Tak naprawde to nawet nie wiem czy te gory sie tak nazywaja ;-) Czy mają jakas wspolna nazwe? Ale leza na Bukowinie. Jest to najdalej na wschod wysuniety kawałek ukrainskich Karpat. Za Białym Czeremoszem, na terenach ktore przed wojna nalezaly do Rumunii. Czerniowiecka obłast, wyżnicki rajon. Gorki sa tam srednio wysokie, najwyzsze to tak 1300-1400 m. Pomiedzy grzbietami sa nieraz głebokie doliny wiec wedruje sie czasem jak po Beskidzie Wyspowym i czlowiek klnie na czym swiat stoi Gorki sa dosyc zaludnione, przysiolki, bacowki, pastwiska wypelzaja na ponad tysiac metrow. Po wzgorzach wiją sie pyliste, kamieniste i błotniste drogi, przemierzane przez gruzawiki, dzielne łady i pojazdy zaprzegowe. Na stromych nieraz zboczach przycupnely chalupki. Wszedzie pasą sie krowy, zbiera sie siano- toczy sie zwykle wiejskie zycie. W rejonie sa tez mocno trzebione lasy wiec czasem oczom ukazuje sie bardzo smutny widok zrytej maksymalnie gorki. Przez ponad tydzien spotkalismy chyba jednego turyste. Tzn "chyba" bo szedl jakis chlopak z plecakiem u ktorego wisiala karimata. Wiecej spotykalismy grzybiarzy, jagodziarzy lub milosnikow swiatecznych piknikow.
Szlismy trasa Dolisznij Szepit- przeł Szurdin- Foszki- Tesnycka- Serhi- Rypen- grzbiet Hreben- Ryża- Wipczyna- Ploska. Troche Karpat zostalo jeszcze bardziej na wschodzie, w rejonie Krasnoilska, ale to moze jakims kolejnym razem.
Wyruszamy rano w piatek. Trasa wiedzie przez Kraków, Lwów, Czerniowce. Gdzieś przed Czerniowcami widzimy przez okno pociagu niesamowite widowisko. Po niebie kołuje chyba kilkaset bocianów. Widac ze zbieraja sie do odlotu, ale jeszcze nigdy nie widzielismy az tak ogromnego stada tych ptaków! Chyba musiały sie zleciec bociany z połowy Ukrainy!
W Czerniowcach musimy odnalezc dworzec autobusowy. To jedno z "tych" miast, (Oława do nich takze nalezy) gdzie dworzec autobusowy nie lezy przy kolejowym tylko na przeciwleglym koncu miasta. W Czerniowcach sprawa jest jeszcze o tyle bardziej skomplikowana ze są tu dwa dworce autobusowe. Do obu jedzie sie trolejbusem nr 3 kilka przystankow, tylko ze w zupelnie przeciwne strony. Problem polega na tym ze nikt dokladnie nie wie z ktorego z nich odjezdzaja autobusy na Wyżnice i Berehomet. Wsrod dworcowych ochroniarzy, handlujacych babuszek i miejscowych na przystankach zdania na ten temat sa podzielone. Wywiazuje sie nawet mała kłotnia na przystanku, bo kazdy chce pomoc turystom ale pokazuja rozne strony. Jedynie taksowkarze sa zgodni- z Czerniowcow do Wyznicy nie da sie dojechac zadnym autobusem, a nawet jak wogole sie da to dzisiaj juz wszystkie odjechaly
Ostatecznie jedziemy wiec trolejbusem w losowo wybrana strone. Wybor okazuje sie trafny, autobus do Putyły przez Wyżnice stoi juz na przystanku i za chwile odjezdza. Z niewiadomych przyczyn kierowca nie chce mi sprzedac biletu i odsyla do kasy. A tam kolejka chyba 30 osob. Zaklepuje wiec kolejke za jednym panem i postanawiam pobiec do kibelka jako ze czeka nas dwugodzinna podroz. Zabawne jest ze facet przede mna w kolejce to jasnowidz! Mowie: "Ja tu stoje za panem i zaraz wroce..". A on: "Rozumiem, ale ta toaleta tu obok jest nieczynna, musisz pobiec tam do tego rozowego budyneczku, za autobusami". :shock:
Jak wracam kolejka ani drgnela. W autobusie juz siedzi toperz i nasze placaki. Na szczescie przybiega kierowca naszej marszrutki: "Puscic dziewuszke, dziewuszka przodem, dziewuszka ma autobus" i toruje sobie droge do kasy ogromnym brzuchem.
Marszrutka nalezy do moich ulubionych modeli- nie wiem jak sie nazywa marka ale to taki terenowy ogórek.
Oprocz ludzi jedzie z nami koszyk kacząt. Siedza na kolanach jednej babki i na kazdym wyboju popiskuja. Wyboje sa caly czas wiec kwik ptasząt rownomiernie miesza sie z wyciem silnika i skrzypieniem resorów.
Obok nas na tylnim siedzeniu siedzi dziewczyna z bialym misiem. Ogromna maskotka jest uzywana jako poduszka lub kołderka przez niewyspana pasazerke. Mis zdaje sie byc bardzo rozumny. Podskakujac na wybojach, ciagle wpada dziewczynie pyszczkiem w głeboki dekolt. Toperz mi zwraca na to uwage- zobacz jaki madry i uparty mis! No i faktycznie. Dziewczyna wklada misia pod glowe. Mis myk, myk i znow w dekolcie. Dziewczyna misia na kolana a ten jak bumerang!
W Wyżnicy mamy ponad 2 godziny czekania na autobus do Berehometu wiec odwiedzamy dworcowa knajpke. Mila babka wyłozyla na lade rozniste pysznosci. Sa jakby gołabki ale nie zawiniete w kapuste tylko farszem jest wypchana papryka. Sa serowe racuszki ze smietana, sa rozne kotleciki, pulpeciki, placki.
Babka bardzo dobrze mowi po polsku i strasznie sie cieszy ze moze z kims w tym jezyku porozmawiac. Jej prababka byla Polka a babcia i mama rowniez w tym jezyku w domu rozmawialy. Od kiedy zmarly nie ma juz z kim pogadac (mąz i dzieci nie chca mowic po polsku). Babka napycha mi menazke pieczonymi kabaczkami w ciescie. Za chwile donosi bułeczki. Patrzymy a niesie kubek pełen ziemniaczków zapiekanych ze słonina. To znowu wpycha nam do siatki jednorazowe naczynia! Fuka na mnie gdy probuje zaplacic za to jedzenie.
Opowiadam jej o gorach w ktore jedziemy. Nie byla tam nigdy ale twierdzi ze glupio robimy tam jadac bo Czarnohora ladniejsza i lepiej tam bysmy sie wybrali. Jej syn rowniez jest zapalonym turysta ale rowerowym. Przez rok potrafi wyjezdzic pare tysiecy kilometrow, ale glownie po zagranicy. Ulubil sobie Austrie i Szwajcarie. Pokazuje mi jakies gazety gdzie sa udokumentowane rowerowe wyczyny ich klubu.
Dzis ow syn wraca od matki do Kijowa gdzie mieszka z zona. Mama taszczy mu do autobusu ogromny wór- ciekawe czy tez wypchany jedzeniem??
Przy stoliku obok facet poi dziecko w wozku piwem z kufla. Zauwaza ze sie przygladamy. Troche sie wiec peszy i zaraz zaczyna tlumaczyc ze malec strasznie lubi pianke z piwa. I tylko sama pianke spija, piwa by małemu nie dal, bo to dziecko. Tym razem jednak tak smiesznie wyszlo ze pianki jest pol kufla i dzieciaczkowi az sie do niej oczy smieja!!
Przy innym stoliku siedzi grupa mlodziezy. Dwoch chlopakow ma fryzury wyciete w osełedca i wielkie metalowe tryzuby na szyi. Ci sa poki co nawet spokojni, ale przypominaja mi ekipe narodowcow z Kijowa ktorzy pare lat temu zrobili niezła zadyme na Łemkowskiej Watrze w Zdyni
Z Berehometu probujemy zlapac stopa wgłab doliny ale idzie to nam jak zwykle tzn inne osoby machaja i odjezdzaja a my wciaz kwitniemy na przystanku.. Decydujemy sie isc dalej z buta. Kawałek udaje sie jednak podjechac niwą z małomownym kierowca o niesamowicie niebieskich oczach. No jednak na wschodzie jakos lepiej nam idzie stop niz w Polsce..
Mijamy wies Łopuszna.
Zaczyna sie chowac słonce wiec szukamy miejsca na nocleg. Nie jest prosto. Chałupy, pastwiska, uprawne zagony, albo nadrzeczne podmokłe łozy z błotem po kolana. Włazimy w czesciowo wyschniete koryto rzeki i szukamy jakiegos w miare płaskiego kawałka. Rzeka nazywa sie Seret.
Znajdujemy jedna z dawnych wysp gdzie jest troche piasku a nie tylko same kamienie. "Wyspa" z jednej strony ma wyschniete koryto a z drugiej maly szemrzacy potoczek. Troche sie boje czy rzeka w nocy nie przybierze- caly czas mam w oczach Biały Czeremosz trzy lata temu, ktoremu wystarczyly dwie godziny deszczu i podniosł sie blyskawicznie. I jak zaczal niesc kłody jakby pol lasu zabral.. Niebo jest zupelnie czyste, wieczor jest chlodny i rzeski, jakos nic nie zapowiada nocnych ulew.. Na wszelki wypadek jednak opracowujemy plan ewakuacji- jakby co nieopodal jest blotnista droga do lasu na pagorku, tam zmykamy.
Chyba bede tu spala tak samo dobrze jak na Generalskich Plazach, gdzie cała noc zastanawialam sie czy Morze Azowskie ma pływy i co chwile sprawdzalam czy juz mamy wode w przedsionku czy jeszcze nie
Wokol namiotu rosnie duzo kwiatkow ktore sugeruja ze teren w tym roku jeszcze pod woda nie byl...
W nocy wylaze z namiotu chyba 4 razy, analizujac kazda chmurke - baranka ktora choc troche przyslonila ksiezyc...
Wieczorem zjadamy jeszcze wszystkie pysznosci jakie podarowala nam przemiła babeczka z Wyżnicy!
Rzeka nie odwiedzila nas noca.. Poranek na wyspie przedluza sie- slodkie lenistwo, wygrzewanie sie do slonka, pranie, suszenie, kąpiel w dogodnych buniorach.. Piekny poranek. Kocham to uczucie- jeszcze cala wycieczka jest przed nami
Tuptamy przez wioske Dolisznij Szepit. Rozsiadamy sie pod pierwszym sklepem. Sklep jest fioletowy a pod nim przechadza sie fioletowo ubrana babuszka. A potem fioletowa mała dziewczynka! To chyba ulubiony tutejszy kolor
Pod kapslem zakupionego piwa pisze ze wygralismy kolejna butelke. Ide wiec z triumfujaca mina do sprzedawcy. On drapie sie za uchem, krzywi i cos mamrota ze oni tego konkursu nie prowadza, nie dostali od firmy puli butelek na wygrane itp. Ostatecznie daje mi gratisowa butelke. A pod kapslem co? Wygralam kolejna... Kapsel zostawiam sobie na pamiatke.. Ile mozna pic pod jednym sklepem.. A poza tym glupio by bylo jakby facet musial to wszystko finansowac z wlasnej kieszeni, a cos mi sie wydaje ze caly karton pod sciana trafil mu sie z tymi "szczesliwymi butelkami"..
Siedzimy sobie na przystanku bo pod sklepem nie ma dogodnej ławeczki. Przysiada sie Jura, ktory odprowadza na przystanek swoja "tylko przyjaciolke" z Berehometu.
Jura jest lesnikiem, dowodzi praca okolicznych drwali. Ale podkresla ze wcale nie wywyzsza sie z tego powodu i jest tylko zwyklym prostym chlopakiem z wioski.
Wczoraj byla tu dyskoteka i Jura, mimo posiadania zony, byl tam ze swoja "tylko przyjaciolką". Oboje bardzo lubia dyskoteki ktore odbywaja sie w lokalnej szkole. Bardzo zaluja ze nie przyszlismy wczoraj to by nas tam zabrali. Dzis cala wioska jest wczorajsza, wszyscy poszli spac o 5 rano. Albo wcale... Bo krowy nie wiedza ze dzis niedziela a jutro swieto i trzeba przy nich zrobic jak zwykle.. Jura mowi tez ze nam zazdrosci ze sobie tak wedrujemy acz z drugiej strony jak jego zona chce w niedziele pojechac "na prirodu" to on woli posiedziec w domu, bo "lasu mam dosyc na codzien w robocie".
Dzis wszyscy ida kibicowac "na futbol". Beda rozgrywki miedzy wioskami. Wszyscy sa bardzo zmeczeni po dyskotece ale zapewne sie tam stawia. W innym przypadku pilkarzom mogloby byc smutno.
Nam jest smutno z innego powodu. Jura potwierdza nasze domysly- zaden autobus kursowy nie jezdzi do wiosek za przelecza..
Droga przez wioske sie przeciaga, ze wzgledu na wszelakie atrakcje i ladne widoczki
Ciekawy jest fragment koryta w potoku
Sklepow tez jest kilka. Pod kolejnym zjadamy pielmieni. Pod drugim starenka babuszka cos nam sie zali ze musi isc tam daleko, az za gorke. A ciezko jej musi byc, wspiera sie na lesnym patyku i ma na nogach gumowce, chyba o 5 numerow za duze. Nie wiem czy mieszka tak daleko czy do kogos tam idzie bo bardzo słabo ją rozumiemy.
Obok podjezdza łada. Wysiada chyba 7 osobowa rodzinka i zaczynaja kursowac do sklepu i wrzucac na dachowy bagaznik ogromne biale wory. Mąka? Kasza? zapasy na zime? A moze cukier i bedzie samogonik?
Suniemy w strone przełeczy Szurdin. Zima wogole jest ona zamknieta dla ruchu kolowego.
Szacujemy ze na gorze bedziemy za godzine, no moze dwie.. Idziemy i idziemy lesnym tunelem, a przeleczy jak nie bylo tak nie ma..
Udaje sie złapac na stopa busik. Juz na wejsciu lament! Z plecaka toperza wysypuje sie chyba kilo piachu z plazy nad Seretem- prosto do kwiatka jakiejs dziewczyny..
Jedziemy zwirowimy serpentynami chyba z pol godziny! Oczy mamy coraz bardziej okragle gdy busik rzęzi na kolejnych podjazdach.. Masakra- chyba bysmy do polnocy nie dotarli pieszo na ta przelecz! Droga jest chyba trzy razy dluzsza niz sie nam wydawalo!
Okolica przy przełeczy jest chyba dyzurnym miejscem na swiateczne biesiady okolicznych mieszkancow. Co chwile mijamy wiatki okupowane przez cale rodziny. Zaparkowane auto, ognisko, biegajace dzieci. Na stołach jaja na twardo, pomidory, ogorki, kielbacha na patyku i flaszka, juz do polowy wypita.
Z marszrutki wylazimy na przeleczy. Kierowca nie chce kasy wiec chyba nie byla to zaden kursowy transport..
Znajdujemy sobie wiatke. Poczatkowo planujemy w niej spac ale ławy sa krzywe i z nich spadamy. Poza tym ceratka na stole nosi powazne slady poprzedniej biesiady i potwornie sie lepi. Lgna tam cale stada os. Gdy ja znajduje sie we wiatce, osy zaczynaja zlewac ceratke i siadaja na mnie. Chyba jednak rozbijemy obok namiot.
Palimy tez małe ognisko.
W nocy cos wyrywa mnie ze snu. Mam wrazenie ze w namiot swieci potezny reflektor! Gruzawik na nas jedzie? Nic nie slychac wiec pewnie wali z gory na wyłaczonym silniku! Wyskakuje z namiotu... A to swiatlo ksiezyca znalazlo sobie takie dziwne ujscie miedzy drzewami i stad taki snop skupionego swiatla- prosto na nasz namiot...
Rano ktos obok przepedza konie. Potem zaczyna byc slychac niesamowity furkot. Dołacza do niego donosne krakanie. Jakos sporo krukow zaczelo nad nami latac, zataczaja koliska i chyba im tu dobrze. Lubie wszelakie ptactwo ale te kruki mi sie jakos nie podobaja. Choc nie narzekam- dobrze ze nie sępy
Gdy konczymy sniadanie przyjezdza jakas rodzinka. Postanawiaja wjechac autem na pobliska gorke, do kolejnego miejsca biwakowego. Po kilku probach podjazd sie udaje, ale dwa razy donosnie przydzwonili podwoziem w gliniaste koleiny, poddajac mocno w watpliwosc czy powrot bedzie mozliwy. Rodzinka jest strasznie hałasliwa. Nie wiem czy kloca sie ze soba czy wrzaski sa tylko przejawem radosci z dnia wolnego i swieta spedzonego wspolnie na łonie natury. Dla nas sa mili, zycza udanego swieta i szczesliwej dalszej drogi przez gory
Ponizej przeleczy odsłaniaja sie super widoki, siegajac az po Czarnohore i rumunskie pasma. Wypijamy sobie winko na bezimiennym szczycie z ktorego widac serpentyny, nasza wioske Foszki gdzie zmierzamy i wogole bezmiar gor z ktorych wiekszosc nie umiem zidentyfikowac. Łąki sa wyjatkowo bogate we wszelakie zioła, pachną przefajnie i szumia całe ich łany na wietrze
Widac tez tu i owdzie poreby. Z drzew sa ogolocone cale gory, bardzo smutno to wyglada..
Jest tez na trasie wysokogorski kibelek!
Przed wioska robimy myciopranie w potoku o kamieniach w dziwne desenie
Mijamy tez uwieziona owieczke. Wyglada na to ze wsadzila łeb tam z lewej strony i szla w prawo żrac trawe. Z prawej czesci plotu dechy sa blizej siebie i nie mogła wyciagnac glowy. Nie wpadla jednak na to aby przesunac sie w lewo tylko beczala żalosnie. Poczatkowo chcemy isc uwolnic owieczke. Tylko ze po drodze mamy do sforsowania dwa płoty z ktorych jeden z drutem kolczastym. Drut ten moze sugerowac ze gospodarz jest malo goscinny i nie chce zeby mu wlazic do zagrody. Po za tym jak ktos przyjdzie w momencie jak trzymamy owce pod pachą w jego zagrodzie ,to raczej nie bedzie mial watpliwosci ze turysci zamarzyli o pysznej kolacji i moze nie byc miły.. No i moze w zagrodzie byc pies... Nie ma nikogo miejscowego aby mu pokazac owce... Ostatecznie owcy nie uwolnilismy i caly czas troche dreczy mnie ze zle postapilismy
Gorna czesc wsi Foszki rozłozyla sie na malowniczych wzgorzach, pocietych wąwozami polnych drog.
Odwiedzamy cerkiew na wysokim pagorku. Wychodzaca bokiem rura sugeruje ze budynek musi byc ogrzewany jakims fajnym piecykiem!
Pasa sie przy niej owce i jest ogrodek warzywny
W przycerkiewnym kiblu jest ciekawe wyposazenie. Zamiast srajtasmy (albo ostatecznie gazety lub ksiazki) jest szmata. Jej stan sugeruje ze ktos zapewne nie raz uzył jej w celu wiadomym. Obok leża cukierki. Aby osłodzic sobie zycie po uzyciu szmaty?
Idziemy do jednego z gospodarstw aby nabrac wody. Widac tutaj zasada wpajana dzieciom "nie rozmawiaj z obcymi" jest posunieta kawalek dalej. Gdy podchodzimy do zabudowan radosnie bawiace sie dzieci w panice rzucaja zabawki i chowaja sie w domu, w szopie, w kurniku. Po chwili jedna z dziewczynek wybiega z szopy, łapie na rece pozostalego na podworzu rocznego szkraba i razem ukrywaja sie w budynku. A moze nie kazdy obcy budzi tu taka panike? Slyszalam kiedys ze dawno temu Indianie bardzo bali sie białych najezdzcow gdy jezdzili oni konno. Odbierali ponoc jezdzca z koniem jako jeden organizm- nieznany, szybki, o przerazajacym ksztalcie i wielu odnozach. Bostwo albo potwor- nie moze byc inaczej! Moze w Foszkach czlowiek z plecakiem jest wlasnie tak odbierany? Jako nieznany mutant o nieprzewidywalnych i zapewne zlych zamiarach? Moze w plecaku ukrywa wlasnie te dzieci co wolniej biegaly?
O dziwo w tej małej wiosce sa dwa sklepy i nawet jeden jest otwarty. Drewniany domeczek, weranda, lep na muchy.
W przysklepowej wiatce rozsiadly sie cztery kobity. Chyba nad flaszka obgaduja facetow, bo z ich sciszonych glosow jestem w stanie wyodrebnic tylko powtarzajace sie czesto meskie imiona.
Pytam sprzedawczyni czy sa moze kalmary do piwa. Niestety nie ma. Babka proponuje mi suszona rybke. Biore na probe jedna. Moja rybka jak sie okazuje ma wage ujemna! Babka kladzie rybe na szalke wagi- szalka leci do gory! Babka zdejmuje rybe, taruje wage, kładzie- to samo. Kładzie cukierka- szalka w doł. Kładzie rybke- szalka do góry! Magia!
Ludzie w kolejce rechocza ze smiechu, ze trzeba bedzie teraz doplacic dziewuszce zeby rybe wziela!
Dziadek z kolejki prosi "Dajcie mi dwie "lampoczki" po sto". Babka bez namyslu bierze dwa stakańczyki i nalewa dwa razy po sto gram. Dziadek troche zmieszany: "Ale ja chcialem dwie zarowki, setki". Ostatecznie jedna setke wypija. "Widac to byl znak! No i co- ma sie zmarnowac?". Druga setka laduje spowrotem w butelce. Dobrze ze butelka miala normalna szyjke a nie taka nowoczesna z kulka bo moglabym zostac postawiona w sytuacji bez wyjscia
Wieczor za pasem wiec suniemy droga w strone wysoko polozonych przysiolkow zwanych Tesnycka.
Drogi sa tutaj bardzo dobrze oznakowane tzn zadbane jest o to aby na kazdym skrzyzowaniu byla informacja o zasadach pierwszenstwa.
Ta droga wedlug znakow jest drogą podporzadkowana.
W pewnym momencie gdy tak sobie idziemy droga nagle staje mi przed oczami Bogdanówka koło Skomielnej gdzie spedzalam z rodzicami wakacje jak mialam 4 lata. Nie wiem czy podobny widok, czy ten wieczor nad pylista droga, czy moze jakies zapach zaleciał- nie wiem. Staje mi przed oczami tamto miejsce sprzed dwudziestu paru lat. Miejsce ktore wtedy zadziwiało mnie dzikoscia, przepastnymi lasami i wąwozami (jak dla czterolatka ) i na dlugo zostalo w pamieci. Jakbym na ułamek sekundy zobaczyla tamten swiat, tamtych ludzi, tamta droge.
A potem znow jestem na Ukrainie i szukamy noclegu w pomaranczowym blasku slonca. Nie jest prosto- domy i domy, ciagnace sie wsie połagodnych pagorkach. Nie bardzo widac lasek czy łąke pod namiot.
Ale widac krowy. Jedna sie pasie a druga akurat jest dojona w komorce. Pytamy babke czy nie sprzeda nam troche mleka. Babka sprzedac nie chce ale mowi ze chetnie nam da butelke mleka. Mleko jest tak swieze ze swiezsze to juz byc nie moze. Ciezko nawet nabrac kubeczkiem z wiadra bo wszystko jest pokryte apetyczna pianka. Babka nalewa nam butelke i jeszcze kubeczek z samego wierzchu. To chyba jest smietanka nie mleko bo jest jakby tlustsze i niesamowicie slodziutkie! Jest jeszcze cieple i ma zaklety w smaku aromat tutejszych pol. Czuc w nim kwitnace kwiaty, rozlegle gorskie hale, wiatr i cykanie swierszczy. Takiego mleka to bym wypila wiadro (a potem by mnie pokrecilo... )
A to wszystko z takimi widokami....
Toperz nadmienia ze ja nie umiem doic krowy. No tak, raz probowalam ale krowa zdawala sie byc pusta i dostalam w pysk ogonem...
Babce nie trzeba dwa razy powtarzac. Myje dokladnie wymiona, wyciera miekka szmatka w pajacyki. Podstawia wiadro, pokazuje co i jak. I hura! Mleko nawet troche leci. Tylko takim strasznie cienkim strumieniem. Jak babka doi to leci jak z kranu... Krowa kilkakrotnie odwraca glowe i patrzy na mnie jak na calkiem glupia. Babka sie cieszy i mowi ze pewnie do rana wiadro bym udoila. Na pocieszenie mowi mi ze pare lat temu zabłakala sie tu jakas dziewczyna z Czerniowcow i jej dojenie tez nie szlo za dobrze. Toperz twierdzi ze trzeba by mnie tu na rok zostawic to bym sie wszystkiego co trzeba nauczyla!
Suniemy dalej, slonce sie juz calkiem chowa za gory..
Wzgorza sa cudne ale ciagle chałupy i chalupy. Stawiamy namiot na jednym ze szczytow przy jakims opuszczonym gospodarstwie. Tzn poszlismy zapytac gospodarzy czy im nie bedzie przeszkadzal namiocik ale nikt do nas nie wyszedl. Tylko ciemne, porozbijane okna zionely pustka i osamotnieniem miłego domku z drewnianym balkonikiem..
Gdy rozkladamy namiot to tak wieje ze musze go trzymac za ogon zeby nie uciekl.
Pojawiaja sie na okolicznych gorach swiecace punkciki domow. Sporo z nich nie wyglada na elektryczne swiatlo. Jest jakies takie bardziej pomaranczowe i pełgajace. I dziwnie sie zapala. Bo na poczatku jest ostry rozbłysk a potem mocno przygasa...
Rano wstajemy wczesniej niz zwykle tak nam slonce przysmazylo w namiot.
Polami, pagorkami schodzimy do wsi Serhii.
Po drodze lokalna autostrada- dwujezdniowa, z pasem zieleni na srodku.
W Serhach chybotliwy podwieszany mostek
A zaraz za mostkiem sklep. Przysiada sie do nas Jura (czy kazdy facet pod sklepem ma na imie Jura?? )
Opowiada nam rozne swoje historie, z ktorych wiekszosc kręci sie wokol tematu pieniedzy. Wspomina jak jezdzil do pracy do Moskwy, kilkakrotnie wspomina o zmarłej siostrze, na ktorej pogrzeb nie pojechal bo nie mial kasy. Opowiada tez o swoim wojsku. Sluzyl w lwowskiej obłasti w Jaworowie. Byl pogranicznikiem na granicy z Polska. Jak zlapal kogos na zielonej granicy a akurat byl sam albo z dobrym kumplem, to zawsze bral w łape i puszczal. "Ja na tym skorzystam bo co w kieszeni to moje i mojej rodziny. A rodzina dla mnie jest najwazniejsza. A tamten tez sie cieszyl ze poszedl gdzie chcial. Wszyscy zadowoleni".
Mowi tez ze po wczorajszym swięcie czuje sie nieszczegolnie i czy bysmy mu piwka nie postawili. Trudno odmowic tak zacnej prosbie w upalny dzien. Czestujemy go tez rybka suszona ale Jura chyba milosnikiem ryb nie jest
Druga jego siostra mieszka we Włoszech. Kiedys przyslala mu dwie skrzynki z winem. Jedno wino wypil i skrzynke - buch do pieca. Z druga planowal zrobic to samo ale siostra w miedzyczasie zadzwonila i zapytala czy znalazl te 100 euro ukryte w skrzynce... Uffff! W tej skrzynce ktorej jeszcze nie spalil ...
Pani sklepowa jest bardzo sympatyczna. Od razu postanawia sie nami zaopiekowac, doradzic co zwiedzic w okolicy. Probuje tez przepedzic Jure ,myslac ze nam przeszkadza w odpoczynku. Wypytuje tez o nasza trase i sklada deklaracje wielkiej sympatii do Polski i Polakow (tylko nie wiem czemu bylo tam cos o Bratysławie
Suniemy dalej pylista szosa na ktorej jest dosc spory ruch. Mijaja nas wyladowane gruzawiki i marszrutki.
Po drodze jest tez ogromna szkola i muzeum jakiegos lokalnego gieroja.
Nie zatrzymujemy sie przy nastepnym sklepie. Droga daleka, musimy isc. Ale 100 metrow dalej znow sklep. Pokusa zbyt wielka. Zwlaszcza ze to bardzo klimatyczny sklep przy drzewnym kombinacie. Tu zagaduje nas kierowca białego busa. Nie wiem jak mial na imie ale pewnie Jura Przyjechal wymienic lub naprawic jakas czesc z silnika, ktora cala popękala. Jakis pracownik tartaku przynosi mu identyczna czesc. Ostatecznie transkakcja nie dochodzi do skutku, cos sie nie dogadali jesli chodzi o cene. Gosc opowiada ze pol Serhow pracuje w Moskwie. Wiekszosc facetow jedzie tam na miesiac i na miesiac wraca do domu. I znow na miesiac wyjezdza. Takie rozerwane zycie miedzy karpacka wsia a odleglym wielkim miastem miedzy ktorymi jest dwie noce i jeden dzien drogi. Pojedziesz, zarobisz i kupisz trzy krowy. W malo ktorej pracy masz w roku 6 miesiecy urlopu. I spedzasz go z rodzina, z kumplami, jak chcesz.. Zanim los znow cie nie wezwie w dalekie strony.. Niektorzy zostaja tam na stale, zenia sie i zaczynaja wstydzic ze pochodza z małej gorskiej wioski. Ale w Serhach na szczescie jest takich niewielu.
Rozmowa tez schodzi na rozne sposoby leczenia chorob. Zadziwiajaca jest historia o powodzeniu w leczeniu raka kapusta kiszona! Pozniej sie okazalo ze w beczce z kapusta utonela zmija! Zadziwiajaca nie jest sama historia co jej zbieznosc z tym co opowiadal nam trzy lata temu Petro znad Białego Czeremosza! Dokladnie to samo o zmijach!
Po koszulkach widac ze chlopaki lubia zwierzeta
Idziemy boczna droga. Dziadek na zakrecie mowi ze dobrze idziemy na Wipczyne. Z mapa sie to kompletnie nie zgadza. Ale nic dziwnego, ten fragment jest wlasnie na styku dwoch map i wlasnie odkrylam ze chyba centymetra mapy brakuje.
Zatrzymujemy sie nad potokiem o pieknych buniorach i tu zjadamy arbuza. No bo po co go wnosic w plecaku na gore? Lepiej wniesc go w brzuchu!
W dolinie jest tez mineralne zrodlo.
Z rozmachem nabieramy wody i wlewamy sobie do pyskow... Efekt jest taki:
Woda smakuje jak przesycony roztwor soli kuchennej z mocnym akcentem siarkowodoru. Toperz sugeruje ze zrodelko moze sluzyc dla mnichow ktorzy chca sie zmumifikowac za zycia. Ponoc gdzies w Tybecie pija takie pyszne wody, jeszcze z dodatkiem arszeniku. Za zycia sie ladnie zasuszaja na wiórek i potem zaden robal sie tego nie ima.
My nie mamy takowych planow wiec idziemy dalej.
Mijamy samotny opuszczony dom w dzikiej zarosnietej dolinie.
Ten sam dom widziany z gory
Po ostrym podejsciu wylazimy na łake. Chyba jeszcze nigdy nie widzialam tak ukwieconej łaki! A juz napewno nie w drugiej polowie sierpnia!
Okolice obfituje tez w ostowate rosliny- chyba to są dziewięćsiły? Choc zawsze mi sie wydawalo ze one powinny byc pelzajace po ziemi a niektore osobniki maja calkiem wysokie łodygi! Jest ich tu istne zatrzesienie, porastaja cale wzgorza i maja bardzo dorodne kwiaty i w duzej ilosci.
Na grzbiecie jest wioska. Juz powinnismy "wejsc na mape" a tu wciaz sie nic nie zgadza. Idziemy wiec przed siebie, troche na oslep. Nie wiem co to za wies, co to za szczyty wokol. Droga sie wije- juz chyba nawet nie wiemy skad przyszlismy
Platanina odnóg sciezek a chałupy i stogi wszedzie do siebie podobne! Wszedzie ludzie z kosami, bacowki i przerozny inwentarz. I piekne gory ktore zamykaja horyznt. Czy to wazne jak sie nazywaja? Czy nasza cywilizacja nie czyni nas zbytnio niewolnikami nazw, punktow, odcinkow? Niewolnikami uporzadkowania i usystematyzowania? Czy to grzbiet A czy B, czy to wciaz Serhii czy moze juz Rypen albo Wipczyna? Czy to istotne jak to nazwac? Nazwa nie zmieni zapachu siana, łuny zachodzacego slonca, dzwieku swierszczy ani usmiechu mijanej babuszki. Wszedzie niebo jest tak samo niebieskie i krowa muczy w ten sam ton. Czy wlasnie nie po to przyjechalismy tu a nie w inne czesci gor, upstrzone juz tysiacem znakow, tabliczek i szlakowskazow? czy nie wlasnie dla tej chwili, tej krotkiej chwili, przyjechalismy tu, w platanine bukowinskich sciezek na bezimiennych szczytach? Dla tej chwili by moc z czystym sumieniem powiedziec "nie wiem gdzie jestem, nie wiem gdzie ide, nie wiem jakie gory widze przed soba". By isc po prostu przed siebie, sciezka znaczona w trawie przez wygnieciony slad nieznanego wozu.
Na kolejnym grzbiecie czar pryska.. Kolejna gęsto olesiona gorka jest tak charakterystyczna ze jej niesposob pomylic. Borhenija sie nazywa. I nawet na mapie ja mamy. Juz wiemy gdzie jestesmy.
Zostajemy tu na nocleg, z widokiem na dwie strony, na dwie doliny i szczyty po horyzont.
Podloze jest mocno muldowate. Kilkakrotnie przesuwamy namiot zeby nie miec pod krzyzem wybrzuszenia wielkosci pilki do kopania. Najlepiej zeby sprawdzic czy jest rowno, trzeba polozyc namiot i sie po nim przeturlac!
Grupa ludzi nieopodal zbiera siano na gruzawika. Niesawite ze ukladaja na niego takie ilosci siana a ono nie spada!
Inne gruzawiku wracaja z drewnem z lasu.
Takie same gruzawiki jak stoja w muzeum w Bobrce i dziwia oczy polskiej mlodziezy szkolnej... Tam jako wydmuszka i wspomnienie minionych czasow. Tu jako narzedzie pracy i element zycia. Ciesze sie niezmiernie ze moge byc tu...
Pogoda jakby sie psula. Znikaja we mgle kolejne gorskie pasma. Chmury wiruja po niebie tworzac niesamowite ksztalty jakby grzyby albo swietliste szczeliny.
Ciekawe jaka jutro bedzie pogoda.. Jesli zbudzi nas deszcz to schodzimy chyba do Putyły.. Mam ogromna nadzieje ze los pozwoli nam jeszcze te dwa dni powedrowac w sloncu..
Na namiot rzucaja sie cale stada latajacych mrowek. Nie wiem czy one sie pozeraja czy moze dobieraja w pary? Caly tropik sie rusza i macha skrzydelkami... Mam nadzieje ze nie naleza nam do srodka...
Poranek o dziwo wita nas pogodny. Sianokosy w pełni.
Wogole jest tu strasznie duzo owadow roznorakich. Lataja dawno nie widziane przeze mnie trzmiele. Jest duzo pszczol. Sa chrabąszcze. I tysiac gatunkow much. O połyskliwych korpusikach, w odcieniu zielonkawym lub rozowym, w paseczki lub bialoczarne plamy. Sa roznej wielkosci i koloru żuki. Do namiotu wpelzaja ochoczo szczypawki.
W Polsce jakos ostatnio widze ze z roku na rok populacja owadow maleje. Lipy coraz rzadziej graja od pszczol, do arbuza nie leca osy a letnia łaka w gorach jest czesto martwa, jak pozna jesienia.. Tylko komary i meszki maja sie calkiem dobrze.. Nie wiem jaki jest tego powod. Czy to te szeroko zakrojone akcje opylania miast i wsi z helikopterow jakims chemicznym g.. celem wytepienia komarow? (Oława w tym sezonie byla opylana dwukrotnie)
Moze od tego owady padaja i tylko komary mutanty graja wszystkim na nosie?
Z owadow niestety tutaj najaktywniejsze sa osy. To ponoc ten rok jest wyjatkowy gdzie stanowia istna plage! Miejscowi potwierdzaja ze nie pamietaja kiedy by osy tak obrodzily. Bardzo uprzykrzaja im zycie podczas prac gospodarskich. Gryza nawet krowy, glownie po oczach. Najtrudniej jest w czasie jedzenia. Trzeba miec oczy dookola glowy zeby zadna osa nie wlazla do kanapki albo kubka. Mnie upalila jedna, w łokiec, jak siedzialam nad potokiem, calkiem z zaskoczenia. Drapie sie dwa dni
Schodzimy na przełaj w doline.
Kolo jednego domu kreci sie facet z dwojka dzieci. Pytamy o wode. Facet mowi ze tu nie ma ujecia i zeby isc za nim. Jestem pewna ze idziemy do studni. Bierzemy ze soba trzy butelki. Zatrzymujemy sie pod drzewem gdzie lezy litrowa butelka. Gosc mowi ze odleje nam polowe i ze wiecej nie ma, bo nosi wode z dołu. Jest ich troje, jest upalny dzien a on chce nam oddac polowe swojej wody???? Goscinnosc i bezinteresownosc ludzi w takich miejscach czasami po prostu przytłacza, rozkłada na łopatki i nie pozwala sie podniesc... Gdy odzyskuje umiejetnosc mowienia, dziekuje bardzo za wode i obiecuje nabrac sobie na dole aby im nie uszczuplac skromnych zapasow.
Kawałek dalej spotykamy kosiarzy.
Oczywiscie jak zwykle wszyscy biora toperza za popa. Jakos w gadce wychodzi ze ja nie umiem obslugiwac kosy. Odbywa sie wiec krotki kurs gdzie pierwsza lekcja jest ja wogole kose nalezy trzymac.
Młodzi kosiarze prawie turlaja sie ze smiechu ze ktos moze takich podstawowych rzeczy nie umiec.
Po chwili nawet calkiem dobrze mi idzie, trawa nawet ladnie i rowno sie kładzie. Lepszy bylby ze mnie kosiarz niz dojarka!
Najstarszy z ekipy opowiada ze zapewne nieraz przejezdzal przez Oławe bo w latach 70 tych sluzyl w wojsku w Niemczech i kilkakrotnie przemierzal Polske jadac i wracajac z przepustki.
Niesamowite jak wazna role pelnilo dla miejscowych wojsko. Praktycznie w rozmowie z kazdym tutejszym facetem temat armii wczesniej czy pozniej sie przewinie.
Pozniej spotykamy tych samych kosiarzy w wiosce w dolinie jak wracaja do domu na obiad. Dostajemy zrodlanej wody z wlasnego ujecia. Chca nas czestowac obiadem ale udaje nam sie wykrecic. W garnku nie ma zbyt duzo a cala ekipa głodnych chlopakow wrocila z pola i dzwoni lyzkami o miski.
Pytamy o Wipczyne. Wedlug opowiesci gospodarza bywaja tam turysci. Jest tam cerkiew i pop ktory tych turystow gosci. Niedawno widziano tam dziewczyne z chlopakiem i szarym namiotem. Musza to byc jednak jakies opowiesci " z drugiej reki" bo gospodarz osobiscie dawno w Wipczynie nie byl. Automatycznie nabieram ochoty na wino mszalne i oczyma wyobrazni widze toperza sluzacego do mszy podczas porannej jutrzni gdy mgly jeszcze spowijaja doline...
Wogole Wipczyne to upatrzylam sobie na mapie juz pare lat temu. Wioska polozona wysoko w gorach, na 1300 metrow, gdzie nie dochodzi zadna droga tylko splatane sciezki. Jest tam cerkiew. Wioska zdaje sie byc spora bo jest znaczona nawet w atlasach samochodowych (podczas gdy inne okoliczne wsie znaczone nie sa). Ciekawa wydaje mi sie taka wioska bez dojazdu, otoczona wokol gorami.
Wipczyna zdaje sie byc duzo dalej niz nam sie wydawalo. Zdaje sie oddalac i chowac jak do niej idziemy. Jeszcze jeden grzbiecik, jeszcze jeden las i połonina.. I kolejna głeboka dolina miedzy nami ..
Mijamy hale z opuszczonymi bacowkami.
Docieramy wreszcie na własciwa połonine.
Mozna dostrzec stad nawet "pieczarki" tzn baze radarowa "Pamir" na Tomnatyku gdzie bylismy 3 lata temu! Marnie ją widac ale widac!
Tylko Wipczyny nie widac... Szukamy usilnie gdzie tym razem wies sie ukryła.
Ostatecznie odnajdujemy cerkiew..
No to jestesmy we wsi. Cerkiew zamknieta, przez okno mozna wypatrzec ikony, ksiegi, na ołtarzu jakis talerz jak do zupy.
Porzadny, calkiem nowy dach. Tabliczka
Wokól kilka krzyzy, niektore chyba nawet dosyc stare, kamienne porosniete porostem
Pod jeden krzyz jakos dziwnie powtykane male krzyzyki. I podkowa. Czy to tylko podpora zeby sie nie przewrocil czy ma jakis inny cel?
Ale wsi nie ma. Jest jedna bacowka, stadko krow, owiec i poldzikich koni. Dwa ujadajace burki. Jeden pasterz ktory na nasz widok chowa sie za drzewa. Dwie zruinowane bacowki. Wydeptana kopytami zagrodka. Rozwalone ploty.
I las. I morze gor.. Totalny bezmiar gor gdzie nie widac stad zadnej ludzkiej osady..
Cerkiew miala byc w centrum wsi. Wsi nie ma. Jest samotna cerkiew na zboczu, gdzies na koncu swiata. Robi wieksze wrazenie niz Łopienka i Bieliczna razem wziete.. Kto postawil tu cerkiew? Dla kogo? Bo raczej nie dla owiec i dzikiego pasterza.. Wiele ludnych okolicznych wsi nie ma cerkwi, jedynie jakas malutenka kapliczke.. Moze kiedys wies byla wieksza tylko wymarla? Ale jakos nie widac sladow wyludnionej wsi - tak jak np. w niedalekiej Saracie wszedzie staly wydmuszki opuszczonych domow, zarastajace trawa ruiny i sady.. Dlaczego ktos to miejsce znaczyl na mapach? Wieksza trzcionka niz mijane w poprzednie dni Tesnycka, Ryża, Rypen?
Fajne sa gory ktore widzimy przed soba. Porosle zwarta sciana lasu, pelne załomow i jarów. Wygladaj jak skora dinozaura gesto porosnieta futrem. Oj ciezko by tam isc na przelaj...
W tych warunkach ciekawa zaczyna byc opowiesc naszego kosiarza o popie i turystach w Wipczynie. Po co pop by tu siedzial jak wiernych brak? Choc stan cerkwi wskazuje ze msze tu czasem sa.. A moze Wipczyna stala sie turystycznym miejscem od kilku dni bo ciagle jacys turysci kreca sie w okolicy i o nia pytaja? Od przełeczy Szudrin az prawie po Putyłe ciagle kreca sie jacys z plecakami i rozpytuja o ta wies, podaja ją jakos cel swojej wedrowki. Znaczy popularne miejsce turystyczne..
(Juz po powrocie znajduje w internecie kilka informacji o Wipczynie:
Ze spisu w 2001 roku wynikało ze w Wypczynie mieszkalo wtedy 20 stałych mieszkancow. W 2012 roku byla juz tylko jedna stała mieszkanka pani Hanna- stareńka babuszka, której domku niestety nie znalezlismy.
http://www.active.lviv.ua/topic-t6170.html
http://www.active.lviv.ua/download/file ... &mode=view
Idziemy grzbietem w strone Płoskiej. Na drodze dokonujemy niesamowitego odkrycia. Cala droga jest wyscielona jak dywanem zdechlymi mrowkami. Widac jakby cale ogromne mrowisko. Tylko sie nie roi jak zwykle tylko setki truchełek leza nieruchomo. Nigdy czegos takiego nie widzialam.
Moze ludzi z Wipczyny spotkal ten sam los???
Pogode ewidentnie szlag trafia. Horyzont niknie, powietrze staje sie jakby brudne, jak przesiane pyłem. W oddali słychac grzmoty. Udaje sie postawic namiot zanim dociera siąpiaca chmura i spowija gęsta mgla cala okolice.
Poranek wita nas lepszy niz by sie mozna bylo spodziewac.
Po poloninie snuja sie mgly ale cos widac, gdzies czasem przyblysnie promien slonca. Gdzies w oddali ktos zbiera brusznice a wokol biega pies bardzo zainteresowany nasza mielonka.
Droga w strone Płoskiej prowadzi przez mglisty las.
Kawalek dalej mijamy bacowke. Szczelne sciany, drewniana podloga, stoł, palenisko w izbie, zamykane drzwi. Pozostawione na stole buteli sugeruja jaki sposob bacowania preferuje miejscowa ludnosc. Kurcze, jaka szkoda ze wczoraj nie przyszlismy tu na nocleg.. To moze godzina droga w dol.. Ale skad mielismy wiedziec...
Suniemy wiec w strone dolin...
Na obrzezach wsi mijamy liczne ogrodzenia otaczajace pastwiska. Jednego z nich nie decydujemy sie otworzyc. Sa tam dwa byki ktore trykaja sie rogami i rycza przerazliwie. Byc moze jest szansa aby sie pogodzily i na widok turystow tuptajacych obok by stanely po tej samej stronie barykady? Sporo drogi nadkladamy aby ominac ogromne pastwisko i nie dac bykom szansy wspoldzialania.
W dolinie zaczyna lać ale na chwile przestaje umozliwiajac nam dogodna kapiel pod wodospadem.
Karpaty Bukowińskie
Karpaty Bukowińskie
Ostatnio zmieniony 1970-01-01, 01:00 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
Do Płoskiej docieramy o 16:30. Pol godziny po odjezdzie ostatniego autobusu na Putyłe.
Wioska jest nieduza ale jest tu tartak
oraz dwa sklepy i dwie knajpy.
W jednej z knajpek o wdziecznej nazwie "Zabawa" jest sklad chleba i pomidorow. Sa dwa stoly za kotarami i nie ma nic cieplego do zarcia. Ale sa dobre wedzone ryby. Widac tu sia zakąsza a nie jada.
Podknajpiana szatnia
Babka w sklepie pytana o Wipczyne mowi ze kiedys tam byla duza wies ale opustoszala po pozarach podczas ktorych plonely lasy, poloniny i gorskie przysiolki. Nie wie jednak kiedy te wydarzenia mialy miejsce i dlaczego wies zniknela a cerkiew ocalala. Jak juz schodzi na cerkiew to opowiada ze dwa razy do roku np. na Piotra i Pawła odbywaja sie nam nabozenstwa i wtedy zjezdza sie po kilkaset pielgrzymow. Sprzedawczyni jednak chetniej niz o Wipczynie opowiada o jakiejs rodzinie artystow z Petersburga ktorzy spedzali w ich wiosce kilkumiesieczne wakacje, chodzili po okolicznych gorach i nawet sie nie zgubili.
Myslimy co robic.. Łapac stopa na Putyłe? Znajac nasze szczescie to zmrok zapadnie, wilcy nas zjedza a nic sie nie zatrzyma.. A nawet jak tam dojedziemy to co? Postawimy namiot w centrum? Do Czerniowcow to juz sie dzis nie dostaniemy. Wracamy wiec do wiatki na obrzezach wsi. Wiatka troche przemaka ale damy rade. Podscielamy pokrowce i nawet nie kapie tak bardzo.
Mijaja nas gruzawiki z drewnem i bez, dzielne ziguli ktore nie zwalniajac pokonuje przepastne kałuze. Wraca tez jakis zmeczony zyciem tubylec narazony na tajemnicze boczne wiatry. Przechodzi kolo wiaty chyba dwa albo trzy razy. Wyglada na to ze nie pamieta drogi do domu..
Okolice spowija ciemna, bezksiezycowa, wilgotna noc..
Wstajemy o 6 zeby zdazyc na autobus. Chmury i mgly wisza w dolinie wiec jest prawie zupelnie ciemno. Sunac droga spotykamy roztrzesiona babinke. Zaginelo ciele. Paslo sie na łace. Bylo tam jeszcze o 4 rano. Niedaleko stalo czerwone żiguli i krecil sie facet. Babka go zna. Mieszka nieopodal i nie ma dobrej sławy. Nigdzie nie pracuje i porzucil juz trzy zony. O piatej nie bylo juz ani cielęcia, ani auta ani faceta. Babcia ma najgorsze podejrzenia.. Niestety nie widzielismy dzisiaj ani cielaka ani takiego auta. Chcielibysmy jakos pomoc babce ale nie wiemy jak? Isc z nia i szukac cielaka po wąwozach? Nawet nie wiemy jak wygladalo.. Tu wszedzie jest pelno wszelakich krow i jak dla nas wszystkie sa do siebie podobne.. Mowimy jej zeby spytala w tartaku, moze lisoruby cos widzieli.
Jesli by oglosic konkurs na najbardziej zabagniony przystanek autobusowy to ten w Płoskiej mialby spore szanse wygranej. W niektorych miejscach wokol lawki czlowiek zapada sie w błoto prawie po kostki.
Marszrutka wiezie nas przez skapany w deszczu i mgle swiat, wygladajcy przez to juz prawie jesiennie. Zaparowane, brudne okna nie ułatwiaja robienia zdjec a pare razy by warto.. Szkoda ze sie nie udalo uwiecznic kilku scenek- ciekawych obrazkow..
Na srodku ogrodzonej belami zagrody stoi cos jakby zuraw studzienny albo szubienica. Wisi na tym spory martwy ptak. (zeby skruszal?) Jest nieoskubany, koloru brazowo-szarego. Pod nim pasie sie stadko kur. Niektore dziobia wysypane przez babuszke ziarno. Niektore zadzieraja łebki i przygladaja sie wiszacemu. To chyba jak "memento mori", majace przypominac przedstawicielom przydomowego inwentarza o marnosci zycia na tym padole.
Kawałek dalej zwraca uwage spory dom, odcinajacy sie od drewnianej, typowo wiejskiej zabudowy. Klasyczny "gargamel" nowobogackich. Fikusne wieze, lsniacy dach, lwy na pseudoantycznych kolumnach podpierajacych taras. Przed domem spory ogrod. Na srodku ogrodu pryzma swiezo zebranych dyń. Obok kilka kobiet w kolorowych chustach grabi siano. Układaja je na spory snopek, podchodzacy az pod pyski przytarasowych lwow. Wyglada jakby lwy wcinaly to siano..
W jednym z przydomowych ogrodkow jest rowno scieta trawa. Na srodku tej łaki stoi dmuchany basenik dla dzieci. Jest duzy, tęczowy i przyozdobiony jakimis misiami z kreskowek. Jest rano a poza tym dosc chlodny dzien. Raczej zadne dziecko nie zdecyduje sie na kapiel. Moment ten wykorzystalo stadko domowych kaczek, ktore krecac radosnie kuprami plywa w kolko po baseniku.
Na trasie Płoska- Wyznica zaobserwowalam tez sporo aut jeszcze na starych, czarnych , radzieckich blachach. Dwa gruzawiki , cztery osobowki. Wszystkie raczej na chodzie. Ostatnio juz rzadko sie takowe widuje, w miastach juz praktycznie wogole.
Teren przez ktory jedziemy bardzo ucierpial podczas powodzi w 2008 roku. Raz po raz mijamy spore odcinki zerwanej przez Czeremosz drogi. Widac skrawki asfaltu poprzyczepiane do skarpy, widac znaki drogowe i słupy na wysokim brzegu. Drogi juz tam nie ma. Poplynela gdzies ze wzburzonym nurtem rzeki, dzis wygladajacej na calkiem spokojny potok.
Jedziemy pobudowanymi objazdami, szutrowymi odcinkami zawieszonymi prowizorycznie metr, dwa nad korytem rzeki. Mijamy drewniane mostki mocno skrzypiace pod ciezarem marszrutki. Jeden z nich oparty jest na jakis zardzewialych beczkach. Przed zadnym nie ma informacji o "nosnosci mostu".. (gruzawiki z drewnem przejezdzaja zawsze brodami). Widac ze przy kolejnej powodzi to wszystko zniknie ale moze przynajmniej nie bedzie tego tak szkoda jak porzadnej drogi i solidnych mostow ktore woda by i tak zabrala? Miejscowi domowym sposobem konserwuja chybotliwe kładki
Gory sa tu jakies pionowe, olesionymi urwiskami opadaja w doline. Chodzic po nich to by sie chyba raczej nie dalo. Az dziw bierze ze drzewa jakos daja rade trzymac sie tych skarp.
Nagle nieoczekiwany postoj. Kierowca pobiegl do przydroznej slawojki a wracajac zagadal sie z mijanym woznica furki wiozacej jakas ogromna beczke.
W Czerniowcach decydujemy sie przelac wino do plastikowej butelki- po co dzwigac szklo? Przelewac na dworcu wsrod ludzi jakos tak glupio. Postanawiam dokonac tego zabiegu w kibelku. Pusta szklana butelke wrzucam do kosza, tam gdzie sie umieszcza zuzyta srajtasme. Godzine pozniej gdy ponownie odwiedzam dworcowy kibelek widze jakies zamieszanie i zgromadzenie. Stoja dwie babcie klozetowe, trzy sprzataczki i dwoch straznikow. Jedna ze sprzataczek trzyma w rece moja pusta butelke i zdumionym glosem opowiada ze znalazla to w koszu w kabinie. "Ktos wszedl i wydoil cala butelke naraz". Straznik ze zrozumieniem kiwa głowa- "Ale ta butelka wcale nie taka duza. No i to wino nie wodka. Nic dziwnego, ze przyszedl wypic do kibla. Na dworcu teraz pic nie wolno". Sprzataczka nie daje za wygrana i broni swego: "Żenia, ale to w damskim bylo!".. Ooooooo.... Tu nawet Żenia sie zadumał i zaczal drapac za uchem- "A moze cos jeszcze ciekawego tam w tym koszu bylo? Jestescie pewne ze tam nie wchodzil zaden facet?". Babcia klozetowa w niebieskim fartuszku w kwiatki cmoka poruszona- "Czterdziesci jeden lat tu pracuje i rozne rzeczy sie w koszach znajdowalo ale butelki po polslodkiej Izabeli to jeszcze u nas nie bywalo. Jak jutro Lusce opowiem to za Boga nie uwierzy".
Sa tak zafrapowani znaleziskiem ze nawet nie zauwazaja ze nie ide do kibla jak kazdy normalny podrozny tylko stoje przy umywalkach i sie przysluchuje... Usmiecham sie przy tym tajemniczo i zastanawiam czy by jeszcze czegos ciekawego nie wsadzic w tutejszy kosz celem ubarwienia szarej i monotonnej roboty dworcowych porzadkowych...
Z Czerniowcow jedziemy płackarta.
Wagon jest jakis taki nowiuski co go chyba dopiero co wypuscili z fabryki. Zaobserwowalam dwie zmiany. Dobra i zła. Dobra jest ze kibel nie jest zamykany na godzine przed kazdym miastem. Jest to kibel ze zbiornikiem wiec mozna korzystac tez na stacji.
Minusem jest czesciowe zamkniecie bocznych przedzialow plastikowymi sciankami tzn nogi juz nie zwisaja do korytarza. Jako ze nie moga tam zwisac to nie ma ich gdzie dac.. Ja sie mieszcze na takowej polce na wcisk a do olbrzymow raczej nie nalezy. Toperza trzeba by chyba zlozyc na pol albo zwinac w slimaka..
We Lwowie coraz mniej mozna poczuc ze sie wyjechalo na wschod.. Na dworcu pociagi sa zapowiadane po angielsku a napisy na wyswietlaczach nie sa bynajmniej w lokalnej czcionce.. Dwujęzycznie opisane nazwy ulic... Przy dworcu naroslo sporo plastikowych pstrokatych fastfoodow o klimacie rodem z McDonaldsa i rownie pożywnym i smacznym jedzeniu.
Udaje sie natomiast zrobic udane zakupy spozywcze na bazarze. Mleko, ser, smietana i dwie wspaniale wedzone ryby z ktorych jedna to biały amur a drugiej nazwy nie zapamietalam bo chyba slyszalam ja po raz pierwszy. No to mamy wspaniala wyzerke przez pare dni!
Na granicy z nasciennego plakatu dowiadujemy sie ze jestesmy groznymi przemytnikami a nasza kontrabanda jest gorsza od wodki i fajek na ktorych okolicznosc pogranicznicy trzepia lokalne "mrowki".. Plakat informuje ze do cudownie sterylnej UE nie wolno wwozic z Ukrainy mleka, miesa i sera! Nawet w malych ilosciach poniewaz mozna w ten sposob przeniesc grozne zarazki! No to pieknie- jak nam zabiora zarcie to ja sie chyba rozplacze! Nie dosc ze u nas tak trudno takie produkty kupic to se jeszcze przywozic nie wolno.. Jak nam kaza oddac to bedziemy siedziec na granicy tak dlugo az wszystko zjemy!
Wygladamy chyba jednak na klasycznych turystow co to w plecakach woza tylko goretexy, liofilizaty i brudne skarpetki bo po obejrzeniu dwoch menazek i jednej podkoszulki celnik zapina plecak i otwiera bramke. Żarcie uratowane.
Koniec wyjazdu martwi.. Ale nie tak bardzo jak zawsze..
Za niecale 2 tygodnie znow suniemy na wschod!!!!!!!!!!
Wioska jest nieduza ale jest tu tartak
oraz dwa sklepy i dwie knajpy.
W jednej z knajpek o wdziecznej nazwie "Zabawa" jest sklad chleba i pomidorow. Sa dwa stoly za kotarami i nie ma nic cieplego do zarcia. Ale sa dobre wedzone ryby. Widac tu sia zakąsza a nie jada.
Podknajpiana szatnia
Babka w sklepie pytana o Wipczyne mowi ze kiedys tam byla duza wies ale opustoszala po pozarach podczas ktorych plonely lasy, poloniny i gorskie przysiolki. Nie wie jednak kiedy te wydarzenia mialy miejsce i dlaczego wies zniknela a cerkiew ocalala. Jak juz schodzi na cerkiew to opowiada ze dwa razy do roku np. na Piotra i Pawła odbywaja sie nam nabozenstwa i wtedy zjezdza sie po kilkaset pielgrzymow. Sprzedawczyni jednak chetniej niz o Wipczynie opowiada o jakiejs rodzinie artystow z Petersburga ktorzy spedzali w ich wiosce kilkumiesieczne wakacje, chodzili po okolicznych gorach i nawet sie nie zgubili.
Myslimy co robic.. Łapac stopa na Putyłe? Znajac nasze szczescie to zmrok zapadnie, wilcy nas zjedza a nic sie nie zatrzyma.. A nawet jak tam dojedziemy to co? Postawimy namiot w centrum? Do Czerniowcow to juz sie dzis nie dostaniemy. Wracamy wiec do wiatki na obrzezach wsi. Wiatka troche przemaka ale damy rade. Podscielamy pokrowce i nawet nie kapie tak bardzo.
Mijaja nas gruzawiki z drewnem i bez, dzielne ziguli ktore nie zwalniajac pokonuje przepastne kałuze. Wraca tez jakis zmeczony zyciem tubylec narazony na tajemnicze boczne wiatry. Przechodzi kolo wiaty chyba dwa albo trzy razy. Wyglada na to ze nie pamieta drogi do domu..
Okolice spowija ciemna, bezksiezycowa, wilgotna noc..
Wstajemy o 6 zeby zdazyc na autobus. Chmury i mgly wisza w dolinie wiec jest prawie zupelnie ciemno. Sunac droga spotykamy roztrzesiona babinke. Zaginelo ciele. Paslo sie na łace. Bylo tam jeszcze o 4 rano. Niedaleko stalo czerwone żiguli i krecil sie facet. Babka go zna. Mieszka nieopodal i nie ma dobrej sławy. Nigdzie nie pracuje i porzucil juz trzy zony. O piatej nie bylo juz ani cielęcia, ani auta ani faceta. Babcia ma najgorsze podejrzenia.. Niestety nie widzielismy dzisiaj ani cielaka ani takiego auta. Chcielibysmy jakos pomoc babce ale nie wiemy jak? Isc z nia i szukac cielaka po wąwozach? Nawet nie wiemy jak wygladalo.. Tu wszedzie jest pelno wszelakich krow i jak dla nas wszystkie sa do siebie podobne.. Mowimy jej zeby spytala w tartaku, moze lisoruby cos widzieli.
Jesli by oglosic konkurs na najbardziej zabagniony przystanek autobusowy to ten w Płoskiej mialby spore szanse wygranej. W niektorych miejscach wokol lawki czlowiek zapada sie w błoto prawie po kostki.
Marszrutka wiezie nas przez skapany w deszczu i mgle swiat, wygladajcy przez to juz prawie jesiennie. Zaparowane, brudne okna nie ułatwiaja robienia zdjec a pare razy by warto.. Szkoda ze sie nie udalo uwiecznic kilku scenek- ciekawych obrazkow..
Na srodku ogrodzonej belami zagrody stoi cos jakby zuraw studzienny albo szubienica. Wisi na tym spory martwy ptak. (zeby skruszal?) Jest nieoskubany, koloru brazowo-szarego. Pod nim pasie sie stadko kur. Niektore dziobia wysypane przez babuszke ziarno. Niektore zadzieraja łebki i przygladaja sie wiszacemu. To chyba jak "memento mori", majace przypominac przedstawicielom przydomowego inwentarza o marnosci zycia na tym padole.
Kawałek dalej zwraca uwage spory dom, odcinajacy sie od drewnianej, typowo wiejskiej zabudowy. Klasyczny "gargamel" nowobogackich. Fikusne wieze, lsniacy dach, lwy na pseudoantycznych kolumnach podpierajacych taras. Przed domem spory ogrod. Na srodku ogrodu pryzma swiezo zebranych dyń. Obok kilka kobiet w kolorowych chustach grabi siano. Układaja je na spory snopek, podchodzacy az pod pyski przytarasowych lwow. Wyglada jakby lwy wcinaly to siano..
W jednym z przydomowych ogrodkow jest rowno scieta trawa. Na srodku tej łaki stoi dmuchany basenik dla dzieci. Jest duzy, tęczowy i przyozdobiony jakimis misiami z kreskowek. Jest rano a poza tym dosc chlodny dzien. Raczej zadne dziecko nie zdecyduje sie na kapiel. Moment ten wykorzystalo stadko domowych kaczek, ktore krecac radosnie kuprami plywa w kolko po baseniku.
Na trasie Płoska- Wyznica zaobserwowalam tez sporo aut jeszcze na starych, czarnych , radzieckich blachach. Dwa gruzawiki , cztery osobowki. Wszystkie raczej na chodzie. Ostatnio juz rzadko sie takowe widuje, w miastach juz praktycznie wogole.
Teren przez ktory jedziemy bardzo ucierpial podczas powodzi w 2008 roku. Raz po raz mijamy spore odcinki zerwanej przez Czeremosz drogi. Widac skrawki asfaltu poprzyczepiane do skarpy, widac znaki drogowe i słupy na wysokim brzegu. Drogi juz tam nie ma. Poplynela gdzies ze wzburzonym nurtem rzeki, dzis wygladajacej na calkiem spokojny potok.
Jedziemy pobudowanymi objazdami, szutrowymi odcinkami zawieszonymi prowizorycznie metr, dwa nad korytem rzeki. Mijamy drewniane mostki mocno skrzypiace pod ciezarem marszrutki. Jeden z nich oparty jest na jakis zardzewialych beczkach. Przed zadnym nie ma informacji o "nosnosci mostu".. (gruzawiki z drewnem przejezdzaja zawsze brodami). Widac ze przy kolejnej powodzi to wszystko zniknie ale moze przynajmniej nie bedzie tego tak szkoda jak porzadnej drogi i solidnych mostow ktore woda by i tak zabrala? Miejscowi domowym sposobem konserwuja chybotliwe kładki
Gory sa tu jakies pionowe, olesionymi urwiskami opadaja w doline. Chodzic po nich to by sie chyba raczej nie dalo. Az dziw bierze ze drzewa jakos daja rade trzymac sie tych skarp.
Nagle nieoczekiwany postoj. Kierowca pobiegl do przydroznej slawojki a wracajac zagadal sie z mijanym woznica furki wiozacej jakas ogromna beczke.
W Czerniowcach decydujemy sie przelac wino do plastikowej butelki- po co dzwigac szklo? Przelewac na dworcu wsrod ludzi jakos tak glupio. Postanawiam dokonac tego zabiegu w kibelku. Pusta szklana butelke wrzucam do kosza, tam gdzie sie umieszcza zuzyta srajtasme. Godzine pozniej gdy ponownie odwiedzam dworcowy kibelek widze jakies zamieszanie i zgromadzenie. Stoja dwie babcie klozetowe, trzy sprzataczki i dwoch straznikow. Jedna ze sprzataczek trzyma w rece moja pusta butelke i zdumionym glosem opowiada ze znalazla to w koszu w kabinie. "Ktos wszedl i wydoil cala butelke naraz". Straznik ze zrozumieniem kiwa głowa- "Ale ta butelka wcale nie taka duza. No i to wino nie wodka. Nic dziwnego, ze przyszedl wypic do kibla. Na dworcu teraz pic nie wolno". Sprzataczka nie daje za wygrana i broni swego: "Żenia, ale to w damskim bylo!".. Ooooooo.... Tu nawet Żenia sie zadumał i zaczal drapac za uchem- "A moze cos jeszcze ciekawego tam w tym koszu bylo? Jestescie pewne ze tam nie wchodzil zaden facet?". Babcia klozetowa w niebieskim fartuszku w kwiatki cmoka poruszona- "Czterdziesci jeden lat tu pracuje i rozne rzeczy sie w koszach znajdowalo ale butelki po polslodkiej Izabeli to jeszcze u nas nie bywalo. Jak jutro Lusce opowiem to za Boga nie uwierzy".
Sa tak zafrapowani znaleziskiem ze nawet nie zauwazaja ze nie ide do kibla jak kazdy normalny podrozny tylko stoje przy umywalkach i sie przysluchuje... Usmiecham sie przy tym tajemniczo i zastanawiam czy by jeszcze czegos ciekawego nie wsadzic w tutejszy kosz celem ubarwienia szarej i monotonnej roboty dworcowych porzadkowych...
Z Czerniowcow jedziemy płackarta.
Wagon jest jakis taki nowiuski co go chyba dopiero co wypuscili z fabryki. Zaobserwowalam dwie zmiany. Dobra i zła. Dobra jest ze kibel nie jest zamykany na godzine przed kazdym miastem. Jest to kibel ze zbiornikiem wiec mozna korzystac tez na stacji.
Minusem jest czesciowe zamkniecie bocznych przedzialow plastikowymi sciankami tzn nogi juz nie zwisaja do korytarza. Jako ze nie moga tam zwisac to nie ma ich gdzie dac.. Ja sie mieszcze na takowej polce na wcisk a do olbrzymow raczej nie nalezy. Toperza trzeba by chyba zlozyc na pol albo zwinac w slimaka..
We Lwowie coraz mniej mozna poczuc ze sie wyjechalo na wschod.. Na dworcu pociagi sa zapowiadane po angielsku a napisy na wyswietlaczach nie sa bynajmniej w lokalnej czcionce.. Dwujęzycznie opisane nazwy ulic... Przy dworcu naroslo sporo plastikowych pstrokatych fastfoodow o klimacie rodem z McDonaldsa i rownie pożywnym i smacznym jedzeniu.
Udaje sie natomiast zrobic udane zakupy spozywcze na bazarze. Mleko, ser, smietana i dwie wspaniale wedzone ryby z ktorych jedna to biały amur a drugiej nazwy nie zapamietalam bo chyba slyszalam ja po raz pierwszy. No to mamy wspaniala wyzerke przez pare dni!
Na granicy z nasciennego plakatu dowiadujemy sie ze jestesmy groznymi przemytnikami a nasza kontrabanda jest gorsza od wodki i fajek na ktorych okolicznosc pogranicznicy trzepia lokalne "mrowki".. Plakat informuje ze do cudownie sterylnej UE nie wolno wwozic z Ukrainy mleka, miesa i sera! Nawet w malych ilosciach poniewaz mozna w ten sposob przeniesc grozne zarazki! No to pieknie- jak nam zabiora zarcie to ja sie chyba rozplacze! Nie dosc ze u nas tak trudno takie produkty kupic to se jeszcze przywozic nie wolno.. Jak nam kaza oddac to bedziemy siedziec na granicy tak dlugo az wszystko zjemy!
Wygladamy chyba jednak na klasycznych turystow co to w plecakach woza tylko goretexy, liofilizaty i brudne skarpetki bo po obejrzeniu dwoch menazek i jednej podkoszulki celnik zapina plecak i otwiera bramke. Żarcie uratowane.
Koniec wyjazdu martwi.. Ale nie tak bardzo jak zawsze..
Za niecale 2 tygodnie znow suniemy na wschod!!!!!!!!!!
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Najlepsza i najpiękniejsza relacja jaką kiedykolwiek w życiu przeczytałem.
Jedyny minus jest ten, że trzeba ją było czytać z ekranu komputera, za czym nie przepadam...Fajnie byłoby kiedyś poczytać Twoje relacje w takiej formie w jakiej je tutaj wrzucasz, ale w wersji książkowej...
Wrzuć linka do zdjęć, bo pewnie gdzieś je na picasie masz.
Strasznie mi się podoba Twój zmysł obserwacyjny i kapitalna zdolność ubrania w niewyszukane i proste słowa swoich spostrzeżeń na temat ludzi, otoczenia, rzeczy na codzień przez mniej uważnych obserwatorów niedostrzeganych, pomijanych...
Z jakich map korzystaliście?
Jedyny minus jest ten, że trzeba ją było czytać z ekranu komputera, za czym nie przepadam...Fajnie byłoby kiedyś poczytać Twoje relacje w takiej formie w jakiej je tutaj wrzucasz, ale w wersji książkowej...
Wrzuć linka do zdjęć, bo pewnie gdzieś je na picasie masz.
Strasznie mi się podoba Twój zmysł obserwacyjny i kapitalna zdolność ubrania w niewyszukane i proste słowa swoich spostrzeżeń na temat ludzi, otoczenia, rzeczy na codzień przez mniej uważnych obserwatorów niedostrzeganych, pomijanych...
Z jakich map korzystaliście?
vertigo pisze:Najlepsza i najpiękniejsza relacja jaką kiedykolwiek w życiu przeczytałem.
dzieki!!!
vertigo pisze:Z jakich map korzystaliście?
Mapy z ukrainskiego wydawnictwa Kartografia "Wyznicki Rajon" i "Werchowynski Rajon" + mapa setka z tych takich starych radzieckich sztabowek ale nie pamietam ktory arkusz bo kiedys przecielam go na pól. I jeszcze 3 kartki wyrwane z atlasu samochodowego calej Ukrainy
vertigo pisze:Wrzuć linka do zdjęć, bo pewnie gdzieś je na picasie masz.
https://picasaweb.google.com/1103314027 ... _Przejazdy
https://picasaweb.google.com/1103314027 ... rdinFoszki
https://picasaweb.google.com/1103314027 ... eTabliczki
https://picasaweb.google.com/1103314027 ... nyckaSerhi
https://picasaweb.google.com/1103314027 ... nRypenRyza
https://picasaweb.google.com/1103314027 ... zynaPloska
vertigo pisze:Fajnie byłoby kiedyś poczytać Twoje relacje w takiej formie w jakiej je tutaj wrzucasz, ale w wersji książkowej...
moze kiedys...?
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze:vertigo pisze:Fajnie byłoby kiedyś poczytać Twoje relacje w takiej formie w jakiej je tutaj wrzucasz, ale w wersji książkowej...
moze kiedys...?
Acha, czyli poniższa pozycja nie jest Twojego autorstwa
http://www.legolas.pl/9788362574940/Prz ... owian.html
vertigo pisze:buba pisze:vertigo pisze:Fajnie byłoby kiedyś poczytać Twoje relacje w takiej formie w jakiej je tutaj wrzucasz, ale w wersji książkowej...
moze kiedys...?
Acha, czyli poniższa pozycja nie jest Twojego autorstwa
http://www.legolas.pl/9788362574940/Prz ... owian.html
Autorem tej pozycji raczej nie jestem i mam nadzieje ze bohaterem tez nie
Chetnie bym przeczytala bo z opisu to tak srednio wynika w jakiej konwencji jest pisane
Ostatnio zmieniony 2013-09-01, 19:47 przez buba, łącznie zmieniany 2 razy.
Re: Karpaty Bukowińskie
buba pisze:Moja rybka jak sie okazuje ma wage ujemna! Babka kladzie rybe na szalke wagi- szalka leci do gory! Babka zdejmuje rybe, taruje wage, kładzie- to samo. Kładzie cukierka- szalka w doł. Kładzie rybke- szalka do góry! Magia!
Ludzie w kolejce rechocza ze smiechu, ze trzeba bedzie teraz doplacic dziewuszce zeby rybe wziela!
Da się to wyjaśnić. Rybka była z rodziny Exocoetidae - ryb latających, z której nie odciągnięto jeszcze kleju ("Rybi klej -klej o charakterze białkowym, otrzymywany ze skór i resztek ryb. Pęcznieje w wodzie, lecz się nie rozpuszcza, posiada dużą odporność na wilgotność, jest odwracalny. Klej rybi jest zwykle stosowany w pozłotnictwie, do sporządzania klejów, w konserwacji malowideł ściennych i sztalugowych").
A tak na poważnie, to Twoja relacja Paulino po raz któryś skłania mnie do zmian planów na zaś... i często do powrotów w jakieś miejsca. W bukowińskiej (czyli przedwojennej rumuńskiej) części Beskidów Pokucko-Bukowińskich byłem raptem... cały jeden dzień. I jak tam, po lekturze Twojego tekstu, nie wracać?
W tamtym dniu, w okolicach przełęczy Nimczicz było fajnie...
... ale teraz wiem, że może być jeszcze fajniej
Ostatnio zmieniony 2014-01-06, 09:24 przez Cisy2, łącznie zmieniany 1 raz.
Też byłam na przełęczy Nimczicz, spałam tam nawet w takim niby - to "gospodarstwie agroturystycznym", czyli fajnej chałupce położonej na samej przełęczy.
A skałki obok są rewelacyjne.
Cały sporawy album z Bukowiny (rumuńskiej i ukraińskiej):
https://picasaweb.google.com/1037922192 ... owina2008#
A skałki obok są rewelacyjne.
Cały sporawy album z Bukowiny (rumuńskiej i ukraińskiej):
https://picasaweb.google.com/1037922192 ... owina2008#
o kurcze !! tam jest taka wielka skala??
Gdzie ona dokladnie jest? na samej przeleczy?
Gdzie ona dokladnie jest? na samej przeleczy?
Ostatnio zmieniony 2014-01-07, 18:30 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Są i większe skałki, w sumie widziałam ich kilkanaście o wysokości mniej więcej takiej jak u nas na Górze Zborów w Podlesicach (czyli oceniam, że do 20-30 m). Z tym, że skałki są piaskowcowe, jak w Skamieniałym Mieście w Ciężkowicach, ale wyższe od tych ciężkowickich.
Z przełęczy poszliśmy wprost do góry na południe wzdłuż grzbietu, po kilku (2, a może 3) kilometrach napotkaliśmy pierwsze skałki, potem było ich więcej, zeszliśmy na kolejną przełęcz i potem dolinką powrócili na dół do doliny Czeremoszu. W jednym miejscu koleżankę użądliły osy (włożyła rękę do gniazda os, które było w skalnej dziurze) i musieliśmy szybko wracać, na szczęście nic jej się nie stało.
Innym miejscem gdzie jest dużo skał, ale my byliśmy tylko pod jedną jest Grzbiet Sokolski, położony na drugim "polskim" brzegu Czeremoszu.
Z przełęczy poszliśmy wprost do góry na południe wzdłuż grzbietu, po kilku (2, a może 3) kilometrach napotkaliśmy pierwsze skałki, potem było ich więcej, zeszliśmy na kolejną przełęcz i potem dolinką powrócili na dół do doliny Czeremoszu. W jednym miejscu koleżankę użądliły osy (włożyła rękę do gniazda os, które było w skalnej dziurze) i musieliśmy szybko wracać, na szczęście nic jej się nie stało.
Innym miejscem gdzie jest dużo skał, ale my byliśmy tylko pod jedną jest Grzbiet Sokolski, położony na drugim "polskim" brzegu Czeremoszu.
Ostatnio zmieniony 2014-01-07, 19:58 przez Basia Z., łącznie zmieniany 1 raz.
Buba - zerknij na mapę:
http://goo.gl/maps/rGfWs
Przy włączonych zdjęciach zobaczyć można jakie tam są ciekawe skały (niektóre ujęcia prawie identyczne jak moje).
http://goo.gl/maps/rGfWs
Przy włączonych zdjęciach zobaczyć można jakie tam są ciekawe skały (niektóre ujęcia prawie identyczne jak moje).
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 45 gości