Ech wspomnienia. Dawniej częściej robiłem fotorelacje, sprawiało mi to większą frajdę i czas wydawał się nie umykać między palcami. Obecnie pisze może jedną albo dwie na rok. Jakoś mnie podkusiło by przejrzeć archiwum ś.p. forum e-Beskidy.com i jako, że na obecnym portalu jestem od niedawna, skusiłem się by wrzucić coś co przed chwilą odkopałem. Zapewne dla części forumowiczów relacja jest znana...
Czołem wszystkim!
Tym razem przeznaczenie skierowało mnie na wędrówkę rejonami Małej Fatry, Gór Choczańskich, Wielkiej Fatry oraz Bieszczad. Jak to pewnego razu powiedział Grześ, mój współtowarzyszysz częściowego etapu wyprawy: „Było klawo. Może nawet jak cholera” . Ale po kolei...:
01.10.2010
Jak zwykle zwalniam się z pracy, przeobrażając się w toalecie z pana Andrzeja w ecowarriora. Odkładam okulary, koszulę i sztruksy, nadziewając na siebie dżinsy, t-shirt „W górach...”, plecak i kapelusz
W Katowicach dołącza Grześ i czekając na połączenie na Zwardoń poddajemy się trywialnym, co dla nie których, czynnościom wchłaniania piwka w miejscowej „Tawernie”. W tym niezwykle skomplikowanym zadaniu wspomaga nas Kaper i Pudelek
Do Zwardonia docieramy po 21. Przechodząc obok remontowanego schroniska wykonujemy kilka fotek i około 22 lądujemy w dzisiejszej przystani – Chatce Skalanka. Herbata, kilka fotek, piw, cygaro i udajemy się na spoczynek.
02.10.2010
Pobudka o 05.
Przedostajemy się na Słowację i tamtejszymi vlakami docieramy do uroczo położonego Strečna.
Zahaczamy o miejscową piwiarnię (chyba jeszcze w żadnej knajpie o 09 nad ranem nie widziałem tylu nawalonych osób – a ponoć Polacy piją...), gdzie na przemian puszczają sport / pornusy Następnie zmierzamy do ruin zamku Stary hrad. Robimy sporo zdjęć, rozkoszujemy się otaczającą nas przyrodą, a następnie niebieskim, o wyjątkowo uciążliwym podejściu docieramy do Chaty pod Suchym. Pozostawiając plecaki w schronisku przechadzamy się po okolicy. Wieczór mija sielankowo, przy wyśmienitym piwku, akompaniamencie gitar i rozmowach z opiekunem przybytku nt Solidarności, Wałęsy, kultury Słowacji, Czech czy Polski. Następnie dosiada się do nas jeden z grajków, z którym schodzimy na tematy górskich wędrówek, przebytych szlaków, geografii i, jakżeby inaczej miejsc zamieszkania. Facet pomieszkuje zarówno w okolicach Hrubýgo Jeseníka, w Czechach, jak również Žiliny.
Ukontentowani minionym dniem zagłębiamy się w śpiwory. Błogi nocleg, co rusz, przerywają wrzaski niezwykle nawalonych Słowaków nocujących w naszym pokoju. Jeden z nich w pewnym momencie coś wypalił naszą stronę starając się nas zbudzi. Drugi starał się go uspakajać artykułując salwę w stylu: „ty pojebany, nepoukładany!!!”
Słowacy zasnęli, my chwilowo też.
Budzi mnie delikatne pomiałkiwanie, znajdującego się na moim śpiworze, malutkiego, ślicznego, około trzytygodniowego kotka. Po chwili powiewa atmosferą grozy. Do moich nozdrzy dociera intensywny smrodzik. Czołówka potwierdza dramatyczne odkrycie. Ten mały, zapchlony sukin... obficie się zesrał na mój śpiwór (w dwóch miejscach) i łóżko (również w dwóch miejscach!!).
Tym razem budzą się Słowacy. Moja plugawa i niegodna powtórzenia wiązanka trwa długo i spontanicznie, przerywana jedynie chwilami łapania oddechu. Biję się z myślami, czy wypierniczyć tego małego zasrańca przez okno czy może natychmiast zająć się parującym, a zasychającym odkryciem na śpiworze. Nieznacznie zwycięża druga myśl, to nie może czekać...
03.10.2010
Pobudka, śniadanko, piwko, wpis w księgę pamiątkową i hen w drogę!
Pogoda wyśmienita, ludzi na szlakach prawie w ogóle. Zachwycając się przepięknymi krajobrazami oraz bukietem kolorów spokojnie zmierzamy, przez sedlo Prislop, sedlo Vráta, Stracenec i Malý Kriváň, gdzie spotykamy parkę z Polski, ku Velkýmu Kriváňovi. U jego podnóża pozostawiamy plecaki i wchodzimy na szczyt delektując się czarem zachodzącego słońca.
Następnie, przez Snilovské sedlo, do którego dotarcie kosztowało mnie z 3 paskudne upadki, docieramy do Chaty pod Chlebom, gdzie chwilę gwarzymy z opiekunem chaty, zamawiamy hranulki, po 2 piwka i ukontentowani minionym dniem instalujemy się na swych pryczach.
04.10.2010
Kolejna pobudka, przed nami kolejny dzień wędrówki:)
Po śniadanku skręcamy wiśniowy tytoń, nabieramy wody z strumyka i przez Hromove oraz Poludňový Grúň podążamy ku Chacie na Grúni. Wietrznie lecz uroczo, każda mijana chwila w tym czarodziejskim miejscu nasuwała mi na myśl słowa piosenki Dżemu: „chwila która trwa może być najpiękniejszą z twoich chwil”. Śpiew wiatru, ptaków, złoto połonin, potęga gór. Wszystko to skłaniało do wgłębienia się w własną duszę i kontemplację nad kruchością i krótkotrwałością ludzkiego istnienia...
Schodząc nad wyraz stromym szlakiem do Chaty na Grúni mijamy dziadka, na oko ponad 70-letniego, który za dzisiejszy cel obrał Stoh. Oczywiście chwilę dyskutujemy i w duchu chylimy czapki z głów. Ja sam podchodząc na Poludňový Grúň zapewne bym się rozpłakał, klnąc w duchu swoje górskie pomysły i chorą ambicję poznawania czegoś nowego.
W chacie zamawiamy smazony syr, po 2 piwka i opalamy się na przyjemnie łechtającym ciało słoneczku. Kolejny etap wędrówki zakłada przemierzenie Hornych i Dolnych dier z kropką nad „i” w jakiejś Davidkovciej knajpie. Jaki plan takie wykonanie. Cóż mogę powiedzieć, przejście tych wodospadów okazuje się bezcenne, żadne słowa nie ujmą magii chwil spędzonych pośród pieniących się i rwących potoków, szumu rozbryzgującej się wody o dzikie i strome skały, drążone każdego dnia przez minione i kolejne stulecia...
W Davidkovci znajdujemy przytulną pizzerię, gdzie raczymy się czosnkową, pizzą, skrótami meczów oraz kilkoma browarkami.
Tym razem nocleg spędzamy w namiocie.
05.10.2010
Wstajemy około 08, dziś jest pochmurno. Spokojnie konsumujemy śniadanie i zabieramy się za łapanie stopa na Dolny Kubin.
Właściwie pierwszy samochód zatrzymuje się, podwożąc nas do Párnicy. W miejscowej spelunie przepłukujemy gardło i autobusem docieramy do Dolnego Kubina. Zapasy się powoli kończą więc wstępujemy do Tesco, uzupełniamy strawę i napitki, po czym oczekując na autobus do Vyšnýgo Kubína pochłaniamy, w przydworcowym barze (właściwie odzwierciedleniu naszych barów mlecznych, z tym, że tam jest możliwość zakupu piwka tudzież innych napitków wyskokowych), obiad zapijany złocistym Martinerem i czarniutką turecką.
Z Vyšnýgo Kubína, na początkowym etapie wędrówki, pokonujemy góry krowich odchodów, po czym wkraczając w las dzielnie kroczymy ku Hotelowi Chocz. Po drodze napotykamy kolejne niezidentyfikowane, aczkolwiek potężne kupki jakiejś leśnej zwierzyny. Rzecz jasna zażarcie dywagujemy do czyjego właściciela owe znalezisko uprzednio należało. Ja stawiam na niedźwiedzia, Grześ na jelenia bądź sarnę. Gdy spór pozostaje nierozstrzygnięty ruszam dalej słysząc zdecydowany głos Grzesia: „tak tego zostawić nie można, sprawdźmy co zeżarł a dowiemy się kim był”. Nim zdążyłem się odwrócić to Grześ, z zapałem odkrywcy, którego nie powstydziłby się sam Indiana Jones, grzebał kijem w w/w obiekcie zainteresowania
Na Strednej Poľanie, w Hotelu Chocz pozostawiamy nasze dobytki i w delikatnej mgle mkniemy na szczyt Veľkýgo Choča, łudząc się polepszeniem pogody, a co za tym idzie nagrodą w postaci przedniego zachodu słońca. No cóż, na złudzeniach się skończyło, no może nie do końca, powiedziałbym na złudzeniach i gruszówce, którą Grześ skrzętnie przemycił
Schodząc do szałasu poruszamy po raz kolejny tematykę twórczości Sapkowskiego, tym razem skupiając się na Juttcie de Apolda. Tak sobie błądzimy w marzeniach: „znakomicie by było, gdyby nasze dotychczasowe trudy wędrówki zostały wynagrodzone w szałasie, np. przychodzimy, a tutaj niespodzianka, palenisko już rozpalone, herbata z wkładką zagotowana, a w śpiworach jakieś Jutty starannie zagrzewające legowisko w radosnym oczekiwaniu na nasze skromne osoby ”:D
Dochodzimy do Hotelu. Na polanie wiatr, w szałasie zimno jak cholera, drzewo podmokłe, naszych Jutt ani śladu
Rozpalamy palenisko, nadludzkim wysiłkiem wytrzymujemy dymienie przemoczonego drewna (dramatyzm sytuacji odzwierciedlają słowa Grzesia: „Andrzej, otwieramy drzwi, wolę już tego niedźwiedzia” ), po czym ogień się stabilizuje i w spokoju gotujemy wodę, smażymy tosty, skręcamy tytoń i wracamy do swych ulubionych westernowskich dyskusji
06.10.2010
Budzi nas delikatny szelest wiatru, śpiew ptaków i przebijające gdzieniegdzie, przez maleńkie szparki szałasu, poranne słońce. Wszystkie znaki na ziemi i niebie zwiastuję udany dzień. Spokojne śniadanko, herbatka z prądem, kilka zdjęć i niebieskim schodzimy do Ružomberoka (496 m n.p.m.).W tej też miejscowości wstępujemy do znajomej piwiarni o klimacie punk-rockowym, gdzie wypijamy pożegnalne piwo. Wszystko co dobre, szybko się kończy, nawet nie wiem kiedy, a czas wspólnej wędrówki, przygody i wspólnie osuszanych szklanic dobiegł końca. Grześ wraca do domu.
„Coś się kończy, coś zaczyna” - Sapkowski.
W nakreślonym powyżej przybytku uzupełniam płyny o kolejne dwa piwka, rzucam okiem na mapę, na zegarek i z przerażeniem odkrywam, że jest już po 14. Najrozsądniej uderzyć niebieskim do Majekovej Chaty. Z łezką w oku opuszczam knajpę i ruszam w drogę. Przypominam sobie, że Ariel nocował tam kilka miesięcy wcześniej więc piszę do niego prośbę o tel. Dzwonię, dzwonię i nic. W końcu ktoś odbiera i informuje, że nocleg jest możliwy jedynie do końca września. Psia krew.
Przeglądam chwilę mapę, dostaję cenne informacje od Ariela nt nieludzkich cen w Horskim Hotelu Malina, paskudnie bluzgam i już wiem, pójdę w stronę Vojenskéj Zotavovňej Smrekovicy, a jeśli z jakiegoś powodu podupadnę na siłach to zatrzymam się na nocleg w szałasie pod Vyšném Šiprúnskem sedlem. Przedwczesny postój nie jest konieczny, maszeruje się nieźle, a spokój trasy, urocze widoki (szczególnie z Malinnégo i Nižnégo Šiprúnskego sedla), zapach otulającego mnie zmierzchu, brak ludzi oraz ma ślepa miłość do tułaczki nie pozostawiają miejsca na dylematy, idę dalej.
W górskim hotelu melduję się grubo po zmierzchu i wpadając na recepcję z uroczym uśmiechem oznajmiam: „najtańszy z możliwych noclegów” Zostaję odesłanych do budyneczku przeznaczonego w najbliższym czasie do remontu. Na drogę wyposażono mnie w elektryczny grzejnik. Ogarnie mnie euforia, euforia minionej trasy, bliskości, wręcz namacalnej gwiazd oraz planami na kolejny dzień.
07.10.2010
Poszalałem, budzę się około 08.
Śniadanko, pakowanie, oddanie kluczy i hen ku kolejnym górom, nieznanym krajobrazom i krainom...
Krocząc łąkami otulonymi białym kożuchem porannego przymrozku, mozolnie zmierzam ku Skalnej Alpie. Przemykam przez rezerwat płonący przeróżnymi odcieniami złota, by znaleźć się u podnóża Rakytova (Severné Rakytovské sedlo), gdzie konsumuję drugie śniadanie odpędzając od siebie nachalne kruki. Na Rakytovie robię kolejny postój, tym razem posilam duszę, wzbogacam się kontemplując czar otaczającej mnie przyrody.
Schodząc z szczytu zakładam sielankę i chwilową przerwę na poczytanie książki na Južném Rakytovském sedlu. Nie była mi jednak dana realizacja planu. W nakreślonym powyżej miejscu, leżąc na polanie, przy rozstaju szlaków, napotykam, a raczej napotyka mnie pewien słowacki turysta, mówi, że poczeka tutaj na towarzysza wędrówki. Rzecz jasna nawiązuje się sympatyczna rozmowa i od słowa do słowa wychodzi, że ma ksywkę Winnetou (faktycznie, podobny do Pierra Brice), a jego żona wykłada na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Po jakimś czasie dociera rzeczony przyjaciel rozmówcy i ku uciesze wszystkich Winnetou wyjmuje z plecaka półtoralitrowe piwo, które rychło kolektywizujemy i, żegnając się, w wyśmienitych humorach ruszamy w swoją stronę
Maszerując wzdłuż jednej z polan zdaję sobie sprawę, że nie wysuszyłem rozbitego przed kilku dniami namiotu. Analogicznie, jak podczas drugiego noclegu nie mogło czekać kocie łajno, tak i teraz nie może czekać moje małe przenośne schronisko, którego niechybnie godziny dzielą od zagrzybienia się...Tak więc wykorzystując, dosyć ciepłą jak na tę porę roku, pogodę, rozbijam namiot celem osuszenia. Po godzinnej przerwie leniwie zamykam książkę, zwijam namiot i ruszam w dalszą drogę definitywnie kończąc zasłużoną sielankę.
Dziś mam zamiar nocować w Chacie pod Borišovom, dalszy etap wędrówki wiedzie więc przez szczyt Ploskéj (1532 m n.p.m.), aż po samą Chatę.
Do schroniska docieram przed zachodem słońca.
W środku, jak się okazuje, nocuje, oprócz mnie aż 3 turystów, z czego jeden z nich trafia do mojego pokoju. Pech chce, że owy współlokator oprócz wykonywania świetnych zdjęć, całkowicie oddaje się pasji ciągłego, głośnego i nieskrępowanego pierdzenia.
08.10.2010
Na szlak ruszam przed 08. Dzisiejsze założenie to zejście w doliny i przetransportowanie się do Medzilaboric (326 m n.p.m.), a stamtąd Przełęczą Łupkowską do chatki w Łupkowie.
Budzi się piękny dzień, jest mroźno, w dolinach morza mgły, a przede mną wizja kolejnego etapu urlopu, bieszczadzkiego etapu
Podążając stokami Plaskéj, w kierunku Vyšnéj Revúcy, natykam się na wypasającego się jelenia. Delikatnie sięgam po aparat, zahaczając łokciem o przypięty do plecaka worek śmieci. Jeleń się płoszy. Płoszy i ucieka Puszczona seria bluzg momentalnie przypomnina mi fragment Trylogii husyckiej: „...przeklął w duchu swój pech, przeklął go bardzo brzydko, słowami, których absolutnie nie należało używać przy dzieciach i niewiastach.”
Dalsza wędrówka upływa pod znakiem obserwacji artystycznych dzieł pajęczaków, zwiastujących i uświadamiających mi nieubłaganie zbliżającą się zimę...
Z Vyšnéj Revúcy, przez Ružomberok, Košice i Humenné dostaję się do Medzilaboric, gdzie opuszczam vlak około 18:20. Nie zwlekając robię zakupy i chyżo ruszam w stronę Paloty, w której, ku mojemu nieopisanemu zdziwieniu, rozpoczyna się szlak wiodący wzdłuż potoku Vydranká do tunelu łupkowskiego. Idąc lasem co rusz spoglądam w niebo, nie potrafiąc uwierzyć, że gwiazdy zdają się być na wyciągnięcie ręki. Przez cały okres wędrówki nie widziałem tak wielu, wydających się tak blisko gwiazd. Ok 21, przechodząc tunelem łupkowskim, wkraczam na ziemie Rzeczypospolitej. Tutaj kroki wiodą mnie nie gdzie indziej aniżeli do Chatki w Łupkowie
Przekraczając próg schroniska słyszę: „czy my się nie znamy? Ten kapelusz...odwróć się tylko w moją stronę!”. Po chwili wymiana uścisków, opowieści i trunków. Jak się okazuje jest to Tomek z forum bunkrowca i Sudety.it. Ostatnio widzieliśmy się na letnim zlocie w Górach Kamiennych...
Poznaję chatara Łukasza (świetny człowiek!), Rumuna o ksywie Dracula, Anią (chyba), która porzuciła pracę w Anglii i włóczy się po Europie i górach oraz wiele innych a nie mniej ciekawych indywidualności Wiele dyskutujemy, opowiadamy swoje przygody, wspominamy podróże, podziwiamy spadające gwiazdy (tej nocy było ich sporo, sam zaobserwowałem ok. 5), gramy w warcaby i snujemy plany na przyszłość. Zaskoczeniem jest telefon od Buby, która będąc na zlocie sudeckim kolejno daje do telefonu Waldiego i Sebe, którzy asymilując się ze mną obiecają obalić kolejny toast za moje zdrowie. Czynię to samo za zlotowiczów Noc upływa błogo i w wyśmienitym towarzystwie.
09.10.2010
Wstaję o 07, pakuję się i umykając przed budzącym się towarzystwem podążam do Nowego Łupkowa, gdzie po udanych zakupach, zjadam na przystanku autobusowym śniadanie. Jest mroźno, ale słonecznie. Lubię taką pogodę.
Dziś plan zakłada dostać się, wzdłuż potoku Roztoka, na niebieski szlak, którym przez Balnicę mam zamiar dojść do Żubraczych, a stamtąd stopem do Cisnej, gdzie ufam posiedzieć przez kilka godzin w Siekierezadzie, po czym udać się na spoczynek do Bacówki pod Honem. Tak, to był plan, a plan ma to siebie to, że czasami bierze w łeb, tak jak np. ten. Plan padł. Padł i to z porządnym impetem, rzutując w mniejszym bądź większym stopniu na całokształt pobytu w Bieszczadach...
W okolicach dawnej wsi Zubeńsko, na rozstajnym szlaków niebieskiego i „szwejkowego” odczuwam dokuczliwy ból lewej nogi. Idę chwilę dalej, dochodzę do oznaczenia wskazującego Balnicę za 6 godz. Kalkuluję, przeliczam, dodaję kolejne dwie do Siekierezady i złorzecząc na nogę, plecak i Bogu winnych znakarzy, podejmuję decyzję powrotu na główną drogę, w stronę Woli Michowej. Myślę sobie: „eco, pójdź drogą, będzie szybciej, może się napijesz piwa, a może los znajdzie inne wyjście”. Znalazł wyjście, i to jeszcze jakie...Maszerując drogą rozważałem nt dalszych poczynań. Z toku zamyślenia wybił mnie zatrzymujący się samochód, z którego wystawił głowę facet z zapytaniem czy mnie gdzieś nie podrzucić. Oczywiście nie odmawiam. Gadka, szmatka o górach, kontuzji i polecanym schronisku w Balnicy utwierdziła mnie w przekonaniu, że noga z pewnością wytrzyma trasę z Maniowa do Balnicy. Ponadto obiecałem Długiemu (dobre serce, które mnie podwiozło), że zaniosę jego pożyczony mapnik do schroniska, z którego odbierze go Ruda. Tak więc ruszam, zwiedzając po drodze cudowne źródełko, kaplicę z drugiej połowy XIXw., zarys fundamentów cerkwi z 1856r., mieszczący się obok cmentarz, porośnięty barwinkiem pospolitym oraz parę szałasów. Wchodząc do schroniska wita mnie Wojtek i na zapytanie dotyczące pobytu w tym miejscu Rudej wybucha śmiechem, po czym z pomieszczenia obok słyszę głos: „Rudej nie ma ale my jesteśmy i jest rum, zapraszamy!!” Zeszły mi z 2 godz. w wyborowym towarzystwie, po czym dziękując za gościnę ruszam do Żubraczych, gdzie łapię stopa do Cisnej. Tam też żwawym krokiem wpadam do Siekierezady, gdzie z zamówionym lanym winem dosiadam się do miejscowych robotników i przyłączam do rozmów nt życia tutejszych mieszkańców poza sezonem. Robotnicy odchodzą, przysiadają się pierwsi turyści. Pierwsi turyści odchodzą, przysiadają się drudzy. Drudzy odchodzą przysiadają się kolejni... Nie wiedzieć kiedy i dlaczego zrobiła się 23:30 – trzeba się ruszyć do Bacówki pod Honem. Chwiejnym, aczkolwiek zdecydowanym krokiem zmierzam do celu. Zrzucam plecak na korytarzu pierwszego piętra, rozbijam się za fotelem i z ukontentowaniem nakładam kapelusz na twarz, wkraczając w świat Morfeusza. Po niedługim czasie czuję, że ktoś mną potrząsa i rzecze: „nie zasypiaj, nie zasypiaj, zapraszamy do siebie, mamy rajd przewodnicki, a ty wyglądasz na ciekawą osobę, z którą będzie o czym pogadać!”. I jak odmówić takim argumentom?
Przyłączam się do przewodników...
10.10.2010
Powrót do Chatki Puchatka.
Otwieram oczy i nim kiełkuje pierwsza myśl to podświadomie obmacuję nogę...Chyba nie ma tak źle! Ha, szykuje się udany dzień! Śniadanko, piwko ku pomyślnej trasie, pożegnanie z ekipą przewodnicką i stopem ku Kalnicy. Tutaj zakupy, przepłukanie gardła pod miejscowym sklepem i wzdłuż Wetliny do Bacówki Pttk Jaworzec. Podchodząc mijam trzech turystów. Pozdrawiamy się wzajemnie skinieniem głowy. Nie wiem jeszcze, że to Robert, Rafaello i Szaman, z którymi będzie mi dane biesiadować w Bacówce pod Małą Rawką oraz częściowo ruszyć na wschód słońca...
W bacówce zamawiam bigos i kawę, nawiązuję znajomość z poetą Wojciechem Szczurkiem, od którego zakupuję tomik wierszy i … zapoznają się z kolejną grupą przewodnicką...Parę osób mnie ostrzega, że szlak zmierzający na Krysową jest błotną breją z powywracanymi drzewami, a samo wejście pod górę wydłuży cię co najmniej dwukrotnie. Rezygnuję więc z spokojnej sielanki i zamówienia dwóch piw ograniczając się do jednego i hen pod górę. Co do szlaku to mieli rację, oj mieli...Od Krysowej wędruje się lżej a złota jesień przemawia słowami: „eco, nie spiesz się tak, kontempluj, kontempluj”. Tak też czynie, zwalniam kroku, podziwiając czar otaczającego mnie cudu natury...Od Przełęczy Orłowicza spotykam pojedyncze osoby, zamieniając z co niektórymi po słówku czy dwóch. Połoniny płoną, płoną złotem szumiących traw. Nie mogę uwierzyć w farta związanego z idealnym (choć raczej wymuszonym) wyborem terminu urlopu. Wszystko się zsynchronizowało, a kropkę nad „i” postawiła pogoda. W okolicach Szarego Berda lewą nogę przeszywa niemiłosierny ból. Psia krew, znów się zaczyna Nie wiem jeszcze, że noga już nie przestanie boleć...Pośród delikatnych powiewów wiatru, zbliżającego się zmierzchu i majestatu otaczający mnie gór, niespiesznie zmierzam do Chatki. Pomiędzy Rohem a Hasiakową Skałą natykam się na Piotrka, z którym podążam (a raczej powłóczam nogą) w dalszą stronę. Przed samą chatką poznaję resztę jego zacnej kompani i po wybornym zachodzie słońca, zameldowaniu się oraz „zainstalowaniu” w pokoju schodzę na kolację i jak się okazuje nie tylko.
Zakończona kolacja jest początkiem biesiady, obfitującej w kolektywizację różnej maści płynów, krzątających się na dnie plecaków Przemyślenia, wspomnienia, przygody i plany dalszych wędrówek co rusz przerywa obserwacja rozgwieżdżonego nieba i gra w „barana”, którą to nauczyło nas dwóch jegomości przyłączających się do naszego grona. Kolejny udany dzień, kolejny udany wieczór, kolejni wspaniali ludzie...
11.10.2010
Śniadanie, piwko, rzut okiem na połoniny oraz rysujące się w oddali tatry i zejście czarnym do Górnej Wetlinki. Myślę: „a złapię sobie stopa do Wetliny, kto wie może Baza Ludzi z Mgły będzie otwarta?!”. Baza okazuje się zamknięta. Jestem rozczarowany i smutny. Całuję klamkę, przeglądam mapę, łapię stopa do Brzeg Górnych, gdzie z sprzedawcą biletów do parku narodowego podejmuję temat zagranicznych wypraw z naciskiem na Ukrainę i Rumunię. Podążając ku Połoninie Caryńskiej zwiedzam cmentarz z połowy XIX w. Następnie, na wpół kuśtykając pokonuję kolejne wzniesienia docierając ponad granicę lasu. Świeci słońce, pogoda urocza, przejrzystość powietrza całkiem niezła. Co rusz pomrukuję sam do siebie: „eco ale z ciebie farciarz”. Na szczycie zrzucam plecak, daję odpocząć przeciążonej nodze i popijając herbatę cieszę się chwilą...Po jakimś czasie słyszę za sobą dwa głosy. Okazuje się niebawem, że są to urlopujący tutaj warszawiacy, którzy na „dzień dobry” zagłębili ręce w plecach rzecząc: „a może kolega ma ochotę na piwko?”. Kolega miał ochotę Niebawem na szczycie pojawia się pewna dziewczyna, która słysząc me plany zejścia do Ustrzyk, zrobienia zakupów i łapania stopa do Bacówki pod Małą Rawką, z uroczym uśmiechem, pyta czy nie mógłbym przyjąć niedużego zamówienia, gdyż ona również będzie dzisiejszego wieczoru w rzeczonej bacówce. A imię jej brzmiało Magda Tak więc pokrzepiony nowymi znajomościami i skonsumowanym trunkiem, kuśtykam grzbietem połonin ku Ustrzykom. Na miejscu robię zakupy i z czystym sumieniem idę na obiad do „Rzeźbiarza”. Nim zamówienie zostało zrealizowane dociera do mnie ekipa z którą biesiadowałem w Chatce Puchatka Chwila pogaduszek, wspólny obiad, kilka piwek, przyjęcie podarunku w postaci maści na nogę i ruszam łapać stopa na Przełęcz Wyżniańską. W bacówce melduję się około 18:30. Wchodzę i kogo widzę? Trzech delikwentów (Robert, Rafaello i Szaman), których mijałem przedwczoraj, na szlaku do Bacówki Jaworzec. Proszony do stołu nie odmawiam Niebawem odnajdujemy się z Magdą, a raczej ona odnajduje mnie i wspólnie zasiadamy do wieczornych pogaduszek, którym towarzyszy gitarowe wsparcie Rafaella. Hasłem wieczoru okazuje się „azaliż”, ale to już inna historia... Przed udaniem się na zasłużony spoczynek podejmujemy z Magdą i Robertem heroiczną decyzję wejścia na wschód słońca na Małą Rawkę.
12.10.2010
Wstajemy około 04:45. Aż dziw bierze, ale jesteśmy w wyśmienitych humorach (no prawie, noga boli jak cholera, już wiem, dziś dużo nie połażę, szykuje się prawdopodobnie przedwczesne opuszczenie Bieszczad). Na szczyt docieramy o 06:10. Jest mroźno i wietrznie. Przepełnieni optymizmem obserwujemy zmieniające się barwy nieba. Dochodzi 06:45, a z nią pierwsze promyki słońca...Szał radości, błysk fleszy, ochy i achy, po czym żegnamy się z Robertem, który zmierza niebieskim do Ustrzyk.
Schodząc do schroniska przenosimy się w błogie czasy studiów, wspominając czasy szalonej edukacji...
Śniadanko, piwko, wymiana maili, rzut okiem na mapę i można ruszyć na trasę. Wejście i zejście ze wschodu noga jakoś wytrzymuje, dalsza wędrówka z plecakiem jest niemiłosiernie uciążliwa. Do Przełęczy Wyżniańskiej dochodzę z paskudnym grymasem bólu a jednocześnie podjętą decyzją...Zakładam podbicie pieczątki w Schronisku Kremenaros, następnie podłapania stopa do Lutowisk i zależnie od stanu nogi, powrót na Opolszczyznę bądź dokuśtykanie do Chatki Socjologa.
Łapię stopa, kupuję w Ustrzykach Przegląd Sportowy i kuśtykam do Kremenarosu. Im bliżej schroniska tym wyraźniejszy wokal Ryśka Riedla. Puszczają Dżem, to znak, trzeba zostać na piwku! W podjętej decyzji utwierdza mnie fakt pobytu w nakreślonym powyżej przybytku jedynego klienta, Roberta, który spokojnie oczekuje przybycie Rafaella i Szamana Czas mija, mija, Ryśka zmienia Piekarczyk z TSA, a ja zmieniam kolejne butelki. Po błogim uzupełnieniu płynów żegnam się po, raz kolejny z Robertem, i łapię stopa na Lutowiska. Tam szybciutkie zakupy, kilka fotek, niespieszne przepłukanie gardła i ruszam … na Otryt Tak jak się spodziewałem, szlak puściutki, a noga nie przestaje mi przypominać o ułomności ludzkiego organizmu.
Po dokuśtykaniu się na główną grań, dywanem liści, zmierzam na miejsce mego ostatniego bieszczadzkiego noclegu...Poznaję chatara Łukasza, małżeństwo inscenizujące pokazy średniowiecznego życia w całej Europie oraz trzyosobową rodzinkę, których godność pojedynczych osób umknęła mi w natłoku wieczornych pogawędek. Rąbiemy drzewo, przynosimy wodę, dziewczyny gotują wyśmienitą kolację, a w międzyczasie kolektywizujemy około 5 piwek podczas których ktoś wygłasza puentę: „I wiecie co jest tutaj najpiękniejsze? To, że wcześniej się nie znaliśmy, nie mamy wódki, nie mamy więcej piw, a co posiadamy na dnie plecaka tym się dzielimy...”. Po kolacji zasiadamy do kominka, przytaczając co rusz ciekawsze wydarzenia z naszego życia. Czas mija, minuty, godziny umykają, a powieki powolutku i sennie żegnają ostatni dzień bieszczadzkiej przygody...
13.10.2010
Wstaję o 07, przeglądam mapę i niebieskim podążam do Dwernika. Przemykając bukowym lasem, w pewnym, zupełnie niespodziewanym, momencie słyszę nade mną chrzęst łamanej gałęzi i nim podejmuję jakiekolwiek działanie czuję uderzenie w głowę od którego ciemnieje mi przed oczami. Szybko się jednak otrząsam, zbieram leżący nieopodal kapelusz, wygrzebuję z liści odznaki, które od impetu uderzenia powypadały i w zamyśleniu kuśtykam w doliny. Wiem, że tym razem miałem farta, historia mej wędrówki mogła się zakończyć tragicznie, tym bardziej, że był mróz...
Tego samego dnia, ok 21, przy aktywnej pomocy Buby i Ariela, docieram do Zdzieszowic, kończąc tym samym niezwykle udaną wyprawę...
Dziękuję Grzesiowi za kilka dni wspólnej wędrówki (jak zwykle pełnej przygód i bezcennych wspomnień), osobom których poznałem na trasie oraz w schroniskach za wspólnie spędzony czas, dyskusje i biesiady
Do zobaczenia gdzieś i kiedyś...
http://picasaweb.google.com/10299486762 ... 013102010#
M.Fatrą,G.Choczańskimi i W.Fatrą ku Bieszczadom01-13.10.2010
- ecowarrior
- Posty: 99
- Rejestracja: 2015-01-19, 00:07
- Lokalizacja: Zdzieszowice/Opole
M.Fatrą,G.Choczańskimi i W.Fatrą ku Bieszczadom01-13.10.2010
Ostatnio zmieniony 2015-03-12, 14:07 przez ecowarrior, łącznie zmieniany 1 raz.
- ecowarrior
- Posty: 99
- Rejestracja: 2015-01-19, 00:07
- Lokalizacja: Zdzieszowice/Opole
Na zewnątrz siąpiło.
i byl niedzwiedz
ecowarrior pisze:„Andrzej, otwieramy drzwi, wolę już tego niedźwiedzia”
ojj! kotek!!!! czyli to ten pamietny wyjazd?
Ostatnio zmieniony 2015-03-12, 16:51 przez buba, łącznie zmieniany 3 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Jeszcze nie zdążyłam przeczytać, a to moje ulubione góry
Niedźwiedzia to ja tam rzeczywiście spotkałam na majówce.
Niedźwiedzia to ja tam rzeczywiście spotkałam na majówce.
Ostatnio zmieniony 2015-03-12, 22:49 przez Basia Z., łącznie zmieniany 1 raz.
Basia Z. pisze:Niedźwiedzia to ja tam rzeczywiście spotkałam na majówce.
To tego poprosiłaś o oddalenie się ?
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- ecowarrior
- Posty: 99
- Rejestracja: 2015-01-19, 00:07
- Lokalizacja: Zdzieszowice/Opole
trotyl pisze:Ha,ha Tomek z bukrowca-to ten sam gościu z którym piłem piwo w zeszłym roku na Przysłopie Potóckim
Jaki ten świat mały! Ja natomiast piłem z nim piwo przed dwoma tygodniami
buba pisze:ojj! kotek!!!! czyli to ten pamietny wyjazd?
Tak, to ten mały skurczybyk co to mi śpiwór obrobił
Basia Z. pisze:Dobromił pisze:Basia Z. pisze:Niedźwiedzia to ja tam rzeczywiście spotkałam na majówce.
To tego poprosiłaś o oddalenie się ?
Tak.
Nie jestem w temacie, a historia wydaje się być ciekawa. Mogłabys coś więcej nt temat rzec
Swoją drogą przed wyjazdem czytałem, że wokół Hotelu się ostatnio kręcił więc były dodatkowe emocje
Ostatnio zmieniony 2015-03-13, 10:57 przez ecowarrior, łącznie zmieniany 1 raz.
Chyba już opisywałam ale przeklejam z innego forum.
Postanowiłam opisać, natchnęła mnie relacja z Chocza, bo moja zeszłoroczna przygoda przytrafiła mi się też pod Wielkim Choczem.
Może zabrzmi ona jak opowieść z 1000 i 1 nocy, ale na prawdę tak było. Na dodatek nie mam żadnego zdjęcia, ... bo zupełnie nie myślałam wtedy o fotografowaniu, a aparat był w plecaku, schowany ze względu na późną porę i nie najlepsze światło.
Zdarzyło się na szerokiej ścieżce, często uczęszczanym szlaku, raptem 45 min. od najbliższej wsi.
Ale od początku:
W Górach Choczańskich byłam na początku maja 2008 z koleżanką - Jolą z którą dużo chodzę po górach i bardzo dobrze nam się chodzi razem.
Pogoda była średnia, widoczność nie specjalna, co jakiś czas popadywało, ale dało się chodzić.
Chciałyśmy spać w szałasie "Hotelu pod Choczem" na Średniej Polanie, ale pojawiło się tam bardzo nieciekawe towarzystwo, z którym miałyśmy okazję "zapoznać się" 2 dni wcześniej, więc około 18.45 zdecydowałyśmy się schodzić do Valaskiej Dubovej i tam szukać noclegu (są tam pensjonaty i kwatery). Jest to około 1,5 godz. zejścia szeroką wyraźną ścieżką, niebieskim szlakiem, najbardziej popularne i uczęszczane podejście na Chocz. Na tym odcinku pokonuje się w dół ok. 500 m deniwelacji.
Było jeszcze całkiem jasno, ale na trasie byłyśmy same. Na początku gadałyśmy, potem już nie, ale tez nie zachowywałyśmy się specjalnie cicho, tym bardziej że szłyśmy po takim szutrze, który chrzęścił pod nogami dość mocno.
Ścieżka przebiega tak, że najpierw schodzi się z polany około 15-20 min. bardzo stromo przez las, potem ścieżka schodzi do wąskiej, bezwodnej dolinki o stromych zboczach i przebiega nieco bardziej poziomo, a potem dolinka zamienia się w krasowy wąwóz "Ciasne skałki", gdzie z obu stron są skały.
Byłyśmy już poniżej tego zejścia, ale jeszcze przed wejściem do wąwozu, na nieco bardziej płaskim odcinku ścieżki.
Koleżanka szła przede mną jakieś 12-15 m i nagle wychodząc zza zakrętu ścieżki stanęła dosłownie nos w nos z niedźwiedziem, który stał sobie na środku ścieżki 10 m od niej.
Ona najpierw stanęła jak wryta, potem zaczęła uciekać do góry w moją stronę a jednocześnie śpiewać "szła dzieweczka do laseczka". Ja się odwróciłam i też pobiegłam do góry. niemniej bieganie pod górę z ciężkim plecakiem (i jednocześnie śpiewanie) jest męczące, wiec za chwilę zaczęłyśmy tracić oddech.
Tymczasem niedźwiedź szedł za nami w odległości ok. 10-15 m wyraźnie nami zainteresowany, ale tez chyba nie chciał nas na pewno dogonić, bo z pewnością dogonił by bez trudności.
Był to niezbyt duży, na pewno nie dorosły niedźwiedź, może 2-latek. Jak szedł na czterech łapach sięgał mniej więcej mi do pasa.
Koleżanka zaczęła się wdrapywać na strome zbocze w bok od ścieżki, mimo że wołałam do niej że to nie ma sensu, bo w tych warunkach niedźwiedź i tak będzie szybszy.
Zauważyłam tez że śpiewanie chyba zamiast go płoszyć przyciąga jego uwagę, to przestałyśmy śpiewać.
Natomiast przestraszył się głośnego klaskania i zszedł ze ścieżki na przeciwległe do naszego zbocze dolinki.
Schowałyśmy się za takimi wiatrołomami (z trudem przez nie przelazłam z plecakiem nabijając sobie sporego siniaka) i zaczęły stopniowo schodzić zboczem wzdłuż doliny, równolegle do jej dna, którym biegła ścieżka, jakieś 30 m w pionie powyżej ścieżki. W ten sposób niedźwiedź znalazł się już powyżej nas (licząc wzdłuż biegu doliny). Z daleka nie był nawet taki duży.
Niestety łamiąc gałęzie przedzierając się przez chaszcze znów zwróciłyśmy jego uwagę i wlazł za nami na "nasze" zbocze dolinki.
Przełażąc z plecakiem przez pnie leżące na zboczu koronami w dół straciłam sporo czasu, a tymczasem on przeskoczył przez te pnie "hyc, hyc, hyc" - i znalazł się dosłownie 10 m za mną.
Ja się tylko raz odwróciłam - zobaczyłam go całkiem blisko siebie, co mi nieco dodało sprężu.
Koleżanka mówiła że widziała go za mną w pozycji stojącej i był wtedy o około 10 cm wyższy ode mnie (mam 168 cm wzrostu).
Na szczęście ja go wtedy nie widziałam. W ogóle starałam się nie oglądać, a jak najszybciej spier.dalać (sorry za słowo, inaczej określić się tego nie da). Zaczęłyśmy dosłownie zjeżdżać na tyłkach po zboczu z powrotem na dno dolinki, niedźwiedź za nami. Przed samym dnem dolinki wpadłam w jakiś wykrot i lekko skręciłam nogę.
Jak znalazłyśmy się znów na ścieżce (lekko poniżej miejsca, gdzie go pierwszy raz spotkałyśmy) zaczęłyśmy biec w dół ścieżką, koleżanka pierwsza, ja za nią.
Przy czym ona odwracała się co jakiś czas, widziała go blisko (ja tylko go słyszałam za sobą) i krzyczała "Basia, szybciej biegnij, szybciej".
Na co ja mocno zdenerwowana, bo znów na kamieniach wykręciła mi się noga "kur.wa szybciej już nie daję rady" i w kierunku niedźwiedzia głośno - "spier.dalaj !"
I wtedy o dziwo niedźwiedź się zatrzymał i dalej już za nami nie szedł.
Nie sprawdzałyśmy zresztą co robi a biegły ścieżką jeszcze kilkaset metrów w dół, a potem już w wąwozie cały czas bardzo szybko szły, oglądając się co jakiś czas, ale już za nami nie szedł.
Jak zeszłyśmy wreszcie do wsi myślałam że ucałuję asfalt.
Przyznam że miałam pełne gacie strachu, ale koleżanka chyba bała się jeszcze bardziej.
Stwierdziła też że chyba nie wybierze się już sama w słowackie góry (a lubi od czasu do czasu chodzić samotnie), bo się będzie bała.
Potem wypytywałyśmy miejscowych (w Valaskiej Dubovej w karczmie u Janosika, gdzie piwem ukoiłyśmy stargane nerwy, jak również w Likavce, gdzie nocowałyśmy) i tam nie słyszeli o niedźwiedziu o takim zachowaniu.
Szedł on wyraźnie w górę w stronę Średniej Polany.
Przychodziło mi tez do głowy że to młody niedźwiedź "odstawiony" przez matkę, który szuka swojego terytorium i po prostu był ciekawy.
Postanowiłam opisać, natchnęła mnie relacja z Chocza, bo moja zeszłoroczna przygoda przytrafiła mi się też pod Wielkim Choczem.
Może zabrzmi ona jak opowieść z 1000 i 1 nocy, ale na prawdę tak było. Na dodatek nie mam żadnego zdjęcia, ... bo zupełnie nie myślałam wtedy o fotografowaniu, a aparat był w plecaku, schowany ze względu na późną porę i nie najlepsze światło.
Zdarzyło się na szerokiej ścieżce, często uczęszczanym szlaku, raptem 45 min. od najbliższej wsi.
Ale od początku:
W Górach Choczańskich byłam na początku maja 2008 z koleżanką - Jolą z którą dużo chodzę po górach i bardzo dobrze nam się chodzi razem.
Pogoda była średnia, widoczność nie specjalna, co jakiś czas popadywało, ale dało się chodzić.
Chciałyśmy spać w szałasie "Hotelu pod Choczem" na Średniej Polanie, ale pojawiło się tam bardzo nieciekawe towarzystwo, z którym miałyśmy okazję "zapoznać się" 2 dni wcześniej, więc około 18.45 zdecydowałyśmy się schodzić do Valaskiej Dubovej i tam szukać noclegu (są tam pensjonaty i kwatery). Jest to około 1,5 godz. zejścia szeroką wyraźną ścieżką, niebieskim szlakiem, najbardziej popularne i uczęszczane podejście na Chocz. Na tym odcinku pokonuje się w dół ok. 500 m deniwelacji.
Było jeszcze całkiem jasno, ale na trasie byłyśmy same. Na początku gadałyśmy, potem już nie, ale tez nie zachowywałyśmy się specjalnie cicho, tym bardziej że szłyśmy po takim szutrze, który chrzęścił pod nogami dość mocno.
Ścieżka przebiega tak, że najpierw schodzi się z polany około 15-20 min. bardzo stromo przez las, potem ścieżka schodzi do wąskiej, bezwodnej dolinki o stromych zboczach i przebiega nieco bardziej poziomo, a potem dolinka zamienia się w krasowy wąwóz "Ciasne skałki", gdzie z obu stron są skały.
Byłyśmy już poniżej tego zejścia, ale jeszcze przed wejściem do wąwozu, na nieco bardziej płaskim odcinku ścieżki.
Koleżanka szła przede mną jakieś 12-15 m i nagle wychodząc zza zakrętu ścieżki stanęła dosłownie nos w nos z niedźwiedziem, który stał sobie na środku ścieżki 10 m od niej.
Ona najpierw stanęła jak wryta, potem zaczęła uciekać do góry w moją stronę a jednocześnie śpiewać "szła dzieweczka do laseczka". Ja się odwróciłam i też pobiegłam do góry. niemniej bieganie pod górę z ciężkim plecakiem (i jednocześnie śpiewanie) jest męczące, wiec za chwilę zaczęłyśmy tracić oddech.
Tymczasem niedźwiedź szedł za nami w odległości ok. 10-15 m wyraźnie nami zainteresowany, ale tez chyba nie chciał nas na pewno dogonić, bo z pewnością dogonił by bez trudności.
Był to niezbyt duży, na pewno nie dorosły niedźwiedź, może 2-latek. Jak szedł na czterech łapach sięgał mniej więcej mi do pasa.
Koleżanka zaczęła się wdrapywać na strome zbocze w bok od ścieżki, mimo że wołałam do niej że to nie ma sensu, bo w tych warunkach niedźwiedź i tak będzie szybszy.
Zauważyłam tez że śpiewanie chyba zamiast go płoszyć przyciąga jego uwagę, to przestałyśmy śpiewać.
Natomiast przestraszył się głośnego klaskania i zszedł ze ścieżki na przeciwległe do naszego zbocze dolinki.
Schowałyśmy się za takimi wiatrołomami (z trudem przez nie przelazłam z plecakiem nabijając sobie sporego siniaka) i zaczęły stopniowo schodzić zboczem wzdłuż doliny, równolegle do jej dna, którym biegła ścieżka, jakieś 30 m w pionie powyżej ścieżki. W ten sposób niedźwiedź znalazł się już powyżej nas (licząc wzdłuż biegu doliny). Z daleka nie był nawet taki duży.
Niestety łamiąc gałęzie przedzierając się przez chaszcze znów zwróciłyśmy jego uwagę i wlazł za nami na "nasze" zbocze dolinki.
Przełażąc z plecakiem przez pnie leżące na zboczu koronami w dół straciłam sporo czasu, a tymczasem on przeskoczył przez te pnie "hyc, hyc, hyc" - i znalazł się dosłownie 10 m za mną.
Ja się tylko raz odwróciłam - zobaczyłam go całkiem blisko siebie, co mi nieco dodało sprężu.
Koleżanka mówiła że widziała go za mną w pozycji stojącej i był wtedy o około 10 cm wyższy ode mnie (mam 168 cm wzrostu).
Na szczęście ja go wtedy nie widziałam. W ogóle starałam się nie oglądać, a jak najszybciej spier.dalać (sorry za słowo, inaczej określić się tego nie da). Zaczęłyśmy dosłownie zjeżdżać na tyłkach po zboczu z powrotem na dno dolinki, niedźwiedź za nami. Przed samym dnem dolinki wpadłam w jakiś wykrot i lekko skręciłam nogę.
Jak znalazłyśmy się znów na ścieżce (lekko poniżej miejsca, gdzie go pierwszy raz spotkałyśmy) zaczęłyśmy biec w dół ścieżką, koleżanka pierwsza, ja za nią.
Przy czym ona odwracała się co jakiś czas, widziała go blisko (ja tylko go słyszałam za sobą) i krzyczała "Basia, szybciej biegnij, szybciej".
Na co ja mocno zdenerwowana, bo znów na kamieniach wykręciła mi się noga "kur.wa szybciej już nie daję rady" i w kierunku niedźwiedzia głośno - "spier.dalaj !"
I wtedy o dziwo niedźwiedź się zatrzymał i dalej już za nami nie szedł.
Nie sprawdzałyśmy zresztą co robi a biegły ścieżką jeszcze kilkaset metrów w dół, a potem już w wąwozie cały czas bardzo szybko szły, oglądając się co jakiś czas, ale już za nami nie szedł.
Jak zeszłyśmy wreszcie do wsi myślałam że ucałuję asfalt.
Przyznam że miałam pełne gacie strachu, ale koleżanka chyba bała się jeszcze bardziej.
Stwierdziła też że chyba nie wybierze się już sama w słowackie góry (a lubi od czasu do czasu chodzić samotnie), bo się będzie bała.
Potem wypytywałyśmy miejscowych (w Valaskiej Dubovej w karczmie u Janosika, gdzie piwem ukoiłyśmy stargane nerwy, jak również w Likavce, gdzie nocowałyśmy) i tam nie słyszeli o niedźwiedziu o takim zachowaniu.
Szedł on wyraźnie w górę w stronę Średniej Polany.
Przychodziło mi tez do głowy że to młody niedźwiedź "odstawiony" przez matkę, który szuka swojego terytorium i po prostu był ciekawy.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 83 gości