano ją w 1997 roku. Katedra w Mołdawskiej SRR służyła jako salon wystawienniczy.
Otoczeniem Katedry i Łuku jest ładny park w którym stoją publiczne toalety, popularne tojki. Pilnuje ich starsza kobieta i pobiera opłatę (1 lej czyli 20 groszy). Gdy Teresa korzysta z kibelka ja rozmawiam z panią klozet-babcią, która nie może się nadziwić, iż ludzie z Polszy nie umieją po rosyjsku. Tłumaczę, że w okresie PRL-u uczono tego języka w szkole, a teraz już rzadko...
- No, ale teraz macie Amerykanów - mówi z wyraźnym niesmakiem. - Należy trzymać się z Rosjanami, z nimi zwycięstwo, a Ameryka będzie pod wodą!
Potem narzeka jeszcze, iż w Mołdawii też wielu ludzi jest niechętnych Rosjanom. Na koniec zdaje przyspieszony test na członkostwo w PiS-ie, kiedy z pełnym przekonaniem stwierdza, iż Lecha K. zabito, bo stawiał się Putinowi. Musiała ciekawie brzmieć dyskusja o polskich prezydentach dla siedzących w toi-toju .
Obok gmachu rządowego jest najsłynniejszy pomnik Mołdawii - rzecz jasna Stefana Wielkiego.
Ustawiono go w 1928 roku w miejscu dawnego carskiego Aleksandra II. Gdy w 1940 roku Kiszyniów po raz pierwszy zajęło Państwo Rad pomnik ewakuowano do Rumunii; powrócił dwa lata później razem z rumuńskim i niemieckim wojskiem i znów w 1944 musiał "uciekać" przed Sowietami. Na polecenie władz ZSRR komunistyczna już Rumunia oddała go do Kiszyniowa, gdzie w końcu go odrestaurowano, a od 1989 stoi w swojej pierwotnej lokalizacji. Pomnik-wędrowiec! Często pod nim odbywają się różnego rodzaju manifestacje a młode pary składają kwiaty.
Na placu przed budynkiem rządowym stoi namiot jakiś protestujących i policjant zatrzymujący wybrane samochody do kontroli.
Kolejne obiekty z okresu ZSRR przy bulwarze:
- Narodowa Opera i Balet (1980),
- siedziba Prezydenta otoczona paskudnym metalowym płotem (1984-1987),
- Ministerstwo Rolnictwa,
- Parlament mołdawski (koniec lat 70). Kiedyś siedziba mołdawskiej sekcji partii komunistycznej. Uszkodzony podczas zamieszek w 2009 roku (po wygranych przez komunistów wyborach) od kilku lat wyremontowany znowu gości polityków.
Architekturę z okresu Cesarstwa Rosyjskiego reprezentują w tym miejscu:
- secesyjna Willa Herţa, w przeszłości muzeum, dziś zamknięte na głucho,
- cerkiew Przemienia Pańskiego. W środku trwa malowanie nowych fresków.
To koniec ścisłego centrum więc cofamy się do pomnika i schodzimy w bardziej boczne ulice. Wśród drzew stoją zabytkowe pałacyki i domy, najczęściej z sypiącym się tynkiem.
Jest bardzo upalnie, więc postanawiamy wstąpić do Muzeum Historycznego. Mieści się w budynku dawnej szkoły.
Na schodach stoi pomnik Wilczycy Rzymskiej podarowany w 1921 przez władze Włoch (takie pomniki trafiły do kilku rumuńskich miast). Zniszczony przez Sowietów w 1940 roku pół wieku później ponownie stanął w Kiszyniowie jako prezent ze strony Rumunii.
Robiąc zdjęcie dostaję opieprz od pani z muzeum, bo za zdjęcia przecież się płaci! Co prawda kasa jest w budynku a nie przed nim, ale co tam... Surowa mina lub wyraźne znudzenie pojawiało się w stolicy Mołdawii wielokrotnie: w kantorze, banku, sklepach, restauracjach. Duch minionej epoki widać jeszcze nie uleciał, albo ci ludzie pracowali w tych miejscach za karę .
Bilety do Muzeum Historycznego kosztowały parę złotych, więc nabyliśmy też wejściówki na wystawy czasowe (które specjalnie ciekawe nie były). Zbiory raczej standardowe - historia kraju z naciskiem na wspólnotę dziejów z Rumunią, natomiast okres ZSRR został potraktowany skrótowo. Sporo było tylko materiałów o wywózkach Mołdawian w latach 40., kilkanaście reprodukcji plakatów, jakieś Leniny itp..
W piwnicy znajduje się sala ze zbiorami specjalnymi - jakieś złoto i inne wykopaliska. I tu wychodzi prowincjonalność Mołdawii: w muzeach innych krajów zapewne byłaby to normalna część wystawy, natomiast tutaj musiałem zostawić w szafie aparat i plecak oraz zostaliśmy dokładnie sprawdzeni wykrywaczem metalu czy czasem nie wnosimy jakiś niebezpiecznych przedmiotów...
Z kolei na parterze weszliśmy do jednej z sal, która zdawała się być częścią ekspozycji, a okazało się, iż to... sklep meblowy .
Upał nie odpuszczał, więc usiedliśmy w nieodległej restauracji. W menu rumuńskie piwo (swojego Mołdawianie nie szanują, bo zbyt smaczne nie jest) oraz dania charakterystyczne też dla kuchni rosyjskiej i ukraińskiej - np. solanka. Szefowa lokalu dyskretnie przechadzała się między stolikami i kontrolowała pracowników i trochę już mniej dyskretnie dłubała w nosie, myśląc, że nikt jej nie obserwuje.
Opuszczamy śródmieście i dłuuugimi schodami schodzimy do parku Valea Morilor z jeziorem, które jest miejscem odpoczynku mieszkańców stolicy.
A także areną zmagań fotografów i nowożeńców - w lesie widać ich było więcej niż psich kup.
Przecinamy dzielnicę ambasad i rezydencji dyplomatów. Większość jest skromnych w porównaniu z placówkami dyplomatycznymi w innych stolicach - najbardziej okazałą była mijana ambasada Turcji. Polska mieści się bliżej głównej ulicy i jest to po prostu dom zaraz przy chodniku; z kolei mieszkanie ambasadora RP ukryte było za drzwiami garażowymi z przyklejoną poszarpaną kartką.
W oddaleniu od centrum rozciąga się główny cmentarz - cywilny i wojskowy. Na tym drugim mieli spoczywać żołnierze polegli w II wojnie światowej - rumuńscy i radzieccy. Znaleźliśmy tylko radzieckich, których groby zajmują spory obszar.
Za niewielkim pomnikiem upamiętniających ofiary konfliktu o Naddniestrze wznosi się ogromna, czerwona konstrukcja przypominająca ognisko - Eternitate. Stanęła w 1975 roku, rzecz jasna poświęcona czerwonoarmistom, którzy stracili życie podczas "wyzwalania" Kiszyniowa.
W środku płonie wieczny ogień, a za dwoma filarami stoi warta honorowa armii mołdawskiej w mundurach przypominających amerykańskie. Od czasu do czasu wojacy przejdą sobie dookoła dla rozprostowania kości.
Niby nic nadzwyczajnego, bo takich miejsc pamięci z grobami nieznanego żołnierza i ogniem jest wiele w różnych krajach ale pierwszy raz widziałem stałą wartę honorową nad prochami żołnierzy obcej armii!
Ogólnie to miejsce te jest przyjemne i służy jako park - na ławkach migdali się jakaś parka, dziadkowie spacerują z wnukami, autor tego tekstu wypił w cieniu rosyjskie piwo, a alejkami przechadzają się młodzi żandarmi.
Przy bocznych ścieżkach stoją czerwone bloki z różnymi patriotycznymi scenami z okresu wojny.
Na ulicach robi się tłoczno - ludzie wracają z pracy. Trochę kręcimy się na ślepo, gdyż okolica nie do końca pokrywa się z mapami, ale w końcu łapiemy właściwy kierunek. Przechodzimy obok monastyru św. Teodora Tiron z połowy XIX wieku: błękitno-biała cerkiew jest uznawana za najładniejszą w mieście.
Ostatni punkt zwiedzania to cmentarz określany jako "polski, ormiański" albo "katolicki". Trudno tam trafić, gdyż od bulwaru Stefana Wielkiego dzieli go większa odległość, w dodatku rozciąga się za murem obok blokowiska. Zarośnięty, wolny od innych ludzi, pozwala na chwilę zapomnieć o gwarze stolicy.
Początkowo stwierdzamy iż w przewodniku pisano bzdury - ani on polski, ani ormiański. Są zarówno nagrobki w sowieckim stylu jak i prawosławne. Dopiero później znajdujemy polskie groby, w większości z końca XIX wieku, ale też trochę współczesnych. W sumie z kilkadziesiąt sztuk.
Na cmentarzu są dwie kaplice: ormiańska w dość dobrym stanie...
...oraz polskiej (?) rodziny Oganowici - zniszczona z pobazgranymi sprajem murami.
Do centrum wracamy okolicami, gdzie turyści widywani są rzadko.
Scena z ruchu ulicznego - niepełnosprawny handluje na skrzyżowaniu.
Pomnik Wyzwolenia (przez Związek Radziecki oczywiście) i hotel Chişinău - oba z lat 60. XX wieku.
Największą zmorą mołdawskiej stolicy są rozkopane chodniki - wygląda na to, iż postanowiono od razu wymienić większość kiszyniowskich rur. Człowiek musi non stop patrzeć się pod nogi aby gdzieś nie wyrżnąć .
Wracamy do hostelu odpocząć - przemaszerowaliśmy ponad 15 kilometrów...
Orheiul Vechi określane jest jako jedna z największych atrakcji turystycznych Republiki Mołdawii. Fakt, kraj ten nie ma jakiś specjalnych miejsc przyciągających tłumy (jako jeden z nielicznych w Europie nie ma nawet żadnego namacalnego obiektu wpisanego na listę UNESCO), jedziemy więc zobaczyć to cudo, położone kilkadziesiąt kilometrów od stolicy.
Niestety, popsuła się pogoda: dzień wcześniej wieczorem zaczęło padać po raz pierwszy od prawie tygodnia, rano także leje, choć mniej intensywnie. Zbieramy się zatem dość późno, bo przed południem, już w mżawce.
Szosa M2 jest zupełnym przeciwieństwem tej, którą zaliczyliśmy mołdawski debiut - z niezłym asfaltem i na sporym odcinku dwupasmowa. Boczna droga na którą odbijamy ciut gorsza, ale i tak poruszamy się szybko. W pewnym momencie mamy pierwszy widok na nasz cel.
Orheiul Vechi (stare Orhei, po polsku Stary Orgiejów) to nazwa kompleksu historyczno-archeologicznego rozciągającego się wzdłuż rzeki Răut (Reut), dopływu Dniestru, wijącej się tu niczym wąż, ograniczonego przez długie, wąskie ściany skalne. Ludzie osiedlali się tutaj od epoki kamienia, byli m.in. Dakowie, Tatarzy a za czasów Stefana Wielkiego wzniesiono twierdzę. Teren ten był jednak narażony na ciągłe ataki, więc w końcu mieszkańcy przenieśli się do "nowego" Orhei, które znajduje się kilkanaście kilometrów na północ.
Po kilkuset latach osadnictwo odrodziło się, choć już w innych miejscach. Po dawnym zostały ruiny starych twierdz i innych budynków oraz skalne monastyry.
Zjeżdżamy ostro w dół, gdzie zatrzymuje nas policjant. Ki diabeł? Okazało się, że ma ambitne zadanie nie dopuszczać turystów do wioski tylko kierować na parking, aby zakupili bilety. Dalej idziemy już z buta mijając jedyną mapę całego obszaru.
Zarówno z dołu jak i z góry doskonale widać wzniesioną na skalnej górze cerkiew i dziury wykute w ścianach zbiegających ku rzece.
Za mostem gramolimy się do góry. Zmiana pogody to i zmiana odzienia.
Za nami ciągną nowożeńcy w liczbie sztuk kilka... czy w tych rejonach Europy jest jakiś dzień tygodnia wolny od białych sukien i goniących ich fotografów?
Nad urwiskiem stoi dzwonnica z końca XIX wieku; pod nią znajduje się wykute schody do skalnego monastyru Peștere (jaskinia). Monastyr miał powstać już w XIII wieku, a mnisi opuścili Orheiul Vechi w 1816 roku po konflikcie z właścicielami ziemskimi.
Cerkiew monastyrska była potem używana przez ludność jako parafialna, a następnie w okresie ZSRR całkowicie ją opuszczono. W 1996 roku mnisi powrócili: w skalnym wnętrzu jeden z nich - mocno zgarbiony dziadek - kiwa się nad świętą księgą i coś mamrocze.
Naprzeciwko schodów jest dziura i wyjście na niezabezpieczoną półkę skalną wiszącą nad rzeką - dopóki nie wykuto przejścia spod dzwonnicy do cerkwi można było się dostać tylko po linie.
Na skarpie w 1904 wybudowano nową cerkiew Narodzenia MB. Niestety, w środku trwa ślub i wejść za bardzo nie można.
Kosztuję "świętą" wodę z kokotka - smak ma co najmniej dziwny i od razu przychodzi mi na myśl jakiś przyszły atak biegunki, który na szczęście jednak nie następuje .
Widok spod nowej cerkwi zacny, choć pewnie w słońcu byłby jeszcze ładniejszy.
[img]http://[/img]
Za cerkiewnym murem miały znajdować się pozostałości dackiego sanktuarium, ale nic nie widać. Podobnie jak drugiego skalnego monastyru Bosie. W oddali co prawda majaczą dziury skalnych wnęk, lecz czy to jest on?
Z drugiej strony ładnie prezentuje się Peștere. Mniej ładnie pasują tam suknie ślubne - zarówno na skale jak i w niej.
Schodzimy w dół z drugiej strony do wioski Butuceni. Miało tam znajdować się muzeum etnograficzne.
Muzeum nie znajdujemy, jedynie restaurację gdzie szykują się do wesela. Łazimy tam i z powrotem razem z jedynymi turystami zagranicznymi - biało-czarną rodziną Francuzów - ale kończy się to niepowodzeniem. Dopiero potem w głębi wsi trafiamy na mini-skansen: tradycyjny dom mieszkalny wraz z zabudowaniami gospodarczymi i pomieszczeniami letnimi.
Butuceni mimo iż położone przy atrakcji turystycznej robi wrażenie wioski bardzo sennej i niewiele przejmującej się wizytującymi. Życie toczy się wolno i tylko wypicowane samochody gości weselnych czasem burzą ten stan rzeczy.
Nietrudno zauważyć, że bardzo popularne są tutaj dwa kolory - zielony oraz błękitny. Zwłaszcza tego drugiego pełno - malują nim niemal wszystko co się da. Podobno chroni to przed robactwem, które niebieską barwę traktuje jak wodę i unika.
Krajobraz uzupełniają liczne studni charakterystyczne dla Mołdawii oraz ciekawe bramy, np. z symboliką Igrzysk Olimpijskich w Moskwie z 1980 roku.
Czasem trafi się cała banda małych piesków .
Wracając do auta spotykamy kolejne grupy nowożeńców ciągnące na skarpę w celach fotograficznych. Ja wolę zrobić zdjęcia mnisich grot widocznych z drogi.
Postanawiamy podjechać kawałek dalej w kierunku dziur widzianych ze skarpy. Okazuje się, iż można do nich dojść zza mostu przerzuconego nad Răutem.
Skalne wnętrza są ewidentnie dziełem człowieka (przynajmniej znaczna większość) i potężniejsze od tych, do których schodziliśmy pod dzwonnicą. Czy to ów monastyr Bosie? W przewodnikach pisze o dwupoziomowej cerkwi, a tej tu nie widać, jedynie duże wnęki.
Jedyne ślady człowieka to współczesne bazgroły i intensywny zapach moczu. Jednak wydaje mi się, iż to ów zaginiony monastyr Bosie, bo nic innego tu nie pasuje. Groty ciągną się przez kilkaset metrów więc możliwe, że owa cerkiew jest kawałek dalej.
Widok na zakole rzeki od drugiej strony.
I cerkiew na szczycie w której byliśmy jakiś czas temu.
Przy moście zerkam na ruiny tatarskiej ("tureckiej") łaźni...
Ruin w okolicy jest więcej, ale albo ich nie znaleźliśmy albo są mało imponujące (np. twierdza z czasów Stefana Wielkiego to kilka murków wyglądających jak płoty ogradzające pastwiska).
Zajeżdżamy jeszcze do pobliskiej wioski Trebujeni. Bardziej cywilizowana gdyż z asfaltem, a i domy wyglądają okazalej.
Wracając mijamy kilka niewielkich wiosek, gdzie kolor niebieski również jest najczęściej występujący.
Kombinowaliśmy aby przejechać przez Cricovą która słynie ze swoich winnic, ale nie widzieliśmy żadnego drogowskazu na to miasto, więc ostatecznie powitały nas rogatki Kiszyniowa.
Na prawie koniec jeszcze kilka ujęć ze stolicy: elementy byłego ustroju wyłaniają się dyskretnie z różnych miejsc.
Jak w każdym szanującym się radzieckim mieście musiał być i pomnik Lenina. Wyrzucono go z centrum, lecz nie zniszczono i przeniesiono na tereny wystawiennicze za jeziorem, gdzie żyje na banicji z Marksem i jeszcze jakimś sowieckim bohaterem.
Z minionej epoki pochodzi też spora część trolejbusów - najbardziej widoczne są ZiU-9, których produkcję rozpoczęto w 1971 roku. Tabor uzupełniają czechosłowackie Škody 14Tr oraz nowsze ukraińskie JuMZ-T2 i białoruskie AKSM-321. Do tego oczywiście Ikarusy i przeładowane marszrutki zatrzymujące się wszędzie .
Wieczorami wychodziliśmy na miasto coś zjeść. Ceny w lokalach na polskim poziomie; tak naprawdę to tańsze w Mołdawii jest
1) paliwo - ok. 3 złotych za litr,
2) papierosy - paczka ok. 3 złotych,
3) wódka - miejscowa za ok. 10 złotych,
4) bilety i jeszcze kilka innych dupereli z winem na czele.
W niektórych knajpach było sympatyczne, ale w poleconej nam w hostelu nie wydano reszty. Co prawda chodziło o równowartość kilku złotych, jednak liczy się zasada. Wiadomo - cudzoziemców się rżnie.
Samo płacenie mołdawskimi lejami wydawało się lekko surrealistyczne bo niewielkich rozmiarów banknoty (każdy z podobizną Stefana Wielkiego) przypominają te z gier planszowych
Mimo wpadki z wydaniem reszty wieczorny Kiszyniów prezentował się miejscami bardzo klimatycznie.
I już na sam koniec tego wpisu - kilka słów o naszym hostelu.
Niewątpliwie ogromnym atutem było położenie - jakieś 10 minut spacerem od głównego placu. Poza nim już tak różowo nie było... "bezpieczny parking" okazał się po prostu parkowaniem na ulicy. Na szczęście Kiszyniów nie ma strefy płatnego parkowania, ale stanąć tam w godzinach szczytu stanowi sztukę. Gdy przyjechaliśmy z Rumunii w nocy ulice były puste więc zaparkowałem zgodnie z metodą znaną z Polski: równolegle do drogi. Rano dostałem opierdziel od jakiegoś przejeżdżającego chłopa: czy nie nauczono mnie porządnie parkować?! Tutaj bowiem stoi się w skosie, wystając tyłem na ulicę i zajmując połowę chodnika .
W hostelu przebywało towarzystwo bardzo międzynarodowe. Byli Anglicy, Australijczycy, Nowojorczyk i nawet białas z RPA. Nowojorczyk był współczesnym romantykiem: Chciałbym się zgubić w uliczkach, usiąść gdzieś na drinku a potem wrócić przy pomocy google maps. Nie wiem czy się zgubił, ale wieczorem był zawsze na miejscu. Zresztą wypił mi moje piwo z lodówki, różne rzeczy ginęły z niej nie raz i to przy biernej postawie dziewczyny z obsługi, zajmującej się głównie imprezowaniem i spaniem w cudzych pokojach. Przez pół dnia w kuchni był syf po niepomytych naczyniach i kościach z grilla, z kibla waliło i brakowało papieru lecz większość osób i tak wydawała się zachwycona, gdyż w końcu spali w dzikim kraju . Ale i tak najlepszą akcją było wybycie obsługi na nocne miasto i zamknięcie drzwi, podczas gdy wracający goście hostelowi nie mieli odpowiednich kluczy. Gdybyśmy im nie otworzyli od wewnątrz to czekałoby ich spanie na podwórzu .
Sympatyczny był Jean Mare - Francuz, który czekał na ukraińską wizę pracowniczą, bowiem chciał w Kijowie spełniać się artystycznie. Obeznany z miastem, pomocny znacznie bardziej niż obsługa, dusza towarzystwa. Drugim sympatycznym ten oto osobnik.
Najpierw chciał mnie ugryźć, ale potem był bardzo przyjazny, zwłaszcza przy posiłkach.
No to drapiemy kota na pożegnanie i opuszczamy stolicę.
Niestety, popsuła się pogoda: dzień wcześniej wieczorem zaczęło padać po raz pierwszy od prawie tygodnia, rano także leje, choć mniej intensywnie. Zbieramy się zatem dość późno, bo przed południem, już w mżawce.
Szosa M2 jest zupełnym przeciwieństwem tej, którą zaliczyliśmy mołdawski debiut - z niezłym asfaltem i na sporym odcinku dwupasmowa. Boczna droga na którą odbijamy ciut gorsza, ale i tak poruszamy się szybko. W pewnym momencie mamy pierwszy widok na nasz cel.
Orheiul Vechi (stare Orhei, po polsku Stary Orgiejów) to nazwa kompleksu historyczno-archeologicznego rozciągającego się wzdłuż rzeki Răut (Reut), dopływu Dniestru, wijącej się tu niczym wąż, ograniczonego przez długie, wąskie ściany skalne. Ludzie osiedlali się tutaj od epoki kamienia, byli m.in. Dakowie, Tatarzy a za czasów Stefana Wielkiego wzniesiono twierdzę. Teren ten był jednak narażony na ciągłe ataki, więc w końcu mieszkańcy przenieśli się do "nowego" Orhei, które znajduje się kilkanaście kilometrów na północ.
Po kilkuset latach osadnictwo odrodziło się, choć już w innych miejscach. Po dawnym zostały ruiny starych twierdz i innych budynków oraz skalne monastyry.
Zjeżdżamy ostro w dół, gdzie zatrzymuje nas policjant. Ki diabeł? Okazało się, że ma ambitne zadanie nie dopuszczać turystów do wioski tylko kierować na parking, aby zakupili bilety. Dalej idziemy już z buta mijając jedyną mapę całego obszaru.
Zarówno z dołu jak i z góry doskonale widać wzniesioną na skalnej górze cerkiew i dziury wykute w ścianach zbiegających ku rzece.
Za mostem gramolimy się do góry. Zmiana pogody to i zmiana odzienia.
Za nami ciągną nowożeńcy w liczbie sztuk kilka... czy w tych rejonach Europy jest jakiś dzień tygodnia wolny od białych sukien i goniących ich fotografów?
Nad urwiskiem stoi dzwonnica z końca XIX wieku; pod nią znajduje się wykute schody do skalnego monastyru Peștere (jaskinia). Monastyr miał powstać już w XIII wieku, a mnisi opuścili Orheiul Vechi w 1816 roku po konflikcie z właścicielami ziemskimi.
Cerkiew monastyrska była potem używana przez ludność jako parafialna, a następnie w okresie ZSRR całkowicie ją opuszczono. W 1996 roku mnisi powrócili: w skalnym wnętrzu jeden z nich - mocno zgarbiony dziadek - kiwa się nad świętą księgą i coś mamrocze.
Naprzeciwko schodów jest dziura i wyjście na niezabezpieczoną półkę skalną wiszącą nad rzeką - dopóki nie wykuto przejścia spod dzwonnicy do cerkwi można było się dostać tylko po linie.
Na skarpie w 1904 wybudowano nową cerkiew Narodzenia MB. Niestety, w środku trwa ślub i wejść za bardzo nie można.
Kosztuję "świętą" wodę z kokotka - smak ma co najmniej dziwny i od razu przychodzi mi na myśl jakiś przyszły atak biegunki, który na szczęście jednak nie następuje .
Widok spod nowej cerkwi zacny, choć pewnie w słońcu byłby jeszcze ładniejszy.
[img]http://[/img]
Za cerkiewnym murem miały znajdować się pozostałości dackiego sanktuarium, ale nic nie widać. Podobnie jak drugiego skalnego monastyru Bosie. W oddali co prawda majaczą dziury skalnych wnęk, lecz czy to jest on?
Z drugiej strony ładnie prezentuje się Peștere. Mniej ładnie pasują tam suknie ślubne - zarówno na skale jak i w niej.
Schodzimy w dół z drugiej strony do wioski Butuceni. Miało tam znajdować się muzeum etnograficzne.
Muzeum nie znajdujemy, jedynie restaurację gdzie szykują się do wesela. Łazimy tam i z powrotem razem z jedynymi turystami zagranicznymi - biało-czarną rodziną Francuzów - ale kończy się to niepowodzeniem. Dopiero potem w głębi wsi trafiamy na mini-skansen: tradycyjny dom mieszkalny wraz z zabudowaniami gospodarczymi i pomieszczeniami letnimi.
Butuceni mimo iż położone przy atrakcji turystycznej robi wrażenie wioski bardzo sennej i niewiele przejmującej się wizytującymi. Życie toczy się wolno i tylko wypicowane samochody gości weselnych czasem burzą ten stan rzeczy.
Nietrudno zauważyć, że bardzo popularne są tutaj dwa kolory - zielony oraz błękitny. Zwłaszcza tego drugiego pełno - malują nim niemal wszystko co się da. Podobno chroni to przed robactwem, które niebieską barwę traktuje jak wodę i unika.
Krajobraz uzupełniają liczne studni charakterystyczne dla Mołdawii oraz ciekawe bramy, np. z symboliką Igrzysk Olimpijskich w Moskwie z 1980 roku.
Czasem trafi się cała banda małych piesków .
Wracając do auta spotykamy kolejne grupy nowożeńców ciągnące na skarpę w celach fotograficznych. Ja wolę zrobić zdjęcia mnisich grot widocznych z drogi.
Postanawiamy podjechać kawałek dalej w kierunku dziur widzianych ze skarpy. Okazuje się, iż można do nich dojść zza mostu przerzuconego nad Răutem.
Skalne wnętrza są ewidentnie dziełem człowieka (przynajmniej znaczna większość) i potężniejsze od tych, do których schodziliśmy pod dzwonnicą. Czy to ów monastyr Bosie? W przewodnikach pisze o dwupoziomowej cerkwi, a tej tu nie widać, jedynie duże wnęki.
Jedyne ślady człowieka to współczesne bazgroły i intensywny zapach moczu. Jednak wydaje mi się, iż to ów zaginiony monastyr Bosie, bo nic innego tu nie pasuje. Groty ciągną się przez kilkaset metrów więc możliwe, że owa cerkiew jest kawałek dalej.
Widok na zakole rzeki od drugiej strony.
I cerkiew na szczycie w której byliśmy jakiś czas temu.
Przy moście zerkam na ruiny tatarskiej ("tureckiej") łaźni...
Ruin w okolicy jest więcej, ale albo ich nie znaleźliśmy albo są mało imponujące (np. twierdza z czasów Stefana Wielkiego to kilka murków wyglądających jak płoty ogradzające pastwiska).
Zajeżdżamy jeszcze do pobliskiej wioski Trebujeni. Bardziej cywilizowana gdyż z asfaltem, a i domy wyglądają okazalej.
Wracając mijamy kilka niewielkich wiosek, gdzie kolor niebieski również jest najczęściej występujący.
Kombinowaliśmy aby przejechać przez Cricovą która słynie ze swoich winnic, ale nie widzieliśmy żadnego drogowskazu na to miasto, więc ostatecznie powitały nas rogatki Kiszyniowa.
Na prawie koniec jeszcze kilka ujęć ze stolicy: elementy byłego ustroju wyłaniają się dyskretnie z różnych miejsc.
Jak w każdym szanującym się radzieckim mieście musiał być i pomnik Lenina. Wyrzucono go z centrum, lecz nie zniszczono i przeniesiono na tereny wystawiennicze za jeziorem, gdzie żyje na banicji z Marksem i jeszcze jakimś sowieckim bohaterem.
Z minionej epoki pochodzi też spora część trolejbusów - najbardziej widoczne są ZiU-9, których produkcję rozpoczęto w 1971 roku. Tabor uzupełniają czechosłowackie Škody 14Tr oraz nowsze ukraińskie JuMZ-T2 i białoruskie AKSM-321. Do tego oczywiście Ikarusy i przeładowane marszrutki zatrzymujące się wszędzie .
Wieczorami wychodziliśmy na miasto coś zjeść. Ceny w lokalach na polskim poziomie; tak naprawdę to tańsze w Mołdawii jest
1) paliwo - ok. 3 złotych za litr,
2) papierosy - paczka ok. 3 złotych,
3) wódka - miejscowa za ok. 10 złotych,
4) bilety i jeszcze kilka innych dupereli z winem na czele.
W niektórych knajpach było sympatyczne, ale w poleconej nam w hostelu nie wydano reszty. Co prawda chodziło o równowartość kilku złotych, jednak liczy się zasada. Wiadomo - cudzoziemców się rżnie.
Samo płacenie mołdawskimi lejami wydawało się lekko surrealistyczne bo niewielkich rozmiarów banknoty (każdy z podobizną Stefana Wielkiego) przypominają te z gier planszowych
Mimo wpadki z wydaniem reszty wieczorny Kiszyniów prezentował się miejscami bardzo klimatycznie.
I już na sam koniec tego wpisu - kilka słów o naszym hostelu.
Niewątpliwie ogromnym atutem było położenie - jakieś 10 minut spacerem od głównego placu. Poza nim już tak różowo nie było... "bezpieczny parking" okazał się po prostu parkowaniem na ulicy. Na szczęście Kiszyniów nie ma strefy płatnego parkowania, ale stanąć tam w godzinach szczytu stanowi sztukę. Gdy przyjechaliśmy z Rumunii w nocy ulice były puste więc zaparkowałem zgodnie z metodą znaną z Polski: równolegle do drogi. Rano dostałem opierdziel od jakiegoś przejeżdżającego chłopa: czy nie nauczono mnie porządnie parkować?! Tutaj bowiem stoi się w skosie, wystając tyłem na ulicę i zajmując połowę chodnika .
W hostelu przebywało towarzystwo bardzo międzynarodowe. Byli Anglicy, Australijczycy, Nowojorczyk i nawet białas z RPA. Nowojorczyk był współczesnym romantykiem: Chciałbym się zgubić w uliczkach, usiąść gdzieś na drinku a potem wrócić przy pomocy google maps. Nie wiem czy się zgubił, ale wieczorem był zawsze na miejscu. Zresztą wypił mi moje piwo z lodówki, różne rzeczy ginęły z niej nie raz i to przy biernej postawie dziewczyny z obsługi, zajmującej się głównie imprezowaniem i spaniem w cudzych pokojach. Przez pół dnia w kuchni był syf po niepomytych naczyniach i kościach z grilla, z kibla waliło i brakowało papieru lecz większość osób i tak wydawała się zachwycona, gdyż w końcu spali w dzikim kraju . Ale i tak najlepszą akcją było wybycie obsługi na nocne miasto i zamknięcie drzwi, podczas gdy wracający goście hostelowi nie mieli odpowiednich kluczy. Gdybyśmy im nie otworzyli od wewnątrz to czekałoby ich spanie na podwórzu .
Sympatyczny był Jean Mare - Francuz, który czekał na ukraińską wizę pracowniczą, bowiem chciał w Kijowie spełniać się artystycznie. Obeznany z miastem, pomocny znacznie bardziej niż obsługa, dusza towarzystwa. Drugim sympatycznym ten oto osobnik.
Najpierw chciał mnie ugryźć, ale potem był bardzo przyjazny, zwłaszcza przy posiłkach.
No to drapiemy kota na pożegnanie i opuszczamy stolicę.
Ostatnio zmieniony 2016-09-15, 12:50 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Wyjazd z Kiszyniowa nastąpił w ponownej formie co wjazd - to znaczy na czuja. Co prawda przy bulwarze Stefana Wielkiego była tabliczka kierująca do miejscowości przy granicy z Rumunią, ale potem byłem zdany już tylko na intuicję oraz szczęście. Kiedy jednak znalazłem się na drodze prowadzącej do lotniska i bez żadnych oznaczeń... postanowiłem się zatrzymać, by w akcie desperacji wyciągnąć pożyczonego od rodziców GPS-a. Było to jedno drugie i ostatnie użycie podczas tego wyjazdu.
Okazało się, iż mój czuj działał dobrze - na najbliższym skrzyżowaniu było odbicie w interesującym nas kierunku. Potem poszło już jak z płatka, gdyż droga M1 jest bardzo dobrej jakości.
Okolice stolicy są, podobnie jak większość kraju, bardzo pofałdowane. Do tego fotogeniczne z racji grupy jezior o nazwie Dănceni.
Wśród zabudowy wyróżnia się samotna wieża. Miał to być główny budynek administracyjny miejscowego przemysłu winiarskiego - jego budowę rozpoczęto w 1977 roku, ale już trzy lata później wstrzymano z powodu braku funduszy. Dzisiaj to ruina.
Na horyzoncie widać też blokowiska Kiszyniowa.
A bliżej niewielkie wioski o wdzięcznych nazwach: Nimoreni, Suruceni, Sociteni...
Na tankszteli zalewam bak do pełna - jak już pisałem benzyna kosztuje tu około 3 złotych i jest dobrej jakości.
Przez to wszystko zostaje nam dość sporo lejów - więcej niż planowaliśmy. Gdzie to wydać? Może jakieś pamiątki po drodze? Z tym jest problem, gdyż w Mołdawii przemysł pamiątkowy prawie nie istnieje. Nie widzieliśmy NIGDZIE pocztówek, kalendarzy i tym podobnych gadżetów. Jedynie magnesy na lodówki - te są oferowane masowo, zupełnie jakby każdy miał sobie obkleić całą kuchnię.
Dzisiejszy dzień - sobota - to przede wszystkim siedzenie za kółkiem: chcemy dotrzeć aż do Siedmiogrodu, a to ponad 450 kilometrów. Nie rezygnujemy jednak całkowicie ze zwiedzania: niedaleko Kiszyniowa znajduje się monastyr Condriţa obok wioski o tej samej nazwie.
Klasztor powstał w 1783 roku z inicjatywy pobliskiego (i chyba najbardziej znanego w Republice Mołdawii) monastyru Căpriana. Niestety po okresie komunistycznym, kiedy to urządzono w nim obóz dla pionierów, jest trochę podupadły. Główna cerkiew została połowicznie (dosłownie) odmalowana, w środku zaś zachowało się niewiele z pierwotnego wystroju - ikonostas stoi nowy, a freski niemal całe zniszczono.
Gdy robię zdjęcia do Teresy przyczepia się jakiś facet z pretensjami o brak zakrytej głowy. Ona tłumaczy, że założyła chustę na odkryte ramiona, ale gość sugeruje, że zakryta głowa jest ważniejsza niż zakryte ramiona... To była pierwsza i ostatnia taka sytuacja w świątyniach na tym wyjeździe - należy tu zaznaczyć, że również nie wszystkie miejscowe kobiety były prawidłowo poubierane. No i oczywiście to zawsze mężczyzna wie lepiej jak mają się nosić i co robić panie i to zawsze faceci są najbardziej oburzeni strojami płci przeciwnej... Zastanawiam się też, czy Bóg jest taki wrażliwy, iż mógłby dostać jakiegoś wstrząsu na widok kobiecych włosów?
A tak z innej beczki - w prawosławnych kościołach nie można oprzeć się wrażeniu, że wyznawcy tego odłamu chrześcijaństwa znacznie bardziej przeżywają wizyty niż np. katolicy. Wielokrotne żegnanie się, całowanie ikon, klękanie, nawet leżenie na podłodze - coś takiego widziałem w Europie jedynie w znanych miejscach pielgrzymkowych, a tu są normą nawet w najzwyklejszej cerkwi.
Dla wygody pielgrzymów (albo raczej mnichów) do monastyru ułożono asfalt. Do samej wsi pospólstwo może już jeździć po szutrze .
Kilkadziesiąt kilometrów dalej zjeżdżamy do drugiego monastyru: klasztor Hâncu założono w 1678 roku. Na jego terenie znajduje się starsza cerkiew z XIX wieku oraz nowy sobór, chyba jeszcze nie wykończony.
Monastyr przypomina bardziej sanatorium niż miejsce zamieszkania mniszek. Żółte fasady, mnóstwo kwiatów, jakieś kiczowate elementy urozmaicenia krajobrazu. W sumie za dużo się nie pomyliłem, gdyż od 1956 do 1990 rzeczywiście funkcjonowało tu sanatorium.
W starszej cerkwi nikt nie zwraca uwagi na odkryte głowy czy ramiona. Wnętrze zachowało się w nieporównywalnie lepszym stanie niż w monastyrze Căpriana.
Więcej tu osób niż w poprzednim klasztorze. Spotykamy dwie kobiety mówiące po polsku - jedyny raz w Mołdawii. Są też osoby z zagranicy - stoją auta na rosyjskich i ukraińskich blachach. Grupa grubych Ukrainek w sklepie przycerkiewnym jest w takim amoku, że prawie zgniatają Teresę pchając się bez kolejki do kasy...
Nowy sobór wygląda na zamknięty. Ciągnie do niego mnich wraz ze swoim pomocnikiem lub uczniem. Tu też księża lubią młodych chłopców?
Wśród kwiatów kręci się złoty lachon ze swoim pantoflem. Zmusza biednego chłopa do nieustannego fotografowania jej na każdym tle. Darmowa sesja dla panów?
Przed wejściem do auta zaglądam jeszcze do kibelka. Klimat w stylu niezapomnianym .
Dla zaczerpnięcia luftu oglądam spod toalety okolicę. Na lewo widać mały cmentarz zakonnic: groby całe są w kwiatach.
Po powrocie na główną drogę szybko jedziemy przed siebie. Czasem są jednak miejsca tak ładne, że żal byłoby nie stanąć i przez chwilę pogapić się na okolicę.
Spod nadpalonego lasu obserwuję wioskę w dole i otaczające ją wzgórza. Pofałdowanie Mołdawii mocno dało się w kość ekipie Eco, która rok temu jeździła tu na rowerach. Bo przecież w powszechnej opinii Mołdawia jest płaska .
Ciekawe z jakiego powodu zaczął się palić las - człowiek czy sama natura?
W sumie to niezbyt częsty widok w tych stronach, gdyż lasy stanowią zaledwie 9% powierzchni kraju (w Polsce niecałe 30%). Najwięcej ich w centralnej części państwa oraz wzdłuż doliny Prutu przy granicy z Rumunią.
A ta już coraz bliżej... ostatni raz na mołdawskiej ziemi zatrzymuję się kilka kilometrów przed szlabanami granicznymi. Zauważam tu kompleks pamiątkowy poświęcony radzieckiej operacji wojskowej z sierpnia 1944 roku.
Tablica informuje o mogile nieznanego żołnierzy, a kiedyś musiał tu płonąć ogień, nie taki wieczny jak widać.
Płaskorzeźba z obrażoną facjatą sołdata została kilka lat temu odnowiona. Czyli dokładnie odwrotnie niż nad Wisłą.
Wspinam się na górę - chodniczek prowadzi wzdłuż pozostałości okopów i kończy się pod sterczącym dumnie na postumencie czołgiem T-34. Lufę wycelował gdzieś w kierunku Rumunii.
Spod czołgu dobrze widać najbliższą miejscowość - Cotul Morii.
Z ciekawostek - doczytałem iż w tej osadzie więcej osób deklaruje się Rumunami niż Mołdawianami. Są też pojedynczy Rosjanie, Ukraińcy, Gagauzi a nawet Bułgarzy. Z boku rozciąga się osiedle nowych domków.
Z nieba leje się żar. Stojące na horyzoncie wiatraki są rumuńskie, a z boku widać już zabudowania przejścia granicznego Leușeni-Albita.
Ciekawe ile tym razem postoimy?
Mołdawianie odprawiają nas dość szybko - gdzieś około dwudziestu minut. Zatrzymujemy się następnie na bezcłówce aby wydać ostatnie leje. Teresa nabywa kilka win z Cricovej, ja sztangę papierosów która kosztuje aż 2,5 euro. Będzie czym częstować znajomych.
Przejeżdżamy rzekę Prut.
Na drugim brzegu nie jest już tak sprawnie - Rumunom ewidentnie się nie spieszy. Są kwadranse, iż nie ruszamy się nawet o centymetr. A wszystko to w masakrycznym upale.
W końcu Teresa stwierdza, że musi do toalety. Oczywiście jak tylko wyszła to sznur samochodów ruszył i znalazłem się przed samym pogranicznikiem .
Rumuński kibel na granicy EU okazał się dziurą w ziemi całkowicie obsraną, aż po ściany. Nie dziwiło więc to, iż niektóre kobiety wychodziły na zewnątrz i zwracały zawartość żołądka, a inne zakładały maseczki.
Kontrola dokumentów poszła szybko. Podchodzi celnik.
- Jest alkohol?
- Wino.
- Wino to nie alkohol. Wódka? - dopytuje dalej.
- Dwie flaszki.
- Papierosy?
- Sztanga ze sklepu bezcłowego.
- Na ile osób?
- Na dwie.
- To za dużo! Można przewieść 40 papierosów na łebka.
- Uuuu.
- Żeby mi to było ostatni raz! - coś sobie zanotował i poszedł dalej.
Później przypomniałem sobie, że owszem - do Unii Europejskiej można wwieść 200 sztuk cygaretów na osobę, ale drogą... lotniczą . Na ziemi obowiązują znacznie mniejsze limity.
Ogólnie to przedostanie się przez granicę zajęło nam ponad 2 godziny! Czyli dłużej niż wjazd kilka dni wcześniej. Na zegarku 16-ta, dzień jeszcze w pełni, ale my przejechaliśmy dopiero 1/4 trasy!
Zatem do wozu i przed siebie bez zbędnych ceregieli. Staję sporadycznie aby sfotografować jakiś widoczek lub mijające nas stado.
Na szczęście rumuńskie drogi są tutaj wyremontowane, więc jedzie się szybko. Drażnią tylko poziome zwalniacze, które umieszczone są przy zakrętach z obu stron jezdni - zatem już za zakrętem nadal słychać charakterystyczne łub-łub-łub.
Okolice są mocno zmęczone upałami. Cieków wodnych jest niedużo i częściowo wyschnięte. Rzeka Seret, dopływ Dunaju (płynie m.in. przez Bukareszt), wygląda jeszcze normalnie.
...ale jej dopływ - Șușița - to już jakiś wąski strumyk, mimo że na mapach zaznaczone jest, iż w tym miejscu ma 200 metrów szerokości.
Krajobraz się zmienia - szerokie przestrzenie zostają za nami, a zaczynają się Karpaty. Góry Vrancea oddzielają historyczną Mołdawię od Siedmiogrodu.
Ponownie zostaję zaskoczony bardzo dobrej jakości drogą. Jest jednak mocno kręta i należy często ściągać nogę z gazu. Nie wszyscy się do tego zastosowali - mijamy roztrzaskany motor i samochód. To było zresztą chyba jedyne miejsce, gdzie widzieliśmy dziś policję.
W Ojduli (węg. Ozsdola - 90% mieszkańców to Madziarzy), pierwszej wiosce po siedmiogrodzkiej stronie, zatrzymuje nas stado krów spędzanych na noc do zagród.
Na początku jest zabawnie, ale krowy ani myślą ustępować miejsca, a siedzący na rowerach pasterze wydają się jakoś mało rozgarnięci. Dopiero wkurzony kierowca ciężarówki trąbiąc toruje sobie drogę między zwierzętami.
Wyjechaliśmy na szeroką dolinę otoczoną ze wszystkich stron siedmiogrodzkimi górami. Dojechaliśmy tutaj w dość niezłym czasie, jest jeszcze jasno.
W głowach mieliśmy już opcję spania na dziko, ale w takiej sytuacji postanawiamy spróbować dotrzeć do wypatrzonego kempingu obok słynnego Râșnova. To kilkadziesiąt kilometrów stąd, a więc względnie blisko.
Braszów mijamy już po ciemku. W Râșnovie doskonale widać zamek chłopski górujący nad miastem, ale ten zostawimy sobie na jutro. Wypatruję jakiś znaków na kemping. Ni ma. Na skrzyżowaniu niemal taranuję nieoświetlony wóz konny. Kur...!
Mijają kilometry bocznej drogi; to miało być gdzieś tutaj. Ale ni ma! Postanawiam zasięgnąć języka w pobliskim pensjonacie. Co prawda cennik w recepcji mają po angielsku, lecz tego języka nikt nie zna. Pokazuję im wydruk z nazwą kempingu - robią wielkie oczy. O niczym takim nie słyszeli!
Chyba jednak zostaje nam nocleg na dziko... Kilkaset metrów od pensjonatu zauważamy drogowskaz na kemping! Psia krew, doskonałą znajomość okolicy mieli w recepcji!
Kemping położony jest w oddaleniu - droga do niego to 2-3 kilometry dziur jak w serze szwajcarskim. Zawieszenie dyszy i jęczy, błagając o litość. Mijamy w ciemnościach dziesiątki namiotów rozbitych na łące - to jest ten kemping? Nie, to Rumunii zorganizowali sobie własne pola biwakowe z okazji zbliżającego się święta państwowego .
W końcu przed 22-gą docieramy do celu. Mam wszystkiego dość. Jest zimno i mokro, bo rosa robi swoje. Na szczęście działa tu niewielki barek, więc udaje mi się jeszcze kupić lane piwo.
W nocy temperatura spada jeszcze bardziej. Rano termometr pokazuje 7 stopni. Lato w pełni. Na szczęście wraz ze słońcem wróciło ciepło, zatem do zwiedzania Siedmiogrodu nie będą nam potrzebne kożuchy i kufaje .
Galerie:
Kiszyniów: https://goo.gl/photos/XUMYE44S9Cw4vVah6
Orheiul Vechi: https://goo.gl/photos/Y7ecAh4q86H4kank6
Z Kiszyniowa do Siedmiogrodu: https://goo.gl/photos/NRJBtE6bWtdsYrqP8
Okazało się, iż mój czuj działał dobrze - na najbliższym skrzyżowaniu było odbicie w interesującym nas kierunku. Potem poszło już jak z płatka, gdyż droga M1 jest bardzo dobrej jakości.
Okolice stolicy są, podobnie jak większość kraju, bardzo pofałdowane. Do tego fotogeniczne z racji grupy jezior o nazwie Dănceni.
Wśród zabudowy wyróżnia się samotna wieża. Miał to być główny budynek administracyjny miejscowego przemysłu winiarskiego - jego budowę rozpoczęto w 1977 roku, ale już trzy lata później wstrzymano z powodu braku funduszy. Dzisiaj to ruina.
Na horyzoncie widać też blokowiska Kiszyniowa.
A bliżej niewielkie wioski o wdzięcznych nazwach: Nimoreni, Suruceni, Sociteni...
Na tankszteli zalewam bak do pełna - jak już pisałem benzyna kosztuje tu około 3 złotych i jest dobrej jakości.
Przez to wszystko zostaje nam dość sporo lejów - więcej niż planowaliśmy. Gdzie to wydać? Może jakieś pamiątki po drodze? Z tym jest problem, gdyż w Mołdawii przemysł pamiątkowy prawie nie istnieje. Nie widzieliśmy NIGDZIE pocztówek, kalendarzy i tym podobnych gadżetów. Jedynie magnesy na lodówki - te są oferowane masowo, zupełnie jakby każdy miał sobie obkleić całą kuchnię.
Dzisiejszy dzień - sobota - to przede wszystkim siedzenie za kółkiem: chcemy dotrzeć aż do Siedmiogrodu, a to ponad 450 kilometrów. Nie rezygnujemy jednak całkowicie ze zwiedzania: niedaleko Kiszyniowa znajduje się monastyr Condriţa obok wioski o tej samej nazwie.
Klasztor powstał w 1783 roku z inicjatywy pobliskiego (i chyba najbardziej znanego w Republice Mołdawii) monastyru Căpriana. Niestety po okresie komunistycznym, kiedy to urządzono w nim obóz dla pionierów, jest trochę podupadły. Główna cerkiew została połowicznie (dosłownie) odmalowana, w środku zaś zachowało się niewiele z pierwotnego wystroju - ikonostas stoi nowy, a freski niemal całe zniszczono.
Gdy robię zdjęcia do Teresy przyczepia się jakiś facet z pretensjami o brak zakrytej głowy. Ona tłumaczy, że założyła chustę na odkryte ramiona, ale gość sugeruje, że zakryta głowa jest ważniejsza niż zakryte ramiona... To była pierwsza i ostatnia taka sytuacja w świątyniach na tym wyjeździe - należy tu zaznaczyć, że również nie wszystkie miejscowe kobiety były prawidłowo poubierane. No i oczywiście to zawsze mężczyzna wie lepiej jak mają się nosić i co robić panie i to zawsze faceci są najbardziej oburzeni strojami płci przeciwnej... Zastanawiam się też, czy Bóg jest taki wrażliwy, iż mógłby dostać jakiegoś wstrząsu na widok kobiecych włosów?
A tak z innej beczki - w prawosławnych kościołach nie można oprzeć się wrażeniu, że wyznawcy tego odłamu chrześcijaństwa znacznie bardziej przeżywają wizyty niż np. katolicy. Wielokrotne żegnanie się, całowanie ikon, klękanie, nawet leżenie na podłodze - coś takiego widziałem w Europie jedynie w znanych miejscach pielgrzymkowych, a tu są normą nawet w najzwyklejszej cerkwi.
Dla wygody pielgrzymów (albo raczej mnichów) do monastyru ułożono asfalt. Do samej wsi pospólstwo może już jeździć po szutrze .
Kilkadziesiąt kilometrów dalej zjeżdżamy do drugiego monastyru: klasztor Hâncu założono w 1678 roku. Na jego terenie znajduje się starsza cerkiew z XIX wieku oraz nowy sobór, chyba jeszcze nie wykończony.
Monastyr przypomina bardziej sanatorium niż miejsce zamieszkania mniszek. Żółte fasady, mnóstwo kwiatów, jakieś kiczowate elementy urozmaicenia krajobrazu. W sumie za dużo się nie pomyliłem, gdyż od 1956 do 1990 rzeczywiście funkcjonowało tu sanatorium.
W starszej cerkwi nikt nie zwraca uwagi na odkryte głowy czy ramiona. Wnętrze zachowało się w nieporównywalnie lepszym stanie niż w monastyrze Căpriana.
Więcej tu osób niż w poprzednim klasztorze. Spotykamy dwie kobiety mówiące po polsku - jedyny raz w Mołdawii. Są też osoby z zagranicy - stoją auta na rosyjskich i ukraińskich blachach. Grupa grubych Ukrainek w sklepie przycerkiewnym jest w takim amoku, że prawie zgniatają Teresę pchając się bez kolejki do kasy...
Nowy sobór wygląda na zamknięty. Ciągnie do niego mnich wraz ze swoim pomocnikiem lub uczniem. Tu też księża lubią młodych chłopców?
Wśród kwiatów kręci się złoty lachon ze swoim pantoflem. Zmusza biednego chłopa do nieustannego fotografowania jej na każdym tle. Darmowa sesja dla panów?
Przed wejściem do auta zaglądam jeszcze do kibelka. Klimat w stylu niezapomnianym .
Dla zaczerpnięcia luftu oglądam spod toalety okolicę. Na lewo widać mały cmentarz zakonnic: groby całe są w kwiatach.
Po powrocie na główną drogę szybko jedziemy przed siebie. Czasem są jednak miejsca tak ładne, że żal byłoby nie stanąć i przez chwilę pogapić się na okolicę.
Spod nadpalonego lasu obserwuję wioskę w dole i otaczające ją wzgórza. Pofałdowanie Mołdawii mocno dało się w kość ekipie Eco, która rok temu jeździła tu na rowerach. Bo przecież w powszechnej opinii Mołdawia jest płaska .
Ciekawe z jakiego powodu zaczął się palić las - człowiek czy sama natura?
W sumie to niezbyt częsty widok w tych stronach, gdyż lasy stanowią zaledwie 9% powierzchni kraju (w Polsce niecałe 30%). Najwięcej ich w centralnej części państwa oraz wzdłuż doliny Prutu przy granicy z Rumunią.
A ta już coraz bliżej... ostatni raz na mołdawskiej ziemi zatrzymuję się kilka kilometrów przed szlabanami granicznymi. Zauważam tu kompleks pamiątkowy poświęcony radzieckiej operacji wojskowej z sierpnia 1944 roku.
Tablica informuje o mogile nieznanego żołnierzy, a kiedyś musiał tu płonąć ogień, nie taki wieczny jak widać.
Płaskorzeźba z obrażoną facjatą sołdata została kilka lat temu odnowiona. Czyli dokładnie odwrotnie niż nad Wisłą.
Wspinam się na górę - chodniczek prowadzi wzdłuż pozostałości okopów i kończy się pod sterczącym dumnie na postumencie czołgiem T-34. Lufę wycelował gdzieś w kierunku Rumunii.
Spod czołgu dobrze widać najbliższą miejscowość - Cotul Morii.
Z ciekawostek - doczytałem iż w tej osadzie więcej osób deklaruje się Rumunami niż Mołdawianami. Są też pojedynczy Rosjanie, Ukraińcy, Gagauzi a nawet Bułgarzy. Z boku rozciąga się osiedle nowych domków.
Z nieba leje się żar. Stojące na horyzoncie wiatraki są rumuńskie, a z boku widać już zabudowania przejścia granicznego Leușeni-Albita.
Ciekawe ile tym razem postoimy?
Mołdawianie odprawiają nas dość szybko - gdzieś około dwudziestu minut. Zatrzymujemy się następnie na bezcłówce aby wydać ostatnie leje. Teresa nabywa kilka win z Cricovej, ja sztangę papierosów która kosztuje aż 2,5 euro. Będzie czym częstować znajomych.
Przejeżdżamy rzekę Prut.
Na drugim brzegu nie jest już tak sprawnie - Rumunom ewidentnie się nie spieszy. Są kwadranse, iż nie ruszamy się nawet o centymetr. A wszystko to w masakrycznym upale.
W końcu Teresa stwierdza, że musi do toalety. Oczywiście jak tylko wyszła to sznur samochodów ruszył i znalazłem się przed samym pogranicznikiem .
Rumuński kibel na granicy EU okazał się dziurą w ziemi całkowicie obsraną, aż po ściany. Nie dziwiło więc to, iż niektóre kobiety wychodziły na zewnątrz i zwracały zawartość żołądka, a inne zakładały maseczki.
Kontrola dokumentów poszła szybko. Podchodzi celnik.
- Jest alkohol?
- Wino.
- Wino to nie alkohol. Wódka? - dopytuje dalej.
- Dwie flaszki.
- Papierosy?
- Sztanga ze sklepu bezcłowego.
- Na ile osób?
- Na dwie.
- To za dużo! Można przewieść 40 papierosów na łebka.
- Uuuu.
- Żeby mi to było ostatni raz! - coś sobie zanotował i poszedł dalej.
Później przypomniałem sobie, że owszem - do Unii Europejskiej można wwieść 200 sztuk cygaretów na osobę, ale drogą... lotniczą . Na ziemi obowiązują znacznie mniejsze limity.
Ogólnie to przedostanie się przez granicę zajęło nam ponad 2 godziny! Czyli dłużej niż wjazd kilka dni wcześniej. Na zegarku 16-ta, dzień jeszcze w pełni, ale my przejechaliśmy dopiero 1/4 trasy!
Zatem do wozu i przed siebie bez zbędnych ceregieli. Staję sporadycznie aby sfotografować jakiś widoczek lub mijające nas stado.
Na szczęście rumuńskie drogi są tutaj wyremontowane, więc jedzie się szybko. Drażnią tylko poziome zwalniacze, które umieszczone są przy zakrętach z obu stron jezdni - zatem już za zakrętem nadal słychać charakterystyczne łub-łub-łub.
Okolice są mocno zmęczone upałami. Cieków wodnych jest niedużo i częściowo wyschnięte. Rzeka Seret, dopływ Dunaju (płynie m.in. przez Bukareszt), wygląda jeszcze normalnie.
...ale jej dopływ - Șușița - to już jakiś wąski strumyk, mimo że na mapach zaznaczone jest, iż w tym miejscu ma 200 metrów szerokości.
Krajobraz się zmienia - szerokie przestrzenie zostają za nami, a zaczynają się Karpaty. Góry Vrancea oddzielają historyczną Mołdawię od Siedmiogrodu.
Ponownie zostaję zaskoczony bardzo dobrej jakości drogą. Jest jednak mocno kręta i należy często ściągać nogę z gazu. Nie wszyscy się do tego zastosowali - mijamy roztrzaskany motor i samochód. To było zresztą chyba jedyne miejsce, gdzie widzieliśmy dziś policję.
W Ojduli (węg. Ozsdola - 90% mieszkańców to Madziarzy), pierwszej wiosce po siedmiogrodzkiej stronie, zatrzymuje nas stado krów spędzanych na noc do zagród.
Na początku jest zabawnie, ale krowy ani myślą ustępować miejsca, a siedzący na rowerach pasterze wydają się jakoś mało rozgarnięci. Dopiero wkurzony kierowca ciężarówki trąbiąc toruje sobie drogę między zwierzętami.
Wyjechaliśmy na szeroką dolinę otoczoną ze wszystkich stron siedmiogrodzkimi górami. Dojechaliśmy tutaj w dość niezłym czasie, jest jeszcze jasno.
W głowach mieliśmy już opcję spania na dziko, ale w takiej sytuacji postanawiamy spróbować dotrzeć do wypatrzonego kempingu obok słynnego Râșnova. To kilkadziesiąt kilometrów stąd, a więc względnie blisko.
Braszów mijamy już po ciemku. W Râșnovie doskonale widać zamek chłopski górujący nad miastem, ale ten zostawimy sobie na jutro. Wypatruję jakiś znaków na kemping. Ni ma. Na skrzyżowaniu niemal taranuję nieoświetlony wóz konny. Kur...!
Mijają kilometry bocznej drogi; to miało być gdzieś tutaj. Ale ni ma! Postanawiam zasięgnąć języka w pobliskim pensjonacie. Co prawda cennik w recepcji mają po angielsku, lecz tego języka nikt nie zna. Pokazuję im wydruk z nazwą kempingu - robią wielkie oczy. O niczym takim nie słyszeli!
Chyba jednak zostaje nam nocleg na dziko... Kilkaset metrów od pensjonatu zauważamy drogowskaz na kemping! Psia krew, doskonałą znajomość okolicy mieli w recepcji!
Kemping położony jest w oddaleniu - droga do niego to 2-3 kilometry dziur jak w serze szwajcarskim. Zawieszenie dyszy i jęczy, błagając o litość. Mijamy w ciemnościach dziesiątki namiotów rozbitych na łące - to jest ten kemping? Nie, to Rumunii zorganizowali sobie własne pola biwakowe z okazji zbliżającego się święta państwowego .
W końcu przed 22-gą docieramy do celu. Mam wszystkiego dość. Jest zimno i mokro, bo rosa robi swoje. Na szczęście działa tu niewielki barek, więc udaje mi się jeszcze kupić lane piwo.
W nocy temperatura spada jeszcze bardziej. Rano termometr pokazuje 7 stopni. Lato w pełni. Na szczęście wraz ze słońcem wróciło ciepło, zatem do zwiedzania Siedmiogrodu nie będą nam potrzebne kożuchy i kufaje .
Galerie:
Kiszyniów: https://goo.gl/photos/XUMYE44S9Cw4vVah6
Orheiul Vechi: https://goo.gl/photos/Y7ecAh4q86H4kank6
Z Kiszyniowa do Siedmiogrodu: https://goo.gl/photos/NRJBtE6bWtdsYrqP8
Ostatnio zmieniony 2016-09-15, 12:24 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Zimny poranek na kempingu pod Râșnovem rychło zaczął się zmieniać w ciepły, słoneczny dzień - czyli tak jak niemal przez cały tydzień naszego wyjazdu. Nie wszędzie tak było; z rozmowy ze spotkanymi po sąsiedzku Polakami wynikało, że w ostatnich dniach w okolicy potrafiło mocno lać i występowały burze. Mieliśmy więc szczęście z pogodą.
Pierwotnym planem na niedzielę (przy okazji stuknęła połowa wyjazdu) miało być zwiedzanie Curtea de Argeș i przejazd Trasą Transfogaraską. Zajęłoby to jednak wiele godzin i istniała duża szansa, że znów noclegu będziemy szukać zmęczeni po ciemku; uznałem więc, że nie ma sensu się tak gonić i lepiej wprowadzić w życie plan awaryjny, krótszy, ale też atrakcyjny turystycznie . Transfogaraska nie zając, nie ucieknie...
Wyjeżdżając z doliny mieszczącej kemping mamy rozległe widoki na okoliczne góry: są wapienne Piatra Craiului...
...a bliżej Bucegi. To pasmo górskie udało mi się odwiedzić podczas pierwszej wizyty w Rumunii w 2009 roku.
Po przeciwnej stronie drogi widok równie interesujący.
Râșnov (Rosenau, Barcarozsnyó) jest liczącym kilkanaście tysięcy mieszkańców miastem w sercu regionu zwanego jako Burzenland. Od pozostałego Siedmiogrodu wyróżniały go stosunki etniczne - zamieszkiwały był on głównie przez Sasów siedmiogrodzkich, a Węgrzy nie byli najliczniejszą grupą narodowościową. Obecnie to już przeszłość, gdyż zdecydowana większość Niemców po upadku komunizmu wróciła na tereny skąd wieki temu przyjechali ich przodkowie.
Pozostało po nich jednak wiele pamiątek, w tym charakterystyczna zabudowa.
Przy niewielkim rynku stoi gotycki kościół ewangelicki z XIV wieku. To charakterystyczna cecha siedmiogrodzkich miejscowości: świątynia mniejszości znajduje się w centrum i praktycznie nie jest używana, natomiast cerkwie musiano wybudować gdzieś na uboczu. Bardzo rzadko się jednak zdarzało, aby kościoły poniemieckie lub powęgierskie były przejmowane przez Rumunów.
Największą atrakcją jest zamek chłopski. Widoczny z daleka, w nocy podświetlony, z napisem a'la Hollywood. Taki sam jest w Braszowie. Napis, nie zamek.
Można do niego dostać się kolejką, ale nogi mamy zdrowe, więc wchodzimy piechotką zygzakowatymi schodkami oszczędzając 10 lei. To prawie tyle ile bilet wstępu na zamek, który jest o dwa leje droższy.
Obchodzimy mury mijając turystów. Jeszcze nas nie zadeptali.
Dopiero przed główną bramą zderzamy się z prawdziwym tłumem, ale trudno się dziwić: od tej strony można podjechać samochodem albo kolejką turystyczną, twierdza jest popularna, a dodatkowo swoje robi też długi weekend (w Rumunii 15 sierpnia także jest świętem i to podwójnym: Zaśnięcia MB i wojska). Na szczęście kolejka do kasy idzie szybko, drażnią tylko faceci, którzy nawet w niej muszą kopcić jakieś śmierdzące papierosy. Tutaj nadal pali się wszędzie i wszystko .
Zamek wybudowali Krzyżacy na początku XIII wieku. Sprowadził ich tu król węgierski w celu ochrony przed koczowniczymi plemionami. Rycerze zakonni robili dokładnie to samo co później w Prusach - budowali zamki, zakładali miasta, osiedlali nową ludność z Rzeszy i rychło spróbowali wybić się na niezależność. W odróżnieniu od terenów nad Bałtykiem węgierski monarcha zdołał ich wygnać w 1225 roku, a rok później Konrad Mazowiecki zaprosił do siebie. Co było dalej wszyscy wiemy...
Opuszczony zamek przejęły okoliczne saskie gminy. Sytuacja była to wyjątkowa, gdyż zazwyczaj zamki są siedzibami szlacheckimi, a tu znalazł się w rękach mieszczan i chłopów, którzy chronili się w nim w razie niebezpieczeństwa. Zamków chłopskich w Siedmiogrodzie jest jeszcze kilka i są to unikaty na skalę europejską; podobne twierdze istniały kiedyś w Niemczech, ale nie dotrwały do naszych czasów.
Twierdza składała się z zamku dolnego i górnego. Zdjęcie powyżej zrobione jest spod zewnętrznych murów zamku dolnego i widać na nim zamek górny z barbakanem po lewej.
W środku ciżba, ale zagęszczenie w najwyższym punkcie, na ruinach dawnej kaplicy, lekko mnie przeraziło. Uznałem, że odpuszczę sobie robienie stąd zdjęć bo i tak nie mam szans ze współczesną chorobą społeczną czyli selfiestickami.
Niżej jest już luźniej. Zamek górny to uliczki między starymi domami, chroniony w przeszłości pięcioma wieżami i drugim, mniejszym barbakanem.
W niemal każdym z zabudowań jest coś dla turystów - sklepiki, galerie, wystawy, restauracja. Choć tak oczywistej pamiątki jakimi są kartki pocztowe - brak! Wiem, że dziś już prawie nikt nie pisze listów, ale żeby zlikwidować też pocztówki?
Dla niezadowolonych przewidziano klatkę.
Najciekawsze są widoki z murów na leżące niżej miasto oraz góry - doskonale widać pasmo Fogaraszy.
Wbrew temu co piszą w przewodnikach o doskonałym stanie twierdzy w wielu miejscach sypie się to i owo.
W wodę zaopatrywała obrońców studnia o głębokości 142 metrów. Według legendy kopało ją przez 17 lat dwóch tureckich jeńców. Dzięki niej można było przetrwać długie miesiące oblężenia. To właśnie brak wody zmusił twierdzę do kapitulacji jeden jedyny raz - w 1612 weszły tu wojska Gabriela Batorego i był powodem do wydrążenia studni.
Ostatecznie twierdza popadła w ruinę na początku XIX wieku w wyniku trzęsienia ziemi.
Z zamku dolnego zostało bardzo niewiele - częściowo zrekonstruowane mury, brama wejściowa i zarys kościoła ewangelickiego.
Schodzimy z powrotem do miasta. Szukamy kantoru, a jednocześnie oglądamy zabudowę: sporo tutaj na fasadach pamiątek po dawnych mieszkańcach.
Współcześnie mieszka tu jeszcze około setki Niemców i raz tyle Węgrów. Reszta to Rumuni i Cyganie.
Gdzieś niedaleko odbywa się chyba jakaś impreza metalowa albo gocka, bo po ulicach kręci się masa osób w czarnych strojach i koszulkach zespołów. Śmiać mi się chce widząc ich pocących się przy wysokiej temperaturze i nie zawsze odpowiednio dobranym obuwiu . Oczywiście nieodłącznym elementem wyposażenia współczesnego metalowca jest nieustannie pracujący smartfon - przedłużenie ręki .
Niedaleko Râșnova jest miasteczko Bran ze swoim fotogenicznym zamkiem, reklamowanym powszechnie i fałszywie jako siedziba Draculi. Zastanawiam się czy tam nie podskoczyć, ale doszliśmy do wniosku, że nas tłumy zaleją całkowicie i ruszamy w przeciwną stronę. Inna sprawa, że korek w kierunku Branu zaczynał się już kilka kilometrów przed Râșnovem!
Braszów zwiedzaliśmy siedem lat temu, więc mijamy go obwodnicą autostradową. Następny dłuższy postój wypada w mieście Fogarasz (Făgăraș, węg. Fogaras, niem. Fogarasch). O ile Góry Fogaraskie są bardzo znane, to miejscowość od której wzięły nazwę niekoniecznie.
Parkuję w centrum ozdobionym blokami i Domem Kultury z poprzedniej epoki.
Pierwsza wzmianka o Fogaraszu pochodzi z XIII wieku i był wówczas zasiedlony głównie przez Rumunów. Później skład etniczny się zmieniał - sto lat temu pierwszą grupą ludnościową byli Węgrzy, a Sasi stanowili około 15%. Dziś tych pierwszych jest 3,5 % a tych drugich mniej niż 1.
Fogarasz przez pewien czas był stolicą władców Siedmiogrodu, odbyło się w nim kilka sejmów księstwa.
Sercem miasta jest zamek, którego budowę rozpoczęto w 1310 roku. W późniejszych stuleciach rozbudowywany i wzmacniany uchodził za jedną z najsilniejszych twierdz regionu.
W XVIII wieku zamieniono go na koszary niszcząc przy okazji bogate wnętrza. W 1939 roku umieszczono w nim internowanych polskich żołnierzy, a od 1948 mieścił ciężkie więzienie polityczne.
W czasach Ceaușescu przystąpiono do prac konserwacyjnych, dziś można go zwiedzać, a za murami odbywa się festyn. Ceny wstępu są jednak wyższe niż do Râșnova, więc poprzestajemy na obserwacji zewnętrznej.
Kilkaset metrów dalej przy głównej drodze świeci się złotem nowa cerkiew prawosławna.
Dalsza podróż na zachód drogą nr 1 przez Kotliną Siedmiogrodzką to czysta przyjemność z widokami na góry: niskie po prawej i wysokie po lewej.
Widać jednak, że szczyty Fogaraskich są w chmurach, a więc wędrowcy niekoniecznie będą z nich mieli widoki.
Co jakiś czas mijamy miejscowości podobne do siebie z racji saskiej zabudowy. Rozjechane zwierzęta przypominają, że w każdej chwili może coś wyskoczyć przed maskę.
Sybin okrążamy autostradą - zajrzymy do niego za dwa dni. Za nim znów zjeżdżam na drogę równoległą, która jest pustawa - większość kierowców wybiera komfort autobany.
Ostatnim punktem zwiedzania tej niedzieli jest Câlnic (Kelling, węg. Kelnek). Niewielka miejscowość wpisano na listę UNESCO jako jeden z siedmiu siedmiogrodzkich kościołów warownych. Różnica między kościołem warownym a zamkiem chłopskim jest bardzo płynna, część obiektów można określić obiema kategoriami i tak jest właśnie tutaj.
Dwa pierścienie murów, wieża wejściowa będąca formą barbakanu oraz donżon - punkt ostatniej obrony - ewidentnie wskazują na zamek.
Kościół wewnątrz murów wybudowany w XVI wieku jest niewielkich rozmiarów i skromny w porównaniu z innymi tego typu konstrukcjami.
We środku gra odtwarzana przez głośniki muzyka organowa i panuje nastrój przeszłości, która nigdy już nie wróci. W gminie Câlnic żyje obecnie tylko pięć osób deklarujących się jako Niemcy i praktycznie brak luteran, więc nie wiem czy odbywają się tu jakiekolwiek nabożeństwa.
Sam zamek powstał w XIII wieku jako siedziba szlachty, lecz w 1430 roku odkupili go chłopi. Wzmocniony i rozbudowany stał się schronieniem na wypadek ataku nieprzyjaciół.
Przy murach doskonale widoczne są ślady po dawnych belkach stropowych - niegdyś do murów przylepione były cele dla poszczególnych rodzin.
W donżonie mieści się niewielka wystawa o przemieszanej tematyce.
Na cholernie ciężkiej kapocie wyhaftowano nawet datę powstania .
W piwnicy stoją ogromne beczki na wino. Niestety - puste.
Ulice Câlnic są wyludnione, czasem tylko przejdzie jakaś samotna osoba albo kilkoro dzieci.
Ciekawostką jest fakt, że prawie nigdy nie mieszkali tu Węgrzy - osada była rumuńsko-niemiecka, a dziś sporą grupę stanowią Cyganie. Dzielnica romska rozciąga się akurat obok zamku i dochodzą z niej głośne dźwięki rumuńskiego disco-polo.
Wracając do głównej drogi podziwiamy pofałdowaną okolicę która przechodzi dalej w Góry Fogaraskie. Ziemia nie jest tu tak wyschnięta jak w Mołdawii, zatem i zieleni więcej.
Pierwotnym planem na niedzielę (przy okazji stuknęła połowa wyjazdu) miało być zwiedzanie Curtea de Argeș i przejazd Trasą Transfogaraską. Zajęłoby to jednak wiele godzin i istniała duża szansa, że znów noclegu będziemy szukać zmęczeni po ciemku; uznałem więc, że nie ma sensu się tak gonić i lepiej wprowadzić w życie plan awaryjny, krótszy, ale też atrakcyjny turystycznie . Transfogaraska nie zając, nie ucieknie...
Wyjeżdżając z doliny mieszczącej kemping mamy rozległe widoki na okoliczne góry: są wapienne Piatra Craiului...
...a bliżej Bucegi. To pasmo górskie udało mi się odwiedzić podczas pierwszej wizyty w Rumunii w 2009 roku.
Po przeciwnej stronie drogi widok równie interesujący.
Râșnov (Rosenau, Barcarozsnyó) jest liczącym kilkanaście tysięcy mieszkańców miastem w sercu regionu zwanego jako Burzenland. Od pozostałego Siedmiogrodu wyróżniały go stosunki etniczne - zamieszkiwały był on głównie przez Sasów siedmiogrodzkich, a Węgrzy nie byli najliczniejszą grupą narodowościową. Obecnie to już przeszłość, gdyż zdecydowana większość Niemców po upadku komunizmu wróciła na tereny skąd wieki temu przyjechali ich przodkowie.
Pozostało po nich jednak wiele pamiątek, w tym charakterystyczna zabudowa.
Przy niewielkim rynku stoi gotycki kościół ewangelicki z XIV wieku. To charakterystyczna cecha siedmiogrodzkich miejscowości: świątynia mniejszości znajduje się w centrum i praktycznie nie jest używana, natomiast cerkwie musiano wybudować gdzieś na uboczu. Bardzo rzadko się jednak zdarzało, aby kościoły poniemieckie lub powęgierskie były przejmowane przez Rumunów.
Największą atrakcją jest zamek chłopski. Widoczny z daleka, w nocy podświetlony, z napisem a'la Hollywood. Taki sam jest w Braszowie. Napis, nie zamek.
Można do niego dostać się kolejką, ale nogi mamy zdrowe, więc wchodzimy piechotką zygzakowatymi schodkami oszczędzając 10 lei. To prawie tyle ile bilet wstępu na zamek, który jest o dwa leje droższy.
Obchodzimy mury mijając turystów. Jeszcze nas nie zadeptali.
Dopiero przed główną bramą zderzamy się z prawdziwym tłumem, ale trudno się dziwić: od tej strony można podjechać samochodem albo kolejką turystyczną, twierdza jest popularna, a dodatkowo swoje robi też długi weekend (w Rumunii 15 sierpnia także jest świętem i to podwójnym: Zaśnięcia MB i wojska). Na szczęście kolejka do kasy idzie szybko, drażnią tylko faceci, którzy nawet w niej muszą kopcić jakieś śmierdzące papierosy. Tutaj nadal pali się wszędzie i wszystko .
Zamek wybudowali Krzyżacy na początku XIII wieku. Sprowadził ich tu król węgierski w celu ochrony przed koczowniczymi plemionami. Rycerze zakonni robili dokładnie to samo co później w Prusach - budowali zamki, zakładali miasta, osiedlali nową ludność z Rzeszy i rychło spróbowali wybić się na niezależność. W odróżnieniu od terenów nad Bałtykiem węgierski monarcha zdołał ich wygnać w 1225 roku, a rok później Konrad Mazowiecki zaprosił do siebie. Co było dalej wszyscy wiemy...
Opuszczony zamek przejęły okoliczne saskie gminy. Sytuacja była to wyjątkowa, gdyż zazwyczaj zamki są siedzibami szlacheckimi, a tu znalazł się w rękach mieszczan i chłopów, którzy chronili się w nim w razie niebezpieczeństwa. Zamków chłopskich w Siedmiogrodzie jest jeszcze kilka i są to unikaty na skalę europejską; podobne twierdze istniały kiedyś w Niemczech, ale nie dotrwały do naszych czasów.
Twierdza składała się z zamku dolnego i górnego. Zdjęcie powyżej zrobione jest spod zewnętrznych murów zamku dolnego i widać na nim zamek górny z barbakanem po lewej.
W środku ciżba, ale zagęszczenie w najwyższym punkcie, na ruinach dawnej kaplicy, lekko mnie przeraziło. Uznałem, że odpuszczę sobie robienie stąd zdjęć bo i tak nie mam szans ze współczesną chorobą społeczną czyli selfiestickami.
Niżej jest już luźniej. Zamek górny to uliczki między starymi domami, chroniony w przeszłości pięcioma wieżami i drugim, mniejszym barbakanem.
W niemal każdym z zabudowań jest coś dla turystów - sklepiki, galerie, wystawy, restauracja. Choć tak oczywistej pamiątki jakimi są kartki pocztowe - brak! Wiem, że dziś już prawie nikt nie pisze listów, ale żeby zlikwidować też pocztówki?
Dla niezadowolonych przewidziano klatkę.
Najciekawsze są widoki z murów na leżące niżej miasto oraz góry - doskonale widać pasmo Fogaraszy.
Wbrew temu co piszą w przewodnikach o doskonałym stanie twierdzy w wielu miejscach sypie się to i owo.
W wodę zaopatrywała obrońców studnia o głębokości 142 metrów. Według legendy kopało ją przez 17 lat dwóch tureckich jeńców. Dzięki niej można było przetrwać długie miesiące oblężenia. To właśnie brak wody zmusił twierdzę do kapitulacji jeden jedyny raz - w 1612 weszły tu wojska Gabriela Batorego i był powodem do wydrążenia studni.
Ostatecznie twierdza popadła w ruinę na początku XIX wieku w wyniku trzęsienia ziemi.
Z zamku dolnego zostało bardzo niewiele - częściowo zrekonstruowane mury, brama wejściowa i zarys kościoła ewangelickiego.
Schodzimy z powrotem do miasta. Szukamy kantoru, a jednocześnie oglądamy zabudowę: sporo tutaj na fasadach pamiątek po dawnych mieszkańcach.
Współcześnie mieszka tu jeszcze około setki Niemców i raz tyle Węgrów. Reszta to Rumuni i Cyganie.
Gdzieś niedaleko odbywa się chyba jakaś impreza metalowa albo gocka, bo po ulicach kręci się masa osób w czarnych strojach i koszulkach zespołów. Śmiać mi się chce widząc ich pocących się przy wysokiej temperaturze i nie zawsze odpowiednio dobranym obuwiu . Oczywiście nieodłącznym elementem wyposażenia współczesnego metalowca jest nieustannie pracujący smartfon - przedłużenie ręki .
Niedaleko Râșnova jest miasteczko Bran ze swoim fotogenicznym zamkiem, reklamowanym powszechnie i fałszywie jako siedziba Draculi. Zastanawiam się czy tam nie podskoczyć, ale doszliśmy do wniosku, że nas tłumy zaleją całkowicie i ruszamy w przeciwną stronę. Inna sprawa, że korek w kierunku Branu zaczynał się już kilka kilometrów przed Râșnovem!
Braszów zwiedzaliśmy siedem lat temu, więc mijamy go obwodnicą autostradową. Następny dłuższy postój wypada w mieście Fogarasz (Făgăraș, węg. Fogaras, niem. Fogarasch). O ile Góry Fogaraskie są bardzo znane, to miejscowość od której wzięły nazwę niekoniecznie.
Parkuję w centrum ozdobionym blokami i Domem Kultury z poprzedniej epoki.
Pierwsza wzmianka o Fogaraszu pochodzi z XIII wieku i był wówczas zasiedlony głównie przez Rumunów. Później skład etniczny się zmieniał - sto lat temu pierwszą grupą ludnościową byli Węgrzy, a Sasi stanowili około 15%. Dziś tych pierwszych jest 3,5 % a tych drugich mniej niż 1.
Fogarasz przez pewien czas był stolicą władców Siedmiogrodu, odbyło się w nim kilka sejmów księstwa.
Sercem miasta jest zamek, którego budowę rozpoczęto w 1310 roku. W późniejszych stuleciach rozbudowywany i wzmacniany uchodził za jedną z najsilniejszych twierdz regionu.
W XVIII wieku zamieniono go na koszary niszcząc przy okazji bogate wnętrza. W 1939 roku umieszczono w nim internowanych polskich żołnierzy, a od 1948 mieścił ciężkie więzienie polityczne.
W czasach Ceaușescu przystąpiono do prac konserwacyjnych, dziś można go zwiedzać, a za murami odbywa się festyn. Ceny wstępu są jednak wyższe niż do Râșnova, więc poprzestajemy na obserwacji zewnętrznej.
Kilkaset metrów dalej przy głównej drodze świeci się złotem nowa cerkiew prawosławna.
Dalsza podróż na zachód drogą nr 1 przez Kotliną Siedmiogrodzką to czysta przyjemność z widokami na góry: niskie po prawej i wysokie po lewej.
Widać jednak, że szczyty Fogaraskich są w chmurach, a więc wędrowcy niekoniecznie będą z nich mieli widoki.
Co jakiś czas mijamy miejscowości podobne do siebie z racji saskiej zabudowy. Rozjechane zwierzęta przypominają, że w każdej chwili może coś wyskoczyć przed maskę.
Sybin okrążamy autostradą - zajrzymy do niego za dwa dni. Za nim znów zjeżdżam na drogę równoległą, która jest pustawa - większość kierowców wybiera komfort autobany.
Ostatnim punktem zwiedzania tej niedzieli jest Câlnic (Kelling, węg. Kelnek). Niewielka miejscowość wpisano na listę UNESCO jako jeden z siedmiu siedmiogrodzkich kościołów warownych. Różnica między kościołem warownym a zamkiem chłopskim jest bardzo płynna, część obiektów można określić obiema kategoriami i tak jest właśnie tutaj.
Dwa pierścienie murów, wieża wejściowa będąca formą barbakanu oraz donżon - punkt ostatniej obrony - ewidentnie wskazują na zamek.
Kościół wewnątrz murów wybudowany w XVI wieku jest niewielkich rozmiarów i skromny w porównaniu z innymi tego typu konstrukcjami.
We środku gra odtwarzana przez głośniki muzyka organowa i panuje nastrój przeszłości, która nigdy już nie wróci. W gminie Câlnic żyje obecnie tylko pięć osób deklarujących się jako Niemcy i praktycznie brak luteran, więc nie wiem czy odbywają się tu jakiekolwiek nabożeństwa.
Sam zamek powstał w XIII wieku jako siedziba szlachty, lecz w 1430 roku odkupili go chłopi. Wzmocniony i rozbudowany stał się schronieniem na wypadek ataku nieprzyjaciół.
Przy murach doskonale widoczne są ślady po dawnych belkach stropowych - niegdyś do murów przylepione były cele dla poszczególnych rodzin.
W donżonie mieści się niewielka wystawa o przemieszanej tematyce.
Na cholernie ciężkiej kapocie wyhaftowano nawet datę powstania .
W piwnicy stoją ogromne beczki na wino. Niestety - puste.
Ulice Câlnic są wyludnione, czasem tylko przejdzie jakaś samotna osoba albo kilkoro dzieci.
Ciekawostką jest fakt, że prawie nigdy nie mieszkali tu Węgrzy - osada była rumuńsko-niemiecka, a dziś sporą grupę stanowią Cyganie. Dzielnica romska rozciąga się akurat obok zamku i dochodzą z niej głośne dźwięki rumuńskiego disco-polo.
Wracając do głównej drogi podziwiamy pofałdowaną okolicę która przechodzi dalej w Góry Fogaraskie. Ziemia nie jest tu tak wyschnięta jak w Mołdawii, zatem i zieleni więcej.
Aurel Vlaicu był rumuńskim pionierem lotnictwa. Urodził się w miejscowości Binținți (niem. Benzendorf, węg. Bencenc) w południowo-zachodnim Siedmiogrodzie. Pierwszy Rumun który wzniósł się w powietrze na własnoręcznie skonstruowanym samolocie bez silnika, a jego siostra była prawdopodobnie pierwszą kobietą która odbyła lot. Zginął w 1913 roku podczas próby pierwszego przelotu nad Karpatami.
W okresie międzywojennym jego rodzinną wioskę nazwano... Aurel Vlaicu. To ona będzie naszym miejscem wypadowym po okolicy przez następnego dni.
Już na wjeździe wita model samolotu.
Aurel Vlaicu leży obok głównej rumuńskiej autostrady A1 i linii kolejowej Arad-Deva. W oddali Góry Fogaraskie.
Życie w miejscowości toczy się własnym, wolnym rytmem. Są trzy sklepiki, które służą jednocześnie jako spelunki i jedna knajpa z telewizorem. Miałem tam okazję obejrzeć mecz eliminacji Ligi Mistrzów, gdy Steaua Bukareszt przegrała u siebie 0-5 . Czyli ciut lepiej niż Legia...
Wieczorem trzeba jedynie uważać na przepędzanie bydła do domostw .
Śpimy na fajnym kempingu zorganizowanym na tyłach dawnego gospodarstwa. W oddali widać górki.
Dużym plusem przy obecnej pogodzie jest basen. Nie taki krystalicznie czysty jak na węgierskich wodach, ale do schłodzenia idealny.
Miejscowy jegomość - straszna wiercipięta i dzikus.
Z Aurel Vlaicu możemy wyskakiwać do atrakcji turystycznych. A Siedmiogród słynie chociażby ze swoich kościołów warownych. Siedem z nich wpisano na listę dziedzictwa UNESCO, w tym opisywany już Câlnic, który jednak był nietypowy, gdyż należałoby go uznać raczej za zamek chłopski.
Ogólna liczba kościołów warownych przekracza 150 sztuk! Większość z nich leży na uboczu, jest mało znana i rzadko odwiedzana. Pokażę więc tutaj kilka z nich o których mało kto pisze.
Codlea (Zeiden, Feketehalom) to miasto pod Braszowem. Tutejszy kościół szczyci się największą wieżą zegarową wśród obronnych świątyń, mierzącą 85 metrów.
Po przekroczeniu bramy starsza kobieta informuje mnie, iż w środku trwa nabożeństwo, które za chwilę się skończy. To był jedyny kościół, w którym wewnątrz coś się działo.
Przy bocznym ołtarzu węgierski pastor odprawiał mszę dla kilkunastu wiernych w wieku mocno zaawansowanym. Zapewne odbywają się one regularnie, gdyż w mieście mieszka dziś jeszcze ponad pięciuset potomków Arpada i o połowę mniej Niemców.
W oczekiwaniu na koniec modlitw opiekunka prowadzi mnie i kilka Rumunek do niewielkiego muzeum upamiętniającego Eduarda Moressa, autochtona - malarza. Potem już samodzielnie łażę tu i tam.
Na trawniku pomnik poległych z 1928 roku, a na ścianie tablice poświęcone ofiarom drugiej wojny i wywózkom do ZSRR.
Nad przyklejonymi do murów komórkami góruje poszarpana wieża obronna.
Sebeș (Mühlbach, Szászsebes) klasycznego kościoła warownego nie ma, ale tutejsza bazylika też jest otoczona murami, więc można ją na upartego do takowych zaliczyć. Świątynia powstała po zniszczeniu poprzedniej przez Tatarów w XIII wieku. Niestety z racji późnego popołudnia zderzamy się z zamkniętą bramą, więc możemy obejrzeć tylko wieżę z daleka.
Ewentualnie kaplicę św. Jakuba z XIV stulecia.
Miejscowość jest oficjalnie dwujęzyczna; rumuńsko-niemiecka i to mimo, iż Niemcy stanowią około 1% obywateli (261 mieszkańców).
Nietypowe jest, iż niemieckie nazwy ulic nie mają zazwyczaj nic wspólnego z rumuńskimi. Chyba wzięto je ze starych czasów.
Mühlbach założyli Sascy osadnicy (Melnbach w ich dialekcie) w XIII wieku po spustoszeniu tych ziem przez Mongołów. Był jednym z siedmiu pierwszych miast/zamków saskich od których wzięła się nazwa Siebenbürgen i jej polska wersja.
Śladów po Sasach jest sporo. Na budynku szkoły duży napis "Edukacja to wolność".
Na starym cmentarzu też głównie nagrobki niemieckie i trochę węgierskich.
Przy głównym placu odnowione budynki mieszają się z zaniedbanymi. Żółty ratusz kłuje po oczach.
Zachowały się fragmenty murów miejskich z kilkoma basztami, które potem zaadaptowano do innych celów.
Cristian (Grossau, Kereszténysziget) jest z kolei wioską przed Sybinem. Przy drodze przelotowej rzędy równych siedmiogrodzkich domków.
Trójnawowa bazylika powstała w XIII wieku, a dzisiaj oglądamy efekt przebudowy późnogotyckiej przeprowadzonej 200 lat później. Najbardziej efektownie prezentuje się zza rzeczki Cibin.
Najgrubsza wieża to Speckturm. Wejdziemy do niej od środka, ale na razie musimy znaleźć otwarte drzwi w murach, bo jedne drogowskazy przeczą drugim. W końcu się udaje. Przed domem położonym między fortyfikacjami wita nas po niemiecku wesoła pani w średnio-późnym wieku. Rozmawiając z inną grupą zwiedzających płynnie przechodzi na rumuński, więc albo miała męża-Niemca albo sama należy do liczącej kilkadziesiąt osób mniejszości saskiej.
W chłodnych wnętrzach kościoła panuje cisza. Lekko przykurzone tkaniny, położone z boku śpiewniki. Właśnie w takich momentach mam wrażenie, że to wszystko dekoracja, miejsce martwe utrzymywane tylko dla turystów.
Na trawniku tradycyjnie pomnik z nazwiskami ofiar. Nie ma dat śmierci, a tylko urodzin. Wśród tych z ostatniego konfliktu sporo kobiet.
Dostajemy klucze do wieży "szpekowej". A tam - bogactwo lokalnych produktów!
Są nalewki, dżemy, przetwory, mięso... brak cen, tylko skarbonka. Nikt nie pilnuje. Co łaska? Na to wygląda, ale nie jesteśmy pewni. Zjadamy tylko kilka kawałków suchej kiełbasy i zostawiamy odpowiednio kilka lejów. Przy wyjściu okazało się, że słusznie podejrzewaliśmy, iż wierzą tu w ludzką uczciwość - należało wziąć sobie interesujące produkty i zapłacić według uznania .
Wokół murów fotografuję jeszcze napisy na domach.
Przeciwieństwem Cristiana jest niewielki kościół warowny w Miercurea Sibiului (Reußmarkt, Szerdahely). Stoi przy ogromnym placu na którym spokojnie można by organizować miesięcznice albo apele smoleńskie.
Brama jest zamknięta. Już mamy się cofać, gdy widzimy jak idzie do nas mężczyzna z pobliskiej knajpy. Ten opiekun też mieszka za murami, ale w odróżnieniu od dwóch poprzednich miejsc mówi tylko po rumuńsku. Sądzi, że jesteśmy Węgrami . Rozumiem, że nie każdy jest poliglotą, ale jednak języki ugro-fińskie od słowiańskich są wyraźnie odróżnialne, no i masa Węgrów w Rumunii mieszka.
Wchodzimy przez boczne wejście. Widać lekki bałagan, bo mieszkający tu ludzie używają tego terenu jako podwórka, a dawne pomieszczenia przy murze w roli komórek.
Miercurea Sibiului to jedno z najmniejszych miast w Rumunii, więc i obiekt sakralny nie musiał być duży. Z XIII wieku, rozbudowany kilkaset lat później. Wnętrza zdradzają wpływy baroku.
Tablica pamiątkowa liczy tylko kilka nazwisk.
Dajemy opiekunowi kilka lejów za otwarcie. Uwieczniam białe mury obronne z zewnątrz...
...i ruszamy do Orăștie (Broos, Szászváros). Miejscowy kościół obronny jest nietypowy, bo występuje w liczbie... dwóch.
Starszy kościół (na prawo - przynajmniej tak sądzę) stanął w XIV/XV wieku w miejscu wcześniejszej bazyliki, a ta z kolei zastąpiła rotundę. Od czasów reformacji używali go wspólnie kalwini, sascy luteranie i węgierscy arianie. W 19. stuleciu obok wybudowano nowy - tylko dla ewangelików.
Ledwo zdążyłem zrobić to ujęcie gdy zawołał nas facet z nowszego kościoła. Kolejny opiekun, przesiąknięty zapachem tanich papierosów, bardzo gadatliwy, stosujący znaną zasadę, że jak będzie mówił głośno i wolno to na pewno zrozumiemy także rumuński . No dobra, coś tam skumaliśmy, więc może działało...
Wysyła mnie na wieżę. Teresa nie ma ochoty i zostaje na dole, gdzie pan zagra jej koncert na organach. Wejście na szczyt po schodach z gatunku mocno skrzypiących.
I tak nie zrobię spod dzwonu ciekawych zdjęć, bo wszystko za siatką.
Schodząc w dół mijam skrzynkę z nietypowymi winami z niemieckich ziem.
Nawę kościelną spowija mrok.
Dostajemy ulotki informacyjne o kościołach, Teresa nawet dwie. Widać, że lepiej łapała rumuński .
Na zewnątrz stoją białe pomniki wojenne - tablica z Wielkiej Wojny wisi na ścianie w środku.
Podczas spaceru dookoła murów mijamy cerkiew i dawną synagogę.
Korzystamy z okazji i w knajpie przy deptaku postanawiamy zjeść obiad. Żarełko smaczne i w rozsądnej cenie, lecz kelnerka chyba tam wylądowała za jakieś grzechy.
Wskoczyłoby się do fontanny...
Z Orăștie to mamy już tylko kilka kilometrów do naszego kempingu...
Galeria z zamkami: https://goo.gl/photos/hxsQpB9wznKbwiFQ6
...i z kościołami: https://goo.gl/photos/PsfEY4uqLL86nLf66
W okresie międzywojennym jego rodzinną wioskę nazwano... Aurel Vlaicu. To ona będzie naszym miejscem wypadowym po okolicy przez następnego dni.
Już na wjeździe wita model samolotu.
Aurel Vlaicu leży obok głównej rumuńskiej autostrady A1 i linii kolejowej Arad-Deva. W oddali Góry Fogaraskie.
Życie w miejscowości toczy się własnym, wolnym rytmem. Są trzy sklepiki, które służą jednocześnie jako spelunki i jedna knajpa z telewizorem. Miałem tam okazję obejrzeć mecz eliminacji Ligi Mistrzów, gdy Steaua Bukareszt przegrała u siebie 0-5 . Czyli ciut lepiej niż Legia...
Wieczorem trzeba jedynie uważać na przepędzanie bydła do domostw .
Śpimy na fajnym kempingu zorganizowanym na tyłach dawnego gospodarstwa. W oddali widać górki.
Dużym plusem przy obecnej pogodzie jest basen. Nie taki krystalicznie czysty jak na węgierskich wodach, ale do schłodzenia idealny.
Miejscowy jegomość - straszna wiercipięta i dzikus.
Z Aurel Vlaicu możemy wyskakiwać do atrakcji turystycznych. A Siedmiogród słynie chociażby ze swoich kościołów warownych. Siedem z nich wpisano na listę dziedzictwa UNESCO, w tym opisywany już Câlnic, który jednak był nietypowy, gdyż należałoby go uznać raczej za zamek chłopski.
Ogólna liczba kościołów warownych przekracza 150 sztuk! Większość z nich leży na uboczu, jest mało znana i rzadko odwiedzana. Pokażę więc tutaj kilka z nich o których mało kto pisze.
Codlea (Zeiden, Feketehalom) to miasto pod Braszowem. Tutejszy kościół szczyci się największą wieżą zegarową wśród obronnych świątyń, mierzącą 85 metrów.
Po przekroczeniu bramy starsza kobieta informuje mnie, iż w środku trwa nabożeństwo, które za chwilę się skończy. To był jedyny kościół, w którym wewnątrz coś się działo.
Przy bocznym ołtarzu węgierski pastor odprawiał mszę dla kilkunastu wiernych w wieku mocno zaawansowanym. Zapewne odbywają się one regularnie, gdyż w mieście mieszka dziś jeszcze ponad pięciuset potomków Arpada i o połowę mniej Niemców.
W oczekiwaniu na koniec modlitw opiekunka prowadzi mnie i kilka Rumunek do niewielkiego muzeum upamiętniającego Eduarda Moressa, autochtona - malarza. Potem już samodzielnie łażę tu i tam.
Na trawniku pomnik poległych z 1928 roku, a na ścianie tablice poświęcone ofiarom drugiej wojny i wywózkom do ZSRR.
Nad przyklejonymi do murów komórkami góruje poszarpana wieża obronna.
Sebeș (Mühlbach, Szászsebes) klasycznego kościoła warownego nie ma, ale tutejsza bazylika też jest otoczona murami, więc można ją na upartego do takowych zaliczyć. Świątynia powstała po zniszczeniu poprzedniej przez Tatarów w XIII wieku. Niestety z racji późnego popołudnia zderzamy się z zamkniętą bramą, więc możemy obejrzeć tylko wieżę z daleka.
Ewentualnie kaplicę św. Jakuba z XIV stulecia.
Miejscowość jest oficjalnie dwujęzyczna; rumuńsko-niemiecka i to mimo, iż Niemcy stanowią około 1% obywateli (261 mieszkańców).
Nietypowe jest, iż niemieckie nazwy ulic nie mają zazwyczaj nic wspólnego z rumuńskimi. Chyba wzięto je ze starych czasów.
Mühlbach założyli Sascy osadnicy (Melnbach w ich dialekcie) w XIII wieku po spustoszeniu tych ziem przez Mongołów. Był jednym z siedmiu pierwszych miast/zamków saskich od których wzięła się nazwa Siebenbürgen i jej polska wersja.
Śladów po Sasach jest sporo. Na budynku szkoły duży napis "Edukacja to wolność".
Na starym cmentarzu też głównie nagrobki niemieckie i trochę węgierskich.
Przy głównym placu odnowione budynki mieszają się z zaniedbanymi. Żółty ratusz kłuje po oczach.
Zachowały się fragmenty murów miejskich z kilkoma basztami, które potem zaadaptowano do innych celów.
Cristian (Grossau, Kereszténysziget) jest z kolei wioską przed Sybinem. Przy drodze przelotowej rzędy równych siedmiogrodzkich domków.
Trójnawowa bazylika powstała w XIII wieku, a dzisiaj oglądamy efekt przebudowy późnogotyckiej przeprowadzonej 200 lat później. Najbardziej efektownie prezentuje się zza rzeczki Cibin.
Najgrubsza wieża to Speckturm. Wejdziemy do niej od środka, ale na razie musimy znaleźć otwarte drzwi w murach, bo jedne drogowskazy przeczą drugim. W końcu się udaje. Przed domem położonym między fortyfikacjami wita nas po niemiecku wesoła pani w średnio-późnym wieku. Rozmawiając z inną grupą zwiedzających płynnie przechodzi na rumuński, więc albo miała męża-Niemca albo sama należy do liczącej kilkadziesiąt osób mniejszości saskiej.
W chłodnych wnętrzach kościoła panuje cisza. Lekko przykurzone tkaniny, położone z boku śpiewniki. Właśnie w takich momentach mam wrażenie, że to wszystko dekoracja, miejsce martwe utrzymywane tylko dla turystów.
Na trawniku tradycyjnie pomnik z nazwiskami ofiar. Nie ma dat śmierci, a tylko urodzin. Wśród tych z ostatniego konfliktu sporo kobiet.
Dostajemy klucze do wieży "szpekowej". A tam - bogactwo lokalnych produktów!
Są nalewki, dżemy, przetwory, mięso... brak cen, tylko skarbonka. Nikt nie pilnuje. Co łaska? Na to wygląda, ale nie jesteśmy pewni. Zjadamy tylko kilka kawałków suchej kiełbasy i zostawiamy odpowiednio kilka lejów. Przy wyjściu okazało się, że słusznie podejrzewaliśmy, iż wierzą tu w ludzką uczciwość - należało wziąć sobie interesujące produkty i zapłacić według uznania .
Wokół murów fotografuję jeszcze napisy na domach.
Przeciwieństwem Cristiana jest niewielki kościół warowny w Miercurea Sibiului (Reußmarkt, Szerdahely). Stoi przy ogromnym placu na którym spokojnie można by organizować miesięcznice albo apele smoleńskie.
Brama jest zamknięta. Już mamy się cofać, gdy widzimy jak idzie do nas mężczyzna z pobliskiej knajpy. Ten opiekun też mieszka za murami, ale w odróżnieniu od dwóch poprzednich miejsc mówi tylko po rumuńsku. Sądzi, że jesteśmy Węgrami . Rozumiem, że nie każdy jest poliglotą, ale jednak języki ugro-fińskie od słowiańskich są wyraźnie odróżnialne, no i masa Węgrów w Rumunii mieszka.
Wchodzimy przez boczne wejście. Widać lekki bałagan, bo mieszkający tu ludzie używają tego terenu jako podwórka, a dawne pomieszczenia przy murze w roli komórek.
Miercurea Sibiului to jedno z najmniejszych miast w Rumunii, więc i obiekt sakralny nie musiał być duży. Z XIII wieku, rozbudowany kilkaset lat później. Wnętrza zdradzają wpływy baroku.
Tablica pamiątkowa liczy tylko kilka nazwisk.
Dajemy opiekunowi kilka lejów za otwarcie. Uwieczniam białe mury obronne z zewnątrz...
...i ruszamy do Orăștie (Broos, Szászváros). Miejscowy kościół obronny jest nietypowy, bo występuje w liczbie... dwóch.
Starszy kościół (na prawo - przynajmniej tak sądzę) stanął w XIV/XV wieku w miejscu wcześniejszej bazyliki, a ta z kolei zastąpiła rotundę. Od czasów reformacji używali go wspólnie kalwini, sascy luteranie i węgierscy arianie. W 19. stuleciu obok wybudowano nowy - tylko dla ewangelików.
Ledwo zdążyłem zrobić to ujęcie gdy zawołał nas facet z nowszego kościoła. Kolejny opiekun, przesiąknięty zapachem tanich papierosów, bardzo gadatliwy, stosujący znaną zasadę, że jak będzie mówił głośno i wolno to na pewno zrozumiemy także rumuński . No dobra, coś tam skumaliśmy, więc może działało...
Wysyła mnie na wieżę. Teresa nie ma ochoty i zostaje na dole, gdzie pan zagra jej koncert na organach. Wejście na szczyt po schodach z gatunku mocno skrzypiących.
I tak nie zrobię spod dzwonu ciekawych zdjęć, bo wszystko za siatką.
Schodząc w dół mijam skrzynkę z nietypowymi winami z niemieckich ziem.
Nawę kościelną spowija mrok.
Dostajemy ulotki informacyjne o kościołach, Teresa nawet dwie. Widać, że lepiej łapała rumuński .
Na zewnątrz stoją białe pomniki wojenne - tablica z Wielkiej Wojny wisi na ścianie w środku.
Podczas spaceru dookoła murów mijamy cerkiew i dawną synagogę.
Korzystamy z okazji i w knajpie przy deptaku postanawiamy zjeść obiad. Żarełko smaczne i w rozsądnej cenie, lecz kelnerka chyba tam wylądowała za jakieś grzechy.
Wskoczyłoby się do fontanny...
Z Orăștie to mamy już tylko kilka kilometrów do naszego kempingu...
Galeria z zamkami: https://goo.gl/photos/hxsQpB9wznKbwiFQ6
...i z kościołami: https://goo.gl/photos/PsfEY4uqLL86nLf66
Ostatnio zmieniony 2016-09-20, 19:35 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
No sie zabralam za czytanie tasiemca! Wreszcie!
Mysmy w tym roku tez trafili na wysyp slonecznikow, w Rumunii tego bylo tyle ze sie zastanawialismy czy dostaja jakies dopalty za to jak u nas za rzepak? zresza z daleka to rzeczywiscie jak rzepak wyglada!
ale co- ze nie smaczne?
zamkniety to znaczy ze ich mieszkancy nie moga wychodzic i wloczyc sie po miescie?
A to juz wiem czemu pytales U nas nie szukali broni i narkotykow- albo ich nie zrozumielismy
W niektorych rejonach niebezpieczenstwa sie zdarzaja- np. kilka miejsc biwakowych w gorach odradzano mi ze wzgledu na zlazace noca do smietnikow misiaki
a co to? na jakiejs stacji pytalismy to nam mowili ze w Rumunii winiet nie trzeba?
To widze ze w tej Rumunii sporo takich miejscowosci gdzie spotkanie Rumuna nie jest proste, mysmy tez na taka wies nad morzem trafili! zabawne to bylo- jestes w Rumunii a jakby jakos nie do konca
a nad nim Jezus z batem? ta historia moze byc ciekawa!
To prawda, jak sobie przypomne Rumunie sprzed 10 lat a teraz to byly tlumy! Nad otwartym morzem to juz nie ma co gadac, jedna wielka masakra..
Tylko wiesz czego nie rozumiem? tego scisku i kociokwiku w Rumunii a w Bulgarii spokoj i cisza. Za daleko?
No niektore rumunskie bloki maja nawet kapitalne kominy piecowe! pierwszy raz widzialam kominy wystepujace w kiściach! co chyba wskazuje na inicjatywe wlasna mieszkancow. Ciekawe co tam bylo pierwsze- kaloryfery czy piece
[/quote]
Fajna tam byla kiedys naprzeciw cerkwi pralnia dywanow na rzece, taka z drewna i sie mielilo z pradem!
Zarabista spelune tam kiedys mieli! zaraz kolo drewnianej cerkwi- nie wiem czy wciaz jest?
No i pojawiają się słoneczniki! Uwielbiam te żółte pola, kojarzą mi się z Węgrami, Bałkanami, ciepłem i wolnym czasem.
Mysmy w tym roku tez trafili na wysyp slonecznikow, w Rumunii tego bylo tyle ze sie zastanawialismy czy dostaja jakies dopalty za to jak u nas za rzepak? zresza z daleka to rzeczywiscie jak rzepak wyglada!
Decydujemy się tylko na zakup dwóch sztuk wina w małym sklepiku. Półtoralitrowe będziemy męczyć kilka dni.
ale co- ze nie smaczne?
uruchomiono jeden z trzech na Węgrzech zamkniętych obozów dla uchodź..., tfu, migrantów.
zamkniety to znaczy ze ich mieszkancy nie moga wychodzic i wloczyc sie po miescie?
W poniedziałek robimy zakupy, tankujemy samochód w mikroskopijnej tankszteli i zjawiamy się na bocznym przejściu granicznym Vállaj-Urziceni. Ruch jest niewielki, odprawa prowadzona jest wspólnie przez Węgrów i Rumunów. Sprawdzanie dokumentów wozu, pytanie o broń (nie mamy), narkotyki (niestety, nie mamy), a żeby przekroczyć wewnętrzne limity unijne na alkohol to musielibyśmy wziąć większe auto .
A to juz wiem czemu pytales U nas nie szukali broni i narkotykow- albo ich nie zrozumielismy
W Polsce nadal można usłyszeć, że Rumunia to dziki i niebezpieczny kraj
W niektorych rejonach niebezpieczenstwa sie zdarzaja- np. kilka miejsc biwakowych w gorach odradzano mi ze wzgledu na zlazace noca do smietnikow misiaki
W elektroniczną rovinietę
a co to? na jakiejs stacji pytalismy to nam mowili ze w Rumunii winiet nie trzeba?
Większość mieszkańców stanowią Węgrzy, co piąty jest Niemcem, a Rumunów mniej niż 10 procent. Madziarzy stanowią również większość mieszkańców kolejnego miasta - Wielkiego Karola.
To widze ze w tej Rumunii sporo takich miejscowosci gdzie spotkanie Rumuna nie jest proste, mysmy tez na taka wies nad morzem trafili! zabawne to bylo- jestes w Rumunii a jakby jakos nie do konca
Ktoś zmarł podczas żniw czy może lubił w dresie wychodzić w pole?
a nad nim Jezus z batem? ta historia moze byc ciekawa!
W tym roku przyjechało więcej turystów niż zwykle
To prawda, jak sobie przypomne Rumunie sprzed 10 lat a teraz to byly tlumy! Nad otwartym morzem to juz nie ma co gadac, jedna wielka masakra..
co wiąże się z faktem, iż w większej części Europy szaleją przedstawiciele religii pokoju, a u Rumunów panuje spokój...
Tylko wiesz czego nie rozumiem? tego scisku i kociokwiku w Rumunii a w Bulgarii spokoj i cisza. Za daleko?
Pod blokami stoją sterty drzewa. Teresa dziwiła się, iż w takich budynkach jeszcze pali się w piecach - tymczasem w moim górnośląskim bloku centralne zamontowano dopiero w latach 90. XX wieku i nie było to wcale wyjątkiem!
No niektore rumunskie bloki maja nawet kapitalne kominy piecowe! pierwszy raz widzialam kominy wystepujace w kiściach! co chyba wskazuje na inicjatywe wlasna mieszkancow. Ciekawe co tam bylo pierwsze- kaloryfery czy piece
[/quote]
wioską Bârsana
Fajna tam byla kiedys naprzeciw cerkwi pralnia dywanow na rzece, taka z drewna i sie mielilo z pradem!
Bogdan Vodă (Izakonyha) posiada kilka cerkwi - paskudne nowe i drewnianą z 1718 roku. Tą okrążam zupełnie sam.
Zarabista spelune tam kiedys mieli! zaraz kolo drewnianej cerkwi- nie wiem czy wciaz jest?
Ostatnio zmieniony 2016-09-25, 19:29 przez buba, łącznie zmieniany 3 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 23 gości