Choczańska majówka
Choczańska majówka
W tym roku majówkę mieliśmy spędzić w Górach Choczańskich - czyli zupełnie inaczej niż rok temu, kiedy wybraliśmy miejsca odludne! Żeby uprzedzić tłumy ruszamy, już tradycyjnie, w środowe popołudnie z Katowic w liczbie osób trzy. W Tychach dosiada Młody i mkniemy w kierunku granicy wesołym pociągiem - na szczęście podstawiono nam stary skład i mogliśmy wygodnie zasiąść w przedziale bydlęcym
Podróżował z nami m.in. mocno nawalony pan, który twierdził, że jedzie do Milówki robić seks; ponieważ jednak wysiadł już w Bielsku, to chyba miał z tym ciężko Potem wsiedli panowie wracający z roboty, którzy jak zawsze mieli coś ze sobą do rozlania - jeden z nich okazał się pochodzić z sudeckiej Nowej Rudy, inny kilkukrotnie przedstawiał nam swoją prognozę na majówkę - bez deszczów i temperatura 30 stopni - w piątek 10, w sobotę 10 i w niedzielę 10
W końcu docieramy do Zwardonia - i znowu zderzenie z wymarłą wioską... objawia się licho - knajpa, w której rok temu czekaliśmy na dziewczyny jest zamknięta. Skoro już w polskich wioskach nie opłaca się prowadzić spelunek, to naprawdę można krzyknąć: JAK ŻYĆ?
Przechodzimy zatem pospiesznie na lepszą stronę księżyca...
W Słowacji powoli nadchodzi już wieczór.
Licho objawia się po raz drugi - wiata przy drewnianym budynki, gdzie spaliśmy rok temu, jest zablokowana drzwiami. Niedobrze
Idziemy do znanego Cechospolu, tam spożywamy czosnkową i kilka trunków, po czym późnym wieczorem wracamy po rozbijającą się pociągiem Neskę. Skoro zamknęli nam wiatę, to rozbijamy się na werandzie niedzielnej kawiarni, niedaleko granicy.
Błogi sen po niecałej półtorej godziny przerywa ogromny hałas - alarm! Nie bardzo wiemy co się dzieje, czy to wyje u nas? Na chwilę przestaje i znowu ryk! Dość szybko podjeżdża z dołu samochód z ochroniarzem, który jednak nie wychodzi z auta i tylko oświetla nas lampami. Cóż robić, klnąc (Eco mści się na swoim plecaku) pakujemy się i schodzimy rozłożyć na dworcu. A tam już piździ jak cholera!
Dobrze, że w nocy nie padało, bo ten daszek niewiele by nam pomógł. Fajne miny musieli też mieć pasażerowie i konduktorzy dwóch mijających nas pociągów W końcu jednak wstajemy, trzęsąc się z zimna i o 5.45 wsiadamy na pociąg do Żyliny.
Robimy zakupy, piwko w dworcowej knajpie i rychlikiem jedziemy do Liptowskiego Mikułasza. W przedziale spotykamy starszego pana, który mówi, że kiedyś w Polsce go kochano, bo grał z polskimi zespołami bigbitowymi, zdaje się że z Niebiesko-Czarnymi.
W Liptowskim Mikułaszu widzę taką ciekawostkę - na ścianie budynku stare napisy.
Na górze po węgiersku, a więc być może jeszcze z czasów Austro-Węgier! Na dole inny krój, okazuje się, że była to główna siedziba Klubu Słowackich Turystów i Narciarzy w czasie Pierwszego Państwa Słowackiego i kilka lat później!
No, ale podjeżdża nasz autobus i docieramy w końcu pod góry - do Kwaczan (Kvačany, Kvacsan), na pograniczu Tatr i Gór Choczańskich. Rozleniwiona słońcem senna wioska ze starym kościołem i przepływającą przez środek Kwaczanką.
Jako, że widziana z okien busa knajpa okazała się sklepem, to siadamy sobie na dworze. Chyba nikt po tej nocy nie jest wyspany, więc każdy ziewa naokoło
W południe ruszamy na szlak, pięknie poprowadzony pod granicą lasu z widokami na Niżne Tatry i zbiornik Liptovska Mara.
Sielankę przerywa znowu licho - Neska nie ma bryli! Siadamy więc na plecakach, a ona wraca się dobry kawałek, ale i tak ich nie znajduje Wyjazd finansowo staje się coraz droższy, no i staje się prawie ślepa jak kot
Widokowy szlak się kończy, stajemy u wrót Prosieckiej Doliny.
Jedni chwilę odpoczynku wykorzystują do wulgarnego opalania się...
...inni korzystają z umywalki.
Po sprawdzeniu mapy wchodzimy do doliny, krótkiej, ale przecinającej całe Góry Choczańskie. I już po chwili pojawiają się wapienne skały. A zaraz potem mostki, kładki i tym podobne.
Spodziewałem się śniegu widocznego na relacji z tego miejsca jeszcze dwa tygodnie temu, ale ani go czuć (dopiero w wyższej części jest kilka małych kupek). Ku naszemu zdumieniu po jakimś czasie znika i sam strumień - spora część doliny to dość monotonna wędrówka po wyschniętym korycie i trawersowanie wśród całej masy zwalonych drzew.
Pojawia się niewielka wiata - to punkt zwany Vidová.
Zrzucamy plecaki i na ludzie wchodzimy do niewielkiej dolinki Czerwone Piaski.
Na jej końcu znajduje się wodospad o tej samej nazwie - zdjęcia tego nie oddają, ale naprawdę robi wrażenie: woda spada z progu skalnego 15 metrów w dół, po czym szybko znika między wapieniami.
I tak mamy szczęście, bo przez część roku wodospad wysycha... wracamy do wiaty, gdzie posilając się podejmujemy decyzję o zmianie dalszej trasy - Eco planował zielonym szlakiem przez Pravnáč dojść do Liptovskiej Anny, ale przy naszym tempie to nie mamy szans dotrzeć tam za jasnego i w jakimś ludzkim stanie. Przestawiamy się więc na mój wariant, z wędrówką po północnej części Gór Choczańskich... to zresztą i tak jeszcze dość drogi na dziś.
Na razie jednak pozostaje nam końcówka doliny, samo wspinanie się po drabinkach i łańcuchach.
I dolina Prosiecka za nami - było warto tutaj zajrzeć. Chwila odpoczynku i skręcamy na zachód (na wschód jest szlak do doliny Kwaczańskiej). Oznaczeń brak, idziemy dość na czuja. Z tej strony gór już więcej chmur...
...lecz za to tysiące krokusów! Jest ich tak dużo, że nie sposób ich nie rozdeptywać!
Eco chyba pierwszy raz widzi je na oczy, bo stara się sfotografować każdy kwiatek
Po chwili wchodzimy na żółty szlak, który jest jednym wielkim masakrycznym polem błotnym! Właściwie nie idzie po nim iść!
Na szczęście po chwili schodzimy na szeroką polanę z widokami...
...co widać kogo cieszy szczególnie
Mijamy rozwalony szałas, spod którego jest panorama na Małą Fatrę, Wielki Chocz i (o czym jeszcze nie wiemy) okolice naszego dzisiejszego miejsca noclegowego.
Przed nami jeszcze długie zejście w dół z coraz bardziej zbliżającą się cywilizacją.
Mijają nas traktorki, motorki i quady (tutaj chyba każdy gdzieś po coś jeździ) i wreszcie za zakrętem pojawia się wioska Malatiná.
Mamy smaka na piwo (poza dziewczynami, które coś tam zrzędzą), lecz większość jest nastawiona pesymistycznie. Fakt, miejscowość wygląda na zadupie, jednak ja czuję, że trafimy na źródełko i się nie mylę
Szybki Martiner przy spadającej temperaturze i pora szukać miejsca na nocleg. Z tym jest problem, gdyż niemal cała okolica jest bezdrzewna, ze wszystkich stron będzie nas widać. Musimy więc odejść dość daleko, do pustej o tej porze drogi w kierunku Kubina.
Posuwamy się w stronę zaznaczonego na mapie lasu, po czym odbijamy na boczną drogę, mijamy jakąś fermę, widoczną z rozwalonego szałasu i znajdujemy świetne miejsce na namiot - polana, osłonięta lasem prawie ze wszystkich stron i w dodatku za niewielkim wzgórzem. Nikt nas nie może dostrzec! Do tego widok na Chocz, a i z drewnem nie ma problemów.
Przed nami zatem noc pełna swojskich kiełbasek i opowieści
I tylko księżyc ma jakąś dziwną, niepokojącą poświatę...
Co przyniesie nam kolejny dzień? Tego nie wie nikt...
Podróżował z nami m.in. mocno nawalony pan, który twierdził, że jedzie do Milówki robić seks; ponieważ jednak wysiadł już w Bielsku, to chyba miał z tym ciężko Potem wsiedli panowie wracający z roboty, którzy jak zawsze mieli coś ze sobą do rozlania - jeden z nich okazał się pochodzić z sudeckiej Nowej Rudy, inny kilkukrotnie przedstawiał nam swoją prognozę na majówkę - bez deszczów i temperatura 30 stopni - w piątek 10, w sobotę 10 i w niedzielę 10
W końcu docieramy do Zwardonia - i znowu zderzenie z wymarłą wioską... objawia się licho - knajpa, w której rok temu czekaliśmy na dziewczyny jest zamknięta. Skoro już w polskich wioskach nie opłaca się prowadzić spelunek, to naprawdę można krzyknąć: JAK ŻYĆ?
Przechodzimy zatem pospiesznie na lepszą stronę księżyca...
W Słowacji powoli nadchodzi już wieczór.
Licho objawia się po raz drugi - wiata przy drewnianym budynki, gdzie spaliśmy rok temu, jest zablokowana drzwiami. Niedobrze
Idziemy do znanego Cechospolu, tam spożywamy czosnkową i kilka trunków, po czym późnym wieczorem wracamy po rozbijającą się pociągiem Neskę. Skoro zamknęli nam wiatę, to rozbijamy się na werandzie niedzielnej kawiarni, niedaleko granicy.
Błogi sen po niecałej półtorej godziny przerywa ogromny hałas - alarm! Nie bardzo wiemy co się dzieje, czy to wyje u nas? Na chwilę przestaje i znowu ryk! Dość szybko podjeżdża z dołu samochód z ochroniarzem, który jednak nie wychodzi z auta i tylko oświetla nas lampami. Cóż robić, klnąc (Eco mści się na swoim plecaku) pakujemy się i schodzimy rozłożyć na dworcu. A tam już piździ jak cholera!
Dobrze, że w nocy nie padało, bo ten daszek niewiele by nam pomógł. Fajne miny musieli też mieć pasażerowie i konduktorzy dwóch mijających nas pociągów W końcu jednak wstajemy, trzęsąc się z zimna i o 5.45 wsiadamy na pociąg do Żyliny.
Robimy zakupy, piwko w dworcowej knajpie i rychlikiem jedziemy do Liptowskiego Mikułasza. W przedziale spotykamy starszego pana, który mówi, że kiedyś w Polsce go kochano, bo grał z polskimi zespołami bigbitowymi, zdaje się że z Niebiesko-Czarnymi.
W Liptowskim Mikułaszu widzę taką ciekawostkę - na ścianie budynku stare napisy.
Na górze po węgiersku, a więc być może jeszcze z czasów Austro-Węgier! Na dole inny krój, okazuje się, że była to główna siedziba Klubu Słowackich Turystów i Narciarzy w czasie Pierwszego Państwa Słowackiego i kilka lat później!
No, ale podjeżdża nasz autobus i docieramy w końcu pod góry - do Kwaczan (Kvačany, Kvacsan), na pograniczu Tatr i Gór Choczańskich. Rozleniwiona słońcem senna wioska ze starym kościołem i przepływającą przez środek Kwaczanką.
Jako, że widziana z okien busa knajpa okazała się sklepem, to siadamy sobie na dworze. Chyba nikt po tej nocy nie jest wyspany, więc każdy ziewa naokoło
W południe ruszamy na szlak, pięknie poprowadzony pod granicą lasu z widokami na Niżne Tatry i zbiornik Liptovska Mara.
Sielankę przerywa znowu licho - Neska nie ma bryli! Siadamy więc na plecakach, a ona wraca się dobry kawałek, ale i tak ich nie znajduje Wyjazd finansowo staje się coraz droższy, no i staje się prawie ślepa jak kot
Widokowy szlak się kończy, stajemy u wrót Prosieckiej Doliny.
Jedni chwilę odpoczynku wykorzystują do wulgarnego opalania się...
...inni korzystają z umywalki.
Po sprawdzeniu mapy wchodzimy do doliny, krótkiej, ale przecinającej całe Góry Choczańskie. I już po chwili pojawiają się wapienne skały. A zaraz potem mostki, kładki i tym podobne.
Spodziewałem się śniegu widocznego na relacji z tego miejsca jeszcze dwa tygodnie temu, ale ani go czuć (dopiero w wyższej części jest kilka małych kupek). Ku naszemu zdumieniu po jakimś czasie znika i sam strumień - spora część doliny to dość monotonna wędrówka po wyschniętym korycie i trawersowanie wśród całej masy zwalonych drzew.
Pojawia się niewielka wiata - to punkt zwany Vidová.
Zrzucamy plecaki i na ludzie wchodzimy do niewielkiej dolinki Czerwone Piaski.
Na jej końcu znajduje się wodospad o tej samej nazwie - zdjęcia tego nie oddają, ale naprawdę robi wrażenie: woda spada z progu skalnego 15 metrów w dół, po czym szybko znika między wapieniami.
I tak mamy szczęście, bo przez część roku wodospad wysycha... wracamy do wiaty, gdzie posilając się podejmujemy decyzję o zmianie dalszej trasy - Eco planował zielonym szlakiem przez Pravnáč dojść do Liptovskiej Anny, ale przy naszym tempie to nie mamy szans dotrzeć tam za jasnego i w jakimś ludzkim stanie. Przestawiamy się więc na mój wariant, z wędrówką po północnej części Gór Choczańskich... to zresztą i tak jeszcze dość drogi na dziś.
Na razie jednak pozostaje nam końcówka doliny, samo wspinanie się po drabinkach i łańcuchach.
I dolina Prosiecka za nami - było warto tutaj zajrzeć. Chwila odpoczynku i skręcamy na zachód (na wschód jest szlak do doliny Kwaczańskiej). Oznaczeń brak, idziemy dość na czuja. Z tej strony gór już więcej chmur...
...lecz za to tysiące krokusów! Jest ich tak dużo, że nie sposób ich nie rozdeptywać!
Eco chyba pierwszy raz widzi je na oczy, bo stara się sfotografować każdy kwiatek
Po chwili wchodzimy na żółty szlak, który jest jednym wielkim masakrycznym polem błotnym! Właściwie nie idzie po nim iść!
Na szczęście po chwili schodzimy na szeroką polanę z widokami...
...co widać kogo cieszy szczególnie
Mijamy rozwalony szałas, spod którego jest panorama na Małą Fatrę, Wielki Chocz i (o czym jeszcze nie wiemy) okolice naszego dzisiejszego miejsca noclegowego.
Przed nami jeszcze długie zejście w dół z coraz bardziej zbliżającą się cywilizacją.
Mijają nas traktorki, motorki i quady (tutaj chyba każdy gdzieś po coś jeździ) i wreszcie za zakrętem pojawia się wioska Malatiná.
Mamy smaka na piwo (poza dziewczynami, które coś tam zrzędzą), lecz większość jest nastawiona pesymistycznie. Fakt, miejscowość wygląda na zadupie, jednak ja czuję, że trafimy na źródełko i się nie mylę
Szybki Martiner przy spadającej temperaturze i pora szukać miejsca na nocleg. Z tym jest problem, gdyż niemal cała okolica jest bezdrzewna, ze wszystkich stron będzie nas widać. Musimy więc odejść dość daleko, do pustej o tej porze drogi w kierunku Kubina.
Posuwamy się w stronę zaznaczonego na mapie lasu, po czym odbijamy na boczną drogę, mijamy jakąś fermę, widoczną z rozwalonego szałasu i znajdujemy świetne miejsce na namiot - polana, osłonięta lasem prawie ze wszystkich stron i w dodatku za niewielkim wzgórzem. Nikt nas nie może dostrzec! Do tego widok na Chocz, a i z drewnem nie ma problemów.
Przed nami zatem noc pełna swojskich kiełbasek i opowieści
I tylko księżyc ma jakąś dziwną, niepokojącą poświatę...
Co przyniesie nam kolejny dzień? Tego nie wie nikt...
Ostatnio zmieniony 2015-05-06, 11:25 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Włóczę się po tych rejonach, od jakichś 35 lat, teraz z częstotliwością raz do roku, dawniej częściej.
I miło zobaczyć znowu
Dolina Prosiecka zwykle jest bezwodna, w dolnej części jest wywierzysko.
Raz tylko mi się zdarzyło, kiedy akurat byłam tam z wycieczką, że dołem płynął strumień (bo lało jak z cebra). Przechodziliśmy przez ten strumień jakieś 20 razy.
Za to wodospad w Czerwonych Piaskach miał wtedy sporą wielkość, ale robienie mu zdjęć groziło kompletnym zachlapaniem aparatu.
Tu z większej odległości:
Innym razem miałam okazję być "od góry" w dolince Czerwone Piaski, jest całkiem łatwo dostępna od strony szlaku zielonego na Łomy. Można się dosłownie położyć na progu wodospadu i spojrzeć na dół.
Ten duży szałas, czy wiata, nie wiem jak to nazwać powstał dla potrzeb kręcenia jakiegoś filmu, kiedy tam byliśmy jakieś 10 lat temu to w środku była tam huśtawka.
A knajpa w Malatinie to jest po prostu moja ukochana knajpa i związana z wieloma wspomnieniami. Fantastyczne są schody, z których wypada się wprost na jezdnię. Dobrze, że ruch jest mały.
I miło zobaczyć znowu
Dolina Prosiecka zwykle jest bezwodna, w dolnej części jest wywierzysko.
Raz tylko mi się zdarzyło, kiedy akurat byłam tam z wycieczką, że dołem płynął strumień (bo lało jak z cebra). Przechodziliśmy przez ten strumień jakieś 20 razy.
Za to wodospad w Czerwonych Piaskach miał wtedy sporą wielkość, ale robienie mu zdjęć groziło kompletnym zachlapaniem aparatu.
Tu z większej odległości:
Innym razem miałam okazję być "od góry" w dolince Czerwone Piaski, jest całkiem łatwo dostępna od strony szlaku zielonego na Łomy. Można się dosłownie położyć na progu wodospadu i spojrzeć na dół.
Ten duży szałas, czy wiata, nie wiem jak to nazwać powstał dla potrzeb kręcenia jakiegoś filmu, kiedy tam byliśmy jakieś 10 lat temu to w środku była tam huśtawka.
A knajpa w Malatinie to jest po prostu moja ukochana knajpa i związana z wieloma wspomnieniami. Fantastyczne są schody, z których wypada się wprost na jezdnię. Dobrze, że ruch jest mały.
Ostatnio zmieniony 2015-05-06, 11:54 przez Basia Z., łącznie zmieniany 4 razy.
Pudelek pisze:Skoro już w polskich wioskach nie opłaca się prowadzić spelunek, to naprawdę można krzyknąć: JAK ŻYĆ?
P.s. Piękna ta Prosiecka
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
POCZĄTEK MAJÓWKI Z PERSPEKTYWY NESKI
27.04.2015 r. (poniedziałek)
Majówkę planujemy już od dosyć dawna. Rozpoczęcie jest przewidziane na dzień, w którym ja powinnam jeszcze być w pracy. Ale? Od ponad tygodnia starałam się o wolne. Umówiłam się z koleżanką, że mnie zastąpi, jako że ja przychodziłam za nią już nieraz. Dzisiaj ogłasza mi, że jednak nie weźmie moich godzin. Czyżby licho atakowało z każdej strony? Rozpoczyna się więc desperacka akcja poszukiwawcza innej osoby. Przecież w środę już mam jechać! Udało się! Realizacja planu coraz bliżej!
28.04.2015 r. (wtorek)
Rano idę do pani dyrektor poinformować ją, że w czwartek nie będzie mnie w pracy. Na szczęście nie wnika z jakich powodów. Popołudniu rozpoczyna się akcja "Pakowanie". Suszarka - zostaje. Prostownica - zostaje. Pół apteki - jedzie ze mną. Pół szafy - również. Okazuje się, że obie ostatnie rzeczy są bardzo przydatne w tej podróży.
29.04.2015 r. (środa)
Pędzę do pracy na 7.40, a tam spędzam czas z myślą, że o 15.30 "ostatni dzwonek" i mogę ruszać w drogę! Koleżanki reagują na mój wyjazd pod namioty cudownym głośnym "Chyba oszalałaś!" O 16.00 uskuteczniam ostatnią kąpiel (w końcu nie wiadomo, kiedy następny raz zażyję takich luksusów ) i powoli ruszam w drogę. Chyba wyglądam wysoce turystycznie ( ), bo w Galerii Katowickiej zaczepiają mnie inni ludzie, którzy też jadą już na majówkę. Ja natomiast pędzę na szybką obiadokolację, po czym o 19.40 wsiadam do pociągu, nie mogąc się doczekać, aż wreszcie dołączę do reszty ekipy! O 22.40 jestem wreszcie w Zwardoniu! Oczywiście nikt na mnie nie czeka! Wiedziałam! I każą (Mnie! Mnie! Nadwornej ofermie! ) iść do głównej drogi. Hm... Która droga jest mniej główna, a która bardziej? Ostatecznie spotykamy się w drodze i dowiaduję się, że licho dotarło wcześniej niż ja. Wyliczam zatem, że jest nas sześcioro - Pudelek, Eco, Kamka, Młody, ja.. i licho! No, no, niezła grupa się uzbierała! Kamka z trwogą oznajmia mi, że ma niezbyt dużą siłę przebicia, a panowie szalone pomysły - m.in. nocleg w jakimś kanale Na szczęście okazuje się, że chyba nie trzeba traktować tego do końca poważnie. Znajdujemy nocleg przy (jak nam się wydaje) nieczynnym budynku. Chwilę jeszcze siedzimy, po czym zapada decyzja o pójściu spać. Najwyższa pora! W końcu zaczął się już czwartek...
30.04.2015 r. (czwartek)
Jeszcze nie zdążyłam zasnąć... 1.30. - Zaczyna wyć alarm. Cudownie! Skurcz w nodze! CUDOWNIE! Chwilę majaczymy, zastanawiając się, czy ten alarm na pewno wyje z tego budynku, przy którym jesteśmy. Drugi alarm! Teraz już wiemy, że na pewno Cholera! I ten skurcz - ani zostać, ani uciekać! :> Wstajemy jednak bardzo niechętnie i zaczynamy się pakować. Podjeżdżający do nas samochód mobilizuje nas dodatkowo. Wszystkich... z wyjątkiem Eco, który jest wkurzony tym, że musi zmieniać swoją tak dobrze rozplanowaną lokalizację Osoba w samochodzie widzi, że się zbieramy, więc na szczęście nie wychodzi z nami dyskutować. Problem zaczyna się w punkcie, w którym musimy poszukać następnego noclegu. Nie zastanawiając się długo idziemy na dworzec w Skalitem. Nie ma wielkiego wyboru. Rozkładamy swoje śpiwory na peronie przy budynku dworcowym. Zimno jak diabli! Wyjmuję z plecaka tonę swoich ubrań i zakładam je na siebie. Może pomoże.2.00 - kładziemy się z powrotem do spania. Ciekawe, co tutaj może nas obudzić? Jak to co?! Pociągi! O 3.30 przyjeżdża pierwszy i huczy mi przy uchu do 3.47. Później następny. Słyszę, że w pobliżu krążą ludzie, więc zawijam się szczelnie w swój kokon, aby nie zostać zdemaskowaną ... O 5.00 podnosimy się z Kamą ze śpiworów i zaczynamy poranny rozruch, żeby doprowadzić do ładu nasze zastygłe z zimna ciała Decydujemy również, że porzucamy już licho i wsiadamy do pierwszego nadjeżdżającego pociągu! Budzimy zatem panów, którzy są bardzo szczęśliwi z tego powodu. Pudelek wydaje się być szczególnie radosny (Może dlatego, że ma najcieplejszy śpiwór i jako jedyny nie narzeka, że zmarzł, a wręcz przeciwnie - mówi, że jest mu ciepło ). Udaje nam się jednak namówić wszystkich, aby spakowali swoje graty i o 5.30 wsiadamy do pociągu! Cieeeeeeeepło! Gorąąąco! WC! Sen! Kto by się przejmował tym, że wygląda, jakby licho go przeżuwało przez całą noc?!?! Liczymy na to, że podróż pociągiem będzie trwała jak najdłużej! :>
Nic jednak nie trwa wiecznie. Docieramy do Żyliny, gdzie robimy szybkie zakupy, a później przesiadamy się do kolejnego pociągu, jadącego do Liptowskiego Mikulasza. Ten niestety jedzie krócej. A szkoda. Po tej nocy jazda w ciepłym pociągu jest jedną z moich ulubionych czynności. Dosyć szybko docieramy na dworzec autobusowy, gdzie czeka nas ostatnia już przesiadka - do Kwaczan. Piękne miejsce! Spokojne. Przy ładnej pogodzie wygląda tak, że chciałoby się tam zostać na zawsze. Sielanka. Siadamy na ławeczkach i odpędzamy na chwilę licho. Jak będziemy siedzieć i nie będziemy się ruszać, to może nic się nie stanie... Wypijamy piwo, jemy, nabieramy energii i... w drogę
Droga do Doliny Prosieckiej prezentuje się bardzo fajnie. Idziemy łagodnymi wzniesieniami prosto do celu, a wokół roztaczają się piękne krajobrazy. Robi się bardzo ciepło, więc pasuje się trochę odpakować, w celu wyrównania zeszłotygodniowej opalenizny! Licho! Idziemy już ładny kawałek drogi, gdy zauważam, że... przecież rozmazuje mi się obraz! Cholera! Nie mam okularów! Zostawiłam je tam, gdzie się przebieraliśmy. Kalkuluję - czy mi się opłaca po nie iść, czy nie? A jak nie znajdę? Może po prostu od razu skazać je na samotność w górach i kupić nowe? Towarzystwo nalega jednak, żebym wróciła do tamtego miejsca i ich poszukała. Cwaniaki Już chcą ode mnie odpocząć?! Przecież muszą ze mną spędzić jeszcze ładnych kilka dni! ... No nic! Dół - góra - dół - góra - dół - góra - dół. W końcu dochodzę do miejsca, w którym najprawdopodobniej zgubiłam okulary i przeczesuję łąkę! Szkoda, że są czarne. Szkoda, że nie można do nich zadzwonić. Nie znajduję. Trudno. Góra - dół - góra - dół - góra - dół - góra. Wracam z powrotem do reszty ekipy i ruszamy w dalszą drogę. Od tej pory będę wciąż widzieć przez mgłę. Przynajmniej licho też będzie nie do końca widoczne.
Po jakimś czasie dochodzimy do wylotu Doliny Prosieckiej. Niektórzy nacieszają się wodą i korzystają z niej... Ja postanawiam być brudasem. Leżącym brudasem. LEŻĄCYM! Leniuchowanie zdecydowanie bardziej mi odpowiada niż woda Kładę się zatem w słońcu i odpoczywam do czasu, aż zostaję wyrwana z tego błogostanu. Jakiś paskudnik zmusza mnie do tego, żebym szła dalej!
... i nie ma czego żałować! Dalej jest bardzo fajnie, choć miejsca, w których Prosieczanka jest wyschnięta i idzie się non stop po kamieniach, są bardzo żmudne i męczące. Dochodząc do wiaty odbijamy jeszcze pod wodospad, gdzie naszym głównym celem jest nabranie wody na drogę, ale nie tylko Później zaczyna się ciekawsza część szlaku. Mosteczki, drabinki, klamry, łańcuchy. Mnie się podoba!
Idziemy inną trasą niż wstępnie planowaliśmy. Mijamy polany z licznymi krokusami, zawilcami, kaczeńcami i innymi kwiatami. My z Eco w związku z tym ociągamy się trochę. Reszta grupy pędzi szybko do góry i zapewne trochę na nas narzeka Andrzej widzi w tych łąkach romantyzm. Natchniony tym faktem fotografuje każdy kwiat, po czym próbuje nas przekonać do niezywkłości tegoż zjawiska. Jesteśmy jednak nieugięci. Idziemy dalej...
Szlak prowadzi piękną, uroczą, wspaniałą... rozjeżdżoną przez traktory drogą. Nie do końca wiadomo, którędy się ruszyć. Każdy robi, co może. I kto wpada całą nogą do ukrytej pod śniegiem kałuży?!?! No, kto?! Oczywiście ja! Czuję, jak woda swobodnie przelewa mi się w bucie Cóż. Może wyschnie Okrutne licho nie popsuje mi nastroju!
Idziemy dalej ku cywilizacji. W pewnym momencie już mi się odechciewa, mimo że wcale nie przeszliśmy dużo, ale czuję się mało zorientowana w terenie i przez brak świadomości, ile drogi jeszcze mi zostało, lekko przygnębiona. W końcu docieramy jednak do Malatiny! Dobry znak! Może uda się znaleźć jakieś miejsce noclegowe. Zanim jednak to zrobimy, znajdujemy jakąś knajpkę, gdzie zatrzymujemy się na piwo. Spożywam je w tempie zawrotnym, gdyż postanawiam... urządzić sobie kąpiel w umywalce! Ha! Przemycam czyste ciuchy do łazienki, próbując być niezauważoną (Nie wiem, czy to się udaje, czy pan przy barze stwarza tylko pozory nieświadomego, ale mimo to nacieszam się swoją chwilą sam na sam z wodą ). Stamtąd, po wieczornej kąpieli, ruszamy dalej na nocleg.
Drodzy państwo bardzo wybredni. Dosyć długo szukają miejsca i nie mogą się zdecydować, ale jak się okazuje, było warto! Znajdujemy idealną miejscówkę, w której wszystko mamy podane na tacy. Nie musimy nawet szukać drewna do ogniska. Rozbijamy więc szybciutko namioty, przebieramy się. Kiedy wychodzę z namiotu, ognisko już jest gotowe. Zasiadamy zatem do wieczornych rozmów, picia, jedzenia...i przygotowujemy się na to, co przyniesie jutrzejszy dzień
27.04.2015 r. (poniedziałek)
Majówkę planujemy już od dosyć dawna. Rozpoczęcie jest przewidziane na dzień, w którym ja powinnam jeszcze być w pracy. Ale? Od ponad tygodnia starałam się o wolne. Umówiłam się z koleżanką, że mnie zastąpi, jako że ja przychodziłam za nią już nieraz. Dzisiaj ogłasza mi, że jednak nie weźmie moich godzin. Czyżby licho atakowało z każdej strony? Rozpoczyna się więc desperacka akcja poszukiwawcza innej osoby. Przecież w środę już mam jechać! Udało się! Realizacja planu coraz bliżej!
28.04.2015 r. (wtorek)
Rano idę do pani dyrektor poinformować ją, że w czwartek nie będzie mnie w pracy. Na szczęście nie wnika z jakich powodów. Popołudniu rozpoczyna się akcja "Pakowanie". Suszarka - zostaje. Prostownica - zostaje. Pół apteki - jedzie ze mną. Pół szafy - również. Okazuje się, że obie ostatnie rzeczy są bardzo przydatne w tej podróży.
29.04.2015 r. (środa)
Pędzę do pracy na 7.40, a tam spędzam czas z myślą, że o 15.30 "ostatni dzwonek" i mogę ruszać w drogę! Koleżanki reagują na mój wyjazd pod namioty cudownym głośnym "Chyba oszalałaś!" O 16.00 uskuteczniam ostatnią kąpiel (w końcu nie wiadomo, kiedy następny raz zażyję takich luksusów ) i powoli ruszam w drogę. Chyba wyglądam wysoce turystycznie ( ), bo w Galerii Katowickiej zaczepiają mnie inni ludzie, którzy też jadą już na majówkę. Ja natomiast pędzę na szybką obiadokolację, po czym o 19.40 wsiadam do pociągu, nie mogąc się doczekać, aż wreszcie dołączę do reszty ekipy! O 22.40 jestem wreszcie w Zwardoniu! Oczywiście nikt na mnie nie czeka! Wiedziałam! I każą (Mnie! Mnie! Nadwornej ofermie! ) iść do głównej drogi. Hm... Która droga jest mniej główna, a która bardziej? Ostatecznie spotykamy się w drodze i dowiaduję się, że licho dotarło wcześniej niż ja. Wyliczam zatem, że jest nas sześcioro - Pudelek, Eco, Kamka, Młody, ja.. i licho! No, no, niezła grupa się uzbierała! Kamka z trwogą oznajmia mi, że ma niezbyt dużą siłę przebicia, a panowie szalone pomysły - m.in. nocleg w jakimś kanale Na szczęście okazuje się, że chyba nie trzeba traktować tego do końca poważnie. Znajdujemy nocleg przy (jak nam się wydaje) nieczynnym budynku. Chwilę jeszcze siedzimy, po czym zapada decyzja o pójściu spać. Najwyższa pora! W końcu zaczął się już czwartek...
30.04.2015 r. (czwartek)
Jeszcze nie zdążyłam zasnąć... 1.30. - Zaczyna wyć alarm. Cudownie! Skurcz w nodze! CUDOWNIE! Chwilę majaczymy, zastanawiając się, czy ten alarm na pewno wyje z tego budynku, przy którym jesteśmy. Drugi alarm! Teraz już wiemy, że na pewno Cholera! I ten skurcz - ani zostać, ani uciekać! :> Wstajemy jednak bardzo niechętnie i zaczynamy się pakować. Podjeżdżający do nas samochód mobilizuje nas dodatkowo. Wszystkich... z wyjątkiem Eco, który jest wkurzony tym, że musi zmieniać swoją tak dobrze rozplanowaną lokalizację Osoba w samochodzie widzi, że się zbieramy, więc na szczęście nie wychodzi z nami dyskutować. Problem zaczyna się w punkcie, w którym musimy poszukać następnego noclegu. Nie zastanawiając się długo idziemy na dworzec w Skalitem. Nie ma wielkiego wyboru. Rozkładamy swoje śpiwory na peronie przy budynku dworcowym. Zimno jak diabli! Wyjmuję z plecaka tonę swoich ubrań i zakładam je na siebie. Może pomoże.2.00 - kładziemy się z powrotem do spania. Ciekawe, co tutaj może nas obudzić? Jak to co?! Pociągi! O 3.30 przyjeżdża pierwszy i huczy mi przy uchu do 3.47. Później następny. Słyszę, że w pobliżu krążą ludzie, więc zawijam się szczelnie w swój kokon, aby nie zostać zdemaskowaną ... O 5.00 podnosimy się z Kamą ze śpiworów i zaczynamy poranny rozruch, żeby doprowadzić do ładu nasze zastygłe z zimna ciała Decydujemy również, że porzucamy już licho i wsiadamy do pierwszego nadjeżdżającego pociągu! Budzimy zatem panów, którzy są bardzo szczęśliwi z tego powodu. Pudelek wydaje się być szczególnie radosny (Może dlatego, że ma najcieplejszy śpiwór i jako jedyny nie narzeka, że zmarzł, a wręcz przeciwnie - mówi, że jest mu ciepło ). Udaje nam się jednak namówić wszystkich, aby spakowali swoje graty i o 5.30 wsiadamy do pociągu! Cieeeeeeeepło! Gorąąąco! WC! Sen! Kto by się przejmował tym, że wygląda, jakby licho go przeżuwało przez całą noc?!?! Liczymy na to, że podróż pociągiem będzie trwała jak najdłużej! :>
Nic jednak nie trwa wiecznie. Docieramy do Żyliny, gdzie robimy szybkie zakupy, a później przesiadamy się do kolejnego pociągu, jadącego do Liptowskiego Mikulasza. Ten niestety jedzie krócej. A szkoda. Po tej nocy jazda w ciepłym pociągu jest jedną z moich ulubionych czynności. Dosyć szybko docieramy na dworzec autobusowy, gdzie czeka nas ostatnia już przesiadka - do Kwaczan. Piękne miejsce! Spokojne. Przy ładnej pogodzie wygląda tak, że chciałoby się tam zostać na zawsze. Sielanka. Siadamy na ławeczkach i odpędzamy na chwilę licho. Jak będziemy siedzieć i nie będziemy się ruszać, to może nic się nie stanie... Wypijamy piwo, jemy, nabieramy energii i... w drogę
Droga do Doliny Prosieckiej prezentuje się bardzo fajnie. Idziemy łagodnymi wzniesieniami prosto do celu, a wokół roztaczają się piękne krajobrazy. Robi się bardzo ciepło, więc pasuje się trochę odpakować, w celu wyrównania zeszłotygodniowej opalenizny! Licho! Idziemy już ładny kawałek drogi, gdy zauważam, że... przecież rozmazuje mi się obraz! Cholera! Nie mam okularów! Zostawiłam je tam, gdzie się przebieraliśmy. Kalkuluję - czy mi się opłaca po nie iść, czy nie? A jak nie znajdę? Może po prostu od razu skazać je na samotność w górach i kupić nowe? Towarzystwo nalega jednak, żebym wróciła do tamtego miejsca i ich poszukała. Cwaniaki Już chcą ode mnie odpocząć?! Przecież muszą ze mną spędzić jeszcze ładnych kilka dni! ... No nic! Dół - góra - dół - góra - dół - góra - dół. W końcu dochodzę do miejsca, w którym najprawdopodobniej zgubiłam okulary i przeczesuję łąkę! Szkoda, że są czarne. Szkoda, że nie można do nich zadzwonić. Nie znajduję. Trudno. Góra - dół - góra - dół - góra - dół - góra. Wracam z powrotem do reszty ekipy i ruszamy w dalszą drogę. Od tej pory będę wciąż widzieć przez mgłę. Przynajmniej licho też będzie nie do końca widoczne.
Po jakimś czasie dochodzimy do wylotu Doliny Prosieckiej. Niektórzy nacieszają się wodą i korzystają z niej... Ja postanawiam być brudasem. Leżącym brudasem. LEŻĄCYM! Leniuchowanie zdecydowanie bardziej mi odpowiada niż woda Kładę się zatem w słońcu i odpoczywam do czasu, aż zostaję wyrwana z tego błogostanu. Jakiś paskudnik zmusza mnie do tego, żebym szła dalej!
... i nie ma czego żałować! Dalej jest bardzo fajnie, choć miejsca, w których Prosieczanka jest wyschnięta i idzie się non stop po kamieniach, są bardzo żmudne i męczące. Dochodząc do wiaty odbijamy jeszcze pod wodospad, gdzie naszym głównym celem jest nabranie wody na drogę, ale nie tylko Później zaczyna się ciekawsza część szlaku. Mosteczki, drabinki, klamry, łańcuchy. Mnie się podoba!
Idziemy inną trasą niż wstępnie planowaliśmy. Mijamy polany z licznymi krokusami, zawilcami, kaczeńcami i innymi kwiatami. My z Eco w związku z tym ociągamy się trochę. Reszta grupy pędzi szybko do góry i zapewne trochę na nas narzeka Andrzej widzi w tych łąkach romantyzm. Natchniony tym faktem fotografuje każdy kwiat, po czym próbuje nas przekonać do niezywkłości tegoż zjawiska. Jesteśmy jednak nieugięci. Idziemy dalej...
Szlak prowadzi piękną, uroczą, wspaniałą... rozjeżdżoną przez traktory drogą. Nie do końca wiadomo, którędy się ruszyć. Każdy robi, co może. I kto wpada całą nogą do ukrytej pod śniegiem kałuży?!?! No, kto?! Oczywiście ja! Czuję, jak woda swobodnie przelewa mi się w bucie Cóż. Może wyschnie Okrutne licho nie popsuje mi nastroju!
Idziemy dalej ku cywilizacji. W pewnym momencie już mi się odechciewa, mimo że wcale nie przeszliśmy dużo, ale czuję się mało zorientowana w terenie i przez brak świadomości, ile drogi jeszcze mi zostało, lekko przygnębiona. W końcu docieramy jednak do Malatiny! Dobry znak! Może uda się znaleźć jakieś miejsce noclegowe. Zanim jednak to zrobimy, znajdujemy jakąś knajpkę, gdzie zatrzymujemy się na piwo. Spożywam je w tempie zawrotnym, gdyż postanawiam... urządzić sobie kąpiel w umywalce! Ha! Przemycam czyste ciuchy do łazienki, próbując być niezauważoną (Nie wiem, czy to się udaje, czy pan przy barze stwarza tylko pozory nieświadomego, ale mimo to nacieszam się swoją chwilą sam na sam z wodą ). Stamtąd, po wieczornej kąpieli, ruszamy dalej na nocleg.
Drodzy państwo bardzo wybredni. Dosyć długo szukają miejsca i nie mogą się zdecydować, ale jak się okazuje, było warto! Znajdujemy idealną miejscówkę, w której wszystko mamy podane na tacy. Nie musimy nawet szukać drewna do ogniska. Rozbijamy więc szybciutko namioty, przebieramy się. Kiedy wychodzę z namiotu, ognisko już jest gotowe. Zasiadamy zatem do wieczornych rozmów, picia, jedzenia...i przygotowujemy się na to, co przyniesie jutrzejszy dzień
nes_ska, zaczęłam się zastanawiać czy licho to nie Ty ale zgubione okulary tego nie potwierdzają.
To dla niepoznaki. Szczerze mówiąc miałam jeszcze nadzieję, że być może faktycznie zaplątały się gdzieś pomiędzy ubraniami. Wprawdzie byłby to straszny wstyd, skoro zrobiłam takie larum, ale przynajmniej by były Niestety. W plecaku były tylko ubrania i smrodek
Pudelek pisze:Jedni chwilę odpoczynku wykorzystują do wulgarnego opalania się...
To nie było wulgarne opalanie się, lecz wulgarna reakcja na komentarze odnośnie do Neski-nadowornego-brudasa,który-wcale-się-nie-kwapi-do-kąpieli :p
Jestem tu gdzie stoję, ale jeśli się ruszę, to mogę się zgubić.
- ecowarrior
- Posty: 99
- Rejestracja: 2015-01-19, 00:07
- Lokalizacja: Zdzieszowice/Opole
Re: Choczańska majówka
Pudelek pisze:ja czuję, że trafimy na źródełko i się nie mylę
Twa nieomylność na forum jest wręcz legendarna
nes_ska pisze:i przygotowujemy się na to, co przyniesie jutrzejszy dzień
Przyniósł kleszcza, którego odkryłem w domu i przebitą głowę...
bton1 pisze:nes_sks, dobrze, że się sama nie zgubiłaś.
Sama z pewnością by nie pozostała, a ze swym nowym chłopakiem - LICHEM!!!!
ecowarrior pisze:Przyniósł kleszcza
O nie, o nie! Następnym razem trzeba Cię dokładnie wymacać na miejscu
ecowarrior pisze:przebitą głowę...
O tym w następnym odcinku.
bton1 pisze:nes_sks, dobrze, że się sama nie zgubiłaś.
Błażeju! Oni za pewne chcieli, abym się zgubiła. Przypominam sobie dwie takie sytuacje! Jedna to właśnie ta, kiedy wysłali mnie po okulary i zapewne spodziewali się, że zgubię drogę i będę kluczyć. Ja to przewidziałam i rzucałam sobie okruszki chleba przez całą drogę, więc wiedziałam później jak dotrzeć z powrotem!
Sama z pewnością by nie pozostała, a ze swym nowym chłopakiem - LICHEM!!!!
Jako poważny, dorosły człowiek wstrzymam się od komentarza.
Ostatnio zmieniony 2015-05-07, 10:22 przez nes_ska, łącznie zmieniany 1 raz.
Właśnie odkryłam, dlaczego zawsze gubię się w górach...nes_ska pisze:Oni za pewne chcieli, abym się zgubiła. Przypominam sobie dwie takie sytuacje! Jedna to właśnie ta, kiedy wysłali mnie po okulary i zapewne spodziewali się, że zgubię drogę i będę kluczyć. Ja to przewidziałam i rzucałam sobie okruszki chleba przez całą drogę, więc wiedziałam później jak dotrzeć z powrotem!
(Pudel, tego Turbacza to Ci jednak nie zapomnę!)
nes_ska pisze:Oni za pewne chcieli, abym się zgubiła. Przypominam sobie dwie takie sytuacje! Jedna to właśnie ta, kiedy wysłali mnie po okulary i zapewne spodziewali się, że zgubię drogę i będę kluczyć.
Gdyby tak było, to by Cię jeszcze zepchnęli z górki I zaczęli spieprzać w przeciwną stronę. Doceń ich łagodność I mikrą determinację
W mieście możesz kogoś znać dziesięć lat i go nie poznać. W górach znasz go na wylot po paru tygodniach.
Tajemnicza poświata wokół księżyca, oprócz uszkodzonego statywu Ecowarriora, przynosi zmianę pogody Rano, gdy pierwszy raz wychodzę z namiotu to świeci jeszcze słońce, potem przychodzą już chmury.
Nie jesteśmy też sami - z daleka słychać odgłosy drwali, w dole stoi samochód (zapewne od nich), przejechał polaną traktor z sympatycznie machającym kierowcą, w końcu podchodzi jakiś facet i pyta się, czy jesteśmy z Polski. Jeśli tak, to w porządku. A gdybyśmy nie byli? Ciekawe...
Ledwo zwinęliśmy namioty, to zaczyna siąpić - uff, mamy szczęście! Schodzimy na przełaj polaną w dół z wielkim worem wytworzonych śmieci...
Na drodze spory ruch lokalny - miejscowi w swoich dziwnych maszynach jadą grupowo w las aby dokonywać ścięcia. Może to jakaś tradycja, że 1 Maja czczą czynem właśnie piłami i siekierkami? Już przy naszym miejscu noclegowym były całe chaszcze pociętych, drobnych drzewek.
Przed nami niewielka wioska Osádka (Oszádka). Historycznie to Orawa, Liptów został po południowej stronie Gór Choczańskich.
Zaczyna padać dość mocno, więc robimy sobie przerwę pod przystankiem przy sklepie czynnym w specyficznych godzinach (dzisiaj od 8 do 9, a normalnie od 8 do 10 i od 19 do 20).
Rozgrzewamy się nieco śliwką, ale na całość poszedł Karolek, który, jak to świnia, postanowił popływać w kieliszku!
W międzyczasie pod sklep podjeżdżają dwa auta na polskich blachach - Eco wychodzi do nich i tłumaczy, że tutaj zakupów nie zrobią. Nie są zbyt zadowoleni
Z przystanku odjeżdża dziś kilka autobusów, lecz mamy do nich trochę czasu i postanawiamy pójść dalej pieszo - miejscowości są oddalone od siebie o jakieś 2,5 - 3,5 kilometra, więc w sam raz na spacer.
Po drodze mijamy dawny PGR - Jednotné roľnícke družstvo. Na Słowacji jeszcze kilkanaście gospodarstw działa pod tym skrótem, jako spółki lub spółdzielnie.
Nie mija dużo czasu i przed nami pojawiają się Leštiny (Lestin). Przy drodze stoją charakterystyczne dla Orawy zabudowania gospodarcze z piwniczkami.
Ogólnie nie sposób nie odnieść wrażenia, że na słowackich wioskach starych domostw jest znacznie więcej niż w Polsce - czyżby nie chcieli być tak nowocześni?
W Leštinach większość stanowią ewangelicy, podobnie jak w sąsiednich wsiach (poza Malatiną). Pod koniec XVII wieku rodzina Zmeškal, właściciele wsi i kapitanowie Zamku Orawskiego, wzniosła tutaj drewniany kościół artykularny, wpisany kilka lat temu na listę UNESCO.
Kościół jest zamknięty, choć wisi kartka z kontaktem, lecz co z tego, skoro w środku i tak nie można fotografować? Łazimy więc dookoła, oglądając stare, węgierskie groby, w których pochowano m.in. wspomnianą rodzinę właścicieli.
Nad drzwiami ciekawostka - ślady po dawnych wandalach, na pewno dostrzegłem wpis z 1906 roku.
Widok spod kościoła. Kobietom płci odmiennej nie chciało się już przejść tych kilkunastu schodów pod górę
Na mapie wydaje nam się, że kawałek dalej jest drugi kościół, łażę więc z chłopakami w jego poszukiwaniu, ale znajdujemy tylko zapuszczony pomnik Słowackiego Powstania Narodowego.
Okazuje się jednak, że źle odczytywaliśmy mapę - domniemany kościół okazał się słabo widocznym z drogi dworkiem
Po chwili przyjeżdża autobus (pełny głównie rozbawionej młodzieży) i jak lordowie podjeżdżamy do Vyšnego Kubín (Felsőkubin), całe 3,5 kilometra . Miejsce urodzin Pavla Hviezdoslava z początku nie nastraja pozytywnie - wszystko pozamykane, ludzi wywiało. Na jakiejś pseudo-kawiarni pisze, że czynna od 13 - no dobra, poczekamy te 40 minut i może się chociaż czegoś (ciepłego) napijemy.
Żeby nie siedzieć bezczynnie zostawiamy Młodego i Neskę z plecakami, a z Kamką i Eco ruszamy na obchód wsi. Pierwsze znalezisko może nie jest zbyt epokowe (stadko owiec)...
...drugie znacznie bardziej
W bocznej uliczce działa knajpa - mamy szczęście, bo po sąsiedzku robotnicy ocieplają dom, więc otwarto ją wcześniej. Chciałem osobiście sprawdzić, czy czasem nie potrujemy się tam piwem, ale reszta nalega aby najpierw wrócić po dwójkę z plecakami. No kurczę, jak oni tak mogą ryzykować???
Przy plecakach Neska uskutecznia kolejną już tego dnia toaletę - nie mówimy nic o otwartej knajpie, tylko, że musimy lecieć na szlak i koniec. Nie mają szczęśliwych min i do końca prowadzę ich nieświadomych jak barany na rzeź aż do drzwi lokalu
W środku leci Szwejk (widać odgrzewane kotlety na święta to nie tylko domena polskich telewizji), jest zestaw obiadowy za 3 euro, lany Martiner - czegóż chcieć więcej?
Tak nam dobrze, że spędzamy w knajpie kilka godzin. W międzyczasie wychodzi nawet słońce, lecz gdy w końcu wyłazimy to na powrót się zaciągnęło
Obok drogi na Dolny Kubin wbijamy na zielony szlak, wznoszący się coraz wyżej pośród nieużytków i pól.
Ponownie zaczyna siąpić, a nas ogarnia jakieś dziwne zmęczenie, tym bardziej, że namacalnie widać wielkość Chocza.
Szlak męczy coraz bardziej, puszczamy dziewczyny przodem, aby pognały za przystojnymi drwalami, męska część ekipy dawkuje sobie kolejne odcinki znacznie wolniej.
W końcu około 19.30 docieramy na Stredną poľanę. W Hotelu Chocz jest wyłącznie polskie i śląskie towarzystwo, w tym ludzie, których spotkaliśmy w Osadce pod sklepem. Nie wierzyli, że tam dotrzemy, nie rozumiem czemu Nie ma za to naszej dwójki znajomych, którzy mieli dojść z Rużomberku.
Pod dachem można znaleźć trochę wolnego miejsca, jednak decydujemy się rozbić namioty, a potem doszukać drewna do ogniska, z czym jest problem, bo okolica jest kompletnie wyczyszczona. Gdy nam się udaje to prawie się gubimy w ciemnościach, dobrze, że poprowadziły nas głosy
Kontakt z zaginioną dwójką znajomych jest zrywany i utrzymywany, lecz komunikaty są dziwne. Początkowo twierdzę, że w ogóle już nie żyją, bo zamordowano ich w rużomberskiej knajpie, potem się w końcu dodzwaniamy - nie wiedzą gdzie są, napierdzielają pod jakąś cholerną górę. A godziny mijają... W pewnym momencie wydaje nam się, że widzimy w oddali jakieś światełka, śpiewamy, ale te znikają. Niedźwiedź? Pozostaje grzanie przy ogniu w lekkim deszczu.
W końcu przed 23-cią znowu pojawiają się na przeciwległym stoku światła, znów śpiewamy i wreszcie okazuje się, że to oni - w ciemnościach i braku oznaczeń nasze piosenki bardzo pomogły odnaleźć im właściwą drogę
Pada coraz mocniej, więc i tak szybko przenosimy się pod dach, gdzie dzieją się różne straszne rzeczy
Rano, z kolei, pogodę mamy taką.
Staje się jasne, że wchodzenie na szczyt Chocza jest bez sensu, bo nie widać kompletnie nic. Siedzimy więc długo w Hotelu i wędzimy się przy ognisku.
Dopiero późnym południem zaczynamy schodzić, początkowo idąc prosto we mgłę.
Szlak jest dość słabo oznaczony i niezbyt widokowy. Za to jeden krótki odcinek jest tak ostry, że dziwię się, iż ktoś poprowadził tam ścieżkę! Dziwię się też, że nikt nie spadł i nie skręcił sobie karku...
(foto Neski)
Dopiero za odbiciem żółtego zaczyna się nieśmiało coś przerzedzać - puszczamy więc dziewczyny przodem, coby nie musiały się nudzić naszym towarzystwem Karolek (nie ten drewniany) i Grześ, którzy przyleźli w nocy, zostają z tyłu.
Po wyjściu z lasu mamy szeroką panoramę Niżnych Tatr, Liskovej, Rużomberka i Likavy. Jeszcze ładniej to musi wyglądać przy dobrej pogodzie.
Schodzimy na krechę, bo jakoś znów nie widzimy oznaczeń - w oddali widać dwa małe motorki - to zapieprzająca Neska i Kamila. Jedynie Młody jest w stanie je dogonić, widać, że młodość ma swoje prawa
Przyjaźnie wyglądająca droga do budowanej autostrady D1 okazuje się błotno-gliniastym koszmarem - świństwo tak się lepi do butów, że czasem mam wrażenie chodzenia w koturnach. Próbuję to zmyć w strumyku, ale nie na wiele się zdaje. A ponoć wieczorem droga była normalna, wszystkiemu winne całonocne opady.
Uświnieni jak świnie wchodzimy z Eco samotnie do Likavy. To właściwie przedmieście Rużomberka i dochodzimy do wniosku, że jesteśmy na urlopie, motorki zostały w tyłkach dziewczyn i dobrze by się było trochę pogubić. Tak też robimy i drogę odnajdujemy w hostincu w bramie
Wypijamy po piwie oraz boroviczce postawionej przez miejscowego, a gdy wychodzimy zaczyna się nawet trochę rozjaśniać.
Z drugiej strony na Niżnymi Tatrami zebrały się tak ciemne chmury, że obstawiamy, kiedy runą nam na głowę.
Na szczęście wiatr przewiał je dalej, jedynym czarnym akcentem jest foch czekających w sklepie Rużomberka dziewczyn, które nie chciały uwierzyć, że się zgubiliśmy! Jaka ta dzisiejsza młodzież jest podejrzliwa!
Lądujemy na naszej stałej kwaterze, mycie, kąpanie, po dojściu Grzegorza i Karola na dworze robi się piękna pogoda.
Wieczorem tradycyjnie wyjście na Rużomberok. Licho nie odpuszcza, gdy chcemy coś zjeść - nasza ulubiona knajpa jest malowana, w innej już nie karmią, kilka pozostałych zamkniętych. W końcu zasiadamy w średnio przyjemnej pizzerii, gdzie jest tak ciepło, że wszyscy wyglądają jakby od razu mieli paść.
Na szczęście odbijamy sobie potem wizytą na koncercie Horkýže Slíže. Jest wszystko, czego tylko można od udanego wieczoru wymagać - tańce, hulanki, swawole na parkiecie i stołach, pilnowania samochodu muzyków w bagażniku, wyuzdane gry językowe, uciekanie przed obleśniuchami, gry w piłkarzyki, piramidy z kieliszków, cynamon na cyckach itp.
Niedziela to czas powrotu - początkowo z żalem i zazdrością patrzymy na odsłoniętego Chocza...
Potem na szczęście znowu nadciągają chmury, więc już mniej załamani wracamy w kierunku granicy. Pierwszy pociąg, do Żyliny, zawalony kompletnie, w drugim jest lepiej; w Skalitym wysiadamy i okazuje się, że nasza niedoszła noclegownia ze środy jest otwarta
Przed dworcem w Zwardoniu licho atakuje chyba po raz ostatni - Grzesiek nie ma portfela i aparatu! Cofa się więc do słowackiej knajpy, gdzie je znajduje, ale musi pojechać następnym składem... My ponownie mamy szczęście - zamiast pie#@%&ej Pesy znów jedzie stare EN57, dwuskładowe, podróżujemy więc do Katowic w komforcie, a nie jak bydło, co było udziałem wielu turystów tego dnia!
Majówka się skończyła, zostały wspomnienia i chęć powrotu na Wielki Chocz przy lepszej pogodzie I tak było super!
Galerie:
https://picasaweb.google.com/1103445063 ... MajowkaCzI
https://picasaweb.google.com/1103445063 ... ajowkaCzII
Nie jesteśmy też sami - z daleka słychać odgłosy drwali, w dole stoi samochód (zapewne od nich), przejechał polaną traktor z sympatycznie machającym kierowcą, w końcu podchodzi jakiś facet i pyta się, czy jesteśmy z Polski. Jeśli tak, to w porządku. A gdybyśmy nie byli? Ciekawe...
Ledwo zwinęliśmy namioty, to zaczyna siąpić - uff, mamy szczęście! Schodzimy na przełaj polaną w dół z wielkim worem wytworzonych śmieci...
Na drodze spory ruch lokalny - miejscowi w swoich dziwnych maszynach jadą grupowo w las aby dokonywać ścięcia. Może to jakaś tradycja, że 1 Maja czczą czynem właśnie piłami i siekierkami? Już przy naszym miejscu noclegowym były całe chaszcze pociętych, drobnych drzewek.
Przed nami niewielka wioska Osádka (Oszádka). Historycznie to Orawa, Liptów został po południowej stronie Gór Choczańskich.
Zaczyna padać dość mocno, więc robimy sobie przerwę pod przystankiem przy sklepie czynnym w specyficznych godzinach (dzisiaj od 8 do 9, a normalnie od 8 do 10 i od 19 do 20).
Rozgrzewamy się nieco śliwką, ale na całość poszedł Karolek, który, jak to świnia, postanowił popływać w kieliszku!
W międzyczasie pod sklep podjeżdżają dwa auta na polskich blachach - Eco wychodzi do nich i tłumaczy, że tutaj zakupów nie zrobią. Nie są zbyt zadowoleni
Z przystanku odjeżdża dziś kilka autobusów, lecz mamy do nich trochę czasu i postanawiamy pójść dalej pieszo - miejscowości są oddalone od siebie o jakieś 2,5 - 3,5 kilometra, więc w sam raz na spacer.
Po drodze mijamy dawny PGR - Jednotné roľnícke družstvo. Na Słowacji jeszcze kilkanaście gospodarstw działa pod tym skrótem, jako spółki lub spółdzielnie.
Nie mija dużo czasu i przed nami pojawiają się Leštiny (Lestin). Przy drodze stoją charakterystyczne dla Orawy zabudowania gospodarcze z piwniczkami.
Ogólnie nie sposób nie odnieść wrażenia, że na słowackich wioskach starych domostw jest znacznie więcej niż w Polsce - czyżby nie chcieli być tak nowocześni?
W Leštinach większość stanowią ewangelicy, podobnie jak w sąsiednich wsiach (poza Malatiną). Pod koniec XVII wieku rodzina Zmeškal, właściciele wsi i kapitanowie Zamku Orawskiego, wzniosła tutaj drewniany kościół artykularny, wpisany kilka lat temu na listę UNESCO.
Kościół jest zamknięty, choć wisi kartka z kontaktem, lecz co z tego, skoro w środku i tak nie można fotografować? Łazimy więc dookoła, oglądając stare, węgierskie groby, w których pochowano m.in. wspomnianą rodzinę właścicieli.
Nad drzwiami ciekawostka - ślady po dawnych wandalach, na pewno dostrzegłem wpis z 1906 roku.
Widok spod kościoła. Kobietom płci odmiennej nie chciało się już przejść tych kilkunastu schodów pod górę
Na mapie wydaje nam się, że kawałek dalej jest drugi kościół, łażę więc z chłopakami w jego poszukiwaniu, ale znajdujemy tylko zapuszczony pomnik Słowackiego Powstania Narodowego.
Okazuje się jednak, że źle odczytywaliśmy mapę - domniemany kościół okazał się słabo widocznym z drogi dworkiem
Po chwili przyjeżdża autobus (pełny głównie rozbawionej młodzieży) i jak lordowie podjeżdżamy do Vyšnego Kubín (Felsőkubin), całe 3,5 kilometra . Miejsce urodzin Pavla Hviezdoslava z początku nie nastraja pozytywnie - wszystko pozamykane, ludzi wywiało. Na jakiejś pseudo-kawiarni pisze, że czynna od 13 - no dobra, poczekamy te 40 minut i może się chociaż czegoś (ciepłego) napijemy.
Żeby nie siedzieć bezczynnie zostawiamy Młodego i Neskę z plecakami, a z Kamką i Eco ruszamy na obchód wsi. Pierwsze znalezisko może nie jest zbyt epokowe (stadko owiec)...
...drugie znacznie bardziej
W bocznej uliczce działa knajpa - mamy szczęście, bo po sąsiedzku robotnicy ocieplają dom, więc otwarto ją wcześniej. Chciałem osobiście sprawdzić, czy czasem nie potrujemy się tam piwem, ale reszta nalega aby najpierw wrócić po dwójkę z plecakami. No kurczę, jak oni tak mogą ryzykować???
Przy plecakach Neska uskutecznia kolejną już tego dnia toaletę - nie mówimy nic o otwartej knajpie, tylko, że musimy lecieć na szlak i koniec. Nie mają szczęśliwych min i do końca prowadzę ich nieświadomych jak barany na rzeź aż do drzwi lokalu
W środku leci Szwejk (widać odgrzewane kotlety na święta to nie tylko domena polskich telewizji), jest zestaw obiadowy za 3 euro, lany Martiner - czegóż chcieć więcej?
Tak nam dobrze, że spędzamy w knajpie kilka godzin. W międzyczasie wychodzi nawet słońce, lecz gdy w końcu wyłazimy to na powrót się zaciągnęło
Obok drogi na Dolny Kubin wbijamy na zielony szlak, wznoszący się coraz wyżej pośród nieużytków i pól.
Ponownie zaczyna siąpić, a nas ogarnia jakieś dziwne zmęczenie, tym bardziej, że namacalnie widać wielkość Chocza.
Szlak męczy coraz bardziej, puszczamy dziewczyny przodem, aby pognały za przystojnymi drwalami, męska część ekipy dawkuje sobie kolejne odcinki znacznie wolniej.
W końcu około 19.30 docieramy na Stredną poľanę. W Hotelu Chocz jest wyłącznie polskie i śląskie towarzystwo, w tym ludzie, których spotkaliśmy w Osadce pod sklepem. Nie wierzyli, że tam dotrzemy, nie rozumiem czemu Nie ma za to naszej dwójki znajomych, którzy mieli dojść z Rużomberku.
Pod dachem można znaleźć trochę wolnego miejsca, jednak decydujemy się rozbić namioty, a potem doszukać drewna do ogniska, z czym jest problem, bo okolica jest kompletnie wyczyszczona. Gdy nam się udaje to prawie się gubimy w ciemnościach, dobrze, że poprowadziły nas głosy
Kontakt z zaginioną dwójką znajomych jest zrywany i utrzymywany, lecz komunikaty są dziwne. Początkowo twierdzę, że w ogóle już nie żyją, bo zamordowano ich w rużomberskiej knajpie, potem się w końcu dodzwaniamy - nie wiedzą gdzie są, napierdzielają pod jakąś cholerną górę. A godziny mijają... W pewnym momencie wydaje nam się, że widzimy w oddali jakieś światełka, śpiewamy, ale te znikają. Niedźwiedź? Pozostaje grzanie przy ogniu w lekkim deszczu.
W końcu przed 23-cią znowu pojawiają się na przeciwległym stoku światła, znów śpiewamy i wreszcie okazuje się, że to oni - w ciemnościach i braku oznaczeń nasze piosenki bardzo pomogły odnaleźć im właściwą drogę
Pada coraz mocniej, więc i tak szybko przenosimy się pod dach, gdzie dzieją się różne straszne rzeczy
Rano, z kolei, pogodę mamy taką.
Staje się jasne, że wchodzenie na szczyt Chocza jest bez sensu, bo nie widać kompletnie nic. Siedzimy więc długo w Hotelu i wędzimy się przy ognisku.
Dopiero późnym południem zaczynamy schodzić, początkowo idąc prosto we mgłę.
Szlak jest dość słabo oznaczony i niezbyt widokowy. Za to jeden krótki odcinek jest tak ostry, że dziwię się, iż ktoś poprowadził tam ścieżkę! Dziwię się też, że nikt nie spadł i nie skręcił sobie karku...
(foto Neski)
Dopiero za odbiciem żółtego zaczyna się nieśmiało coś przerzedzać - puszczamy więc dziewczyny przodem, coby nie musiały się nudzić naszym towarzystwem Karolek (nie ten drewniany) i Grześ, którzy przyleźli w nocy, zostają z tyłu.
Po wyjściu z lasu mamy szeroką panoramę Niżnych Tatr, Liskovej, Rużomberka i Likavy. Jeszcze ładniej to musi wyglądać przy dobrej pogodzie.
Schodzimy na krechę, bo jakoś znów nie widzimy oznaczeń - w oddali widać dwa małe motorki - to zapieprzająca Neska i Kamila. Jedynie Młody jest w stanie je dogonić, widać, że młodość ma swoje prawa
Przyjaźnie wyglądająca droga do budowanej autostrady D1 okazuje się błotno-gliniastym koszmarem - świństwo tak się lepi do butów, że czasem mam wrażenie chodzenia w koturnach. Próbuję to zmyć w strumyku, ale nie na wiele się zdaje. A ponoć wieczorem droga była normalna, wszystkiemu winne całonocne opady.
Uświnieni jak świnie wchodzimy z Eco samotnie do Likavy. To właściwie przedmieście Rużomberka i dochodzimy do wniosku, że jesteśmy na urlopie, motorki zostały w tyłkach dziewczyn i dobrze by się było trochę pogubić. Tak też robimy i drogę odnajdujemy w hostincu w bramie
Wypijamy po piwie oraz boroviczce postawionej przez miejscowego, a gdy wychodzimy zaczyna się nawet trochę rozjaśniać.
Z drugiej strony na Niżnymi Tatrami zebrały się tak ciemne chmury, że obstawiamy, kiedy runą nam na głowę.
Na szczęście wiatr przewiał je dalej, jedynym czarnym akcentem jest foch czekających w sklepie Rużomberka dziewczyn, które nie chciały uwierzyć, że się zgubiliśmy! Jaka ta dzisiejsza młodzież jest podejrzliwa!
Lądujemy na naszej stałej kwaterze, mycie, kąpanie, po dojściu Grzegorza i Karola na dworze robi się piękna pogoda.
Wieczorem tradycyjnie wyjście na Rużomberok. Licho nie odpuszcza, gdy chcemy coś zjeść - nasza ulubiona knajpa jest malowana, w innej już nie karmią, kilka pozostałych zamkniętych. W końcu zasiadamy w średnio przyjemnej pizzerii, gdzie jest tak ciepło, że wszyscy wyglądają jakby od razu mieli paść.
Na szczęście odbijamy sobie potem wizytą na koncercie Horkýže Slíže. Jest wszystko, czego tylko można od udanego wieczoru wymagać - tańce, hulanki, swawole na parkiecie i stołach, pilnowania samochodu muzyków w bagażniku, wyuzdane gry językowe, uciekanie przed obleśniuchami, gry w piłkarzyki, piramidy z kieliszków, cynamon na cyckach itp.
Niedziela to czas powrotu - początkowo z żalem i zazdrością patrzymy na odsłoniętego Chocza...
Potem na szczęście znowu nadciągają chmury, więc już mniej załamani wracamy w kierunku granicy. Pierwszy pociąg, do Żyliny, zawalony kompletnie, w drugim jest lepiej; w Skalitym wysiadamy i okazuje się, że nasza niedoszła noclegownia ze środy jest otwarta
Przed dworcem w Zwardoniu licho atakuje chyba po raz ostatni - Grzesiek nie ma portfela i aparatu! Cofa się więc do słowackiej knajpy, gdzie je znajduje, ale musi pojechać następnym składem... My ponownie mamy szczęście - zamiast pie#@%&ej Pesy znów jedzie stare EN57, dwuskładowe, podróżujemy więc do Katowic w komforcie, a nie jak bydło, co było udziałem wielu turystów tego dnia!
Majówka się skończyła, zostały wspomnienia i chęć powrotu na Wielki Chocz przy lepszej pogodzie I tak było super!
Galerie:
https://picasaweb.google.com/1103445063 ... MajowkaCzI
https://picasaweb.google.com/1103445063 ... ajowkaCzII
Ostatnio zmieniony 2015-05-07, 12:19 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Nie pomyliłeś przypadkiem Likavy z Liskovą ?
Żółty schodzi do Liskovej.
Obie wsie to przedmieścia Rużomberku.
Gdzie macie w Rużomberku fajną kwaterę ?
Może być na priv, może się kiedyś przyda.
Żółty schodzi do Liskovej.
Obie wsie to przedmieścia Rużomberku.
Gdzie macie w Rużomberku fajną kwaterę ?
Może być na priv, może się kiedyś przyda.
Ostatnio zmieniony 2015-05-07, 13:47 przez Basia Z., łącznie zmieniany 2 razy.
nie pomyliłem żółty schodzi do Liskovej, myśmy szli dalej niebieskim i po wyjściu z lasu ukazała się panorama: od lewej Liskovej, Rużomberka i Lika(v)ki. Zeszliśmy do tej ostatniej Z Liskovej jest jednak trochę dalej, trzeba by podjechać jedną stację pociągiem albo busem...
kwaterę mamy w południowo-zachodniej części miasta, niedaleko stadionu. Gdybyś kiedyś potrzebowała, to daj znać Sypiam tam od 6 lat, tak więc nie jest źle
kwaterę mamy w południowo-zachodniej części miasta, niedaleko stadionu. Gdybyś kiedyś potrzebowała, to daj znać Sypiam tam od 6 lat, tak więc nie jest źle
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 6 gości