Maramuresz

Relacje z gór całego świata, niepasujące do pozostałych działów.
Awatar użytkownika
Basia Z.
Posty: 3550
Rejestracja: 2013-09-06, 22:41
Lokalizacja: Chorzów

Maramuresz

Postautor: Basia Z. » 2015-11-29, 16:53

Wspomnienia z najbardziej chyba odjechanego wyjazdu na jakim byłam

Ekipa na ten wyjazd jakoś do ostatniej chwili nie mogła się skompletować, pierwotnie miałam jechać tylko ja z moją koleżanką Jolą, potem ponieważ termin wyjazdu się nieco przesunął dołączyła Ania zwana Juzią (obie dziewczyny są przewodniczkami w SKPG „Harnasie”), dał się namówić mój syn – Maciek. Dosłownie na dzień przed wyjazdem się okazało, że jedzie z nami jeszcze dwóch panów – Michał – zeszłoroczny uczestnik obozu na Ukrainie, zaproszony przez Jolę oraz Marek – zeszłoroczny uczestnik mojego obozu w Rumunii, zaproszony przez Juzię. Z tego powodu w ostatniej chwili musieliśmy się zdecydować na zabranie innych namiotów niż to było pierwotnie planowane.
Wszystkie wyszukane przeze mnie połączenia ułożyły się idealnie i wyjeżdżając z Katowic 14.08 o godz. 15.14 już około 1 w nocy następnego dnia wylądowaliśmy w szóstkę na granicznej stacji Czop na Ukrainie.
Do małej dworcowej kafejki, w której sprzedawczyni krzyczała na nas, że nie wolno siedzieć przy stolikach, jak się czegoś nie zakupi weszły dwie postacie jak z innego świata – dwóch Żydów z pejsami, w jarmułkach. Zapowiedź egzotyki i niezwykłego świata, który miał nas otaczać przez kolejne dni.
Około 3 był pociąg do Sołotwiny. Niestety niechcący nabyłam bilety do wagonu „obszcziego” a nie „plackartnego” i po wejściu powitał nas smród kilkudziesięciu par brudnych skarpetek. Do wszystkiego można się jednak przyzwyczaić więc już po chwili spaliśmy jak się tylko dało, w różnych dziwnych miejscach i pozycjach.
Około 9 rano, kiedy po przebudzeniu jedliśmy w opustoszałym już wagonie śniadanie zaskoczył mnie SMS od kogoś, kogo bardzo lubię i którego górskie umiejętności oraz wiedzę krajoznawczą bardzo wysoko cenię – „Będę o 11 w Sołotwinie”. Nie spodziewałam się tak miłego uczestnika wyjazdu, ale tym lepiej :-) . Kuba jak zwykle zadziałał przez zaskoczenie i któryś już z kolei raz zrobił mi miłą niespodziankę. Po wyjściu z pociągu poszliśmy od razu na granicę, poczekali na Kubę, który odrobinę się spóźnił i bez przeszkód, szybko przekroczyli granicę z Rumunią na przejściu pieszym po moście nad Cisą.
W planie na ten dzień było zwiedzanie Sygetu i ewentualny przejazd do Sapanţa, gdzie po zwiedzeniu znanego na całym świecie „Wesołego Cmentarza” planowałam nocleg na campingu. Ale plan niemal od razu uległ modyfikacji, nie da się ukryć, że częściowo za sprawą Kuby, który co rusz wnosił jakieś „usprawnienia” do założonego planu pierwotnego (otrzymało to nawet oficjalną nazwę: „P.Pantz consulting”). W każdym razie zwiedziliśmy kilka kościołów w centrum miasta, niezbyt ciekawe Muzeum Etnograficzne oraz autentycznie wstrząsające Muzeum Ofiar Komunizmu.

Obrazek

Po południu dogadaliśmy się z właścicielem busa, który nie dość że odwiózł nas z bagażami do skansenu na planowane miejsce noclegu, ale również zgodził się kolejnego dnia dowieźć nas do Sapanţa oraz obwieźć po kilku okolicznych drewnianych cerkwiach (oczywiście odpłatnie, ale nie była to cena wygórowana).
Nocleg wypadł we wspaniałym miejscu – pod wiatą na terenie skansenu, całkiem za darmo (była tam nawet wygódka oraz kran z wodą na środku łąki – polecam to miejsce na nocleg, jeśli ktoś tam przypadkiem zabłądzi).

Obrazek

Tuż przed zachodem słońca zwiedzaliśmy jeszcze wspaniałe drewniane chałupy i obejrzeli z zewnątrz przepiękną drewnianą cerkiew w skansenie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Kolejny dzień zaczął się pod znakiem „Wesołego Cmentarza”

Obrazek

Jego kontynuacja przebiegała pod znakiem drewnianych cerkwi marmaroskich.

Obrazek

Nie pamiętam już ile ich zwiedziliśmy ( chyba z 8 ), ale na pewno trzy z nich były na liście UNESCO. Przewodnika mieliśmy doskonałego, gdyż dla Kuby budownictwo i sztuka cerkiewna to życiowa pasja. W każdym razie nie wszyscy wytrzymywali nadmiar przekazywanych przez niego informacji, chociaż przynajmniej przewodniczki starały się dotrzymywać mu kroku ;-).
Po południu powróciliśmy do Sygetu, po czym wsiedli w pociąg

Obrazek

i dojechali do Leordine, skąd autostopem przejechaliśmy do Repede, czyli Krywego – dużej wsi w ukraińskiej enklawie na terenie Rumunii.

Obrazek

Tu dygresja ogólna – w czasie całej naszej eskapady uderzała nas niezwykła życzliwość wszystkich spotykanych ludzi. Jeśli zapytaliśmy się kogoś gdzie należy wysiąść, po chwili życzliwie pomagali nam dosłownie wszyscy pasażerowie autobusu lub wagonu. Nie było nigdy problemów z podwożeniem, żadna z osób nie chciała za „stopa” pieniędzy, nocowaliśmy za darmo u ludzi na podwórkach.
Tak było i tego dnia w Repede – wszyscy klienci wiejskiego baru się zastanawiali, gdzie możemy przenocować, w końcu wskazano nam dom Miszy, u którego na puszystym dywanie przespaliśmy się za jedyne 10 lei.

Obrazek

Kolejny dzień w upalnym słońcu wypadło nam zgodnie z planem podejście pod Farkaul. Jeszcze przed rozpoczęciem podejścia zostaliśmy spisani przez „Politia Frontiera” i pan nie mógł się nadziwić czemu ja się nazywam „Zygmańska” a Maciek – „Zygmański” a nie tak samo.
Ponad 1000 m deniwelacji pokonywaliśmy z trudem i w pocie czoła, bo plecaki były bardzo ciężkie, a pogoda upalna. W końcu o zmierzchu rozbiliśmy się na ładnym płaskim miejscu jakieś 200 m przed reklamowanym nam jeziorkiem, za to w pobliżu obfitego źródła wody.

Obrazek

Kolejnego dnia wcześnie rano pierwsza ekipa wyruszyła aby zdobyć Michajłek, niestety trwało to znacznie dłużej niż zakładaliśmy i ja nie zdążyłam już wejść na ten szczyt. Smutno mi było, ale w sumie i tak bardziej zależało mi na Farkaulu.
Ten najwyższy szczyt Gór Marmaroskich zdobyliśmy wszyscy razem pozostawiając plecaki w miejscu gdzie zaczynał się trawers. Niestety widoczność ze szczytu nie była nadzwyczajna.

Obrazek

Po zejściu ze szczytu nastąpiła pierwsza secesja (i drobna scysja). Najpierw Ania, a zaraz za nią Kuba zaproponowali aby nie iść z plecakami w kierunku grzbietu granicznego i Stoha, tylko zejść w dół do Ruskiej Polany. Postanowiliśmy głosować i poddać się woli większości. Przyznam że wahałam się niespecjalnie długo, zwyciężyło chyba lenistwo i niechęć do tego wstrętnego ciężaru na plecach, w każdym razie głosowałam za zejściem w dół. Ostatecznie za zejściem w doliny głosowała również Jola, za dalszą drogą – Marek, Michał i Maciek, ale panowie zostali przegłosowani.
Opuściliśmy więc przełęcz pod Farkaulem i zeszli w kierunku widocznej z dala styny pasterskiej domniemając że musi do niej prowadzić z dołu jakaś droga.
W kotle pod „Michałkiem” zjedliśmy popołudniowe kanapki,

Obrazek

a potem zeszli ku widniejącemu w dali szałasowi.

Gospodarz szałasu zaprosił nas do siebie, poczęstował serem i mamałygą. Szałas był bardzo ciekawie urządzony – miedziane naczynia, baranie skóry jako posłanie, piękny bacowski pas.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Patrzyliśmy z uśmiechem na siebie – to nasze ukochane Karpaty, góry w stanie pierwotnym, nie skażone komercją czy „wypasem kulturowym” przygotowanym specjalnie dla turystów. Góry, gdzie wszystko jest autentyczne, jak to od zeszłego roku weszło do naszego wspólnego języka i stało się również mottem tego naszego wyjazdu „góry gdzie kosi się siano”.
Po dalszym stromym zejściu wzdłuż potoku około godz. 20 doszliśmy w końcu do drogi.

Obrazek

Do Ruskiej Polany było jeszcze około 16 km marszu drogą, niektórzy zaczęli marudzić.
Ale cóż było robić – skoro już zleźliśmy na dół trzeba było iść dalej. Około 23 dotarliśmy do wsi Ług i tam – niespodzianka, przyjechał samochodem ten sam pogranicznik, który spisał nas poprzedniego dnia w drodze na Farkaul. Jak Kuba powiedział nazwisko „Zygmańska” pan od razu sobie nas przypomniał. Dał się namówić i podrzucił wszystkie dziewczyny, Maćka oraz co najważniejsze – wszystkie 7 plecaków aż do Ruskiej Polany.
Do celu dotarliśmy tuż przed północą i od razu poszłyśmy z Anią na poszukiwanie noclegu. W chwilę potem dojechali kolejnym stopem nasi panowie. I tu nagle – przykra niespodzianka, bo w czasie kiedy mnie i Ani nie było Michał niespodziewanie zasłabł. Powodem był zbyt wytężający marsz i długi brak jedzenia. Na szczęście Marek jest lekarzem i od razu udzielił mu pomocy. My tymczasem znalazłyśmy mieszkanie (na podwórku u pewnych przesympatycznych państwa) i w końcu około 2 w nocy poszliśmy wszyscy spać w różnych dość dziwnych miejscach.

Obrazek

Kolejnego dnia była w planie wizyta w cerkwi, no więc tam poszliśmy.
Nabożeństwo zaczęło się o 10. O tej porze usiadłyśmy razem z Anią z tyłu, Kuba stał nieco przed nami. Nagle pojawił się nasz dobry już znajomy z „Politia Frontiera” i z radością zawołał do Kuby (tak że słyszałyśmy również my odległe o kilkanaście metrów) – „Zygmanski !”. W chwilę potem obaj panowie nas opuścili a 10 min później pojawił się Kuba mówiąc szeptem : „Mamy załatwiony klucz do zabytkowej cerkwi i jesteśmy zaproszeni na nocleg”. Po nabożeństwie zwiedziliśmy jeszcze starą cerkiew, potem wróciliśmy do „domu” spakowali się i około 4 po południu, tuż przed potężną burzą dotarliśmy do naszych nowych przemiłych gospodarzy. Błyskawice, pioruny i dosłownie oberwanie chmury obserwowaliśmy już spod ich gościnnego dachu. Poczęstowano nas mamałygą, serem i przepysznym zsiadłym mlekiem. Reszta dnia upłynęła na odpoczynku i pogaduszkach.

Obrazek

Kolejnego dnia zgodnie ze zmienionym już planem mieliśmy jechać kolejką przez dolinę Wezeru a następnie od Bardau podejść na Pietros Budyjowski.
Niestety już na starcie przepiękna „ciuchcia” kursująca doliną Wezeru spóźniła się ponad 3 godziny, ponieważ pociąg podobno wypadł z szyn.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


Obrazek

W efekcie wyszliśmy na trasę o 14.

Obrazek

Tak nam jednak zależało na zdobyciu szczytu, że nie chcieliśmy się wycofać. Po drodze dopadła nas jeszcze gwałtowna burza, którą przeczekaliśmy, na szczęście jeszcze poniżej granicy lasu. Po burzy i po krótkim posiłku weszliśmy na połoninę.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Widoczność była wspaniała, znacznie lepsza niż z Farkaula. Nad granicznym pasmem przywitał nas Czywczyn, nie zdobyty przez Kubę w tym roku na wiosnę.
Ja go sobie zaplanowałam na rok przyszły :-) . [ i się udało :) ]


Obrazek


Obrazek


Na szczycie byliśmy około 19, zaraz potem zaczęliśmy zejście.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wg opisu najkrótsza droga (jak również wyznakowany niebieskimi paskami szlak) prowadził przez gęste zarośla kosówki. Było już prawie ciemno, ponadto kosówka była jeszcze mokra po burzy, nie chcieliśmy się przez nią przedzierać. W tej sytuacji razem z Kubą zdecydowaliśmy się schodzić jedną z szerokich dróg do doliny wprost pod nami. Całkiem po ciemku trudno było znaleźć właściwą drogę, co rusz wyruszała „ekipa poszukiwawcza” w składzie Kuba + Jola, a potem była wołana reszta grupy. Baliśmy się trochę o Michała, czy jego organizm to wytrzyma. Na dodatek wszystkie „poważne” rzeczy już zjedliśmy mieliśmy tylko słodycze (za to było ich sporo). Szeroka droga sprowadzała nas w głąb doliny, zeszliśmy może 200 może 300 m w dół (mowa o deniwelacji) i nagle – droga skończyła się jak nożem uciął przed wylotem sztolni. Sytuacja nieciekawa. My jeszcze wysoko (oceniałam wysokość na około 1200-1300 m n.p.m.) a tu drogi nie ma wcale. Schodzić stromo wprost w dół przez las odważyłabym się może gdybym była tylko z Jolą, Anią i Kubą, ewentualnie moim Maćkiem, reszty niestety nie znałam, nie wiedziałam jak zareagują. Kuba z Jolą znów ruszyli na poszukiwania dalszej drogi. Po około 30 min. w czasie których reszta dostawała głupawki (między innymi wykonałam pełnym głosem “Javorinę”) wynurzyli się z lasu niosąc ... chleb. Niestety stwierdzili, że trzeba wracać do grzbietu, bo w dół drogi nie ma, a jest ogromny wiatrołom. Chleb podarował im pasterz, który był tam poniżej w szałasie. Ostatecznie mogliśmy spać również i tam, ale woleliśmy iść.
No cóż było robić – wróciliśmy do grzbietu i prowadzącej nim drogi. Po dwóch-trzech kilometrach marszu, w miejscu bardziej zacisznym zrobiliśmy sobie jedzonko i herbatę. Potem poszliśmy dalej. Humory nam dopisywały, cały czas gadaliśmy, opowiadali kawały. Mniej więcej co godzinę robiliśmy sobie postój i jedli jakieś słodycze. Po kilku godzinach marszu zorientowaliśmy się że nasza trasa skręca za mocno w lewo, wobec tego wybraliśmy dobrą szeroką drogę w głąb doliny w prawo i zeszli z grzbietu. No niestety (tak jak w zasadzie spodziewaliśmy się) droga kończyła się jarem, który pokonywaliśmy około 3 w nocy, miejscami po kostki w wodzie. Gdzieś w tym jarze założyłam się z Kubą o „Smadnego Mnicha” (do realizacji na wycieczce na Spisz) o to w której dolinie jesteśmy. Ja twierdziłam ze już minęliśmy zwornik bocznego grzbietu i schodzimy do doliny dalszej od Ruskiej Polany, Kuba, że do bliższej. No jak się potem okazało, niestety to ja miałam rację (niestety – bo czekały nas dodatkowe kilometry). Około 6 rano doszliśmy wreszcie do początku porządnej, szerokiej drogi w dolinie. Z tej okazji zrobiliśmy sobie kolejną herbatę i zjedli kolejną czekoladę, a niektórzy się nawet chwilę przespali.


Obrazek


Drogą do Ruskiej Polany było jeszcze z 12 km. Michała i Maćka wsadziliśmy dość szybko w ciężarówkę, która zawiozła ich do wsi, a reszta szła dalej. Pogoda była piękna, buty wprawdzie kompletnie mokre, ale za to wokół tak ładnie :-) . Szło się świetnie.


Do domu dotarliśmy ostatecznie około 10 rano, przeprosili naszych gospodarzy i jakoś wcale nie poszliśmy jeszcze spać, tylko jeszcze dość długo rozmawiali. Potem z żalem pożegnaliśmy się z Kubą, który tego dnia wracał już do Polski i do swojej rodziny.
Po wyjeździe Kuby poszliśmy na około 2 godz. spać aby chociaż trochę odespać noc w drodze z Pietrosa. Potem spakowaliśmy się i w bardzo miłym nastroju pożegnali z naszymi gospodarzami. W centrum wsi bez problemów dogadaliśmy się z busiarzem a potem jak tylko wysiedliśmy w Leordinie prawie natychmiast nadjechał kursowy autobus do Borszy i już koło 19 zakwaterowaliśmy się w hotelu Iezer – tym samym w którym spałam w zeszłym roku w czasie wycieczki w Góry Rodniańskie.

[ciąg dalszy nastąpi]
laynn

Postautor: laynn » 2015-11-29, 22:25

Super relacja.
Takie zdjęcia zamazane to i ja bym chciał wrzucać do relacji :) .
Czekam na cd.
Awatar użytkownika
Wiolcia
Posty: 3549
Rejestracja: 2013-07-13, 19:14
Kontakt:

Postautor: Wiolcia » 2015-11-30, 22:36

Od dawna mi łażą te góry po głowie... Miło się czyta, więc daj szybko resztę.
Ostatnio zmieniony 2015-11-30, 22:36 przez Wiolcia, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
buba
Posty: 6264
Rejestracja: 2013-07-09, 07:07
Lokalizacja: Oława
Kontakt:

Postautor: buba » 2015-12-02, 11:58

Niestety niechcący nabyłam bilety do wagonu „obszcziego” a nie „plackartnego” i po wejściu powitał nas smród kilkudziesięciu par brudnych skarpetek.


w plackarcie chyba skarpetki smierdza tak samo?

ewentualny przejazd do Sapanţa, gdzie po zwiedzeniu znanego na całym świecie „Wesołego Cmentarza” planowałam nocleg na campingu


a bylas moze na tym drugim mniej znanym cmentarzu polozonym ciut dalej? ostatnio gdzies czytalam i widzialam zdjecia ze jest tez taki cmentarz z wesolymi plaskorzezbami/malowidlami ale zarosniety chwastem i obleziony z farby. Ponoc polozony na poludniowy zachod od tego znanego. Jak bylam w Sapancie to niestety o nim nie wiedzialam

Nocleg wypadł we wspaniałym miejscu – pod wiatą na terenie skansenu, całkiem za darmo (była tam nawet wygódka oraz kran z wodą na środku łąki – polecam to miejsce na nocleg, jeśli ktoś tam przypadkiem zabłądzi).


jaka to miejscowosc?

Nie pamiętam już ile ich zwiedziliśmy ( chyba z 8 ),


wszystkie maja tam szpiczaste wieze?

Jeśli zapytaliśmy się kogoś gdzie należy wysiąść


ktos z was znal jakies podstawy rumunskiego czy wszystko na migi?

Jeszcze przed rozpoczęciem podejścia zostaliśmy spisani przez „Politia Frontiera”


tam chyba nikomu nie odpuszcza :lol tu fotka zza krzaka w czasie spisywania reszty grupy, rok 2006 w drodze na Farcaula.

Obrazek

Gospodarz szałasu zaprosił nas do siebie, poczęstował serem i mamałygą. Szałas był bardzo ciekawie urządzony – miedziane naczynia, baranie skóry jako posłanie, piękny bacowski pas.


i od razu widac ze dobra decyzja odnosnie dalszej trasy podjeta! :D

Powodem był zbyt wytężający marsz i długi brak jedzenia


nie najadl sie w stynie?

a wy tak wogole na wyjazdach macie w zwyczaju malo jesc? bo pamietam jakas twoja relacje zimowa gdzie tez byly jakies problemy z racji niedozywienia uczestnikow, nie moge sobie teraz przypomniec jakiego rejonu dotyczyla, ale w Polsce chyba...

My tymczasem znalazłyśmy mieszkanie (na podwórku u pewnych przesympatycznych państwa) i w końcu około 2 w nocy poszliśmy wszyscy spać w różnych dość dziwnych miejscach.


rewelka nocleg!

Mamy załatwiony klucz do zabytkowej cerkwi i jesteśmy zaproszeni na nocleg”. Po nabożeństwie zwiedziliśmy jeszcze starą cerkiew, potem wróciliśmy do „domu” spakowali się i około 4 po południu, tuż przed potężną burzą dotarliśmy do naszych nowych przemiłych gospodarzy. Błyskawice, pioruny i dosłownie oberwanie chmury obserwowaliśmy już spod ich gościnnego dachu. Poczęstowano nas mamałygą, serem i przepysznym zsiadłym mlekiem. Reszta dnia upłynęła na odpoczynku i pogaduszkach.


to bylo straszne jakby wersja wedrowki chlopakow wygrala! cos w tym jest ze na wschodzie przygody i atrakcje czaja sie glownie w dolinach!

Kolejnego dnia zgodnie ze zmienionym już planem mieliśmy jechać kolejką przez dolinę Wezeru a następnie od Bardau podejść na Pietros Budyjowski.
Niestety już na starcie przepiękna „ciuchcia” kursująca doliną Wezeru spóźniła się ponad 3 godziny, ponieważ pociąg podobno wypadł z szyn.


Tak zdawkowo opisalas przejazd kolejka. Nie jest to zadna atrakcja juz obecnie? pamietam rozne opowiesci ludzi o wagonach wypelnionych lokalnymi drwalami, przystankami na palinke spozywana wsrod szumu wezbranych potokow, odwiedziny na zadymionych piecykami i fajkami wnetrza mijanych stacyjek. Acz to z lat 2000-2005 glownie opowiesci.
Myslalam kiedys ze jakbym jechala w ten region to wlasnie kolejka bylaby glownym celem.
Ale nie wiem czy warto, czy sie nie zrobila z tego troche bieszczadzka kolejka? (bo ukrainskimi- poleska i zakarpacka bylam zachwycona!)



Ja go sobie zaplanowałam na rok przyszły :-) . [ i się udało :) ]


jakos nie pamietam relacji- bo to chyba nie ta z powodzia?

Chleb podarował im pasterz, który był tam poniżej w szałasie. Ostatecznie mogliśmy spać również i tam, ale woleliśmy iść.


ojej! dlaczego? :-( juz sie ucieszylam na foty z kolejnego szalasu!


czekam na reszte!!!!
Ostatnio zmieniony 2015-12-02, 11:59 przez buba, łącznie zmieniany 2 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
Awatar użytkownika
Basia Z.
Posty: 3550
Rejestracja: 2013-09-06, 22:41
Lokalizacja: Chorzów

Postautor: Basia Z. » 2015-12-02, 14:46

buba pisze:
Niestety niechcący nabyłam bilety do wagonu „obszcziego” a nie „plackartnego” i po wejściu powitał nas smród kilkudziesięciu par brudnych skarpetek.


w plackarcie chyba skarpetki smierdza tak samo?


Mam wrażenie, że mniej ("plackartnym" jechałam już bardzo wiele razy).


buba pisze:
ewentualny przejazd do Sapanţa, gdzie po zwiedzeniu znanego na całym świecie „Wesołego Cmentarza” planowałam nocleg na campingu


a bylas moze na tym drugim mniej znanym cmentarzu polozonym ciut dalej? ostatnio gdzies czytalam i widzialam zdjecia ze jest tez taki cmentarz z wesolymi plaskorzezbami/malowidlami ale zarosniety chwastem i obleziony z farby. Ponoc polozony na poludniowy zachod od tego znanego. Jak bylam w Sapancie to niestety o nim nie wiedzialam


No niestety ja też nie wiedziałam i nie byłam. Teraz już też przeczytałam.
Natomiast byliśmy jeszcze przy całkiem nowo wybudowanej cerkwi, na wzór tych typowych starych marmaroskich, ale z najwyższą w całej Rumunii (a może i w Europie) drewnianą wieżą (coś około 70 m).

buba pisze:
Nocleg wypadł we wspaniałym miejscu – pod wiatą na terenie skansenu, całkiem za darmo (była tam nawet wygódka oraz kran z wodą na środku łąki – polecam to miejsce na nocleg, jeśli ktoś tam przypadkiem zabłądzi).


jaka to miejscowosc?


Syget Marmaroski. Kolega był tam rok później i zaraz obok (też na terenie skansenu) jest coś w rodzaju schroniska, ale tylko dla kilku (5-6) osób.

buba pisze:
Nie pamiętam już ile ich zwiedziliśmy ( chyba z 8 ),


wszystkie maja tam szpiczaste wieze?


Oczywiście.

buba pisze:
Jeśli zapytaliśmy się kogoś gdzie należy wysiąść


ktos z was znal jakies podstawy rumunskiego czy wszystko na migi?


Ludzie tam też znają różne języki. Najczęściej posługiwaliśmy się "ogólnosłowiańskim" lub "karpackosłowiańskim" i dało się dogadać. Dużo ludzi zna francuski lub włoski (jeżdżą tam do pracy), a młodzież zna angielski.

buba pisze:
Jeszcze przed rozpoczęciem podejścia zostaliśmy spisani przez „Politia Frontiera”


tam chyba nikomu nie odpuszcza :lol tu fotka zza krzaka w czasie spisywania reszty grupy, rok 2006 w drodze na Farcaula.


Ale akurat to spotkanie i znajomość było bardzo miłe.

buba pisze:
Gospodarz szałasu zaprosił nas do siebie, poczęstował serem i mamałygą. Szałas był bardzo ciekawie urządzony – miedziane naczynia, baranie skóry jako posłanie, piękny bacowski pas.


i od razu widac ze dobra decyzja odnosnie dalszej trasy podjeta! :D


Też tak uważam !

buba pisze:
Powodem był zbyt wytężający marsz i długi brak jedzenia


nie najadl sie w stynie?

a wy tak wogole na wyjazdach macie w zwyczaju malo jesc? bo pamietam jakas twoja relacje zimowa gdzie tez byly jakies problemy z racji niedozywienia uczestnikow, nie moge sobie teraz przypomniec jakiego rejonu dotyczyla, ale w Polsce chyba...


To w ogóle była dziwna sprawa. Jedliśmy wszyscy i to sporo około godz. 17, potem około 20 jeszcze słodycze i czekoladę. W każdej chwili można było się zatrzymać i coś zjeść, tylko trzeba było o tym powiedzieć. A o godz. 24 facet nam mdleje z braku jedzenia. Podejrzewam, że po prostu miał jakieś problemy z niedocukrzeniem (chociaż sam o tym nie wiedział). Ja nawet nie zdążyłam być głodna.
Ja osobiście nie lubię tego, ale w sytuacji kryzysowej mogę maszerować 12 godz. bez jedzenia.

To co wspomniałaś dotyczyło Beskidu Niskiego i tam rzeczywiście maszerowaliśmy około 12 godz. w głębokim śniegu bez jedzenia, tak się po prostu pechowo złożyło z powodu bardzo niesprzyjającej pogody i braku sklepów po drodze. Ale nikt nie narzekał, nikt nie mdlał, wszyscy wiedzieli, że trzeba po prostu dojść. To był wyjazd kursowy.
Takie marsze na prawdę nie są jednak regułą na naszych wyjazdach. Za to jest to coś co się wspomina.

[...]

buba pisze:
Kolejnego dnia zgodnie ze zmienionym już planem mieliśmy jechać kolejką przez dolinę Wezeru a następnie od Bardau podejść na Pietros Budyjowski.
Niestety już na starcie przepiękna „ciuchcia” kursująca doliną Wezeru spóźniła się ponad 3 godziny, ponieważ pociąg podobno wypadł z szyn.


Tak zdawkowo opisalas przejazd kolejka. Nie jest to zadna atrakcja juz obecnie? pamietam rozne opowiesci ludzi o wagonach wypelnionych lokalnymi drwalami, przystankami na palinke spozywana wsrod szumu wezbranych potokow, odwiedziny na zadymionych piecykami i fajkami wnetrza mijanych stacyjek. Acz to z lat 2000-2005 glownie opowiesci.
Myslalam kiedys ze jakbym jechala w ten region to wlasnie kolejka bylaby glownym celem.
Ale nie wiem czy warto, czy sie nie zrobila z tego troche bieszczadzka kolejka? (bo ukrainskimi- poleska i zakarpacka bylam zachwycona!)


Relacja jest z roku 2007, teraz podobno jest znacznie większa komercha.
Była to bardzo duża atrakcja, ale o czym tu pisać, zdjęcia lepiej wszystko oddają.


buba pisze:
Ja go sobie zaplanowałam na rok przyszły :-) . [ i się udało :) ]


jakos nie pamietam relacji- bo to chyba nie ta z powodzia?


Tak, byłam tam tuż przed powodzią.

buba pisze:
Chleb podarował im pasterz, który był tam poniżej w szałasie. Ostatecznie mogliśmy spać również i tam, ale woleliśmy iść.


ojej! dlaczego? :-( juz sie ucieszylam na foty z kolejnego szalasu!


Nie było tam miejsca dla tylu osób, szałas był malutki, a trudno się tak ludziom zwalać na łeb w środku nocy.
Awatar użytkownika
Basia Z.
Posty: 3550
Rejestracja: 2013-09-06, 22:41
Lokalizacja: Chorzów

Postautor: Basia Z. » 2015-12-02, 17:54

BTW - takie swój "manifest" znalazłam napisany 3 września 2007:

Wczoraj wzięłam sie za pisanie relacji z wyjazdu w Karpaty Wschodnie i Góry Bihorskie, ale jakoś utknęłam.
Na dodatek zdjęć tez jeszcze nie mam, koleżanka miała mi przysłać, ale coś jej nie wyszło.

Ale chciałam się podzielić kilkoma swoimi przemyśleniami - dlaczego tak bardzo lubię właśnie tamte góry (na przyszły rok znów się wybieram, tym razem na Huculszczyznę a potem zapewne w Karpaty Południowe, ale to na razie bardzo luźne plany).

Wyobraźcie sobie sytuację - siedzimy naszą niewielką grupką w kotlinie u stóp Farkaula, sceneria niemal "tatrzańska", słychać dzwonki zawieszone na szyjach owiec, widać jak całe stado przechodzi długim "wężem" pomiędzy kamieniami, nad nami kraczą kruki.
I w ten obraz wnika tak bardzo pasujący do niego smętny dźwięk trombity lub pasterskiego roku.
Jak śmialiśmy się - "pasterski SMS", którym pasterze przekazują sobie komunikaty.

Schodzimy ku bacówce, ogorzały i nieogolony pasterz wita nas serdecznie, sadza za stołem, który wyciera jakąś podejrzanej czystości szmatą, częstuje białym niewędzonym serem (podobnym do bundzu) oraz ugotowaną "na twardo" mamałygą - zapewne swoją codzienną strawą.

W bacówce jest posłanie ze skór baranich i wełnianych kilimów, a w pobliżu leży pięknie wytłaczany pas bacowski.
Sery wiszą w brudnych szmatach na specjalnym stojaku.

Pasterz nie chce za poczęstunek pieniędzy ani też papierosów, przyjmuje "na pamiątkę" smycz ;-)

Inny obrazek - schodzimy z Torajagi z koleżanką i moim synem, na stoku pasie konie (jest i mały źrebaczek) dziadek, którego z grzeczności i aby nawiązać rozmowę pytamy o zejście do Baile Borsza. No i dziadek sprowadza nas z góry (ok 300-400 m deniwelacji) aż do samego Baile Borsza, pokazuje skróty i "przełazy" przez worynie.
Dziadek ma 80 lat (tyle o sobie udaje się mu przekazać, chociaż mówi po rumuńsku prawie cały czas bez przerwy) a trudno za nim nadążyć tak biegnie na dół w swoich gumiakach. Spotykamy rodzinę, która pod wieczór grabi siano - proszą o zrobienie im zdjęcia. Śmieją się, kiedy robią sobie zdjęcie z psem.

Jeszcze inny obrazek - idziemy z koleżanką z ciężkimi plecakami po krasowym płaskowyżu chcąc dotrzeć do schroniska Padisz.
Mijamy drewniane domki bez światła, bez wody, wychodzimy na płaskowyż, taki typowy bezwodny, trawiasty płaskowyż krasowy pokryty siecią żłobków, z zagłębieniami lejów krasowych.
Ja wprost uwielbiam takie krajobrazy.
Nieopodal pasterz pasie stado owiec. Boimy się psów, więc czekamy aż je zawoła.
Pasterz podchodzi do nas, chce nam wskazać lepszą jego zdaniem drogę do Padisz. Rozmawia z nami po rumuńsku my do niego polsko/angielsko/słowacko/ukraińsku/ogólnosłowiańsku
Pasterz ma przepiękną rzeźbioną laskę, w jakieś znaki solarne, laska jest wyślizgana od dotyku rąk i widać że bardzo stara.

To miejsce jest magiczne, na takich łysych miejscach pewnie w Transylwanii zbierają się potępione duchy ;-).

W nocy spałyśmy w kapliczce, wiec byłyśmy pewnie pod ochroną.

Tak mnie zachwycają nie tylko same góry (chociaż są przepiękne) ile spotkania z ludźmi, z górami żywymi, z pasterstwem nie "wypasem kulturowym".
Tego nie ma nigdzie w naszych górach a nawet na Słowacji, przynajmniej w tych najbliższych nam pasmach (można spotkać np. w Rudawach Słowackich).

Tam góry są żywe, wykorzystywane przez ludzi, tego nie da się z niczym porównać. Na połoninach stada pasących sie samotnie półdzikich koni, które pod wieczór same schodzą do wodopoju.
Niżej - kosi się siano.
To powiedzenie z zeszłorocznych dyskusji internetowych zrobiło na naszym wyjeździe karierę: "góry, gdzie kosi się siano".

Takie góry właśnie kocham.

Nie lubię Alp, które wg mnie są martwe, nastawione tylko na turystów, nie lubię nawet Tatr.
(pewnie mnie na tym forum zlinczują ;-) )


Na szczęście mam fajne towarzystwo, które podziela te moje zainteresowania i mam już z kim jechać w góry również w przyszłym roku.

Pozdrowienia

Basia
Awatar użytkownika
Basia Z.
Posty: 3550
Rejestracja: 2013-09-06, 22:41
Lokalizacja: Chorzów

Postautor: Basia Z. » 2015-12-02, 18:37

Kolejnego dnia wyszliśmy „na lekko” na Torojagę – wycieczka w porównaniu z poprzednimi była lekka, łatwa i nie męcząca, chociaż sam szczyt – to „kawał góry”. Ma też bardzo ciekawy układ – wierzchołki leżą na planie jakby trójramiennej gwiazdy. Było to 1300 m deniwelacji w górę i w dół ale po poprzednich przejściach jakoś wcale tego nie odczuliśmy. Widoczność ze szczytu była nieco gorsza niż z Pietrosa.


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek



Na dół odprowadził nas dziadek, który dosłownie się uparł ze nas odprowadzi do Baile Borsza (z 1/3 wysokości góry).
Kolejnego dnia to jest we czwartek Marek już wyjechał (miał potem „sęki” w drodze powrotnej, bo tymczasem zamknięto przejście w Sygecie Marmaroskim), a Ania, Jola i Michał poszli na Pietrosul.
Ja z Maćkiem wypoczynkowo – najpierw odsypiałam zaległości, potem poszłam na „normalny” obiad a potem godzinę spędziłam w Borszy w kafejce internetowej sprawdzając połączenia i pogodę.
W czwartek wieczorem razem z Jolą wyjechałyśmy w dalszą trasę a reszta pozostała w Borszy do kolejnego dnia aby wracać przez Satu Mare i Węgry (jak im się udało to długa osobna historia).
Tymczasem ja z Jolą złapałam stopa do Moisei, potem długo czekałyśmy ale za to kolejny bardzo sympatyczny pan zawiózł nas pod sam dworzec w Viseau de Jos dość długo tego dworca szukając. Pociąg miałyśmy o 3 rano, więc drzemałyśmy na dworcu. Przyjechał punktualnie, był w miarę pusty i nawet nieźle się w nim wyspałam.
O 7.30 byłyśmy w Kluż, ale z powodu spóźnienia o 10 min uciekł nam pociąg do Huedin. Kolejny był koło 12.30 więc poszłyśmy na kilka godzin zwiedzać Kluż. Jest to naprawdę piękne miasto, są w nim świątynie aż 7 wyznań. Szczególnie piękna jest gotycka katedra katolicka p.w. św. Michała oraz gotycki jednonawowy kościół kalwiński.


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Na koniec dość już zmęczone odwiedziłyśmy piękny ogród botaniczny.


Obrazek


Obrazek


Obrazek

Samo miasto – to kolejne „środkowoeuropejskie” miasto z epoki CK monarchii – takie jak Kraków, Lwów, Czerniowce, Bratysława, czy Budapeszt. Są tu piękne secesyjne kamienice i ładny dworzec kolejowy (obecnie w gruntownym remoncie). No i doskonała kawa . W sumie od razu poczułam sympatię do tego miasta.

Kolejnym pociągiem (wypasiony autobus szynowy) dojechałyśmy do Huedin i w tamtej dziurze utknęłyśmy na około 2 godz. Autobusów w „naszą” stronę nie było żadnych, dowiedziałyśmy się jedynie że o 16.10 jedzie bus do Poliana Horea, więc postanowiłyśmy jechać tam a potem zobaczyć co dalej. Jednak pół godziny wcześniej jakiś pan zabrał nas stopem nieco za Belis nad piękne jezioro. Tam nie czekałyśmy nawet 10 min a zabrała nas potężna ciężarówa dowożąc ostatnie 15 km do Poliana Horea. W tej zagubionej wśród lasów wsi wszyscy nas straszyli, że do Padisz jest jeszcze 32 km a po lesie chodzą ursusy. ;-)
Nie zdążyłyśmy jednak przejść nawet 300 m w kierunku Padisz kiedy kolejna ciężarówka podwiozła nas 4 km a zaraz potem następna kolejne 4. Idąc dalej pieszo drogą wypatrzyłyśmy na mapie dogodne wg nas miejsce na nocleg a kolejnego dnia chciałyśmy dotrzeć ostatnie 8 km do Padisz szlakiem niebieskich pasków (szlak ścina ogromne „kolano” drogi, przez co trasa jest znacznie krótsza). Przeszłyśmy około 5–6 km drogą, pod koniec dość mocno pod górkę i dotarłyśmy do obfitego źródła gdzie akurat ludzie przyjechali furmankami i brali wodę. No to zabrali na tą furmankę i nas – w samą porę, bo plecaki już nam ciążyły.

Wysiadłyśmy na przełęczy w najdziwniejszym chyba miejscu jakie w ogóle widziałam w górach. Na wysokości około 1200-1300 m n.p.m. chyba ze 300 drewnianych domostw (również stodół, chlewików, obórek itd.) rozrzuconych na przestrzeni kilku km2 w kilku grupach. Bez prądu i wody (we wsi było źródło ale wyschło i teraz muszą jeździć po wodę 2-3 km w dół).

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Na samej przełęczy – sklepik, poszłam kupić piwo i było to też najdziwniejsze miejsce w jakim kiedykolwiek cokolwiek kupowałam – mały drewniany baraczek, w nim agregat, świeci się żarówka, a na półkach z 8 gatunków piwa, 6 gatunków papierosów, kilkanaście gatunków wódki, którą sklepowa sprzedaje na kieliszki. Sprzedawana jest również zwykła woda. Sklepowa – wysoka, tęga kobieta z pełnym garniturem złotych zębów ze wszystkimi żartuje, głośno się śmieje, sprzedaje winogrona, które akurat przyszły z dołu i są wielką atrakcją. I ten charakterystyczny zapach. Znają go ci co bywali w sklepikach na Ukrainie, lub choćby w latach 70 XX w. w Beskidzie Niskim. Po prostu cudowne miejsce. Nie wierzyłam, że takie są. Lepsze niż sklep w Dziembroni czy w Szybenem ;-) .
Wypiłyśmy piwo i ponieważ zaczęło się ściemniać trzeba się było zacząć rozglądać za miejscem na nocleg. Całkiem już po ciemku podeszłyśmy do małego budyneczku na przełęczy ze 200 m od ostatnich domów. Budynek okazał się – kapliczką. Ale miał wygodną drewnianą podłogę i cały dach, więc (mimo pewnych rozterek natury moralnej) przespałyśmy się tam zachowując się bardzo cicho. Rano też oczywiście uprzątnęłyśmy dokładnie wszystkie ślady po swojej obecności i poszły dalej około 6 rano.


Obrazek


Niecałe 200 m dalej była zbudowana z drewna scena a na niej ławy i stoły (po ciemku nie było tego widać), więc tam zrobiłyśmy sobie śniadania.


Obrazek


Dalsza droga była jak bajka i przebiegała jak w innym świecie. Krasowe płaskowyże pokryte rowkami i wapiennymi skałkami (Słowacy nazywają to „škrapové poľa”, nazwa nie ma odpowiednika polskiego, a ja wprost uwielbiam taki krajobraz), słońce, upał (nie powiem – z plecakiem było ciężko). Pasterz pasie owce na takim właśnie płaskowyżu, podchodzi do nas pogadać. Nie dość że jest przystojny ;-) – to ma przepiękną drewnianą laskę rzeźbioną w wymyślne wzory. Nie wiem – jakaś magia, zabezpieczenie przed nieczystymi siłami ? W każdym razie miejsce było na pewno magiczne.


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Przeszłyśmy w takiej scenerii z 7 km i doszły do bitej drogi, gdzie znów Jola złapała „stopa” – furmankę zaprzężoną w piękne konie i takim „stopem” dojechałyśmy ostatnie 3 km do Padisz. Dobrze, bo droga szła mocno pod górę a było coraz bardziej duszno i gorąco.


Obrazek



Schronisko Padisz to zespół budynków prywatnych, każdy ma innego właściciela, obecnie jest tam jeden wielki plac budowy, bo buduje się hotel. No i czar tej naszej drogi prysł, zrobiło się „normalnie”.
Rozbiłyśmy namiot na „dzikim” campingu i poszły jeszcze na półdniową wycieczkę do „Amfiteatru Boga” – ogromnych ułożonych amfiteatralne skał o wysokości około 800 m.


Obrazek


Obrazek


Ponieważ zanosiło się na burzę i byłyśmy mocno niewyspane poszłyśmy wcześnie spać do namiotu.
Kolejnego dnia wybrałyśmy się na obejrzenie największej atrakcji Padisz – Twierdzy Ponoru. Idzie się do niej przez ładne i ciekawe miejsca – np. bezodpływową polanę Ponor, z prawdziwym autentycznym ponorem.


Obrazek


Sama Twierdza – owszem imponująca ale na mnie nie zrobiła aż takiego wrażenia. Na dodatek mocno się zdenerwowałam, bo dosłownie na naszych oczach grupa Węgrów brzydko mówiąc wyp... w krzaki w takim miejscu (jest tam rezerwat przyrody) butelkę PET. Opierniczyłam ich po polsku angielsku i nawet przypomniały mi się słowa węgierskie. Po polsku – to najbrzydszymi wyrazami jakie znałam, może zrozumieli. Jak widać buractwo nie jest tylko specjalnością polską.
Twiedza Ponoru składa się z trzech potężnych awenów – Doline I, Doline II i Doline III. Największe wrażenie z tego zespołu robi Doline II która jest najciaśniejsza, wchodzi się do niej tylko przez jaskinię i ściany ma całkowicie pionowe, a ich wysokość wynosi około 200 m. Tam właśnie spotkałyśmy sympatyczną parę Rumunów, z którymi dało się pogadać po angielsku.


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek

Po wyjściu z Twierdzy Ponoru podeszłyśmy na specjalnie wybudowane nad nią balkony widokowe


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek



a potem wykombinowałam aby bez szlaku przejść do kolejnej atrakcji płaskowyżu – „Jaskini Lodu Żywego Ognia” – lodowej jaskini ze szczelinami w suficie przez które wpada słońce.
Niestety bez szlaku zeszłam za bardzo w lewo, doszłyśmy do szlaku żółtych kropek, który zgodnie z mapą doprowadzał do jaskini. No to poszłyśmy we właściwą (wg mapy) stronę. Po drodze minęłyśmy jeszcze jeden ciekawy awen. Ale tak idziemy i idziemy – okazało się ze doszłyśmy aż do Wąwozu Galbeni. W międzyczasie zmieniono oznakowanie na tym terenie, a ja miałam mapę sprzed 3 lat !
W takim razie, skoro już tu byłyśmy Jola poszła jeszcze zajrzeć do wąwozu „od dołu” a ja na punkt widokowy „od góry” ale i tak niewiele było widać.


Obrazek



Wracając spotkaliśmy jeszcze parę którą wcześniej spotkałyśmy w Doline II. Oni zdążyli przejść przez wąwóz i wracali, obozowali na polanie „Stajnia”. Ponownie spotkaliśmy się już około godz. 20 przed jaskinią Lodu Żywego Ognia do której w końcu dotarłyśmy, już prawie po ciemku.
Do polany „Stajnia” było już stamtąd tylko godzinę. Tam w schronisko-sklepiku z Jolą zjadłyśmy zupę (w życiu chyba nie jadłam tak dobrej zupy) a potem powędrowały drogą (jeszcze ok. 10 km) do Padisz. Dzięki dobrym skrótom przeszłyśmy tylko około 7 km. Do namiotu dotarłyśmy około 23.30
Kolejnego dnia ponieważ na dzikim campingu zostałyśmy same zwinęłyśmy nasze bety i zanocowały w małym domku campingowym z dostępem do łazienki (50 lei za domek + 3 leje za kąpiel).


Obrazek



Na wycieczkę poszłyśmy tego dnia do przełomu Gorącego Szamoszu. Najciekawszy w tamtym rejonie jest szlak poprowadzony wzdłuż rzeki przez ogromną jaskinię o rozwinięciu poziomym z której potem robi się wąwóz – zupełnie taki jak w Słowackim Raju, z licznymi kotłami eworsyjnymi. Po prostu rewelacja. Jaskinia wraz z wąwozem zrobiły na mnie największe wrażenie ze wszystkiego co widziałam w Padisz.


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Do samej doliny Szamoszu (której przełomową część ogląda się tylko od góry, jak w Dolinie Kwaczańskiej) już nam się nie chciało iść, podeszłyśmy tylko około godziny na punkt widokowy Belwedere z ładnym widokiem w dół doliny i na skały o nazwie Cuciulata.


Obrazek


Obrazek


Potem wróciłyśmy tą samą drogą i dalej pętlą szlaku – tym razem nad jaskinią, której okna widoczne są jako ogromne dziury w ziemi. Przed jaskinią spotkałyśmy ponownie sympatyczną parę, którą poznałyśmy poprzedniego dnia.


Obrazek


Obrazek


Po południu, w drodze powrotnej znalazłyśmy się w miejscu gdzie o dziwo był zasięg, a potem złapałam stopa.


Obrazek


Obrazek


Do campingu wróciłyśmy tym razem około 18, zdążyły zrobić ostatnią pożegnalną pulpę, wypić piwo, wykąpać się w ciepłej wodzie i iść spać około 22.


Obrazek


No i ostatniego dnia do 8.30 byłyśmy spakowane i stały już przed schroniskiem ale nic nie jechało. W końcu o 9.45 (i od tej godziny liczę czas wyjazdu) podjęłam decyzję – ruszamy pieszo. Przeszłyśmy około 6 km (piąty raz tym samym odcinkiem drogi). Doszłyśmy do miejsca gdzie się łączą drogi z kilku polan i schronisk. I po 15 min zatrzymał się mały samochodzik osobowy – a w nim para, z którą tak ciągle spotykałyśmy się przez poprzednie dwa dni. :-) :-) :-)

Podwieźli nas aż do głównej drogi na Oradea (byłyśmy tam około 13), tam sprawdziłyśmy że o 15.10 mamy pociąg ale wyszłyśmy na stop. I słusznie – za chwilę furgonetka podwiozła nas do Beius, a stamtąd kolejno kursowymi autobusami do Oradea (ponad 1 godz. czasu na dworcu ale miasta niestety nie zdążyłyśmy zwiedzić, a szkoda), Debreczyn (szybko goniłyśmy aby zmienić leje, które nam zostały na forinty), Miszkolc (taksówką żeby złapać pociąg Cracovia do Koszyc). Dalej pociągiem 22.06 do Koszyc, kolejnym pociągiem 0.18 do Żyliny. Z Żyliny 4.25 do Czadcy z Czadcy od razu przesiadka do Czeskiego Cieszyna. W Cieszynie (który to już raz ?) pieszo przez przejście i na PKS. 8.10 PKS do Katowic, z Katowic autobusem nr 6 do Chorzowa i około 10.45 byłam w domu.

Informacje praktyczne:

Cały 16 dniowy wyjazd kosztował mnie około 600 zł od osoby, w tym ok. 70 zł podróż „tam” i około 100 zł podróż „z powrotem”. Najwięcej, bo 15 euro kosztował mnie jeden nocleg Maćka w pensjonacie w Miszkolcu. Poza tym za noclegi płaciliśmy trzy razy po 10 lei (około 12 zł), dwa razy po około 15 lei (w hotelu w Borszy) oraz jedna noc po 25 lei za skromny domek w schronisku Padisz. Poza tym spaliśmy w bardzo różnych (czasem dziwnych) miejscach za darmo. Niestety już 30 lei kosztuje przejazd parową kolejką w dolinie Wezeru, ale jest to taka przyjemność, że nie można jej sobie odmówić.
Zwiedzanie cerkwi w okolicach Sygetu Marmaroskiego byłoby bardzo utrudnione, gdybyśmy nie wynajęli busa. Zapłaciliśmy po około 40 lei od osoby za około 130 km i 9 godz. jazdy z częstymi przerwami na zwiedzanie.
Bardzo dużo korzystaliśmy z autostopu, zwłaszcza wtedy kiedy podróżowałyśmy tylko we dwójkę. Jeśli chodzi o jedzenie – niczego sobie nie odmawialiśmy, na miejscu można zjeść ciekawe i smaczne potrawy. W górach jedliśmy własne zapasy. Zabrałam za dużo jedzenia, niestety część suchej kiełbasy, która miała być trwała mi się popsuła i musiałam ją wyrzucić.
Ważny wniosek jaki wyciągnęłam z wyjazdu jest taki, że następnym razem nie biorę plecaka cięższego niż 20 kg, bo cięższy skutecznie zabija radość z chodzenia po górach.
No i bardzo dziękuję wszystkim swoim współtowarzyszom wyjazdu za wspaniałą atmosferę i za wspólne przeżycia.
Awatar użytkownika
buba
Posty: 6264
Rejestracja: 2013-07-09, 07:07
Lokalizacja: Oława
Kontakt:

Postautor: buba » 2015-12-02, 18:44

Basia Z. pisze:Pasterz nie chce za poczęstunek pieniędzy ani też papierosów,


a to dziwne ze fajek nie chcial!

Tak mnie zachwycają nie tylko same góry (chociaż są przepiękne) ile spotkania z ludźmi, z górami żywymi, z pasterstwem nie "wypasem kulturowym".
Tego nie ma nigdzie w naszych górach a nawet na Słowacji, przynajmniej w tych najbliższych nam pasmach (można spotkać np. w Rudawach Słowackich).

Tam góry są żywe, wykorzystywane przez ludzi, tego nie da się z niczym porównać. Na połoninach stada pasących sie samotnie półdzikich koni, które pod wieczór same schodzą do wodopoju.
Niżej - kosi się siano.
To powiedzenie z zeszłorocznych dyskusji internetowych zrobiło na naszym wyjeździe karierę: "góry, gdzie kosi się siano".

Takie góry właśnie kocham.


Mnie same gory tez troche nudza. W gorach zaczyna byc super fajnie jak spotyka sie tam ludzi, mozna z nimi nawiazac znajomosc, zobaczyc jak zyja. Wogole na wyjazdach czynnik ludzki jest dla mnie chyba najwazniejszy! A jesli nie ludzie i ich lokalne zwyczaje , bacowki, staje, zwierzeta czy ciekawe pojazdy- to zeby w tych gorach wogole cos bylo, chocby tak jak w Sudetach- ruiny, kapliczki, jakies stare napisy na skalach, jakies pomniki czy slupy.
Gory lubie jako tlo. Wiem ze duzo ludzi na gorskich forach ma piane na ustach gdy smiem to powiedziec.. A gory chyba mozna lubiec w rozny sposob, nie tylko jeden jedyny wlasciwy.

Nie lubię Alp, które wg mnie są martwe, nastawione tylko na turystów, nie lubię nawet Tatr.
(pewnie mnie na tym forum zlinczują ;-) )


Mam tak samo. W Alpach bylam raz. W Tatrach trzy razy. Jakos nic mnie tam nie ciagnie. Nie dosc ze jest to wszystko co mnie odraza skupione w duzym stezeniu w dolinach i na szlakach to jeszcze trzeba lezc pod gore i sie meczyc. A wszystkie rzeczy ktore moglyby jako tako uatrakcyjnic wedrowke sa zabronione.
Wogole kiedys myslalam ze odrazaja mnie gory wysokie, skaliste i tylko polonina i olesiony pagor moga byc fajne. Ale to nieprawda, uswiadomilam sobie ze wysokie gory tez moga byc super dopiero w momencie jak zobaczylam Kaukaz. Znaczy- chyba kazde miejsce na ziemi jest fajne poki go ludzie nie zniszcza.
Ostatnio zmieniony 2015-12-02, 19:17 przez buba, łącznie zmieniany 3 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"



na wiecznych wagarach od życia..
Awatar użytkownika
buba
Posty: 6264
Rejestracja: 2013-07-09, 07:07
Lokalizacja: Oława
Kontakt:

Postautor: buba » 2015-12-02, 19:39

Ooo na pierwszej fotce widze fajny koniostop! :D

Na wysokości około 1200-1300 m n.p.m. chyba ze 300 drewnianych domostw (również stodół, chlewików, obórek itd.) rozrzuconych na przestrzeni kilku km2 w kilku grupach. Bez prądu i wody (we wsi było źródło ale wyschło i teraz muszą jeździć po wodę 2-3 km w dół).


Troche mi to przypomnialo "osiedle bacowek" na Swidowcu

Obrazek

albo przysiolek Pereniz kolo Synewirskiej Polany gdzie nie widzialam ani jednego auta

Obrazek

Obrazek

A ta wioska byla zamieszkana calorocznie czy tylko sezonowo?

Na samej przełęczy – sklepik, poszłam kupić piwo i było to też najdziwniejsze miejsce w jakim kiedykolwiek cokolwiek kupowałam – mały drewniany baraczek, w nim agregat, świeci się żarówka, a na półkach z 8 gatunków piwa, 6 gatunków papierosów, kilkanaście gatunków wódki, którą sklepowa sprzedaje na kieliszki. Sprzedawana jest również zwykła woda. Sklepowa – wysoka, tęga kobieta z pełnym garniturem złotych zębów ze wszystkimi żartuje, głośno się śmieje, sprzedaje winogrona, które akurat przyszły z dołu i są wielką atrakcją. I ten charakterystyczny zapach. Znają go ci co bywali w sklepikach na Ukrainie, lub choćby w latach 70 XX w. w Beskidzie Niskim. Po prostu cudowne miejsce. Nie wierzyłam, że takie są. Lepsze niż sklep w Dziembroni czy w Szybenem ;-) .


Los nie byl dla mnie na tyle przychylny aby mi pozwolic zobaczyc Beskid Niski w latach 70tych :P Ale wiem o jakim zapachu mowisz.. I brakuje mi go bardzo w tej chwili, jak to zawsze zimowa pora, gdy kupe miesiecy trzeba czekac aby go poczuc znowu!

Całkiem już po ciemku podeszłyśmy do małego budyneczku na przełęczy ze 200 m od ostatnich domów. Budynek okazał się – kapliczką. Ale miał wygodną drewnianą podłogę i cały dach, więc (mimo pewnych rozterek natury moralnej) przespałyśmy się tam zachowując się bardzo cicho. Rano też oczywiście uprzątnęłyśmy dokładnie wszystkie ślady po swojej obecności i poszły dalej około 6 rano


Nie balyscie sie ze was miejscowi zlinczuja? ja zawsze mam obawy ze jakas babcia poczuje ze obrazilismy swiete miejsce, zadzwoni po wnuczka z kumplami i dostaniemy wpierdziel i to jeszcze za poklaskiem calkiej wsi..

Pasterz pasie owce na takim właśnie płaskowyżu, podchodzi do nas pogadać. Nie dość że jest przystojny ;-) – to ma przepiękną drewnianą laskę rzeźbioną w wymyślne wzory


nie ma zdjecia? :(

Schronisko Padisz to zespół budynków prywatnych, każdy ma innego właściciela, obecnie jest tam jeden wielki plac budowy, bo buduje się hotel. No i czar tej naszej drogi prysł, zrobiło się „normalnie”.
Rozbiłyśmy namiot na „dzikim” campingu i poszły jeszcze na półdniową wycieczkę do „Amfiteatru Boga” – ogromnych ułożonych amfiteatralne skał o wysokości około 800 m.


Szkoda ze magiczne miejsca sie czasem koncza jak uciecie noza...

Kolejnego dnia ponieważ na dzikim campingu zostałyśmy same zwinęłyśmy nasze bety i zanocowały w małym domku campingowym z dostępem do łazienki (50 lei za domek + 3 leje za kąpiel).


To te domki z beczek? jakie sliczne!!!!!

Cały 16 dniowy wyjazd kosztował mnie około 600 zł od osoby, w tym ok. 70 zł podróż „tam” i około 100 zł podróż „z powrotem”.


Ciekawe czy przez te 8 lat ceny duzo sie zmienily?
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"



na wiecznych wagarach od życia..
Awatar użytkownika
Piotrek
Posty: 10966
Rejestracja: 2013-07-06, 21:45
Lokalizacja: Żywiec-Sienna
Kontakt:

Postautor: Piotrek » 2015-12-05, 22:12

Na razie przejrzałem zdjęcia w relacji i nasuwa mi się określenie - mix :-) . Bo jest wszystkiego po trochę, i Beskidów/Bieszczadów , i obie Fatry, i nawet coś w Tatr Zachodnich.
Przestrzeń mi się bardzo podoba, jednak bardziej rozległa (takie wrażenie) niż w naszych górach
Awatar użytkownika
Basia Z.
Posty: 3550
Rejestracja: 2013-09-06, 22:41
Lokalizacja: Chorzów

Postautor: Basia Z. » 2015-12-05, 22:55

Piotrek pisze:Na razie przejrzałem zdjęcia w relacji i nasuwa mi się określenie - mix :-) . Bo jest wszystkiego po trochę, i Beskidów/Bieszczadów , i obie Fatry, i nawet coś w Tatr Zachodnich.
Przestrzeń mi się bardzo podoba, jednak bardziej rozległa (takie wrażenie) niż w naszych górach


Ooo - tak - zdecydowanie. Gdybym miała opisać te góry jednym słowem to tym słowem byłoby "przestrzeń". W żadnych innych górach (nawet w Alpach) nie odniosłam wrażenia takiej szerokiej, rozległej przestrzeni.
Ale oczywiście ta przestrzeń daje popalić, bo doliny są długie i idzie się i idzie nimi bez końca.

Dwa lata później byłam na Popie Iwanie Marmaroskim, z tej wycieczki pochodzi to zdjęcie na Farkaula i "Michałka".


Obrazek

Zapomniałam napisać ważnej rzeczy - zdjęcia w relacji nie są moje, bo wtedy nie miałam jeszcze aparatu. Autorem w pierwszej części jest Kuba, w drugiej - Jola, ale kiedyś mnie upoważnili do niekomercyjnego wykorzystywania swoich zdjęć :)

Natomiast to zdjęcie z wyjazdu w roku 2009 już jest moje, bo sobie kupiłam aparat.
laynn

Postautor: laynn » 2015-12-08, 10:01

buba pisze:Cytat:
Pasterz pasie owce na takim właśnie płaskowyżu, podchodzi do nas pogadać. Nie dość że jest przystojny ;-) – to ma przepiękną drewnianą laskę rzeźbioną w wymyślne wzory


nie ma zdjecia?

Rozumiem, że buba chce zdjęcie przystojnego pasterza :P ja bym zobaczył zdjęcie tej laski.

Świetna wyprawa.
Awatar użytkownika
buba
Posty: 6264
Rejestracja: 2013-07-09, 07:07
Lokalizacja: Oława
Kontakt:

Postautor: buba » 2015-12-08, 11:18

laynn pisze:Rozumiem, że buba chce zdjęcie przystojnego pasterza :P


No ba! :D Wprawdzie Rumuni nie sa zwykle az tak przystojni jak np. Gruzini ale taki pasterz co siedzi w bacowce to pewnie sie zbyt czesto nie goli i nie pucuje 3 razy dziennie wiec moze faktycznie jest na czym oko zawiesic :P

laynn pisze: ja bym zobaczył zdjęcie tej laski.


rzezbione eksponaty regionalne z drewna tez mnie zawsze ciekawia!
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"



na wiecznych wagarach od życia..
Awatar użytkownika
Basia Z.
Posty: 3550
Rejestracja: 2013-09-06, 22:41
Lokalizacja: Chorzów

Postautor: Basia Z. » 2015-12-08, 14:32

No niestety tego zdjecia nie mam. Jak już pisałam, wtedy nie miałam jeszcze aparatu cyfrowego (a od roku 2003 lub 2004 w ogóle miałam przerwę w robieniu zdjęć, bo wtedy mi padł ostatni "Zenit"), a koleżanką z którą byłam i która robiła te zdjęcia jakoś się wstydziła zrobić zdjęcia obcemu facetowi (ja bym tam się nie wstydziła).
Aparat kupiłam sobie dopiero tuż po wakacjach 2007, bo stwierdziłam, że bardzo ale to bardzo mi go brakuje, jednocześnie miałam okazję tanio kupić niezły i mało używany aparat i potem już mam swoją dokumentację fotograficzną.
Ostatnio zmieniony 2015-12-08, 14:33 przez Basia Z., łącznie zmieniany 1 raz.
laynn

Postautor: laynn » 2015-12-08, 14:38

buba pisze:No ba!

Się nie pomyliłem :D
Basia Z. pisze:No niestety tego zdjecia nie mam

Szkoda.

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 9 gości