Beskid Niski A.D. 2024.
Beskid Niski A.D. 2024.
Sierpniową wyprawę w Beskid Niski rozpoczynam niemal identycznie jak rok temu: od pojawienia się w południe na dworcu autobusowym w Jaśle. Dworzec ten bez większych poprawek mógłby grać w filmach o Polsce z końcowej epoki PRL-u . Chociaż byłbym trochę niesprawiedliwy: pojawił się nowy element, toi-toi. Nawet dość czysty, zamiast papieru można w nim było znaleźć pogniecione puszki Harnasia oraz informacje, kto z miejscowych jest dobry w rozmaitych rodzajach seksu. Niestety, nie podano numeru telefonu.
Napisałem o "niemal identycznym rozpoczęciu", bo pewne różnice w porównaniu z ubiegłym rokiem są: wtedy była pochmurna, grożąca deszczem pogoda, teraz słońce pali aż za mocno. Wówczas był środek tygodnia, teraz niedziela (ale handlowa!). No i w 2023 roku kręciło się tu mnóstwo osób, a tym razem długo siedzę sam. Wreszcie pojawia się objuczona bagażami kobieta z trójką dzieci.
- Czy pan też jedzie tym autobusem do Krempnej? - pyta. Potwierdzam, bo to moje połączenie. Oglądając mój plecak kontynuuje wywiad: - A poleciłby pan jakieś szlaki do obejścia po okolicy? Gdzie pan pójdzie?
- Ja jadę do Grabia - mówię i widząc jej wielkie oczy uzupełniam: - To jest dalej, za Krempną.
Jej dzieci słabo sobie radzą z upałem, jedno prawie zemdlało i ma gorączkę. Kiepski początek urlopu.
Chwilę później zagaduje mnie druga pani, która siadła na ławce z mojej prawej. Uśmiechnięta, atrakcyjna w przedziale trzydzieści - czterdzieści lat.
- Nie wie pan, czy ten autobus wraca dziś czy dopiero jutro?
- Nie mam pojęcia, ale podejrzewam, że dziś, bo to jedyny kurs.
- A ile może mu zająć droga z Krempnej na ostatni przystanek i powrót? Bo wie pan, chciałabym trochę sobie po tej miejscowości pochodzić.
- Nie odpowiem dokładnie - rozkładam ręce. - Ale pewnie z godzinę, półtorej to może potrwać.
Zjawia się busik. Wchodzimy do niego tylko my, to znaczy sześć osób. Pani z trójką dzieci tak się zapętliła, że... zapomniała dokąd jedzie .
- Do Krempnej - podpowiadam.
- A, faktycznie! Proszę pana, ile to będzie przystanków? - zwraca się do kierowcy.
- O matko - ten także rozkłada ręce. - To jest cała litania, ze czterdzieści. Powiem, kiedy trzeba wysiąść.
- Zawsze w niedzielę jeździ tak mało osób? - znowu zwracamy się do kierowcy.
- Zawsze. Jest jeden kurs, więc nikomu to nie pasuje.
- Może jak byłoby więcej połączeń, to jeździłoby więcej osób?
- Było więcej, ale i tak nikt nie jeździł, takie czasy. Te kursy są dla firmy zupełnie nieopłacalne, nawet jeśli gmina do nich dopłaca.
Też prawda.
Upał i nocne zmęczenie sprawiło, że pierwsze kilometry przedrzemałem, ale potem nieco się ocknąłem i ponownie zacząłem rozmowę z uśmiechniętą kobietą. Okazało się, że pochodzi z Dolnego Śląska, skąd przeprowadziła się do Krakowa, a ostatecznie wylądowała w Jaśle. Pracuje jako psycholog lub neurolog przedszkolny, więc mieliśmy ciekawą dyskusję na temat licznych zaburzeń u współczesnych dzieciaków.
- Warto jechać do Krempnej na taką chwilę? - ta kwestia nie daje mi spokoju.
- Lubię góry, więc to dla mnie jedyna możliwość w weekend, bo nie posiadam auta. Nie mam tu znajomych, a jasielski PTTK to sami emeryci i oni ciągle Tatry i Tatry. Ja wolę Beskid Niski, jest piękny, więc chociaż przespaceruję się po Krempnej.
Zrobiło mi się smutno, bo to kolejny przykład współczesności, że osoby niezmotoryzowane są często pozbawione możliwości wycieczek w góry, nawet tak bliskie. Rozmowa była jednak miłą odmianą w stosunku do podróży sprzed roku, wtedy przez większość czasu słuchałem listy kto i jak umarł wśród rodzin współpasażerów.
Dolnoślązaczka wychodzi w centrum Krempnej, babka z trójką dzieci na następnym przystanku, na górce.
- O Boże! - woła. - To jest koniec świata!
- Nie, koniec świata to będzie miał ten pan z plecakiem! - śmieje się kierowca wskazując na mnie.
I rzeczywiście. Ostatni przystanek, na pograniczu Grabiu (Граб) i Ożennej (Ожынна) można nazwać końcem świata. Ale takim małym.
Przed wojną były to wioski liczące kilkuset mieszkańców, dzisiaj po kilkadziesiąt. W sumie jak na Beskid Niski to jeszcze nie tragedia, lecz próżno szukać tu objawów cywilizacji typu sklep. Był niedaleko przystanku, ale jakiś czas temu zamknięto go na głucho. Są za to cmentarze z czasów Wielkiej Wojny.
Oryginalny austriacki słupek. Pierwotnie dwujęzyczny, niemiecko-polski. Dziś napisy zostały w większości skute i stan jest raczej agonalny, ale stoi, oczywiście nie wpisany do żadnego rejestru zabytków. Co ciekawe, kierował on nie do najbliższych cmentarzy, ale znacznie dalej: do Długiego, Lipnej i Czarnego.
I od cmentarza rozpocznę wędrówkę z plecakiem. Ruszam zatem w kierunku dawnego przejścia granicznego, z asfaltu mam ładny widok na masyw Wysokiego, gdzie byłem w ubiegłym roku, a potem nocowałem w Ożennej. To była wybuchowa noc, bo w wiosce palił się wówczas dach gospodarstwa i strzelał eternit.
Plecak zostawiam w krzakach, a potem przez zarośniętą łąkę przebijam się do leżącego na wzgórzu cmentarza wojennego nr 4. Już z daleka widać, że to interesująca nekropolia.
Patrząc na zachodniogalicyjskie cmentarze wojenne trzeba zdawać sobie sprawę, że w wielu przypadkach są to rekonstrukcje. Dotyczy to zwłaszcza obiektów wznoszonych z drewna, a w nim gustował Dušan Jurkovič, najbardziej znanych z twórców. Nietrwałe materiały zazwyczaj nie przetrwały próby czasu, zwłaszcza, że przez kilkadziesiąt lat nikt o nie nie dbał. Nieco lepiej miały nekropolie z dużym udziałem kamienia, tam do zniszczenia przyczyniali się głównie źli ludzie. Remonty cmentarzy zaczęły się po 1989 roku i, niestety, w wielu przypadkach były to działania nie do końca udane. Tak zdarzyło się i tutaj.
Cmentarz numer 4 to dzieło Jurkoviča. Głównym elementem jest pomnik w kształcie wieży łemkowskiego kościoła. Oryginał nie przetrwał, odtworzono go w zmniejszonej i zmienionej formie.
Ogólnie cmentarz w Grabiu w latach 90. był totalną ruiną: wśród chaszczy leżały porozrzucane fragmenty podstawy wieży, tablic, wejścia. Zrekonstruowano murek, zrekonstruowano ciekawą w formie kamienną bramę. Większość krzyży i tabliczek również jest nowa.
Tablica z niemieckim napisem zachowała się częściowo, jej dwa środkowe elementy. Boki dorobiono, po czym znaleziono jeszcze jeden brakujący fragment oryginału, lecz już go nie dołączono.
Podchodząc tu miałem wrażenie, że słyszę rozmowy dwóch mężczyzn, jednak nie spotkałem nikogo. Tylko ciepły wiatr i ćwierkające ptaki.
Schodząc do plecaków wybieram bardziej okrężną ścieżkę, żeby uniknąć ponownego spotkania z pokrzywami i ostami. Przy asfalcie do granicy stoi samotna pobielona kapliczka.
Na horyzoncie zarośnięta Feszówka, a w tle Wiątkowa, ale aż tak daleko się nie wybieram.
Teren na prawo od drogi należy do Ożennej, na lewo do Grabia. Na skrzyżowaniu skręcam więc w lewo, aby przejść przez Grab. Od razu zaczynają się rzucać w oczy liczne rusińskie kapliczki i krzyże; większość z nich jest pomalowana na niebiesko lub zielono.
Grab jest wioską, która powstała przy średniowiecznym szlaku handlowym na Węgry w XIV lub XV wieku. Trakt ten wielokrotnie służył nie tylko kupcom, ale też armiom: jednym ze słynniejszych przypadków takiego użycia był przemarsz wojsk rosyjskich w 1849 roku udających się do Madziarów w celu stłumienia powstania. Aż do przełęczy Beskid żołnierzy odprowadzał sam cesarz Wszechrosji. Wydarzenie to zrobiło ogromne wrażenie na Rusinach, którzy odkryli, że carskie wojsko wyznaje tę samą religię co oni i mówi bardzo podobnym językiem, a monarcha ze wschodu widać musi być potężniejszy od tego z Wiednia, skoro udziela mu pomocy. To od tego czasu wśród części Łemków zaczął się rozwijać ruch orientacji na Moskwę, prorosyjski. Stał on w sprzeczności nie tylko wobec opcji proukraińskiej, ale umiejętnie podgrzewany przez Moskali rozwijał się również w pozycji antyaustriackiej. W czasie Wielkiej Wojny Austriacy traktowali go jako zdradę stanu ze wszelkimi tego konsekwencjami.
Przedwojenna populacja wioski - około sześciuset osób - nie była wyjątkowa dla tych terenów: niemal sami grekokatolicy oraz garstka rzymskich i Żydów. Była też grupa osób, które w wyniku schizmy tylawskiej przeszła na prawosławie (choć pierwsze powroty do prawosławia były już przed I wojną światową). W 1945 roku większość mieszkańców wyjechała do ZSRR w ramach "dobrowolnej" wymiany ludności, w 1947 pozostałą setkę pognano na Ziemie Wyzyskane. W czasie odwilży gomułkowskiej niektórym Łemkom udało się wrócić. Idąc wzdłuż drogi spotykamy kilka drewnianych starych domów, w jednym z nich urządzono coś w rodzaju małej wystawki sprzętów za szkłem.
Cmentarz wojenny numer 5 położony jest zupełnie nietypowo, bowiem dojście do niego prowadzi przez prywatne podwórko! To chyba jedyny taki przypadek, a wynika z błędów poczynionych przez polskich geodetów, którzy nie wyznaczyli ścieżki przy tworzeniu mapy ewidencyjnej działek. Właściwe podwórze wskazuje mi sąsiadka gospodarzy, zaglądam tam z lekkim niepokojem, lecz dwójka starszych państwa siedzących na ławeczce macha ręką, abym wchodził. Padają pytania: skąd, dokąd, dlaczego samemu, czy się nie boję... I czy na Śląsku też jest taka susza, bo u nich tragedia pod tym względem.
Zaglądam na cmentarz. Spoczywają tu wyłącznie żołnierze rosyjscy. Autorem ponownie jest znany Słowak.
Tę nekropolię również podniesiono z ruiny. Oryginalna jest ściana pomników i, podobno, główny krzyż. Ocalałe krzyże nagrobne położono za płotem i zastąpiono replikami. Ciekawe czy ławeczka na tylnej ścianie też wchodziła w skład pierwotnego założenia?
Ostatnią cerkiew w Grabiu wybudowano w 1808 roku i nosiła imiona świętych Kosmy i Damiana. Spłonęła od pioruna w 1953, resztki rozebrali wopiści. Dwadzieścia lat później dokładnie w tym samym miejscu wzniesiono drewniany kościół Matki Boskiej Śnieżnej. Dobre i to, zwłaszcza, że bryła świątyni jest całkiem przyjemna, choć ten drewniany blaszak na tyłach wiele psuje.
Na cmentarzu zaskoczenie: pisałem, że niektórzy Łemkowie wrócili do wioski, ale wśród współczesnych nagrobków więcej niż połowa jest pisana cyrylicą i posiada ortodoksyjne krzyże. Jest ich aż tak dużo? Spisy powszechne tego nie potwierdzają, ale one właściwie nie potwierdzają niczego. W każdym razie chodząc między grobami można odnieść tak rzadko pojawiające się wrażenie, że Łemkowszczyzna nadal żyje.
Droga przez Grab tylko na zdjęciach wygląda spokojnie. W rzeczywistości co chwilę coś tu przemyka z wielką prędkością, różne typy lansują się w słoneczną niedzielę. Zjawia się nawet ukraińskie auto ze Lwowa; myślałem, że zaproponują podwózkę, lecz pasażerowie pytali się o kierunek na Duklę. Kiedy na chwilę zapanuje cisza i pojawi się półnagi chłop na kole, to od razu robi się swojsko .
Kierunek jest jasny: dzisiejszy pierwszy dzień, choć w górach, będzie bardziej krajobrazowy niż górski, gdyż poruszam się drogami. Wcale mi to nie przeszkadza (poza dużym natężeniem ruchu), bo i z tej perspektywy Beskid Niski potrafi cieszyć.
Pojawiły się pierwsze chmury, lecz według prognozy nie ma szans na jakiekolwiek większe ich zagęszczenie.
Wyszowatka (Вышоватка, do 1968 i nadal w niektórych przewodnikach pisana jako Wyszowadka) była mniejszą wioską od Grabia i Ożennej, ale dziś jest większą. W międzywojniu mieszkali w niej wyłącznie Rusini i kilku Żydów. W okresie schizmy tylawskiej większość unitów przeszła na prawosławie. To pokazuje, że powodem powrotu do religijnych korzeni niekoniecznie musiały być kwestie stricte religijne, skoro w sąsiednich wioskach procent konwersji nie był tak duży. Prawosławni wybudowali pierwszą i jedyną cerkiew w historii osady. Świątynia stała w centrum wioski, a nie na wschodnim skraju, jak pokazują mapy. Nie został po niej żaden ślad; najprawdopodobniej wszystko zostało zalane asfaltem i służyło jako plac manewrowy PGR-u. W przewodniku przeczytamy, że taki sam los spotkał cmentarz, lecz w internecie można zobaczyć, że jednak przetrwał wraz z... jedynym nagrobkiem.
Prawie wszyscy mieszkańcy wyjechali do Kraju Rad w 1945, akcji Wisła doczekało kilkanaście osób. Starej zabudowy tu brak. Jedną z nielicznych pamiątek po dawnych gospodarzach jest kaplica z 1924 roku.
Zupełnie innym przykładem architektury jest jedna z wypasionych wiat ogniskowych, które wybudował poprzedni rząd za pół miliona trzysta dziesięć złotych (te trzysta dziesięć to wkład gminy, pół miliona dołożyli podatnicy). Wiaty niby zawsze się przydadzą, ale wszystkie ulokowano wśród zabudowy, więc ich wartość dla turystów plecakowych lub długodystansowych jest minimalna.
Wyszowatka posiada natomiast prawdziwą perełkę, a mianowicie działający nawet w niedzielę sklep! To wielka rzadkość w tej okolicy. Już od dłuższego czasu maszerowałem opanowany wizją zimnego piwa, lecz po wejściu do środka spotkał mnie... zimny prysznic . Jedyny wybór to pomiędzy paskudnymi sikaczami a jeszcze bardziej paskudnymi sikaczami! Wybrałem te najbardziej schłodzone, lecz z bólem serca i żołądka...
Za rogiem grupka miejscowych prowadzi ożywioną dyskusję. Dosiadam się za zezwoleniem do ławeczki, ale widać, że nie są zbytnio zadowoleni z mej obecności. No cóż, trudno. Nasłuchałem się trochę opowieści o tym, gdzie ktoś ostatnio miał wypadek i co powyrabiał po pijanemu, komu okociły się borsuki (chodziło o chomiki), oprócz tego zjawił się pan z ostrzeżeniem, że jakieś drapieżne ptaki krążą po niebie, więc trzeba uważać na drób.
Nie mam nawet ochoty na drugiego sikacza, więc idę dalej. Dziś Wyszowatka to głównie dawny PGR. Niektóre obrazki są jak z horroru.
Jeden z bodajże trzech krzyży łemkowskich, które jakoś się ostały. Napisy wykonano w dość prymitywnej formie cyrylicy.
Całkiem przyjemny widoczek na południowy-wschód. Jest nawet kościół w Grabiu.
Jakiś czas temu przez internetowe media przetoczyła się potężna awantura związana z planami Lasów Państwowych wyasfaltowania niektórych dróg w okolicy. Chodziło o łatwiejszy dojazd do wielkiego wrzodu na tkance Beskidu Niskiego, czyli ośrodka LP w Radocynie. Protestowali turyści i część z nielicznych mieszkańców, grupa popierających asfalizację była stosunkowo nieliczna. Ostatecznie z asfaltowania niby się wycofano, ale chyba nikt dzisiejszym leśnikom nie wierzy, bo od dłuższego czasu krok po kroku wprowadzają coraz więcej cywilizacji w spokojne do niedawna okolice. Niestety, cicho i odludnie to już tu było i nie wróci. Z Wyszowatki do Radocyny prowadzi przez połowę trasy asfalt i ruch panuje tu jak w ulu: właściwie nie ma pięciu minut, aby ktoś mnie nie minął, najczęściej ze sporą prędkością. Smaczku dodają... progi zwalniające pośrodku niczego.
Przełęcz Długie (550 metrów n.p.m.) to granica pomiędzy województwem małopolskim i podkarpackim, a także pomiędzy powiatami i gminami. Na przełęczy stoi wiata, w której na chwilę siadam.
Przede mną zejście do doliny Wisłoki.
Na przełęczy kończy się asfalt i zaczyna dramat: co chwilę coś mnie mija i wzbija tumany kurzu! Momentami naprawdę masakra! Turyści z połowy Polski przyjechali pooddychać czystym powietrzem i zaznać ciszy. Zacząłem się zastanawiać, czy jednak asfalt nie byłby lepszy, ale wtedy pewnie jeździłoby jeszcze więcej aut!
Na pocieszenie znowu pojawiają się krzyże i małe kapliczki. Jesteśmy na terenie wioski Długie (Долге), która już nie istnieje. Łemkowie stąd również wybyli do ZSRR, ale polskie osadnictwo się nie pojawiło, być może było za daleko do głównych dróg. Krzyże są przeważnie z początku XX wieku, ale trafił się i taki z 1869 roku.
Grupa drzew w wąwozie, nad potokiem. Może stały tam kiedyś jakieś budynki? Wioska ciągnęła się mniej więcej wzdłuż drogi, zaczynając pod przełęczą a kończąc na Wisłoce.
Symboliczne drzwi upamiętniające wioskę. Studiując mapę osadnictwa zauważam, że przy nazwach sąsiednich osad autorzy nie byli konsekwentni: większość jest w wersji łemkowskiej, ale na przykład Wyszowatki po ukraińsku...
Kolejne ładne dla oka krzyże. Można sobie wyobrazić, że kiedyś za prawie każdym z nich stało jakieś gospodarstwo.
Własność prywatna jednak nie zanikła, o czym świadczy tabliczka zaplątana w krzakach .
W chwilach, gdy akurat nic nie jedzie, słyszę jakby beczenie. Po jakimś czasie zza drzew wychodzi stado owiec wraz z pasterzem i psami.
Niedaleko drogi położony jest cmentarz wojenny numer 44. Nie poznałem go! Zupełnie nie przypomina obiektu, jaki widziałem kilka lat temu!
Z tego cmentarza po czasach komuny nie zostało praktycznie nic, co widać na zdjęciu podesłanym mi na forum austro-węgierskim. Dewastacja totalna. Odbudowano go w 1998 roku, lecz w tragicznej formie: na oko, a w dodatku obszar nekropolii zmniejszono o 3/4, co spowodowało, iż większość żołnierzy spoczywała poza ogrodzeniem! Coś niezrozumiałego. Dopiero niedawno dokonano pełnej, prawidłowej rekonstrukcji, przywracając oryginalne rozmiary, wygląd grobów i krzyży. Wszystko lśni nowością, z pierwotnego założenia są jedynie pojedyncze kamienie i słupki graniczne. Zawsze się w takich przypadkach zastanawiam, czy to jeszcze zabytek, czy już nie, skoro praktycznie nic zabytkowego się nie zachowało?
Pochowano na nim ponad dwustu Rosjan, a także kilkudziesięciu Austriaków ze Styrii i Istrii. Autor: ponownie Dušan Jurkovič.
Zaraz za cmentarnym płotem do lat 50. stała cerkiew św. Dymitra. Wiele map, jak i tabliczka na drzwiach, błędnie pokazuje jej położenie, nie ma bowiem wątpliwości, że sąsiadowała z poległymi żołnierzami. Była to starsza cerkiew unicka, natomiast po przejściu całej wioski na prawosławie w latach 30. powstała świątynia tego wyznania. Stała wyżej w stronę przełęczy. Jedyną pamiątką po cerkwi greckokatolickiej jest samotny krzyż, być może to pozostałość po cmentarzu przycerkiewnym.
Patrzę na drogę i obserwuję wzbijające się w powietrze tumany kurzu. Zbliża się wieczór, więc wszyscy spragnieni wypoczynku wśród natury zaczynają powrót do domów. Gdzieś pomiędzy nimi usiłują złapać oddech rowerzyści.
Oczyma wyobraźni cofam się o wiek do tyłu i widzę wszystko jak dawniej: cmentarz żołnierski, cerkiew i krzyże na cmentarzu przy świątyni, a dookoła drewniane chałupy.
Na szybko zerkam na cmentarz wiejski z kilkoma zachowanymi nagrobkami. Ze zgrozą stwierdzam, że na jednej z tablic istnieje napis niepoprawnych politycznie, wręcz szowinistyczny! Pojawiło się tam bowiem sformułowanie "na Ukrainie", co może sugerować pogardzanie Ukraińcami i ich niepodległym państwem! Należałoby Łemków nauczyć pisać poprawnie!
Dotarłem nad Wisłokę: mostkiem omijam bród i siadam na drugim brzegu wyciągając piwo. Do punktu docelowego mam już kawałeczek, więc nie muszę się spieszyć.
Przy brodzie stoją dwa auta, w tym zabytkowa Škoda. Kierowca kilkukrotnie przejeżdża przez rzekę, żeby jego kolega mógł nakręcić zjawiskowe filmiki, ale ciągle coś nie wychodzi: a to silnik nie odpala, a to smartfon się buntuje. Po ich odjeździe naiwnie liczę na chwilę spokoju, ale nie ma ku temu szans: ruch przez bród na Wisłoce jest nieustanny, samochody jeżdżą tam i z powrotem jakby dostały sraczki.
Na trakcie wzdłuż Wisłoki (biegnie nią żółty szlak z Wołowca) wcale nie jest lepiej: kiedyś była to droga strasznie dziurawa, dziś ją poprawiono i utwardzono, więc dosłownie trwają tam wyścigi. Bynajmniej nie są to samochody miejscowe - dominują rejestracje krakowskie, warszawskie, rzeszowskie i krośnieńskie. Niestety, ale jak dla mnie te okolice są dla pieszej turystyki stracone. M.in. właśnie po to przyszedłem tu w tym roku, aby zobaczyć to miejsce zanim wszelkie odwiedziny stracą jakikolwiek sens.
Mały akcent humorystyczny: na drodze zjawia się rodzina, mama i tata plus kilkuletnie dziecko na rowerku. Dzieciak ma dość i chce kończyć spacer, rodzice mówią, że idą dalej.
- Taka była umowa - wyjaśnia tata.
- Nie przypominam sobie takiej umowy - woła poważnym głosem bajtel .
Kilkaset metrów od brodu zaczyna się teren Radocyny (Радоцина), przynajmniej w zbiorowej świadomości, bo w rzeczywistości rozpoczynała się ona kawałek dalej, a znajdujemy się w granicach Czarnego (Чорне). Przeszłość Radocyny będę wspominał jutro w trakcie dalszej wędrówki, teraz chcę tylko dotrzeć na nocleg. Mijam źródło wszelkich problemów, czyli świecący się jak psu jajca ośrodek Lasów Państwowych. A także położony po drugiej stronie drogi "ekopark", gdzie dzieci z wielkich miast mają się uczyć czym jest las i przyroda. Wielkie tablice, informują, iż: "Ekopark to edukacja ekologiczna w oparciu o zrównoważoną gospodarkę leśną". Prawie się poplułem ze śmiechu.
Za ośrodkiem znajduje się skręt do bazy namiotowej SKPG Kraków. Na parkingu tylko jeden samochód, dziwnie...
No i na bazie też pusto, pierwszy raz się z taką sytuacją tu spotykam. Zawsze baza tętniła życiem, ba, zdarzało się, że nie było miejsc w namiotach dla ludzi ze szlaku (zwłaszcza, gdy przez całe tygodnie siedziały tu mamuśki z dzieciakami na tanich wakacjach). Wczoraj zresztą ponoć też było tu tłoczno, bawiła się m.in. rodzina z ósemką (!) dzieci, która zostawiła niezły syf. A teraz jestem ja, bazowa i jeszcze jeden facet rozkładający własny namiocik.
Na szczęście godzina jeszcze względnie wczesna, bo przyszedłem kilka minut przed dziewiętnastą i trochę ludzi potem dotarło. Była kobieta z SKGP z mamą, ojciec (mój imiennik) z synem Stanisławem, jakiś chłopak z psem, który przytargał wino aż z Popradu i jeszcze dziewczyna, która miała chyba pomagać przy bazie, ale też uczyć się do kursu przewodnickiego.
Przed zmrokiem zdążyłem sobie usmażyć wuszty na kolację i wykąpać się w rzece poniżej ośrodka LP. Bazowa przestrzegała przed piciem wody z Wisłoki, bo ma bakterie coli. Kurde, pamiętam, że już przed kilku laty był z tym problem. Ktoś ewidentnie spuszcza nieczystości do rzeki, powyżej bazy są jedynie dwa lub trzy domy, więc czy to naprawdę takie trudne aby znaleźć winowajcę??
Zakończenie dnia okazało się zaskakująco udane biorąc pod uwagę niską frekwencję. Może dlatego, iż zaproponowałem serbską rakiję.
- Sklepowa, więc nie ręczę za smak - ostrzegam. Miała mi starczyć na cały wyjazd do rozgrzewania się przed snem, a... skończyła się pierwszego wieczoru . Nawet mama działaczki SKGP, która twierdziła, że pije tylko swojskie nalewki, regularnie prosiła o dolewkę . No i jeszcze pozytywna wiadomość: w 2021 roku przy tutejszym ognisku stwierdzono, iż nie jestem Ślązakiem, natomiast teraz bez rozpalania ognia jednoznacznie ogłoszono, że na pewno nim jestem .
Bardzo fajne rozpoczęcie Beskidu Niskiego, choć ilość samochodów i tworzonego przez nie syfu mocno mnie zniesmaczyła. Lepiej już tu nie będzie.
Napisałem o "niemal identycznym rozpoczęciu", bo pewne różnice w porównaniu z ubiegłym rokiem są: wtedy była pochmurna, grożąca deszczem pogoda, teraz słońce pali aż za mocno. Wówczas był środek tygodnia, teraz niedziela (ale handlowa!). No i w 2023 roku kręciło się tu mnóstwo osób, a tym razem długo siedzę sam. Wreszcie pojawia się objuczona bagażami kobieta z trójką dzieci.
- Czy pan też jedzie tym autobusem do Krempnej? - pyta. Potwierdzam, bo to moje połączenie. Oglądając mój plecak kontynuuje wywiad: - A poleciłby pan jakieś szlaki do obejścia po okolicy? Gdzie pan pójdzie?
- Ja jadę do Grabia - mówię i widząc jej wielkie oczy uzupełniam: - To jest dalej, za Krempną.
Jej dzieci słabo sobie radzą z upałem, jedno prawie zemdlało i ma gorączkę. Kiepski początek urlopu.
Chwilę później zagaduje mnie druga pani, która siadła na ławce z mojej prawej. Uśmiechnięta, atrakcyjna w przedziale trzydzieści - czterdzieści lat.
- Nie wie pan, czy ten autobus wraca dziś czy dopiero jutro?
- Nie mam pojęcia, ale podejrzewam, że dziś, bo to jedyny kurs.
- A ile może mu zająć droga z Krempnej na ostatni przystanek i powrót? Bo wie pan, chciałabym trochę sobie po tej miejscowości pochodzić.
- Nie odpowiem dokładnie - rozkładam ręce. - Ale pewnie z godzinę, półtorej to może potrwać.
Zjawia się busik. Wchodzimy do niego tylko my, to znaczy sześć osób. Pani z trójką dzieci tak się zapętliła, że... zapomniała dokąd jedzie .
- Do Krempnej - podpowiadam.
- A, faktycznie! Proszę pana, ile to będzie przystanków? - zwraca się do kierowcy.
- O matko - ten także rozkłada ręce. - To jest cała litania, ze czterdzieści. Powiem, kiedy trzeba wysiąść.
- Zawsze w niedzielę jeździ tak mało osób? - znowu zwracamy się do kierowcy.
- Zawsze. Jest jeden kurs, więc nikomu to nie pasuje.
- Może jak byłoby więcej połączeń, to jeździłoby więcej osób?
- Było więcej, ale i tak nikt nie jeździł, takie czasy. Te kursy są dla firmy zupełnie nieopłacalne, nawet jeśli gmina do nich dopłaca.
Też prawda.
Upał i nocne zmęczenie sprawiło, że pierwsze kilometry przedrzemałem, ale potem nieco się ocknąłem i ponownie zacząłem rozmowę z uśmiechniętą kobietą. Okazało się, że pochodzi z Dolnego Śląska, skąd przeprowadziła się do Krakowa, a ostatecznie wylądowała w Jaśle. Pracuje jako psycholog lub neurolog przedszkolny, więc mieliśmy ciekawą dyskusję na temat licznych zaburzeń u współczesnych dzieciaków.
- Warto jechać do Krempnej na taką chwilę? - ta kwestia nie daje mi spokoju.
- Lubię góry, więc to dla mnie jedyna możliwość w weekend, bo nie posiadam auta. Nie mam tu znajomych, a jasielski PTTK to sami emeryci i oni ciągle Tatry i Tatry. Ja wolę Beskid Niski, jest piękny, więc chociaż przespaceruję się po Krempnej.
Zrobiło mi się smutno, bo to kolejny przykład współczesności, że osoby niezmotoryzowane są często pozbawione możliwości wycieczek w góry, nawet tak bliskie. Rozmowa była jednak miłą odmianą w stosunku do podróży sprzed roku, wtedy przez większość czasu słuchałem listy kto i jak umarł wśród rodzin współpasażerów.
Dolnoślązaczka wychodzi w centrum Krempnej, babka z trójką dzieci na następnym przystanku, na górce.
- O Boże! - woła. - To jest koniec świata!
- Nie, koniec świata to będzie miał ten pan z plecakiem! - śmieje się kierowca wskazując na mnie.
I rzeczywiście. Ostatni przystanek, na pograniczu Grabiu (Граб) i Ożennej (Ожынна) można nazwać końcem świata. Ale takim małym.
Przed wojną były to wioski liczące kilkuset mieszkańców, dzisiaj po kilkadziesiąt. W sumie jak na Beskid Niski to jeszcze nie tragedia, lecz próżno szukać tu objawów cywilizacji typu sklep. Był niedaleko przystanku, ale jakiś czas temu zamknięto go na głucho. Są za to cmentarze z czasów Wielkiej Wojny.
Oryginalny austriacki słupek. Pierwotnie dwujęzyczny, niemiecko-polski. Dziś napisy zostały w większości skute i stan jest raczej agonalny, ale stoi, oczywiście nie wpisany do żadnego rejestru zabytków. Co ciekawe, kierował on nie do najbliższych cmentarzy, ale znacznie dalej: do Długiego, Lipnej i Czarnego.
I od cmentarza rozpocznę wędrówkę z plecakiem. Ruszam zatem w kierunku dawnego przejścia granicznego, z asfaltu mam ładny widok na masyw Wysokiego, gdzie byłem w ubiegłym roku, a potem nocowałem w Ożennej. To była wybuchowa noc, bo w wiosce palił się wówczas dach gospodarstwa i strzelał eternit.
Plecak zostawiam w krzakach, a potem przez zarośniętą łąkę przebijam się do leżącego na wzgórzu cmentarza wojennego nr 4. Już z daleka widać, że to interesująca nekropolia.
Patrząc na zachodniogalicyjskie cmentarze wojenne trzeba zdawać sobie sprawę, że w wielu przypadkach są to rekonstrukcje. Dotyczy to zwłaszcza obiektów wznoszonych z drewna, a w nim gustował Dušan Jurkovič, najbardziej znanych z twórców. Nietrwałe materiały zazwyczaj nie przetrwały próby czasu, zwłaszcza, że przez kilkadziesiąt lat nikt o nie nie dbał. Nieco lepiej miały nekropolie z dużym udziałem kamienia, tam do zniszczenia przyczyniali się głównie źli ludzie. Remonty cmentarzy zaczęły się po 1989 roku i, niestety, w wielu przypadkach były to działania nie do końca udane. Tak zdarzyło się i tutaj.
Cmentarz numer 4 to dzieło Jurkoviča. Głównym elementem jest pomnik w kształcie wieży łemkowskiego kościoła. Oryginał nie przetrwał, odtworzono go w zmniejszonej i zmienionej formie.
Ogólnie cmentarz w Grabiu w latach 90. był totalną ruiną: wśród chaszczy leżały porozrzucane fragmenty podstawy wieży, tablic, wejścia. Zrekonstruowano murek, zrekonstruowano ciekawą w formie kamienną bramę. Większość krzyży i tabliczek również jest nowa.
Tablica z niemieckim napisem zachowała się częściowo, jej dwa środkowe elementy. Boki dorobiono, po czym znaleziono jeszcze jeden brakujący fragment oryginału, lecz już go nie dołączono.
Podchodząc tu miałem wrażenie, że słyszę rozmowy dwóch mężczyzn, jednak nie spotkałem nikogo. Tylko ciepły wiatr i ćwierkające ptaki.
Schodząc do plecaków wybieram bardziej okrężną ścieżkę, żeby uniknąć ponownego spotkania z pokrzywami i ostami. Przy asfalcie do granicy stoi samotna pobielona kapliczka.
Na horyzoncie zarośnięta Feszówka, a w tle Wiątkowa, ale aż tak daleko się nie wybieram.
Teren na prawo od drogi należy do Ożennej, na lewo do Grabia. Na skrzyżowaniu skręcam więc w lewo, aby przejść przez Grab. Od razu zaczynają się rzucać w oczy liczne rusińskie kapliczki i krzyże; większość z nich jest pomalowana na niebiesko lub zielono.
Grab jest wioską, która powstała przy średniowiecznym szlaku handlowym na Węgry w XIV lub XV wieku. Trakt ten wielokrotnie służył nie tylko kupcom, ale też armiom: jednym ze słynniejszych przypadków takiego użycia był przemarsz wojsk rosyjskich w 1849 roku udających się do Madziarów w celu stłumienia powstania. Aż do przełęczy Beskid żołnierzy odprowadzał sam cesarz Wszechrosji. Wydarzenie to zrobiło ogromne wrażenie na Rusinach, którzy odkryli, że carskie wojsko wyznaje tę samą religię co oni i mówi bardzo podobnym językiem, a monarcha ze wschodu widać musi być potężniejszy od tego z Wiednia, skoro udziela mu pomocy. To od tego czasu wśród części Łemków zaczął się rozwijać ruch orientacji na Moskwę, prorosyjski. Stał on w sprzeczności nie tylko wobec opcji proukraińskiej, ale umiejętnie podgrzewany przez Moskali rozwijał się również w pozycji antyaustriackiej. W czasie Wielkiej Wojny Austriacy traktowali go jako zdradę stanu ze wszelkimi tego konsekwencjami.
Przedwojenna populacja wioski - około sześciuset osób - nie była wyjątkowa dla tych terenów: niemal sami grekokatolicy oraz garstka rzymskich i Żydów. Była też grupa osób, które w wyniku schizmy tylawskiej przeszła na prawosławie (choć pierwsze powroty do prawosławia były już przed I wojną światową). W 1945 roku większość mieszkańców wyjechała do ZSRR w ramach "dobrowolnej" wymiany ludności, w 1947 pozostałą setkę pognano na Ziemie Wyzyskane. W czasie odwilży gomułkowskiej niektórym Łemkom udało się wrócić. Idąc wzdłuż drogi spotykamy kilka drewnianych starych domów, w jednym z nich urządzono coś w rodzaju małej wystawki sprzętów za szkłem.
Cmentarz wojenny numer 5 położony jest zupełnie nietypowo, bowiem dojście do niego prowadzi przez prywatne podwórko! To chyba jedyny taki przypadek, a wynika z błędów poczynionych przez polskich geodetów, którzy nie wyznaczyli ścieżki przy tworzeniu mapy ewidencyjnej działek. Właściwe podwórze wskazuje mi sąsiadka gospodarzy, zaglądam tam z lekkim niepokojem, lecz dwójka starszych państwa siedzących na ławeczce macha ręką, abym wchodził. Padają pytania: skąd, dokąd, dlaczego samemu, czy się nie boję... I czy na Śląsku też jest taka susza, bo u nich tragedia pod tym względem.
Zaglądam na cmentarz. Spoczywają tu wyłącznie żołnierze rosyjscy. Autorem ponownie jest znany Słowak.
Tę nekropolię również podniesiono z ruiny. Oryginalna jest ściana pomników i, podobno, główny krzyż. Ocalałe krzyże nagrobne położono za płotem i zastąpiono replikami. Ciekawe czy ławeczka na tylnej ścianie też wchodziła w skład pierwotnego założenia?
Ostatnią cerkiew w Grabiu wybudowano w 1808 roku i nosiła imiona świętych Kosmy i Damiana. Spłonęła od pioruna w 1953, resztki rozebrali wopiści. Dwadzieścia lat później dokładnie w tym samym miejscu wzniesiono drewniany kościół Matki Boskiej Śnieżnej. Dobre i to, zwłaszcza, że bryła świątyni jest całkiem przyjemna, choć ten drewniany blaszak na tyłach wiele psuje.
Na cmentarzu zaskoczenie: pisałem, że niektórzy Łemkowie wrócili do wioski, ale wśród współczesnych nagrobków więcej niż połowa jest pisana cyrylicą i posiada ortodoksyjne krzyże. Jest ich aż tak dużo? Spisy powszechne tego nie potwierdzają, ale one właściwie nie potwierdzają niczego. W każdym razie chodząc między grobami można odnieść tak rzadko pojawiające się wrażenie, że Łemkowszczyzna nadal żyje.
Droga przez Grab tylko na zdjęciach wygląda spokojnie. W rzeczywistości co chwilę coś tu przemyka z wielką prędkością, różne typy lansują się w słoneczną niedzielę. Zjawia się nawet ukraińskie auto ze Lwowa; myślałem, że zaproponują podwózkę, lecz pasażerowie pytali się o kierunek na Duklę. Kiedy na chwilę zapanuje cisza i pojawi się półnagi chłop na kole, to od razu robi się swojsko .
Kierunek jest jasny: dzisiejszy pierwszy dzień, choć w górach, będzie bardziej krajobrazowy niż górski, gdyż poruszam się drogami. Wcale mi to nie przeszkadza (poza dużym natężeniem ruchu), bo i z tej perspektywy Beskid Niski potrafi cieszyć.
Pojawiły się pierwsze chmury, lecz według prognozy nie ma szans na jakiekolwiek większe ich zagęszczenie.
Wyszowatka (Вышоватка, do 1968 i nadal w niektórych przewodnikach pisana jako Wyszowadka) była mniejszą wioską od Grabia i Ożennej, ale dziś jest większą. W międzywojniu mieszkali w niej wyłącznie Rusini i kilku Żydów. W okresie schizmy tylawskiej większość unitów przeszła na prawosławie. To pokazuje, że powodem powrotu do religijnych korzeni niekoniecznie musiały być kwestie stricte religijne, skoro w sąsiednich wioskach procent konwersji nie był tak duży. Prawosławni wybudowali pierwszą i jedyną cerkiew w historii osady. Świątynia stała w centrum wioski, a nie na wschodnim skraju, jak pokazują mapy. Nie został po niej żaden ślad; najprawdopodobniej wszystko zostało zalane asfaltem i służyło jako plac manewrowy PGR-u. W przewodniku przeczytamy, że taki sam los spotkał cmentarz, lecz w internecie można zobaczyć, że jednak przetrwał wraz z... jedynym nagrobkiem.
Prawie wszyscy mieszkańcy wyjechali do Kraju Rad w 1945, akcji Wisła doczekało kilkanaście osób. Starej zabudowy tu brak. Jedną z nielicznych pamiątek po dawnych gospodarzach jest kaplica z 1924 roku.
Zupełnie innym przykładem architektury jest jedna z wypasionych wiat ogniskowych, które wybudował poprzedni rząd za pół miliona trzysta dziesięć złotych (te trzysta dziesięć to wkład gminy, pół miliona dołożyli podatnicy). Wiaty niby zawsze się przydadzą, ale wszystkie ulokowano wśród zabudowy, więc ich wartość dla turystów plecakowych lub długodystansowych jest minimalna.
Wyszowatka posiada natomiast prawdziwą perełkę, a mianowicie działający nawet w niedzielę sklep! To wielka rzadkość w tej okolicy. Już od dłuższego czasu maszerowałem opanowany wizją zimnego piwa, lecz po wejściu do środka spotkał mnie... zimny prysznic . Jedyny wybór to pomiędzy paskudnymi sikaczami a jeszcze bardziej paskudnymi sikaczami! Wybrałem te najbardziej schłodzone, lecz z bólem serca i żołądka...
Za rogiem grupka miejscowych prowadzi ożywioną dyskusję. Dosiadam się za zezwoleniem do ławeczki, ale widać, że nie są zbytnio zadowoleni z mej obecności. No cóż, trudno. Nasłuchałem się trochę opowieści o tym, gdzie ktoś ostatnio miał wypadek i co powyrabiał po pijanemu, komu okociły się borsuki (chodziło o chomiki), oprócz tego zjawił się pan z ostrzeżeniem, że jakieś drapieżne ptaki krążą po niebie, więc trzeba uważać na drób.
Nie mam nawet ochoty na drugiego sikacza, więc idę dalej. Dziś Wyszowatka to głównie dawny PGR. Niektóre obrazki są jak z horroru.
Jeden z bodajże trzech krzyży łemkowskich, które jakoś się ostały. Napisy wykonano w dość prymitywnej formie cyrylicy.
Całkiem przyjemny widoczek na południowy-wschód. Jest nawet kościół w Grabiu.
Jakiś czas temu przez internetowe media przetoczyła się potężna awantura związana z planami Lasów Państwowych wyasfaltowania niektórych dróg w okolicy. Chodziło o łatwiejszy dojazd do wielkiego wrzodu na tkance Beskidu Niskiego, czyli ośrodka LP w Radocynie. Protestowali turyści i część z nielicznych mieszkańców, grupa popierających asfalizację była stosunkowo nieliczna. Ostatecznie z asfaltowania niby się wycofano, ale chyba nikt dzisiejszym leśnikom nie wierzy, bo od dłuższego czasu krok po kroku wprowadzają coraz więcej cywilizacji w spokojne do niedawna okolice. Niestety, cicho i odludnie to już tu było i nie wróci. Z Wyszowatki do Radocyny prowadzi przez połowę trasy asfalt i ruch panuje tu jak w ulu: właściwie nie ma pięciu minut, aby ktoś mnie nie minął, najczęściej ze sporą prędkością. Smaczku dodają... progi zwalniające pośrodku niczego.
Przełęcz Długie (550 metrów n.p.m.) to granica pomiędzy województwem małopolskim i podkarpackim, a także pomiędzy powiatami i gminami. Na przełęczy stoi wiata, w której na chwilę siadam.
Przede mną zejście do doliny Wisłoki.
Na przełęczy kończy się asfalt i zaczyna dramat: co chwilę coś mnie mija i wzbija tumany kurzu! Momentami naprawdę masakra! Turyści z połowy Polski przyjechali pooddychać czystym powietrzem i zaznać ciszy. Zacząłem się zastanawiać, czy jednak asfalt nie byłby lepszy, ale wtedy pewnie jeździłoby jeszcze więcej aut!
Na pocieszenie znowu pojawiają się krzyże i małe kapliczki. Jesteśmy na terenie wioski Długie (Долге), która już nie istnieje. Łemkowie stąd również wybyli do ZSRR, ale polskie osadnictwo się nie pojawiło, być może było za daleko do głównych dróg. Krzyże są przeważnie z początku XX wieku, ale trafił się i taki z 1869 roku.
Grupa drzew w wąwozie, nad potokiem. Może stały tam kiedyś jakieś budynki? Wioska ciągnęła się mniej więcej wzdłuż drogi, zaczynając pod przełęczą a kończąc na Wisłoce.
Symboliczne drzwi upamiętniające wioskę. Studiując mapę osadnictwa zauważam, że przy nazwach sąsiednich osad autorzy nie byli konsekwentni: większość jest w wersji łemkowskiej, ale na przykład Wyszowatki po ukraińsku...
Kolejne ładne dla oka krzyże. Można sobie wyobrazić, że kiedyś za prawie każdym z nich stało jakieś gospodarstwo.
Własność prywatna jednak nie zanikła, o czym świadczy tabliczka zaplątana w krzakach .
W chwilach, gdy akurat nic nie jedzie, słyszę jakby beczenie. Po jakimś czasie zza drzew wychodzi stado owiec wraz z pasterzem i psami.
Niedaleko drogi położony jest cmentarz wojenny numer 44. Nie poznałem go! Zupełnie nie przypomina obiektu, jaki widziałem kilka lat temu!
Z tego cmentarza po czasach komuny nie zostało praktycznie nic, co widać na zdjęciu podesłanym mi na forum austro-węgierskim. Dewastacja totalna. Odbudowano go w 1998 roku, lecz w tragicznej formie: na oko, a w dodatku obszar nekropolii zmniejszono o 3/4, co spowodowało, iż większość żołnierzy spoczywała poza ogrodzeniem! Coś niezrozumiałego. Dopiero niedawno dokonano pełnej, prawidłowej rekonstrukcji, przywracając oryginalne rozmiary, wygląd grobów i krzyży. Wszystko lśni nowością, z pierwotnego założenia są jedynie pojedyncze kamienie i słupki graniczne. Zawsze się w takich przypadkach zastanawiam, czy to jeszcze zabytek, czy już nie, skoro praktycznie nic zabytkowego się nie zachowało?
Pochowano na nim ponad dwustu Rosjan, a także kilkudziesięciu Austriaków ze Styrii i Istrii. Autor: ponownie Dušan Jurkovič.
Zaraz za cmentarnym płotem do lat 50. stała cerkiew św. Dymitra. Wiele map, jak i tabliczka na drzwiach, błędnie pokazuje jej położenie, nie ma bowiem wątpliwości, że sąsiadowała z poległymi żołnierzami. Była to starsza cerkiew unicka, natomiast po przejściu całej wioski na prawosławie w latach 30. powstała świątynia tego wyznania. Stała wyżej w stronę przełęczy. Jedyną pamiątką po cerkwi greckokatolickiej jest samotny krzyż, być może to pozostałość po cmentarzu przycerkiewnym.
Patrzę na drogę i obserwuję wzbijające się w powietrze tumany kurzu. Zbliża się wieczór, więc wszyscy spragnieni wypoczynku wśród natury zaczynają powrót do domów. Gdzieś pomiędzy nimi usiłują złapać oddech rowerzyści.
Oczyma wyobraźni cofam się o wiek do tyłu i widzę wszystko jak dawniej: cmentarz żołnierski, cerkiew i krzyże na cmentarzu przy świątyni, a dookoła drewniane chałupy.
Na szybko zerkam na cmentarz wiejski z kilkoma zachowanymi nagrobkami. Ze zgrozą stwierdzam, że na jednej z tablic istnieje napis niepoprawnych politycznie, wręcz szowinistyczny! Pojawiło się tam bowiem sformułowanie "na Ukrainie", co może sugerować pogardzanie Ukraińcami i ich niepodległym państwem! Należałoby Łemków nauczyć pisać poprawnie!
Dotarłem nad Wisłokę: mostkiem omijam bród i siadam na drugim brzegu wyciągając piwo. Do punktu docelowego mam już kawałeczek, więc nie muszę się spieszyć.
Przy brodzie stoją dwa auta, w tym zabytkowa Škoda. Kierowca kilkukrotnie przejeżdża przez rzekę, żeby jego kolega mógł nakręcić zjawiskowe filmiki, ale ciągle coś nie wychodzi: a to silnik nie odpala, a to smartfon się buntuje. Po ich odjeździe naiwnie liczę na chwilę spokoju, ale nie ma ku temu szans: ruch przez bród na Wisłoce jest nieustanny, samochody jeżdżą tam i z powrotem jakby dostały sraczki.
Na trakcie wzdłuż Wisłoki (biegnie nią żółty szlak z Wołowca) wcale nie jest lepiej: kiedyś była to droga strasznie dziurawa, dziś ją poprawiono i utwardzono, więc dosłownie trwają tam wyścigi. Bynajmniej nie są to samochody miejscowe - dominują rejestracje krakowskie, warszawskie, rzeszowskie i krośnieńskie. Niestety, ale jak dla mnie te okolice są dla pieszej turystyki stracone. M.in. właśnie po to przyszedłem tu w tym roku, aby zobaczyć to miejsce zanim wszelkie odwiedziny stracą jakikolwiek sens.
Mały akcent humorystyczny: na drodze zjawia się rodzina, mama i tata plus kilkuletnie dziecko na rowerku. Dzieciak ma dość i chce kończyć spacer, rodzice mówią, że idą dalej.
- Taka była umowa - wyjaśnia tata.
- Nie przypominam sobie takiej umowy - woła poważnym głosem bajtel .
Kilkaset metrów od brodu zaczyna się teren Radocyny (Радоцина), przynajmniej w zbiorowej świadomości, bo w rzeczywistości rozpoczynała się ona kawałek dalej, a znajdujemy się w granicach Czarnego (Чорне). Przeszłość Radocyny będę wspominał jutro w trakcie dalszej wędrówki, teraz chcę tylko dotrzeć na nocleg. Mijam źródło wszelkich problemów, czyli świecący się jak psu jajca ośrodek Lasów Państwowych. A także położony po drugiej stronie drogi "ekopark", gdzie dzieci z wielkich miast mają się uczyć czym jest las i przyroda. Wielkie tablice, informują, iż: "Ekopark to edukacja ekologiczna w oparciu o zrównoważoną gospodarkę leśną". Prawie się poplułem ze śmiechu.
Za ośrodkiem znajduje się skręt do bazy namiotowej SKPG Kraków. Na parkingu tylko jeden samochód, dziwnie...
No i na bazie też pusto, pierwszy raz się z taką sytuacją tu spotykam. Zawsze baza tętniła życiem, ba, zdarzało się, że nie było miejsc w namiotach dla ludzi ze szlaku (zwłaszcza, gdy przez całe tygodnie siedziały tu mamuśki z dzieciakami na tanich wakacjach). Wczoraj zresztą ponoć też było tu tłoczno, bawiła się m.in. rodzina z ósemką (!) dzieci, która zostawiła niezły syf. A teraz jestem ja, bazowa i jeszcze jeden facet rozkładający własny namiocik.
Na szczęście godzina jeszcze względnie wczesna, bo przyszedłem kilka minut przed dziewiętnastą i trochę ludzi potem dotarło. Była kobieta z SKGP z mamą, ojciec (mój imiennik) z synem Stanisławem, jakiś chłopak z psem, który przytargał wino aż z Popradu i jeszcze dziewczyna, która miała chyba pomagać przy bazie, ale też uczyć się do kursu przewodnickiego.
Przed zmrokiem zdążyłem sobie usmażyć wuszty na kolację i wykąpać się w rzece poniżej ośrodka LP. Bazowa przestrzegała przed piciem wody z Wisłoki, bo ma bakterie coli. Kurde, pamiętam, że już przed kilku laty był z tym problem. Ktoś ewidentnie spuszcza nieczystości do rzeki, powyżej bazy są jedynie dwa lub trzy domy, więc czy to naprawdę takie trudne aby znaleźć winowajcę??
Zakończenie dnia okazało się zaskakująco udane biorąc pod uwagę niską frekwencję. Może dlatego, iż zaproponowałem serbską rakiję.
- Sklepowa, więc nie ręczę za smak - ostrzegam. Miała mi starczyć na cały wyjazd do rozgrzewania się przed snem, a... skończyła się pierwszego wieczoru . Nawet mama działaczki SKGP, która twierdziła, że pije tylko swojskie nalewki, regularnie prosiła o dolewkę . No i jeszcze pozytywna wiadomość: w 2021 roku przy tutejszym ognisku stwierdzono, iż nie jestem Ślązakiem, natomiast teraz bez rozpalania ognia jednoznacznie ogłoszono, że na pewno nim jestem .
Bardzo fajne rozpoczęcie Beskidu Niskiego, choć ilość samochodów i tworzonego przez nie syfu mocno mnie zniesmaczyła. Lepiej już tu nie będzie.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Beskid Niski A.D. 2024.
Jakiś czas temu przez internetowe media przetoczyła się potężna awantura związana z planami Lasów Państwowych wyasfaltowania niektórych dróg w okolicy. Chodziło o łatwiejszy dojazd do wielkiego wrzodu na tkance Beskidu Niskiego, czyli ośrodka LP w Radocynie. Protestowali turyści i część z nielicznych mieszkańców, grupa popierających asfalizację była stosunkowo nieliczna. Ostatecznie z asfaltowania niby się wycofano, ale chyba nikt dzisiejszym leśnikom nie wierzy, bo od dłuższego czasu krok po kroku wprowadzają coraz więcej cywilizacji w spokojne do niedawna okolice.
Jakies 10 lat temu to pierwsi do asfaltowania byli ludzie związani z bazą. Bo im sie auta kurzą i niszczą od jazdy po wertepach. I to zarówno opiekunowie bazy i tzw. "bywalcy", którzy uznali to miejsce za prywatną dacze i im się wygód zachciało.
Niestety, ale jak dla mnie te okolice są dla pieszej turystyki stracone.
Dla kazdej turystyki. To miejsce było atrakcyjne jak było puste. Bo w sumie tam nic nie ma - ani widokow, ani specjalnych zabytków, ani kurortowych atrakcji - takie nic. To jest jakis fenomen co ludzi teraz tam wabi.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Beskid Niski A.D. 2024.
buba pisze:[
Jakies 10 lat temu to pierwsi do asfaltowania byli ludzie związani z bazą. Bo im sie auta kurzą i niszczą od jazdy po wertepach. I to zarówno opiekunowie bazy i tzw. "bywalcy", którzy uznali to miejsce za prywatną dacze i im się wygód zachciało.
być może później oczy im się otworzyły, jak zobaczyli, że do ośrodka LP walą tłumy... Ale to prawda, łatwy dojazd do bazy sprowadzał tam dziwnych ludzi, choć ja raczej nie widziałem "bywalców" a madki z bombelkami, które siedziały tam całe tygodnie...
Dla kazdej turystyki. To miejsce było atrakcyjne jak było puste. Bo w sumie tam nic nie ma - ani widokow, ani specjalnych zabytków, ani kurortowych atrakcji - takie nic. To jest jakis fenomen co ludzi teraz tam wabi.
dla mnie pustka nie jest jakąś specjalną atrakcją, to już bardziej pozostałości po dawnej wiosce. A co ludzi wabi? Mają wypasiony ośrodek z wszystkimi wygodami ale teoretycznie na zadupiu: to spełnia definicję i luksusu i dzikości jednocześnie
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Beskid Niski A.D. 2024.
Cmentarz w Grabiu mi się podoba, ta kamienna bram jest piękna
Nawet tam już nie ma chwili spokoju
Po ich odjeździe naiwnie liczę na chwilę spokoju, ale nie ma ku temu szans: ruch przez bród na Wisłoce jest nieustanny, samochody jeżdżą tam i z powrotem jakby dostały sraczki.
Nawet tam już nie ma chwili spokoju
Re: Beskid Niski A.D. 2024.
Ostatnie chwile spokoju to już chyba tylko w Beskidzie Śląskim jak przestaje działać kolejka na Czantorię!
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Beskid Niski A.D. 2024.
Pudelek pisze:Ostatnie chwile spokoju to już chyba tylko w Beskidzie Śląskim jak przestaje działać kolejka na Czantorię!
Doświadczyłem tego w tym roku, na Skrzycznem, kiedy doszliśmy do schroniska było już luźno i spokojnie, tylko dla tego że ostatnia kolejak odjechała
Re: Beskid Niski A.D. 2024.
Wygląda na to, że moje wycieczki w Beskid Niski, a zacząłem go zwiedzać kilka lat temu, były "na ostatnią chwilę", a może to tylko takie wyolbrzymianie problemu (np. Sprocket lubi "podkręcić" swoje relacje z łażenia po skałach), bo ja się tam z tłumami nie spotkałem, a też byłem w Długiem, a po Wyszowatce, w Krempnej i w Bielicznej to tylko "wiatr hulał". Pytanie o próg akceptacji "nowego", niektórzy mają dość niski. Niemniej ta relacja zainspirowała mnie, żeby tam pojechać i sprawdzić, co słychać, może nawet w najbliższy weekend.
mój blog: http://sebastianslota.blogspot.com/
Re: Beskid Niski A.D. 2024.
Ale to prawda, łatwy dojazd do bazy sprowadzał tam dziwnych ludzi, choć ja raczej nie widziałem "bywalców" a madki z bombelkami, które siedziały tam całe tygodnie...
No wlasnie mialam okazję spotkać kilka razy (i to nie tylko na bazach z dobrym dojazdem) i zaczelam zdecydowanie omijac bazy namiotowe bo słuchac wrzaski bombelków i ujadanie psów niezbyt mi sie uśmiecha na górskich noclegach. Acz relacje Wiolci pokazują, że nie zawsze jednak tam bywa na bazach - czasem uda sie jednak przyjsc gdy nie ma nikogo.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Beskid Niski A.D. 2024.
Przyjście do bazy, gdy nie ma nikogo, dla mnie częściowo mija się z celem, bo nadal lubię integrować się z turystami i poznawać nowych ludzi, a nie tylko kisić się zawsze w tym samym sobie, ale, niestety, turyści się ostatnio nieco zmienili...
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Beskid Niski A.D. 2024.
Pudelek pisze:Przyjście do bazy, gdy nie ma nikogo, dla mnie częściowo mija się z celem, bo nadal lubię integrować się z turystami i poznawać nowych ludzi, a nie tylko kisić się zawsze w tym samym sobie, ale, niestety, turyści się ostatnio nieco zmienili...
Ja się tez zawsze lubiłam integrować, acz ostatnimi czasy ta moja chec znacznie spadła, jako że owi turysci na tyle się zmienili, ze z częścią z nich nie mam najmniejszej ochoty sie integrowac ani nawet przebywać na tym samym kawałku terenu, bo po co sie stresowac. Wolę nieraz posłuchac jak ptaki spiewaja i potok szumi.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Re: Beskid Niski A.D. 2024.
Poranek w bazie namiotowej w Radocynie (Радоцина) jest chłodny i mocno pochmurny. Wydaje się, że może nawet spaść deszcz. Szary początek tygodnia.
Zbieram się godzinę później niż zakładałem, krótko po dziesiątej. I tak powinienem mieć wystarczająco dużo czasu na wszystko. Oprócz mnie z plecakiem rusza także facet śpiący we własnym namiociku, jego celem jest Huta Polańska (byłem w niej rok temu).
Wspominałem, iż baza - mimo nazwy - administracyjnie leży na terenie Czarnego (Чорне), a precyzyjniej nieistniejącego już Długiego (Долге). Podobne jest położenie najbliższej bazie kapliczki Świętej Rodziny (1903 rok) i krzyża upamiętniającego zniesienie pańszczyzny (rozmaita datacja).
W granice Radocyny wchodzimy kawałek dalej idąc na południe. Przynajmniej współcześnie, bo nie wiem jaki był dokładnie podział gruntów przed wypędzeniem Łemków, na pewno jednak nie było tu zabudowy. W górę, w stronę granicy, prowadzi szutrowo-ziemna droga, na szczęście jeszcze jej nie wyasfaltowano. Co nie znaczy, że nikt nią jeździ: nawet o tej porze przemknął tam i z powrotem dostawczak. Z innych środków transportu: z góry zjeżdżał rowerzysta i machał ręką na powitanie.
W pobliżu pierwszego, dziwnego w swej podwójnej formie domu, wbito małą tabliczkę "Zwolnij. Nie kurz". No tak, nikt nie lubi kurzu, ale naszła mnie taka dygresja, że przecież w momencie budowy ta droga wyglądała tak samo, przyszli mieszkańcy musieli sobie zdawać sprawę, że będzie kurzone. Więc co, potem zaczęło im to przeszkadzać, czy liczyli, że wszystko zakryje asfalt?
Przydrożnych krzyży przetrwało sporo, choć w tym przypadku płotek urody mu nie dodaje.
Ta kapliczka wygląda na mocno zmęczoną.
Dawna Radocyna ciągnęła się przez ponad dwa kilometry i w okresie międzywojennym zamieszkiwało ją czterysta - pięćset osób. Niemal wszyscy byli grekokatolikami, do tego kilkunastu żydów i kilku rzymskich katolików. W wyniku schizmy tylawskiej niemal wszyscy unici przeszli na prawosławie, a Radocyna stała się jednym z pierwszych ośrodków tej wiary uznanych przez państwo polskie. Nie była to pierwsza taka konwersja w historii wioski, bowiem już przed Wielką Wojną dochodziło tutaj do powrotów do religijnych korzeni. W efekcie tuż przed wybuchem kolejnego konfliktu światowego w miejscowej parafii prócz prawosławnych było jedynie dwóch grekokatolików i kilkudziesięciu łacinników (funkcjonariuszy straży granicznej). Do tego jedna rodzina żydowska prowadząca sklep i jedna cygańska, zajmująca się kowalstwem.
Jeśli chodzi o powojenne losy ludności to istnieją rozbieżne informacje. Przewodnik Rewasza oraz polska wikipedia podaje, że wszyscy mieszkańcy wyjechali dobrowolnie do ZSRR. Wkrótce odkryli, że nie ma tam ani dobrobytu, ani komunizmu, ani Ukrainy, więc próbowali wrócić na Łemkowszczyznę, lecz udało się to tylko jednej rodzinie. Według ukraińskiej wikipedii oraz tablicy na symbolicznych drzwiach na Ukrainę wyjechała większość, lecz nie wszyscy, a udało się powrócić dziesięciu rodzinom. Ostatnie kilkadziesiąt osób wypędzono w 1947 roku na Dolny Śląsk.
W wyniku rozłamu wieś posiadała dwie cerkwie. Greckokatolicka pochodziła z końca XIX wieku (wcześniejszą zniszczyła powódź), prawosławna z lat 1928-1930. Jeśli mapa na drzwiach nie kłamie, to stały blisko siebie niedaleko skrzyżowania w stronę Koniecznej. Obie rozebrano w tym samym czasie w latach 50., być może drewna użyto jako budulec w PGR-ach, co się często zdarzało. Ostatnio szukałem jakiś śladów po świątyniach i nic nie znalazłem, tym razem udało mi się trafić na resztki cerkwi greckokatolickiej, w tym niewielki metalowy krzyż i kilka połamanych kolorowych płytek.
Jedyny budynek który przetrwał, to szkoła z 1912 roku wybudowana własnym wysiłkiem przez Łemków. Jest w coraz gorszym stanie, do jej dewastacji walnie przyczynili się pasterze używającej obiektu jako obory. Dziś pasterzami z Podhala i owieczkami ludzie się zachwycają, ale przez całe dekady to właśnie oni dokonali wielu zniszczeń na terenie Beskidu Niskiego i Bieszczadów.
Najtrwalsze okazały się cmentarze, oczywiście nie w całości. Cmentarz wojenny numer 43, kolejne dzieło Dušana Jurkoviča, przyjął w swą ziemię głównie Rosjan i kilku Austriaków. Czasy sanacji i komunizmu przetrwał pomnik z tablicą zawierającą inskrypcję po niemiecku, do tego kilka kamieni na schodach przy wejściu. W latach 90. odbudowali go... myśliwi, ale jak to bywało w takich przypadkach, nie dokonali tego ze zbyt wielkim szacunkiem do szczegółów. W efekcie krzyże na mogiłach nie przypominały oryginalnych, dopiero niedawno przeprowadzony remont przywrócił stan sprzed stu lat.
Sąsiedni cmentarz parafialny jest mocno zarośnięty, lecz widać, że niektóre krzyże zrekonstruowano.
Nieco powyżej nekropolii stoi nowy domek, nie widziałem go ostatnio. Zupełnie mi nie pasuje do beskidzkiego krajobrazu, kojarzy się z zbyt cukierkowo, ale ujął mnie tym, że nazwę wioski zapisano na nim po rusińsku.
Droga wychodzi na łąki, tędy jeszcze nie szedłem. Tarasowe zbocza mogą być pozostałością po dawnych polach uprawnych.
Wioska ciągnęła się kiedyś aż pod graniczny las, dziś - jak informuje znak drogowy - to grunty koła łowieckiego "Dzik", tego samego, który remontował cmentarz. Ciekawa nazwa, to trochę tak, jakby Rosjanie wysyłali do boju Grupę Eksterminacyjną "Ukraińcy".
Zielony szlak, a właściwie ścieżka nadleśnictwa, zaczyna się tracić, więc idę na wyczucie. Mijam niewielką wiatę i po pół godzinie od opuszczenia cmentarzy dochodzę do granicy polsko-słowackiej. Punkt ten zwie się przełęczą pod Zajęczym Wierchem lub przełęczą pod Dębim Wierchem (sedlo Zajačí vrch).
Granicą biegną słowacki szlak czerwony i polski niebieski (długodystansowy Grybów - Rzeszów), ale ścieżka na wielu odcinkach jest zarośnięta i zablokowana krzakami albo drzewami. Tłumy tędy na pewno nie chadzają.
Jak zwykle z ciekawością przyglądam się słupkom granicznym, które niedawno odmalowano, bo biała farba jeszcze leży na okolicznych liściach. Są także przypadki, które pozostawiono w formie leżącej.
Wiele, jeśli nie większość słupków pamięta granicę słowacko-niemiecką. Spod farby albo tynku wychodzi S z jednej strony, a z drugiej kłuje w oczy D przekute w nienaturalnie długą literę P. Nigdzie nie umiałem uzyskać informacji, czy to są obiekty ustawione już w czasie wojny, czy też użyto wcześniejszych, z których usunięto P i ČS, o czym mogą świadczyć wgłębienia na ścianach. Są rejony - na przykład Babiej Góry - gdzie widać, iż te słupki były wykuwane na świeżo, te tutaj mogą być z odzysku. Zatem najpierw je przekuto jeden raz, potem drugi, częściowo zatynkowano, a ostatecznie litery wymalowano. Graniczniki po przejściach.
Trafia się jedna rzadka ciekawostka: zdecydowanie przedwojenny słup graniczny polsko-czechosłowacki, o czym dobitnie świadczy data 1923. W tym przypadku na pewno usunięto pierwotne P i zastąpiono D, potem wydłużono nóżkę, aby było znowu P, a teraz jest czarne P . Nie pamiętam, czy widziałem podobny w Beskidzie Niskim, natomiast trafiały mi się takie w Beskidzie Śląskim.
Podniecam się tymi słupkami, bo innych podniet brak - szlak w 99% jest na tyle zarośnięty, że widać jedynie drzewa . Z niecierpliwością czekałem na punkt oznaczony przez mapę jako widokowy i oto co ujrzałem:
Troszkę się odsłoniło na pewnym zakręcie, gdzie akurat był teren po wycince. Na pierwszym zdjęciu grzbiet z górą o nazwie Kačalová. Na drugim widać dolinę oddzielającą go od szczytu Hradské. To są punkty oddalone ode mnie o dziesięć - dwanaście kilometrów, okolice Zborova, czyli Ondavská vrchovina (część składowa słowackiego Beskidu Niskiego). Na horyzoncie majaczy zamglony Čergov (Góry Czerchowskie).
Pomimo tabliczki źródliska Wisłoki nie znajdują się przy szlaku, ale kilkaset metrów dalej na północ. PTTK Jasło ma ciekawy system mierzenia czasu: po czterdziestu minutach marszu okazało się, że przeszedłem tylko kwadrans... W drugą stronę jest jeszcze ciekawiej: stąd do Koniecznej ma być 1:40 godziny, a nad Radocyną już... 1:50!
W pewnym momencie gubię szlak. Zniknęły oznaczenia, które i tak bywają tu rzadko, ścieżka wyraźnie zbacza na polską stronę. Coraz bardziej i bardziej, ewidentnie oddalam się od granicy. W końcu decyduję się do niej wrócić przez krzaki. Przy słupkach granicznych okazuje się, iż... szlak biegnie po słowackiej stronie, ale tak zarósł, że go w ogóle nie było widać.
A tymczasem na niebie pojawia się słońce, coraz skuteczniej walcząc z chmurami.
Jeżeli chodzi o ruch na szlaku, to spotkałem jednego faceta idącego w przeciwnym kierunku niż ja.
Po niecałej półtorej godzinie wpadam na przełęcz Beskid nad Ożenną (Polianske sedlo). Znajduje się tam kamień przyjaźni i współpracy polsko-słowackiej, a także spora liczba różnych tablic, znaków i słupków.
Rok temu, gdy poprzedni rząd swoją głęboko przemyślaną decyzją zamknął granicę ze Słowacją, to dawne przejście graniczne w tym miejscu było dostępne jedynie dla... pieszych. Można było podjechać autem, zostawić je i na drugą stronę przespacerować się z buta. Bardzo rozsądne.
Tymczasem spoglądam na zegarek i decyduję zrobić przerwę z piwem w cieniu drzew, zwłaszcza, że zrobiło się ciepło. A po przerwie zmykam na Słowację.
Myślałem, że kilka kilometrów do najbliższej wioski uda mi się przebyć stopem i może tak by było, gdyby... coś tędy jechało. Niestety, kilka samochodów - w tym jedno brytyjskie - przemknęło w stronę Polski, gdy siedziałem na przełęczy, a potem wszystko zamarło.
A może stety? Schodząc piechty mam trochę widoków na najbliższą górkę - Kaštielik.
Zawsze bawią mnie te znaki; to jakby sugestia typu "został jeszcze kilometr, aby zawrócić" .
Na mapach istnieje zielony szlak prowadzący w dół, w rzeczywistości go jednak nie ma. Trudno jednak się tu zgubić, choć ja przez chwilę zacząłem iść boczną leśną ścieżką, naiwnie wierząc, że to skrót. Skracam trasę na łąkach, skąd znów coś widać: na środku Stebnícka Magura, na lewo pofałdowana Jedlina. Ponownie są to okolice Zborova, a mi urodził się w głowie nieśmiały plan na którąś z przyszłych majówek.
Mimo, że po asfalcie, to idzie się całkiem przyjemnie.
Ukryty wśród drzew budynek policyjny, raczej nieużywany. Słowacy, podobnie jak Czesi, nie mają straży granicznej w tradycyjnym rozumieniu, a większość działań ochrony granicy wykonuje policja.
Wioska coraz bliżej, z boku wyskakują kolejne szczyty. Słońce przygrzewa, czuję się szczęśliwy.
Kilka razy już wspominałem, że pod pewnymi względami wolę słowacki Beskid Niski niż polski. A może bardziej prawidłowo byłoby napisać, że dla mnie słowacki Beskid Niski nie jest gorszy od polskiego, jak dla większości turystów. Oczywiście, polska część to urocze doliny, polany po których hula wiatr, samotne krzyże i zagubione cmentarze, ale należy pamiętać, że to pokłosie tragedii tysięcy ludzi. Przynajmniej ja o tym pamiętam, bo zdaję sobie sprawę, że dla większości osób landszaft to po prostu landszaft, lecz ja nie potrafię tego oderwać od historii i konkretnych wydarzeń. Słowackiej części nie dotknęła "dobrowolna" wymiana ludności z ZSRR, nie było akcji Wisła, Rusini zostali. Ichniejszy Beskid nie jest tak dziki i opuszczony, lecz widzę tu życie. Są cerkwie, są nadal używane cmentarze. Są napisy w cyrylicy nie tylko jako atrapa. Są ludzie żyjący od pokoleń, nie tylko garstka będąca jak kwiatek do kożucha, a ich kultura nie jest przypominana raz na jakiś czas jak w skansenie. Dlatego napisałbym, że jak dla mnie słowacki i polski Beskid Niski idealnie się uzupełniają. Na północy czuć, że pewna historia się skończyła, to w dużej mierze zamknięte karty książki, na południu ona dalej jest pisana.
Wypędzenia z polskiej strony były również tragedią dla wielu słowackich Rusinów. Już upadek Austro-Węgier i ustanowiona na grzbiecie karpackim granica polsko-czechosłowacka mocno utrudniła życie: Łemkowie mieli po drugiej stronie rodziny, przyjaciół, ożywione kontakty handlowe. Rok 1947 ostatecznie to przerwał. Słowacy krewnych musieliby szukać na Ukrainie albo daleko w Polsce; ciekawe, czy te związki udało się po kilku dekadach odnowić?
Nižná Polianka (Нижня Полянка, węg. Alsópagony) zamieszkana jest w większości przez Słowaków, ale ostatni spis sprzed nastu lat wskazał, że ich liczba spadła, natomiast ilość Rusinów wzrosła mniej więcej do jednej trzeciej. Było też kilka osób deklarujących się jako Ukraińcy. Wśród wyznań najliczniejsze jest prawosławie, nieco mniej grekokatolicyzmu i trochę rzymskich katolików. Przed wiekiem prawosławnych nie było tu wcale, więc można się domyślać, że wiele osób zmieniło wyznanie w czasie komunizmu, kiedy to władze zdelegalizowały kościół unicki i włączyły go w struktury prawosławia.
Wioska leży w połowie drogi pomiędzy Svidníkiem a Bardejowem. Niby tylko trzy kilometry od granicy, a jednak inny świat.
Tłumów na głównej ulicy nie ma, czasem przemknie tylko kobieta z wózkiem. Jest za to spory ruch na szosie. Mijam niewielki sklepik, ale uznaję, że zakupy zrobię później. Pierwszy błąd.
Nowa cerkiew prawosławna o stylu nieokreślonym. Cerkiew greckokatolicka znajduje się z tyłu na wzgórzu.
Na skwerze niespodzianka: coś jakby miniatura drewnianego kościółka! Długo nie mogłem o nim znaleźć żadnych informacji, w końcu dowiedziałem się, że to makieta cerkwi, która kiedyś stała w wiosce. W czasie Wielkiej Wojny, gdy Rosjanie szturmowali karpackie przełęcze, żołnierze austro-węgierscy rozebrali go, bo... potrzebowali desek do wzmocnienia okopów! Nową cerkiew wybudowano po wojnie z kamienia. O tej starej wiadomo niewiele, odtworzono ją na podstawie jednego jedynego zdjęcia wyszperanego w archiwum w Budapeszcie. Nawet nie jest znana data jej budowy, a są podejrzenia, że pierwotnie stał w polskiej Łemkowszczyźnie, gdzie w XIX wieku kupili ją słowaccy Rusini, rozebrali i odbudowali u siebie.
Zastanawiam się nad dalszymi krokami, bo chciałem iść z buta do następnej wioski, aby zobaczyć cmentarz wojenny, ale przypadkowo zaraz pojedzie tam autobus, więc szkoda byłoby nie wykorzystać takiej okazji.
Wysiadam w Hutce (Гутка, węg. Hutás). Proporcje ludności są podobne jak w poprzedniej miejscowości, ale tu już wywieszono podwójne tablice. Niestety, cmentarz wojenny jest daleko od przystanku, musiałbym się mocno cofać.
Pozostaje mi zatem pójść dalej, do kolejnej mieściny. Drugi błąd: gdybym w tym momencie spojrzał na mapę, to zobaczyłbym drewnianą cerkiew w Hutce, kilka minut od miejsca, w którym wylazłem z autobusu. No cóż, kto nie ma w głowie, ten ma psinco.
Mijam granicę powiatów.
Vyšný Mirošov (Вышній Мирошів, węg. Felsőmerse) jest większy od poprzedniczek, ma ponad pół tysiąca mieszkańców. Tutaj Rusini gonią Słowaków jeśli chodzi o procent deklaracji narodowościowych, jest także kilkudziesięciu Cyganów i kilkunastu Ukraińców. Za to pod względem religijnym obecnie absolutnie dominuje prawosławie.
Garaż straży pożarnej z zarośniętym wozem oraz pozostałości po kołchozie.
W zimę na przełomie 1914 i 1915 roku Rosjanom w kilku miejscach udało się przebić przez Karpaty i chwilowo zająć niewielkie obszary Górnych Węgier. Ówczesny Felsőmerse był jedną z okupowanych miejscowości. Pamiątką po tych czasach jest cmentarz wojenny, który początkowo wziąłem za nekropolię z II wojny światowej, bo wygląda bardzo podobnie do cmentarza w Hunkovcach.
Spoczywa tu ponad dwustu żołnierzy niemieckich i trzech austro-węgierskich. Na tablicy poległych brak słowiańskich nazwisk, więc musiały to być jednostki z głębi Rzeszy.
Za płotem i drogą widać nową cerkiew greckokatolicką - uczęszcza do niej kilkunastu wiernych.
Idąc dalej mijam urząd gminy ze sklepem, ale tego drugiego zostawiam na później. Trzeci błąd!
Schodzę na cmentarz cywilny, gdzie stoi bardzo ciekawa, masywna cerkiew przypominająca kościół obronny! W rzeczywistości jednak nie jest ona taka stara, to poszerzona klasyczna bryła z 1863 roku. Pierwotnie była unicka, od kilkunastu lat należy do prawosławnych.
Kręcę się pomiędzy grobami: ułożone są one w "normalnym" szyku, czyli z tablicą przy głowach nieboszczyków, co na ortodoksyjnych cmentarzach wcale nie jest pewne. Zwraca uwagę wielka drewniana rzeźba anioła.
Wracam pod sklep i okazuje się, że w międzyczasie został on zamknięty, o czym informuje mnie kilka romskich kobiet siedzących pod wiatą. Koniec pracy o godzinie piętnastej nie jest na Słowacji niczym dziwnym również w sklepach. Pozostaje mi usiąść na ławeczce obok nieczynnej knajpy i wyciągnąć własne piwo, które przytargałem aż z Bałkanów, ale ono miało zostać na wieczór.
Knajpa nie działa, sklep nie działa, urząd też już nie działa, lecz publiczne kibelki są otwarte.
Do następnej wioski jest za daleko, aby leźć tam z buta, zresztą popołudnie zaczyna robić się zaawansowane, więc czekam na kolejny autobus. Jeżdżą one średnio co godzinę, zatem nie ma z tym problemu.
Autobus przyjeżdża prawie pusty. Mijam kolejne miejscowości z cerkwiami, kiedyś być może też uda się je odwiedzić. A najbliższy cel to Svidník.
Zbieram się godzinę później niż zakładałem, krótko po dziesiątej. I tak powinienem mieć wystarczająco dużo czasu na wszystko. Oprócz mnie z plecakiem rusza także facet śpiący we własnym namiociku, jego celem jest Huta Polańska (byłem w niej rok temu).
Wspominałem, iż baza - mimo nazwy - administracyjnie leży na terenie Czarnego (Чорне), a precyzyjniej nieistniejącego już Długiego (Долге). Podobne jest położenie najbliższej bazie kapliczki Świętej Rodziny (1903 rok) i krzyża upamiętniającego zniesienie pańszczyzny (rozmaita datacja).
W granice Radocyny wchodzimy kawałek dalej idąc na południe. Przynajmniej współcześnie, bo nie wiem jaki był dokładnie podział gruntów przed wypędzeniem Łemków, na pewno jednak nie było tu zabudowy. W górę, w stronę granicy, prowadzi szutrowo-ziemna droga, na szczęście jeszcze jej nie wyasfaltowano. Co nie znaczy, że nikt nią jeździ: nawet o tej porze przemknął tam i z powrotem dostawczak. Z innych środków transportu: z góry zjeżdżał rowerzysta i machał ręką na powitanie.
W pobliżu pierwszego, dziwnego w swej podwójnej formie domu, wbito małą tabliczkę "Zwolnij. Nie kurz". No tak, nikt nie lubi kurzu, ale naszła mnie taka dygresja, że przecież w momencie budowy ta droga wyglądała tak samo, przyszli mieszkańcy musieli sobie zdawać sprawę, że będzie kurzone. Więc co, potem zaczęło im to przeszkadzać, czy liczyli, że wszystko zakryje asfalt?
Przydrożnych krzyży przetrwało sporo, choć w tym przypadku płotek urody mu nie dodaje.
Ta kapliczka wygląda na mocno zmęczoną.
Dawna Radocyna ciągnęła się przez ponad dwa kilometry i w okresie międzywojennym zamieszkiwało ją czterysta - pięćset osób. Niemal wszyscy byli grekokatolikami, do tego kilkunastu żydów i kilku rzymskich katolików. W wyniku schizmy tylawskiej niemal wszyscy unici przeszli na prawosławie, a Radocyna stała się jednym z pierwszych ośrodków tej wiary uznanych przez państwo polskie. Nie była to pierwsza taka konwersja w historii wioski, bowiem już przed Wielką Wojną dochodziło tutaj do powrotów do religijnych korzeni. W efekcie tuż przed wybuchem kolejnego konfliktu światowego w miejscowej parafii prócz prawosławnych było jedynie dwóch grekokatolików i kilkudziesięciu łacinników (funkcjonariuszy straży granicznej). Do tego jedna rodzina żydowska prowadząca sklep i jedna cygańska, zajmująca się kowalstwem.
Jeśli chodzi o powojenne losy ludności to istnieją rozbieżne informacje. Przewodnik Rewasza oraz polska wikipedia podaje, że wszyscy mieszkańcy wyjechali dobrowolnie do ZSRR. Wkrótce odkryli, że nie ma tam ani dobrobytu, ani komunizmu, ani Ukrainy, więc próbowali wrócić na Łemkowszczyznę, lecz udało się to tylko jednej rodzinie. Według ukraińskiej wikipedii oraz tablicy na symbolicznych drzwiach na Ukrainę wyjechała większość, lecz nie wszyscy, a udało się powrócić dziesięciu rodzinom. Ostatnie kilkadziesiąt osób wypędzono w 1947 roku na Dolny Śląsk.
W wyniku rozłamu wieś posiadała dwie cerkwie. Greckokatolicka pochodziła z końca XIX wieku (wcześniejszą zniszczyła powódź), prawosławna z lat 1928-1930. Jeśli mapa na drzwiach nie kłamie, to stały blisko siebie niedaleko skrzyżowania w stronę Koniecznej. Obie rozebrano w tym samym czasie w latach 50., być może drewna użyto jako budulec w PGR-ach, co się często zdarzało. Ostatnio szukałem jakiś śladów po świątyniach i nic nie znalazłem, tym razem udało mi się trafić na resztki cerkwi greckokatolickiej, w tym niewielki metalowy krzyż i kilka połamanych kolorowych płytek.
Jedyny budynek który przetrwał, to szkoła z 1912 roku wybudowana własnym wysiłkiem przez Łemków. Jest w coraz gorszym stanie, do jej dewastacji walnie przyczynili się pasterze używającej obiektu jako obory. Dziś pasterzami z Podhala i owieczkami ludzie się zachwycają, ale przez całe dekady to właśnie oni dokonali wielu zniszczeń na terenie Beskidu Niskiego i Bieszczadów.
Najtrwalsze okazały się cmentarze, oczywiście nie w całości. Cmentarz wojenny numer 43, kolejne dzieło Dušana Jurkoviča, przyjął w swą ziemię głównie Rosjan i kilku Austriaków. Czasy sanacji i komunizmu przetrwał pomnik z tablicą zawierającą inskrypcję po niemiecku, do tego kilka kamieni na schodach przy wejściu. W latach 90. odbudowali go... myśliwi, ale jak to bywało w takich przypadkach, nie dokonali tego ze zbyt wielkim szacunkiem do szczegółów. W efekcie krzyże na mogiłach nie przypominały oryginalnych, dopiero niedawno przeprowadzony remont przywrócił stan sprzed stu lat.
Sąsiedni cmentarz parafialny jest mocno zarośnięty, lecz widać, że niektóre krzyże zrekonstruowano.
Nieco powyżej nekropolii stoi nowy domek, nie widziałem go ostatnio. Zupełnie mi nie pasuje do beskidzkiego krajobrazu, kojarzy się z zbyt cukierkowo, ale ujął mnie tym, że nazwę wioski zapisano na nim po rusińsku.
Droga wychodzi na łąki, tędy jeszcze nie szedłem. Tarasowe zbocza mogą być pozostałością po dawnych polach uprawnych.
Wioska ciągnęła się kiedyś aż pod graniczny las, dziś - jak informuje znak drogowy - to grunty koła łowieckiego "Dzik", tego samego, który remontował cmentarz. Ciekawa nazwa, to trochę tak, jakby Rosjanie wysyłali do boju Grupę Eksterminacyjną "Ukraińcy".
Zielony szlak, a właściwie ścieżka nadleśnictwa, zaczyna się tracić, więc idę na wyczucie. Mijam niewielką wiatę i po pół godzinie od opuszczenia cmentarzy dochodzę do granicy polsko-słowackiej. Punkt ten zwie się przełęczą pod Zajęczym Wierchem lub przełęczą pod Dębim Wierchem (sedlo Zajačí vrch).
Granicą biegną słowacki szlak czerwony i polski niebieski (długodystansowy Grybów - Rzeszów), ale ścieżka na wielu odcinkach jest zarośnięta i zablokowana krzakami albo drzewami. Tłumy tędy na pewno nie chadzają.
Jak zwykle z ciekawością przyglądam się słupkom granicznym, które niedawno odmalowano, bo biała farba jeszcze leży na okolicznych liściach. Są także przypadki, które pozostawiono w formie leżącej.
Wiele, jeśli nie większość słupków pamięta granicę słowacko-niemiecką. Spod farby albo tynku wychodzi S z jednej strony, a z drugiej kłuje w oczy D przekute w nienaturalnie długą literę P. Nigdzie nie umiałem uzyskać informacji, czy to są obiekty ustawione już w czasie wojny, czy też użyto wcześniejszych, z których usunięto P i ČS, o czym mogą świadczyć wgłębienia na ścianach. Są rejony - na przykład Babiej Góry - gdzie widać, iż te słupki były wykuwane na świeżo, te tutaj mogą być z odzysku. Zatem najpierw je przekuto jeden raz, potem drugi, częściowo zatynkowano, a ostatecznie litery wymalowano. Graniczniki po przejściach.
Trafia się jedna rzadka ciekawostka: zdecydowanie przedwojenny słup graniczny polsko-czechosłowacki, o czym dobitnie świadczy data 1923. W tym przypadku na pewno usunięto pierwotne P i zastąpiono D, potem wydłużono nóżkę, aby było znowu P, a teraz jest czarne P . Nie pamiętam, czy widziałem podobny w Beskidzie Niskim, natomiast trafiały mi się takie w Beskidzie Śląskim.
Podniecam się tymi słupkami, bo innych podniet brak - szlak w 99% jest na tyle zarośnięty, że widać jedynie drzewa . Z niecierpliwością czekałem na punkt oznaczony przez mapę jako widokowy i oto co ujrzałem:
Troszkę się odsłoniło na pewnym zakręcie, gdzie akurat był teren po wycince. Na pierwszym zdjęciu grzbiet z górą o nazwie Kačalová. Na drugim widać dolinę oddzielającą go od szczytu Hradské. To są punkty oddalone ode mnie o dziesięć - dwanaście kilometrów, okolice Zborova, czyli Ondavská vrchovina (część składowa słowackiego Beskidu Niskiego). Na horyzoncie majaczy zamglony Čergov (Góry Czerchowskie).
Pomimo tabliczki źródliska Wisłoki nie znajdują się przy szlaku, ale kilkaset metrów dalej na północ. PTTK Jasło ma ciekawy system mierzenia czasu: po czterdziestu minutach marszu okazało się, że przeszedłem tylko kwadrans... W drugą stronę jest jeszcze ciekawiej: stąd do Koniecznej ma być 1:40 godziny, a nad Radocyną już... 1:50!
W pewnym momencie gubię szlak. Zniknęły oznaczenia, które i tak bywają tu rzadko, ścieżka wyraźnie zbacza na polską stronę. Coraz bardziej i bardziej, ewidentnie oddalam się od granicy. W końcu decyduję się do niej wrócić przez krzaki. Przy słupkach granicznych okazuje się, iż... szlak biegnie po słowackiej stronie, ale tak zarósł, że go w ogóle nie było widać.
A tymczasem na niebie pojawia się słońce, coraz skuteczniej walcząc z chmurami.
Jeżeli chodzi o ruch na szlaku, to spotkałem jednego faceta idącego w przeciwnym kierunku niż ja.
Po niecałej półtorej godzinie wpadam na przełęcz Beskid nad Ożenną (Polianske sedlo). Znajduje się tam kamień przyjaźni i współpracy polsko-słowackiej, a także spora liczba różnych tablic, znaków i słupków.
Rok temu, gdy poprzedni rząd swoją głęboko przemyślaną decyzją zamknął granicę ze Słowacją, to dawne przejście graniczne w tym miejscu było dostępne jedynie dla... pieszych. Można było podjechać autem, zostawić je i na drugą stronę przespacerować się z buta. Bardzo rozsądne.
Tymczasem spoglądam na zegarek i decyduję zrobić przerwę z piwem w cieniu drzew, zwłaszcza, że zrobiło się ciepło. A po przerwie zmykam na Słowację.
Myślałem, że kilka kilometrów do najbliższej wioski uda mi się przebyć stopem i może tak by było, gdyby... coś tędy jechało. Niestety, kilka samochodów - w tym jedno brytyjskie - przemknęło w stronę Polski, gdy siedziałem na przełęczy, a potem wszystko zamarło.
A może stety? Schodząc piechty mam trochę widoków na najbliższą górkę - Kaštielik.
Zawsze bawią mnie te znaki; to jakby sugestia typu "został jeszcze kilometr, aby zawrócić" .
Na mapach istnieje zielony szlak prowadzący w dół, w rzeczywistości go jednak nie ma. Trudno jednak się tu zgubić, choć ja przez chwilę zacząłem iść boczną leśną ścieżką, naiwnie wierząc, że to skrót. Skracam trasę na łąkach, skąd znów coś widać: na środku Stebnícka Magura, na lewo pofałdowana Jedlina. Ponownie są to okolice Zborova, a mi urodził się w głowie nieśmiały plan na którąś z przyszłych majówek.
Mimo, że po asfalcie, to idzie się całkiem przyjemnie.
Ukryty wśród drzew budynek policyjny, raczej nieużywany. Słowacy, podobnie jak Czesi, nie mają straży granicznej w tradycyjnym rozumieniu, a większość działań ochrony granicy wykonuje policja.
Wioska coraz bliżej, z boku wyskakują kolejne szczyty. Słońce przygrzewa, czuję się szczęśliwy.
Kilka razy już wspominałem, że pod pewnymi względami wolę słowacki Beskid Niski niż polski. A może bardziej prawidłowo byłoby napisać, że dla mnie słowacki Beskid Niski nie jest gorszy od polskiego, jak dla większości turystów. Oczywiście, polska część to urocze doliny, polany po których hula wiatr, samotne krzyże i zagubione cmentarze, ale należy pamiętać, że to pokłosie tragedii tysięcy ludzi. Przynajmniej ja o tym pamiętam, bo zdaję sobie sprawę, że dla większości osób landszaft to po prostu landszaft, lecz ja nie potrafię tego oderwać od historii i konkretnych wydarzeń. Słowackiej części nie dotknęła "dobrowolna" wymiana ludności z ZSRR, nie było akcji Wisła, Rusini zostali. Ichniejszy Beskid nie jest tak dziki i opuszczony, lecz widzę tu życie. Są cerkwie, są nadal używane cmentarze. Są napisy w cyrylicy nie tylko jako atrapa. Są ludzie żyjący od pokoleń, nie tylko garstka będąca jak kwiatek do kożucha, a ich kultura nie jest przypominana raz na jakiś czas jak w skansenie. Dlatego napisałbym, że jak dla mnie słowacki i polski Beskid Niski idealnie się uzupełniają. Na północy czuć, że pewna historia się skończyła, to w dużej mierze zamknięte karty książki, na południu ona dalej jest pisana.
Wypędzenia z polskiej strony były również tragedią dla wielu słowackich Rusinów. Już upadek Austro-Węgier i ustanowiona na grzbiecie karpackim granica polsko-czechosłowacka mocno utrudniła życie: Łemkowie mieli po drugiej stronie rodziny, przyjaciół, ożywione kontakty handlowe. Rok 1947 ostatecznie to przerwał. Słowacy krewnych musieliby szukać na Ukrainie albo daleko w Polsce; ciekawe, czy te związki udało się po kilku dekadach odnowić?
Nižná Polianka (Нижня Полянка, węg. Alsópagony) zamieszkana jest w większości przez Słowaków, ale ostatni spis sprzed nastu lat wskazał, że ich liczba spadła, natomiast ilość Rusinów wzrosła mniej więcej do jednej trzeciej. Było też kilka osób deklarujących się jako Ukraińcy. Wśród wyznań najliczniejsze jest prawosławie, nieco mniej grekokatolicyzmu i trochę rzymskich katolików. Przed wiekiem prawosławnych nie było tu wcale, więc można się domyślać, że wiele osób zmieniło wyznanie w czasie komunizmu, kiedy to władze zdelegalizowały kościół unicki i włączyły go w struktury prawosławia.
Wioska leży w połowie drogi pomiędzy Svidníkiem a Bardejowem. Niby tylko trzy kilometry od granicy, a jednak inny świat.
Tłumów na głównej ulicy nie ma, czasem przemknie tylko kobieta z wózkiem. Jest za to spory ruch na szosie. Mijam niewielki sklepik, ale uznaję, że zakupy zrobię później. Pierwszy błąd.
Nowa cerkiew prawosławna o stylu nieokreślonym. Cerkiew greckokatolicka znajduje się z tyłu na wzgórzu.
Na skwerze niespodzianka: coś jakby miniatura drewnianego kościółka! Długo nie mogłem o nim znaleźć żadnych informacji, w końcu dowiedziałem się, że to makieta cerkwi, która kiedyś stała w wiosce. W czasie Wielkiej Wojny, gdy Rosjanie szturmowali karpackie przełęcze, żołnierze austro-węgierscy rozebrali go, bo... potrzebowali desek do wzmocnienia okopów! Nową cerkiew wybudowano po wojnie z kamienia. O tej starej wiadomo niewiele, odtworzono ją na podstawie jednego jedynego zdjęcia wyszperanego w archiwum w Budapeszcie. Nawet nie jest znana data jej budowy, a są podejrzenia, że pierwotnie stał w polskiej Łemkowszczyźnie, gdzie w XIX wieku kupili ją słowaccy Rusini, rozebrali i odbudowali u siebie.
Zastanawiam się nad dalszymi krokami, bo chciałem iść z buta do następnej wioski, aby zobaczyć cmentarz wojenny, ale przypadkowo zaraz pojedzie tam autobus, więc szkoda byłoby nie wykorzystać takiej okazji.
Wysiadam w Hutce (Гутка, węg. Hutás). Proporcje ludności są podobne jak w poprzedniej miejscowości, ale tu już wywieszono podwójne tablice. Niestety, cmentarz wojenny jest daleko od przystanku, musiałbym się mocno cofać.
Pozostaje mi zatem pójść dalej, do kolejnej mieściny. Drugi błąd: gdybym w tym momencie spojrzał na mapę, to zobaczyłbym drewnianą cerkiew w Hutce, kilka minut od miejsca, w którym wylazłem z autobusu. No cóż, kto nie ma w głowie, ten ma psinco.
Mijam granicę powiatów.
Vyšný Mirošov (Вышній Мирошів, węg. Felsőmerse) jest większy od poprzedniczek, ma ponad pół tysiąca mieszkańców. Tutaj Rusini gonią Słowaków jeśli chodzi o procent deklaracji narodowościowych, jest także kilkudziesięciu Cyganów i kilkunastu Ukraińców. Za to pod względem religijnym obecnie absolutnie dominuje prawosławie.
Garaż straży pożarnej z zarośniętym wozem oraz pozostałości po kołchozie.
W zimę na przełomie 1914 i 1915 roku Rosjanom w kilku miejscach udało się przebić przez Karpaty i chwilowo zająć niewielkie obszary Górnych Węgier. Ówczesny Felsőmerse był jedną z okupowanych miejscowości. Pamiątką po tych czasach jest cmentarz wojenny, który początkowo wziąłem za nekropolię z II wojny światowej, bo wygląda bardzo podobnie do cmentarza w Hunkovcach.
Spoczywa tu ponad dwustu żołnierzy niemieckich i trzech austro-węgierskich. Na tablicy poległych brak słowiańskich nazwisk, więc musiały to być jednostki z głębi Rzeszy.
Za płotem i drogą widać nową cerkiew greckokatolicką - uczęszcza do niej kilkunastu wiernych.
Idąc dalej mijam urząd gminy ze sklepem, ale tego drugiego zostawiam na później. Trzeci błąd!
Schodzę na cmentarz cywilny, gdzie stoi bardzo ciekawa, masywna cerkiew przypominająca kościół obronny! W rzeczywistości jednak nie jest ona taka stara, to poszerzona klasyczna bryła z 1863 roku. Pierwotnie była unicka, od kilkunastu lat należy do prawosławnych.
Kręcę się pomiędzy grobami: ułożone są one w "normalnym" szyku, czyli z tablicą przy głowach nieboszczyków, co na ortodoksyjnych cmentarzach wcale nie jest pewne. Zwraca uwagę wielka drewniana rzeźba anioła.
Wracam pod sklep i okazuje się, że w międzyczasie został on zamknięty, o czym informuje mnie kilka romskich kobiet siedzących pod wiatą. Koniec pracy o godzinie piętnastej nie jest na Słowacji niczym dziwnym również w sklepach. Pozostaje mi usiąść na ławeczce obok nieczynnej knajpy i wyciągnąć własne piwo, które przytargałem aż z Bałkanów, ale ono miało zostać na wieczór.
Knajpa nie działa, sklep nie działa, urząd też już nie działa, lecz publiczne kibelki są otwarte.
Do następnej wioski jest za daleko, aby leźć tam z buta, zresztą popołudnie zaczyna robić się zaawansowane, więc czekam na kolejny autobus. Jeżdżą one średnio co godzinę, zatem nie ma z tym problemu.
Autobus przyjeżdża prawie pusty. Mijam kolejne miejscowości z cerkwiami, kiedyś być może też uda się je odwiedzić. A najbliższy cel to Svidník.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Beskid Niski A.D. 2024.
Wracam pod sklep i okazuje się, że w międzyczasie został on zamknięty
ech gdyby tam była biedra
Re: Beskid Niski A.D. 2024.
Albo chociaż Żabka
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Re: Beskid Niski A.D. 2024.
buba pisze:Ale to prawda, łatwy dojazd do bazy sprowadzał tam dziwnych ludzi, choć ja raczej nie widziałem "bywalców" a madki z bombelkami, które siedziały tam całe tygodnie...
No wlasnie mialam okazję spotkać kilka razy (i to nie tylko na bazach z dobrym dojazdem) i zaczelam zdecydowanie omijac bazy namiotowe bo słuchac wrzaski bombelków i ujadanie psów niezbyt mi sie uśmiecha na górskich noclegach. Acz relacje Wiolci pokazują, że nie zawsze jednak tam bywa na bazach - czasem uda sie jednak przyjsc gdy nie ma nikogo.
Pudelek pisze:Przyjście do bazy, gdy nie ma nikogo, dla mnie częściowo mija się z celem, bo nadal lubię integrować się z turystami i poznawać nowych ludzi, a nie tylko kisić się zawsze w tym samym sobie, ale, niestety, turyści się ostatnio nieco zmienili...
Zawsze można pogadać z bazowymi, jeśli nikogo nie ma. Najmniej z bazowymi rozmawiałam tam, gdzie było dużo ludzi. Bo to było ich jakieś przywiezione towarzystwo znajomych.
Re: Beskid Niski A.D. 2024.
Bazowi są różni. Czasem zdarzają się tacy, z którymi kompletnie nie ma o czym pogadać. Nie przez przypadek wiele chatek albo baz ogłasza łapankę na niektóre terminy, bo brak chętnych.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 24 gości