Co zatem zdominowało ten rok? Podróże.
W każdym miesiącu udało mi się wybrać gdzieś poza Polskę. Byłam w 16 krajach na 3 kontynentach. Leciałam 15 razy samolotem. Poza najbliższymi europejskimi kierunkami zwiedzałam tylko wyspy! Tak się jakoś złożyło.
I prawie na każdym wyjeździe były góry. Nie tylko jako tło. Praktycznie w każdym kraju udało się zorganizować jakąś górską wycieczkę i połazić na wysokościach.
Poza tym spełniłam swoje wielkie podróżnicze marzenie i cztery razy spróbowałam czegoś, czego do tej pory nie znałam. Do jednego z tych doświadczeń nie byłam do końca przekonana, ale jak się nie spróbuje, to się nie wie!
Czas zatem na dokładniejsze statystyki.
STYCZEŃ
Górski styczeń rozpoczynam dwoma samotnymi wypadami w Beskid Śląski: na Kozią Górę, Szyndzielnię i Klimczok oraz na Skrzyczne nowym dla mnie szlakiem z Buczkowic. Piękna zima trwa, więc widokowo to bardzo ładne wyjścia.
Pod koniec miesiąca wpadamy ze znajomymi na Kiczorę i Żar, by posiedzieć na gigantycznej ławce, a później jest urodzinowe i bardzo udane zimowe wyjście na Pilsko z przełęczy Glinne.
Także w styczniu jedyny raz w tym roku wpadamy do naszych sąsiadów na biegówki – Beskid Śląsko-Morawski, a konkretniej okolice przełęczy Pustevny, pięknie prezentuje się w zimowej i słonecznej scenerii!
Pod koniec stycznia lecę na Maderę.



LUTY
Madera zajmuje mój początek lutego. To przepiękne miejsce, po którym sporo łazimy: kilkoma lewadami, cudnym szlakiem na Półwysep św. Wawrzyńca, na najwyższy szczyt – Pico Ruivo. Zaliczamy też stłuczkę (a raczej obtarcie) naszym wynajętym samochodem i mamy okazję zaznajomić się z portugalską policją (wyjaśnienia zakończone wspólnym zdjęciem z miłymi panami). Z Madery wracamy nieco naokoło: przez Rzym. W czasie krótkiego pobytu odświeżam sobie to miasto (byłam tam kiedyś na licealnej wycieczce), wędruję Via Appia i wdrapuję na kopuły Bazyliki św. Piotra w Watykanie (to nie góry, ale jest sporo pod górę!)

Z polskich gór (choć to trochę na wyrost) udaje się spacer z Żywca na Łyskę (do tej pory nie wiem, czy byłam w Beskidzie Żywieckim, Makowskim czy w Kotlinie Żywieckiej…). W Żywcu będę zresztą nad wyraz często w tym roku

Ten miesiąc to też początek słabego, niestety, sezonu rowerowego. Samotnie ruszam na objazdówkę po okolicy, by trochę rozruszać kości.
Pod koniec lutego lecę na Cypr, który w wiosennej już odsłonie bardzo mnie zachwyca! Jest zwiedzanie miast, górskich wiosek, starożytności (ruiny i piękne mozaiki), weneckich mostów. Wędrujemy po klifach, szukamy przejścia suchą stopą w wąwozie Avakas, wyjeżdżamy na najwyższy Olimp (gdzie są krokusy


MARZEC
Początek marca to wspomniany powyżej Cypr. Po powrocie siedzę już w Polsce. Na trzy dni ze starymi i nowymi znajomymi zaszywamy się w chatce Dobrodzieja w Beskidzie Żywieckim. Główną atrakcją są pokazy slajdów z „poprzedniorocznych” podróży, ale nie brakuje też górskich wyjść (znowu Pilsko) i objazdówki po okolicy (Matyska). I uwaga! Ja, wieczny zmarzluch, po raz pierwszy w życiu morsuję – koło wodospadu w Sopotni. Fakt, że piszę te słowa, oznacza, że przeżyłam. I nie było źle…
W marcu wpadam też na dwa dni do Krakowa, po którym łażę z koleżanką, podziwiając miejskie krokusy. Jest też wieczorna Wieliczka.
Dwa razy w tym miesiącu udaje się wypad na „tradycyjny” rower: bardziej lokalnie na Szlak Ogrodników i bardziej górsko – na Mały Javorowy w Beskidzie Śląsko-Morawskim (z przystankiem w Cieszynie, by pooglądać w rezerwacie cieszynianki).
Marzec to też fajna rowerowa zabawa w okolicach Paradyża – wpadamy tam, by wypróbować trajkę – trzykołowy półleżący rower z napędem. Na początku mam obawy, by rozwinąć prędkość (wystarczy tylko nacisnąć przycisk...), ale potem szalejemy po błotach i wądołach. To całkiem nowe doświadczenie!
Pod koniec marca ruszamy na wielkanocny wyjazd na Chorwację.


KWIECIEŃ
Który to pobyt zahacza nam o kwiecień. Finalnie lądujemy w zapyziałym miasteczku Senj, ale poza tym sporo udaje się zobaczyć: Jeziora Plitwickie (nawet bez zieleni robią wrażenie!), park krajobrazowy Medvednica w okolicach Zagrzebia, Ogulin i dwie wyspy: Rab (przepiękne miasteczko Rab!) i Pag (księżycowe krajobrazy podbite pyłem saharyjskim).
Parę dni po powrocie ruszam na najdłuższy tegoroczny wyjazd – na Sri Lankę, z krótką przerwą w tureckim Stambule. To trzy tygodnie różnorodności, łażenia po herbacianych polach i wodospadach, eksplorowania starożytnych ruin na rowerze, wspinaczki we mgle i deszczu w górach Knuckles w towarzystwie żarłocznych pijawek, z którymi nie dało się wygrać, pływania w Oceanie Indyjskim z żółwiami, kajakiem po lagunie pełnej mangrowców (z waranem jako atrakcją), jazdy w ósemkę w jednym tuk-tuku. To trzy safari (w tym jedno wodne), by oglądać słonie, krokodyle, małpy, dziki, dzikie psy (takie szakalowate), jeleniowate, ptaki (w tym pawie w naturalnym środowisku), iguany i mangusty. Piękny kraj w przeróżnych odcieniach zieleni i piękna przygoda!
MAJ
Po powrocie z Azji, po jednym dniu pobytu w domu (trzeba się w końcu wyprać), ruszamy fordziem na majówkę. Jak każe tradycja (choć nie zawsze się udawało) – na Słowację, by poznać nowe pasmo. Udaje się poznać nawet dwa – Branisko i Bachureń (dwa nowe szczyty do Korony Gór Słowacji), a w międzyczasie zwiedzić Spisz (Spiska Kapituła, zamek spiski, skalne miasto Kamienny raj) i zahaczyć o urocze i pełne skałek Bradlove pasmo (w burzowych wiosennych kolorach). Fajny wypad, w trakcie którego odkryliśmy w jednym ze słowackich miasteczek najlepsze lody gałkowe, jakie do tej pory w życiu jadłam. Lody cieszą, ale najbardziej wiosenna Słowacja.
W maju zaglądamy także na Tuł. Choć czosnek niedźwiedzi już przekwita, jest super, jak zawsze na tej górce, do której mam wielki sentyment. Leziemy nań oczywiście z Lesznej Górnej.
Jedyny raz w tym roku pływamy też po Jeziorze Żywieckim naszym małym Bobrem. Większa łódka w tym sezonie ani razu nie dotknęła wody. Bywa i tak.
Maj to także rowerowy wypad nad zaporę w Goczałkowicach. Rowerowo ten rok to wybitnie kręcenie się wokół komina. Bywa i tak.
Pod koniec maja ląduję też na trzy dni w Łodzi. W mieście jestem tylko na prezentacji (bo to też rok, gdzie trochę ich mam w różnych miejscach), w pozostałe dwa łazimy z łódzkimi znajomymi po podłódzkich lasach i polach i to wtedy po raz pierwszy w życiu widzę z bliska dwa małe łosie (a zaniepokojoną mamę z daleka).
I wreszcie w maju, bardzo późno w tym roku, zaczynam sezon kajakowy (nie licząc wcześniejszego pływania wśród namorzynów na Sri Lance). Przyjeżdżamy pod wieczór nad zalew w Cieszanowicach (miała być zorza, ale się na nas wypięła), by kolejnego dnia popłynąć Luciążą. Na początku to rzeka upierdliwa i uciążliwa (przenoski, przenoski, przenoski…), za to od Kłudzic meandrująca, dzika i przepiękna. To tam dopiero czuję, że zaczęłam sezon!
Koniec maja to weekend bożocielny, czyli nasz tradycyjny spływ kajakowy z całym „rynsztunkiem”.




CZERWIEC
Majowo-czerwcowy bożocielny weekend spędzamy tym razem na rzece Kamiennej. To druga (po zeszłorocznej Skrwie Prawej) trudna rzeka, której na taki spływ nie powinniśmy wybierać

W czerwcu dwa razy jestem też w Żywcu. Raz zabieramy mamy (a ściślej mamy i teściowe) do parku i na małą przechadzkę po mieście, zakończoną kawą z ciachem na rynku. Drugi raz odwiedzam koleżankę i w międzyczasie zaglądam na straszny Grojec. Klątwa tej góry trwa, bo gubię tam zatyczkę od obiektywu. Jeśli ktoś takową nikonowską znajdzie na łąkach w pobliżu Małego Grojca, proszę o zabranie

Wyżej wspinamy się w tym miesiącu na Muńcuł. Rezerwat Muńcuł w czerwcu wygląda przepięknie (kwitnie ciemiężyca zielona!), pod bacówką nie ma nikogo, a zejście przez Urówkę jest bardzo ładne. Fajny wypad, by odświeżyć sobie te okolice.
Rowerowo po raz drugi jadę sama na Szlak Ogrodników i wpadam powtórnie nad zaporę, tym razem z bratem. Na tym rowerowanie w tym roku się kończy. Tragedia…
Za to znów na dwa dni jadę do Krakowa: w pierwszy odwiedzam z koleżanką lawendowy ogród w Ostrowie, w drugi łazimy po grodzie Kraka.
W ogóle czerwiec to miesiąc przełomowy. Miałam nań wiele planów, ale jak zwykle życie je zweryfikowało, wykonało woltę, pozmieniało wiele i zdefiniowało pozostałe miesiące.
I to dlatego wtedy rozpoczęły się samotne plecakowe wypady. Gdy nie dało się inaczej, pozostał taki sposób na to, by wyrwać się w góry.
Na pierwszą plecakową włóczęgę wybieram mój ukochany Beskid Niski. Wtedy jeszcze na spokojnie: z całym „rynsztunkiem” wędruję tylko w pierwszy i ostatni dzień. Na kolejne zakładam bazę w „Zaścianku” w Jaśliskach i urządzam sobie całodniowe wycieczki po wiosenno-letniej Łemkowynie. Zaczynam w Rymanowie-Zdroju, kończę w Barwinku, a „pomiędzy” jest Bania Szklarska i Szklary, Kamień nad Jaśliskami, Czeremcha i Lipowiec, Królik Wołoski, Popowa Polana, Piotruś i Ostra oraz Kamarka i Zyndranowa. Cztery dni pięknych szlaków i integracji: tylu rozmów z lokalnymi (głównie ze starszymi panami) dawno nie miałam! No tak, samotna niewiasta na szlaku…
Pod koniec czerwca ma także miejsce nietypowy, bo indiański spływ kajakowy Wartą. Z racji tego, że w ekipie pływamy dmuchanymi kajakami o wdzięcznej nazwie „Tomahawk”, taki spływ narzucał się sam z siebie. Na dwa dni przeobrażamy się zatem w Indian; pływamy mniej niż zwykle, za to staramy się strojami i malunkami twarzy upodobnić do Czerwonoskórych, palimy ogniska, przygotowujemy kociołek, jest indiańska muzyka, tańce, okadzanie i nadawanie indiańskich imion. Fajny, ciepły, leniwy weekend.

A potem są wakacje, o czym w drugiej części podsumowania.