17 lat temu w Bieszczadach (majówka 2007)
17 lat temu w Bieszczadach (majówka 2007)
Ta "majówka" była dość wyjątkowa. Pierwsze to, że ma zamiar trwać dwa tygodnie. Poza tym jest początkiem jednych z dłuższych wakacji, a cudowne są te chwile, gdy się ma jeszcze wszystko przed sobą. Jest połowa kwietnia. Udało mi się skończyć studia i odbębnić staż. Pracy zamierzam zacząć szukać nie wcześniej niż w październiku. Matematyka mówi więc coś o 6 miesiącach do zagospodarowania, a planów i chęci nie brakuje
Na początek zamierzamy ruszyć w Bieszczady, bo jest tam do odwiedzenia kilka chatek.
Najpierw ruszamy do Rzeszowa. Przesiadka na dworcu w Dębicy. Jest zimno, więc cieszę się gdzieś zakupioną, gorącą herbatą i próbuje cała wleźć do kubka.
Pierwszy dzień spędzamy w Rzeszowie u Zosi. Jej mieszkanie na zawsze pozostanie moim ideałem przytulności. I jest pełne roślin i zwierząt.
Jest cała ściana ptactwa, które akurat teraz wysiaduje jajka i karmi pisklęta.
Następnie kierujemy się w stronę Grabownicy Starzeńskiej i Grabówki. Są to miejscowości położone między Brzozowem a Sanokiem. Co nas tam sprowadza? Ano chatka. Na jakimś forum, nie pamiętam już jakim, bo w tamte czasy zaglądałam na takowych przynajmniej z piętnaście, poznałam Mery. Bardzo się polubiłyśmy, mając podobne podejście do wędrówek, biwaków i imprez. Mery była ówczesną maturzystką i mieszkała w Grabownicy. Opowiadała mi o wspaniałej chatce, którą mają w wiosce nieopodal. Ponoć grupują się tam okoliczni ciekawi ludzie, a historie pisane na tamtejszych imprezach niosą się szerokim echem po całym powiecie. Z Mery i tak planowałam się kiedyś spotkać, a owa chatka zdawała się do tego miejscem idealnym, zwłaszcza że była po drodze naszej trasy w Bieszczady.
Do Grabówki nie znajdujemy transportu. Wysiadamy więc w Grabownicy i dalej idziemy pieszo. Skład majówkowy (póki co) prezentuje się czteroosobowo: buba, toperz, Grześ i Kuba.
Początkowo jesteśmy zmuszeni iść drogą ze świeżego asfaltu, ale już tu gdzieniegdzie przezierają miłe widoki na drewniane chatki.
No i wiosna! Wiosna w pełnym rozkwicie!
Mijamy drewniany kosciółek w Lalinie.
Wygrzewamy się na kłodach drewna...
... albo po prostu przy drodze. Nigdzie nam się nie spieszy.
Chciałam też przedstawić moje spodnie - o dosyć rzadkim deseniu moro. Chyba rok wcześniej jeden kolega podsumował mnie, że wyglądam w nich jak "punkówka z Enerdówka" Bardzo mi się to określenie spodobało i zaczęłam je lubić jeszcze bardziej. Spodnie niestety nie przetrwały do dziś, zbyt często noszone podarły się po kilku latach.
Łagodne wzgórza w okolicach Lalina.
A w Grabówce jakoś niedawno spalił się drewniany kościółek
Nieużywana cerkiew stoi sobie skraju malowniczej polnej drogi.
Fajne te ścieżki wijące się po wzgórzach.
Zbiór drewna gdzieś po drodze.
Nagle jakoś dzwoni Mery. Jednak nie da rady dzisiaj dotrzeć. Coś jej wypadło i może być w chatce, ale dopiero za kika dni. Bez sensu - tyle nie będziemy przecież na nią czekać. Mery twierdzi, że to nie problem i tak w chatce spotkamy wiele ciekawych osób, a ona już dzwoni do chatkowego, aby go poinformować, że przyjdziemy. My też już nie bardzo mamy jak zmieniać plany skoro tu jesteśmy.
Chatka to złocisty, drewniany budynek z ganeczkiem. Wokół rośnie cienisty sad.
Za domem jest sympatyczny, słoneczny wychodek.
W chatce są tylko dwie osoby - dzisiejszy chatkowy (bo to się ponoć zmienia) i jego znajomy, chyba Przemek go zwali. Chatkowy wie o naszym przyjściu, ale od początku traktuje nas nieco ozięble. Już na wstępie nam mówi, że to jest miejsce dla "prawdziwych wolnych ludzi", a nie schronisko dla turystów. I on w ogóle nie wie, jakim cudem się tu zabłąkaliśmy, zwłaszcza będąc na tak niskim rozwoju duchowym. Głównie to mam wrażenie, że gość nie przepada za Mery, więc na nas, jako jej potencjalnych znajomych, owa niechęć również spada. Jak się później udaje dowiedzieć główny konflikt leży w zupełnie innym pojmowaniu istoty chatki. Dla Mery jest to miejscówka na imprezy i spotykanie się z wesołą ekipą, a ów typ chciałby się raczej alienowac od wszystkich, nawiązywac kontakt z kosmosem i wpuszczać osoby o odpowiednim "natężeniu wibracji". Nie wiem do końca co to miałoby oznaczać, bo przez cały nasz pobyt jego uwaga i wszystkie działania były skupione wyłącznie na tym jak podłączyć internet. Widocznie "wysokie wibracje" nie idą w parze ze sprawnym działaniem światłowodów, bo internet ni chu chu współpracy podjąć nie zamierza. Na szczęście drugi koleś jest bardzo sympatyczny, pokazuje nam chatkę, miejsca do spania, kuchnie i różne atrakcje np. instrumenty. Mamy okazję popróbować nauki dęcia w te trąby
Pijemy herbatkę... Mina toperza chce jednak chyba powiedzieć coś w stylu "mogliśmy tu jednak przyjść późniejszym wieczorem"
Gadamy też z Przemkiem o różnych chatkach w okolicach, które mieliśmy okazję odwiedzić, i tych, których się nie udało. O bieszczadzkiej chałupie w Komańczy przy drodze na Duszatyn. Tej, z której nas wyrzucili za jedzenie kiełbasy. Cóż... jeden kolega w swojej zupełnej nieświadomości problemu robił to bardzo ostentacyjnie Albo na Wańka Dziale, gdzie nie dotarłam, a bardzo żałuje, bo nasłuchałam się niezliczonych legend o tym miejscu! Dowiaduje się też, że koleś bywał w chatce w Kopyśnie, gdzie pewna ekipa zeskłotowała stary domek, ku rozpaczy i zniesmaczeniu okolicznych mieszkańców. Ja ich widziałam tylko z daleka (było to gdzieś koło przełomu stuleci), gdy snuli się po okolicy w białych giezłach, śpiewali w oknie, rzucali w przechodniów kwiatami - i ogólnie zachowywali się raczej niegroźnie, acz napewno niestandowo. Dziadek z Kopyśna, który opiekował się cerkwią, mówił na nich "sataniści". Mi się raczej sataniści nigdy nie kojarzyli z powiewną biała szatą i bukietem polnych kwiatów, ale nie kłóciliśmy się z dziadkiem. Może odmiana przemyska tej podkultury chciała się akurat odciąć od korzeni? A poza tym dziadek mógłby nas wtedy nie wpuścić do cerkwi
Na zabawnych i ciekawych opowiastkach mija nam popołudnie, a wyzwolony chatkowy, o szerokich horyzontach duchowych, wciąż rozważa który kabel gdzie wsadzić i jakiego majstra na poniedziałek skołować. Nadchodzi też taki moment, że trzeba iść narąbać drewna. Już nie pamiętam czy do pieca, na ognisko czy dla chatkowych zapasów na zimę. Wiem, że Kuba na ochotnika idzie do drewutni. Po jakimś czasie wraca trzymajac się za oko (z którego leje się krew) i mówi, że musi się natychmiast położyć. Jak to czasem bywa przy takich pracach - odskoczył kawałek drewna i walnał Kubę prosto w oko... Wiadomo już, że tematy malowniczych ekip na Podkarpaciu i łączności z szerokim światem schodzą na dalszy plan. Wszyscy po kolei oglądamy oko i wygląda ono nieco dziwnie, ma taką z lekka pokarbowaną powierzchnię... Tu nie ma nad czym dumać - trzeba zawieść Kubę do szpitala! Tylko, że szpital jest w Brzozowie... Pogotowie nie przyjedzie, bo nie ma zagrożenia życia. Nikt z nas nie dysponuje autem. Wszyscy bliżsi i dalsi sąsiedzi z wioski są już narąbani w trzy traby - w końcu jest sobota. Z niemałym trudem udaje się upolować ofiarę - kuzynkę szwagra kuma siostry pani ze sklepu w Wólce Sękatej, która ożeniła się i osiadła tutaj. To jest ponoć dobry trop, bo ona nie pije. Chyba nawet ślubowała w kościele, że tego nigdy nie uczyni. Błądząc po ciemnej wsi udaje się ją w końcu odnaleźć. Jest to młoda niewiasta, niezbyt szczęśliwa naszym najściem i w ogóle z lekka przerażona, bo jej mąż tak, ma auto, a ona nawet ma prawko w szufladzie, ale samochodem jeździ raz do roku, nie dalej niż do pobliskiego kościoła, a w metropolii tak ogromnej jak Brzozów nigdy nie była za kierownicą. Oczywiście nikt z wioski nie pożyczy samochodu jakimś takim przybłędom jak my, zwłaszcza takim, którzy przyjechali do tych "satanistów" z podejrzanej chatki. A spokojnie byśmy mogli jechać, bo w tej chatce (pod nieobecność Mery) się nie pije, więc w odróżnieniu od mieszkańców wsi - jesteśmy trzeźwi jak świnie. Nie ma wyjścia. Nie możemy puścić owej babki. To nasza jedyna szansa na dowiezienie Kuby do lekarza.
Ruszamy w ciemną, kwietniową noc. Nikłe światła cinquecento oświetlają wyboiste drogi, wyłaniając czasem w ostatniej chwili jakąś ciemną postać uprawiającą diaboliczny taniec na poboczu lub próbującą utrzymać rower w pionie. Babeczka chyba przeklina w duchu dzisiejszy dzień, nas i moment, gdy w Grabówce powstała owa chatka "satanistów". Stara się jednak uśmiechać, ubolewa nad losem Kuby, ale głównie wgryza się w kierownicę. My też coraz bardziej mamy świadomość, że niedługo oko może okazać się naszym najmniejszym zmartwieniem, gdy np. kolejne drzewo nie ucieknie zawczasu w rzepak, a następny most okaże się węższy. Grześ żartuje: "Wtedy możemy znów zadzwonić na pogotowie i powiemy: tak to znowu my, ale teraz możecie spokojnie przyjechać".
Ostatecznie jednak energia kosmosu jest sprzyjająca (heh... jak to się udzielają te wykłady chatkowego) i docieramy do Brzozowa. Początkowo mamy złudne nadzieje, że z tak poważnym przypadkiem to na izbie przyjęć wejdziemy bez kolejki. A gdzie tam! Przed nami jest facet z nożem pod żebrem (ponoć tak nieszczęśliwie mu upadł, gdy chciał sobie zrobić kanapkę), drugi z oczami zasypanymi wapnem (ponoć wapno tak nagle skoczyło, gdy przechodził obok), małe dziecko całe oparzone wrzątkiem (ponoć matka je chciała wykąpać, ale nalała za ciepłej wody do wanienki) i kilka mniej ciekawych przypadków typu zatrucia grzybami (w kwietniu???) czy ogólnego złego samopoczucia. My opowiadamy o szczapie uderzającej w oko w czasie rąbania drewna, a wszyscy kiwają głowami, powtarzając: "tak tak, jasne, tak to bywa w te sobotnie wieczory".
Gdy doczekaliśmy się na naszą kolej okazuje się, że oko Kuby musi być zszyte, a nie ma możliwości, aby to zrobić w Brzozowie. Musi być przewieziony szybko do Krosna, no ale to już ogarną szpitalnym transportem. Ufff.. No to się chyba udało zrobić co w naszej mocy. Zatem Kuba jedzie do Krosna, a my wracamy do Grabówki.
Rano jedziemy zawieść Kubie jego rzeczy, które zostały w chatce, no bo wszystko wskazuje na to, że nie będzie mógł kontynuować wycieczki.
Chatkowy żegna nas miłym: "Nie wracajcie tu ani nie mówcie o tym miejscu znajomym". Przemek gdzieś przepadł. Nie ma go w chatce.
W Krośnie czekamy chyba dwie godziny na autobus, więc mamy okazję odwiedzić dworcową spelunkę i poznać jej stałych bywalców.
Opowiadamy im co nas sprowadziło do ich miasta, o wczorajszych przygodach w Brzozowie. Oni odwdzięczają się nam innymi, mrożącymi krew w żyłach historiami z lokalnych szpitali. Najbardziej zapadła mi w pamięć opowieść o przypadku jakoś z początku lat 90-tych, gdy świnia hodowlana odgryzła pewnemu rolnikowi przyrodzenie, no i jego też przywieźli na izbę przyjęć. Jak do tego w ogóle mogło dojść? Cieżko to sobie wyobrazić! Pewnie też zdecydowała magia sobotniego wieczoru
Z okiem Kuby ostatecznie wszystko się dobrze skończyło. Uzyskał chyba tylko dość nietypowy, nieco spłaszczony kształt źrenicy, ale na szczęście nie było żadnych poważniejszych powikłań.
A z Mery, jakoś tak wyszło, że jednak nigdy się nie spotkaliśmy.
cdn
Na początek zamierzamy ruszyć w Bieszczady, bo jest tam do odwiedzenia kilka chatek.
Najpierw ruszamy do Rzeszowa. Przesiadka na dworcu w Dębicy. Jest zimno, więc cieszę się gdzieś zakupioną, gorącą herbatą i próbuje cała wleźć do kubka.
Pierwszy dzień spędzamy w Rzeszowie u Zosi. Jej mieszkanie na zawsze pozostanie moim ideałem przytulności. I jest pełne roślin i zwierząt.
Jest cała ściana ptactwa, które akurat teraz wysiaduje jajka i karmi pisklęta.
Następnie kierujemy się w stronę Grabownicy Starzeńskiej i Grabówki. Są to miejscowości położone między Brzozowem a Sanokiem. Co nas tam sprowadza? Ano chatka. Na jakimś forum, nie pamiętam już jakim, bo w tamte czasy zaglądałam na takowych przynajmniej z piętnaście, poznałam Mery. Bardzo się polubiłyśmy, mając podobne podejście do wędrówek, biwaków i imprez. Mery była ówczesną maturzystką i mieszkała w Grabownicy. Opowiadała mi o wspaniałej chatce, którą mają w wiosce nieopodal. Ponoć grupują się tam okoliczni ciekawi ludzie, a historie pisane na tamtejszych imprezach niosą się szerokim echem po całym powiecie. Z Mery i tak planowałam się kiedyś spotkać, a owa chatka zdawała się do tego miejscem idealnym, zwłaszcza że była po drodze naszej trasy w Bieszczady.
Do Grabówki nie znajdujemy transportu. Wysiadamy więc w Grabownicy i dalej idziemy pieszo. Skład majówkowy (póki co) prezentuje się czteroosobowo: buba, toperz, Grześ i Kuba.
Początkowo jesteśmy zmuszeni iść drogą ze świeżego asfaltu, ale już tu gdzieniegdzie przezierają miłe widoki na drewniane chatki.
No i wiosna! Wiosna w pełnym rozkwicie!
Mijamy drewniany kosciółek w Lalinie.
Wygrzewamy się na kłodach drewna...
... albo po prostu przy drodze. Nigdzie nam się nie spieszy.
Chciałam też przedstawić moje spodnie - o dosyć rzadkim deseniu moro. Chyba rok wcześniej jeden kolega podsumował mnie, że wyglądam w nich jak "punkówka z Enerdówka" Bardzo mi się to określenie spodobało i zaczęłam je lubić jeszcze bardziej. Spodnie niestety nie przetrwały do dziś, zbyt często noszone podarły się po kilku latach.
Łagodne wzgórza w okolicach Lalina.
A w Grabówce jakoś niedawno spalił się drewniany kościółek
Nieużywana cerkiew stoi sobie skraju malowniczej polnej drogi.
Fajne te ścieżki wijące się po wzgórzach.
Zbiór drewna gdzieś po drodze.
Nagle jakoś dzwoni Mery. Jednak nie da rady dzisiaj dotrzeć. Coś jej wypadło i może być w chatce, ale dopiero za kika dni. Bez sensu - tyle nie będziemy przecież na nią czekać. Mery twierdzi, że to nie problem i tak w chatce spotkamy wiele ciekawych osób, a ona już dzwoni do chatkowego, aby go poinformować, że przyjdziemy. My też już nie bardzo mamy jak zmieniać plany skoro tu jesteśmy.
Chatka to złocisty, drewniany budynek z ganeczkiem. Wokół rośnie cienisty sad.
Za domem jest sympatyczny, słoneczny wychodek.
W chatce są tylko dwie osoby - dzisiejszy chatkowy (bo to się ponoć zmienia) i jego znajomy, chyba Przemek go zwali. Chatkowy wie o naszym przyjściu, ale od początku traktuje nas nieco ozięble. Już na wstępie nam mówi, że to jest miejsce dla "prawdziwych wolnych ludzi", a nie schronisko dla turystów. I on w ogóle nie wie, jakim cudem się tu zabłąkaliśmy, zwłaszcza będąc na tak niskim rozwoju duchowym. Głównie to mam wrażenie, że gość nie przepada za Mery, więc na nas, jako jej potencjalnych znajomych, owa niechęć również spada. Jak się później udaje dowiedzieć główny konflikt leży w zupełnie innym pojmowaniu istoty chatki. Dla Mery jest to miejscówka na imprezy i spotykanie się z wesołą ekipą, a ów typ chciałby się raczej alienowac od wszystkich, nawiązywac kontakt z kosmosem i wpuszczać osoby o odpowiednim "natężeniu wibracji". Nie wiem do końca co to miałoby oznaczać, bo przez cały nasz pobyt jego uwaga i wszystkie działania były skupione wyłącznie na tym jak podłączyć internet. Widocznie "wysokie wibracje" nie idą w parze ze sprawnym działaniem światłowodów, bo internet ni chu chu współpracy podjąć nie zamierza. Na szczęście drugi koleś jest bardzo sympatyczny, pokazuje nam chatkę, miejsca do spania, kuchnie i różne atrakcje np. instrumenty. Mamy okazję popróbować nauki dęcia w te trąby
Pijemy herbatkę... Mina toperza chce jednak chyba powiedzieć coś w stylu "mogliśmy tu jednak przyjść późniejszym wieczorem"
Gadamy też z Przemkiem o różnych chatkach w okolicach, które mieliśmy okazję odwiedzić, i tych, których się nie udało. O bieszczadzkiej chałupie w Komańczy przy drodze na Duszatyn. Tej, z której nas wyrzucili za jedzenie kiełbasy. Cóż... jeden kolega w swojej zupełnej nieświadomości problemu robił to bardzo ostentacyjnie Albo na Wańka Dziale, gdzie nie dotarłam, a bardzo żałuje, bo nasłuchałam się niezliczonych legend o tym miejscu! Dowiaduje się też, że koleś bywał w chatce w Kopyśnie, gdzie pewna ekipa zeskłotowała stary domek, ku rozpaczy i zniesmaczeniu okolicznych mieszkańców. Ja ich widziałam tylko z daleka (było to gdzieś koło przełomu stuleci), gdy snuli się po okolicy w białych giezłach, śpiewali w oknie, rzucali w przechodniów kwiatami - i ogólnie zachowywali się raczej niegroźnie, acz napewno niestandowo. Dziadek z Kopyśna, który opiekował się cerkwią, mówił na nich "sataniści". Mi się raczej sataniści nigdy nie kojarzyli z powiewną biała szatą i bukietem polnych kwiatów, ale nie kłóciliśmy się z dziadkiem. Może odmiana przemyska tej podkultury chciała się akurat odciąć od korzeni? A poza tym dziadek mógłby nas wtedy nie wpuścić do cerkwi
Na zabawnych i ciekawych opowiastkach mija nam popołudnie, a wyzwolony chatkowy, o szerokich horyzontach duchowych, wciąż rozważa który kabel gdzie wsadzić i jakiego majstra na poniedziałek skołować. Nadchodzi też taki moment, że trzeba iść narąbać drewna. Już nie pamiętam czy do pieca, na ognisko czy dla chatkowych zapasów na zimę. Wiem, że Kuba na ochotnika idzie do drewutni. Po jakimś czasie wraca trzymajac się za oko (z którego leje się krew) i mówi, że musi się natychmiast położyć. Jak to czasem bywa przy takich pracach - odskoczył kawałek drewna i walnał Kubę prosto w oko... Wiadomo już, że tematy malowniczych ekip na Podkarpaciu i łączności z szerokim światem schodzą na dalszy plan. Wszyscy po kolei oglądamy oko i wygląda ono nieco dziwnie, ma taką z lekka pokarbowaną powierzchnię... Tu nie ma nad czym dumać - trzeba zawieść Kubę do szpitala! Tylko, że szpital jest w Brzozowie... Pogotowie nie przyjedzie, bo nie ma zagrożenia życia. Nikt z nas nie dysponuje autem. Wszyscy bliżsi i dalsi sąsiedzi z wioski są już narąbani w trzy traby - w końcu jest sobota. Z niemałym trudem udaje się upolować ofiarę - kuzynkę szwagra kuma siostry pani ze sklepu w Wólce Sękatej, która ożeniła się i osiadła tutaj. To jest ponoć dobry trop, bo ona nie pije. Chyba nawet ślubowała w kościele, że tego nigdy nie uczyni. Błądząc po ciemnej wsi udaje się ją w końcu odnaleźć. Jest to młoda niewiasta, niezbyt szczęśliwa naszym najściem i w ogóle z lekka przerażona, bo jej mąż tak, ma auto, a ona nawet ma prawko w szufladzie, ale samochodem jeździ raz do roku, nie dalej niż do pobliskiego kościoła, a w metropolii tak ogromnej jak Brzozów nigdy nie była za kierownicą. Oczywiście nikt z wioski nie pożyczy samochodu jakimś takim przybłędom jak my, zwłaszcza takim, którzy przyjechali do tych "satanistów" z podejrzanej chatki. A spokojnie byśmy mogli jechać, bo w tej chatce (pod nieobecność Mery) się nie pije, więc w odróżnieniu od mieszkańców wsi - jesteśmy trzeźwi jak świnie. Nie ma wyjścia. Nie możemy puścić owej babki. To nasza jedyna szansa na dowiezienie Kuby do lekarza.
Ruszamy w ciemną, kwietniową noc. Nikłe światła cinquecento oświetlają wyboiste drogi, wyłaniając czasem w ostatniej chwili jakąś ciemną postać uprawiającą diaboliczny taniec na poboczu lub próbującą utrzymać rower w pionie. Babeczka chyba przeklina w duchu dzisiejszy dzień, nas i moment, gdy w Grabówce powstała owa chatka "satanistów". Stara się jednak uśmiechać, ubolewa nad losem Kuby, ale głównie wgryza się w kierownicę. My też coraz bardziej mamy świadomość, że niedługo oko może okazać się naszym najmniejszym zmartwieniem, gdy np. kolejne drzewo nie ucieknie zawczasu w rzepak, a następny most okaże się węższy. Grześ żartuje: "Wtedy możemy znów zadzwonić na pogotowie i powiemy: tak to znowu my, ale teraz możecie spokojnie przyjechać".
Ostatecznie jednak energia kosmosu jest sprzyjająca (heh... jak to się udzielają te wykłady chatkowego) i docieramy do Brzozowa. Początkowo mamy złudne nadzieje, że z tak poważnym przypadkiem to na izbie przyjęć wejdziemy bez kolejki. A gdzie tam! Przed nami jest facet z nożem pod żebrem (ponoć tak nieszczęśliwie mu upadł, gdy chciał sobie zrobić kanapkę), drugi z oczami zasypanymi wapnem (ponoć wapno tak nagle skoczyło, gdy przechodził obok), małe dziecko całe oparzone wrzątkiem (ponoć matka je chciała wykąpać, ale nalała za ciepłej wody do wanienki) i kilka mniej ciekawych przypadków typu zatrucia grzybami (w kwietniu???) czy ogólnego złego samopoczucia. My opowiadamy o szczapie uderzającej w oko w czasie rąbania drewna, a wszyscy kiwają głowami, powtarzając: "tak tak, jasne, tak to bywa w te sobotnie wieczory".
Gdy doczekaliśmy się na naszą kolej okazuje się, że oko Kuby musi być zszyte, a nie ma możliwości, aby to zrobić w Brzozowie. Musi być przewieziony szybko do Krosna, no ale to już ogarną szpitalnym transportem. Ufff.. No to się chyba udało zrobić co w naszej mocy. Zatem Kuba jedzie do Krosna, a my wracamy do Grabówki.
Rano jedziemy zawieść Kubie jego rzeczy, które zostały w chatce, no bo wszystko wskazuje na to, że nie będzie mógł kontynuować wycieczki.
Chatkowy żegna nas miłym: "Nie wracajcie tu ani nie mówcie o tym miejscu znajomym". Przemek gdzieś przepadł. Nie ma go w chatce.
W Krośnie czekamy chyba dwie godziny na autobus, więc mamy okazję odwiedzić dworcową spelunkę i poznać jej stałych bywalców.
Opowiadamy im co nas sprowadziło do ich miasta, o wczorajszych przygodach w Brzozowie. Oni odwdzięczają się nam innymi, mrożącymi krew w żyłach historiami z lokalnych szpitali. Najbardziej zapadła mi w pamięć opowieść o przypadku jakoś z początku lat 90-tych, gdy świnia hodowlana odgryzła pewnemu rolnikowi przyrodzenie, no i jego też przywieźli na izbę przyjęć. Jak do tego w ogóle mogło dojść? Cieżko to sobie wyobrazić! Pewnie też zdecydowała magia sobotniego wieczoru
Z okiem Kuby ostatecznie wszystko się dobrze skończyło. Uzyskał chyba tylko dość nietypowy, nieco spłaszczony kształt źrenicy, ale na szczęście nie było żadnych poważniejszych powikłań.
A z Mery, jakoś tak wyszło, że jednak nigdy się nie spotkaliśmy.
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
- sprocket73
- Posty: 5935
- Rejestracja: 2013-07-14, 08:56
- Kontakt:
Historie, jak to u Buby, zawsze ciekawe i niestandardowe.
Największe zaskoczenie dla mnie jest takie, że z pobieżnych obliczeń wynika, że Buba jest po 40-stce. Niby nic w tym dziwnego, ale ja zawsze myślałem, że Buba jest ogólnie młoda... wiecznie młoda
Największe zaskoczenie dla mnie jest takie, że z pobieżnych obliczeń wynika, że Buba jest po 40-stce. Niby nic w tym dziwnego, ale ja zawsze myślałem, że Buba jest ogólnie młoda... wiecznie młoda
SPROCKET
viewtopic.php?f=17&t=1876
viewtopic.php?f=17&t=1876
sprocket73 pisze:Największe zaskoczenie dla mnie jest takie, że z pobieżnych obliczeń wynika, że Buba jest po 40-stce.
Całkiem własciwe obliczenia!
sprocket73 pisze:Niby nic w tym dziwnego, ale ja zawsze myślałem, że Buba jest ogólnie młoda... wiecznie młoda
Czekaj jak kiedys zaczne opisywać swoje wyjazdy w Bieszczady pod koniec lat 90 tych. Wtedy to naprawde byłam młoda
Adrian pisze:Fajne wspomnienie z zupełnie innych czasów
Mi sie czasem wydaje jakby to było wczoraj. Ale potem sobie przypominam takie akcje, jak tego chatkowego walczącego z kablem od neta i przychodzi mysl, ze jednak troche lat minelo...
Pudelek pisze:Nawet u Buby pojawiają się pierwsze zmarszczki...
One się robią od tego, że za bardzo się szczerzę do zdjęć!
Adrian pisze:Młode ptaszki, to takie małe szkarady, zawsze mnie śmieszą takie małe brzydkie stworki
Dla mnie one są śliczne! A napewno słodkie i kochane!:)
Ostatnio zmieniony 2024-04-19, 11:57 przez buba, łącznie zmieniany 2 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Najlepsze są te zdjęcia, które oddają ten klimat dawnych lat. Te szumy i ta jakość
Świat gór! Aby go nazwać swoim, trzeba zainwestować znacznie więcej niż krótkotrwałą radość oczu. I może dlatego właśnie człowiek naprawdę kochający góry chce znosić trudy, wyrzeczenia i niebezpieczeństwa na ich skalnych szlakach
Pudelek pisze:Czy jak dobrze rozumiem przyszliście do chatki, w której się nie pije? A to ponoć ja byłem dziwny jadąc na Pietraszonkę
My może byśmy i przyszli, ale myślisz ze zrobiłby to Grześ???
Szlismy do chatki, żeby się spotkac z Mery i jej znajomymi. A z jej opowiadań to tam były klimaty w stylu "ciesz się, że nie szczekasz taka była impreza" Tylko Mery nas wykolegowała i się postanowiła nie pojawic... Docierając do chatki pod jej nieobecność, okazało się, że jest to zupełnie inna chatka. Jak się potem okazało było tam kilka ekip walczących o prawo do decydowania o losach chatki i kazda pod nieobecnosc drugiej wprowadzała swoje zasady. Mysmy trafili akurat na fazę kontaktu z kosmosem i kablami
Ale w sumie się opłaciło, bo przygody moim zdaniem ciekawsze wyszly niz jakby byla klasyczna impreza. Choc istnieje spore prawdopodobienstwo, ze Kuba sądzi inaczej
Ostatnio zmieniony 2024-04-19, 18:13 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Coldman pisze:Najlepsze są te zdjęcia, które oddają ten klimat dawnych lat. Te szumy i ta jakość
Tu jeszcze na dodatek był nowy aparat, którego nie do końca rozkminilismy jak uzywac, np. ze mozna zmienic iso
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Dlatego ja mam mieszane uczucia odnośnie takich "dzikich" chatek. Bo w tych "typowych" jak Adamy, kiedyś Lasek (nota bene jest jego reaktywacja), Skalanka czy nawet Pietraszonka mniej więcej wiesz czego się spodziewać, są pewne zasady, które albo ci odpowiadają albo nie. A tu co gospodarz to inny odwał - ten nie pije, tamten zabrania jeść mięsa, trzeci zakaże śpiewania albo trzaskania drzwiami itd.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze:Dlatego ja mam mieszane uczucia odnośnie takich "dzikich" chatek. Bo w tych "typowych" jak Adamy, kiedyś Lasek (nota bene jest jego reaktywacja), Skalanka czy nawet Pietraszonka mniej więcej wiesz czego się spodziewać, są pewne zasady, które albo ci odpowiadają albo nie. A tu co gospodarz to inny odwał - ten nie pije, tamten zabrania jeść mięsa, trzeci zakaże śpiewania albo trzaskania drzwiami itd.
Sama prawda. Nigdy nie wiadomo na jakiego oszołoma się trafi. Ale czasem warto zaryzykować, bo mozna tez trafić w świetne miejsce. Tak jak np. odkrylismy Wolimierz czy wagony u Jurka - też gdzies kiedys o uszy mi się obiło, ze tam jest jakas bardzo dziwna chatka.
Pudelek pisze:(nota bene jest jego reaktywacja)
W jakiej postaci?
Ostatnio zmieniony 2024-04-19, 20:20 przez buba, łącznie zmieniany 2 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
jakieś Stowarzyszenie im Leszka (dawnego chatkowego), czyli w skrócie dawne TWA współrządzące chatką. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby byli współodpowiedzialni za wywalenie stamtąd Mariusza, bo jak nie mogli już robić wszystkiego po swojemu, bo była ciągła nagonka.
W każdym razie raczej nie będę tam częstym gościem
W każdym razie raczej nie będę tam częstym gościem
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze:jakieś Stowarzyszenie im Leszka (dawnego chatkowego), czyli w skrócie dawne TWA współrządzące chatką. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby byli współodpowiedzialni za wywalenie stamtąd Mariusza, bo jak nie mogli już robić wszystkiego po swojemu, bo była ciągła nagonka.
W każdym razie raczej nie będę tam częstym gościem
A bo myslalam ze po wywaleniu Mariusza w ogole zamkneli tą chatkę. A tu widac jakies głębsze machloje!
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Dużo czasu nam zeszło na przejazdy tego dnia, więc do Łupkowa docieramy dopiero wieczorem, gdy od lasów i gór porządnie wieje chłodem.
Ostatnie chwile kolorowych rozbłysków na niebie.
W chatce pusto. Dosłownie. Jesteśmy tylko w trójke. W sumie nic dziwnego - jest kwiecień, a weekend właśnie się skończył. Ale nie ma również chatkowego (albo siedzi zabarykadowany w swoim pokoju i nie daje znaków życia). Chatkowym w owym czasie był Adam. Poznaliśmy się już wcześniej, bo byliśmy też w Łupkowie w listopadzie 2005. Teraz dzwoniliśmy do Adama kilka dni wcześniej. Bardzo się cieszył, że przyjeżdżamy, nawet mówił, że wymyślone przez kolegę imię dla chatkowego kota chyba wygra w konkursie. A tu pusto. Chata otwarta i ani Adama, ani kota. Rozkładamy się, rozpalamy świeczki. W piecu chyba nie paliliśmy.
Rano śladu Adama również nie zaobserwowano. A pogoda jest taka no... mocno niewyraźna...
Plan na dzisiejszy dzień zakładał iść w stronę słowackiej granicy, zobaczyć tunel, a potem zanocować w jednej z dwóch malutkich chatynek położonych na samej granicy. Sprawa jest tylko taka, że nie mamy dokładnej lokalizacji owych chatek, tylko mniej więcej rejon. I co najważniejsze - nie mamy pewności czy w takiej chatce zmieścimy się w trójkę z plecakami - one ponoć są bardzo małe. Normalnie nie stanowiłoby to problemu, ale w taką deszczową pogodę w razie wtopy trzeba by ciągnąć losy kto śpi w namiocie, a dziś nikt z nas nie ma na to ochoty. Postanawiamy więc zostać w Łupkowie na jeszcze jedną noc, a chatki obczaić na lekko. No i jeszcze musimy odwiedzić sklep w celu uzupełnienia zapasów.
Ruszamy przez bobrowiska. Teraz taki widok jest dla mnie codziennością. Wtedy jeszcze mieszkałam w Bytomiu - nie wiedziałam co to Odra i starorzecza. Bajorka takowe więc przyjmowałam z ogromną fascynacją i zachwytem.
Nie tylko bobry niszczą drzewa... Są skuteczniejsze szkodniki lasu Droga przez Zubeńsko.
Robotnicy leśni zawsze mają fajne pojazdy!
Dzień okazuje się bardziej deszczowy niż zakładaliśmy. Przed jedną z ulew chowamy się w knajpie w Smolniku, bo jakoś ostatecznie w tą stronę zawędrowaliśmy. Knajpa jest jednocześnie galerią sztuki lokalnych artystów. Ściany są pełne rzeźb, skór zwierząt, stosów porąbanego drewna, ogólnie atmosfera miejsca nie skłania do szybkiej ewakuacji w dalszą drogę. No i leje oczywiście, więc jak iść w deszczu? Trzeba przeczekać! Tak naprawdę bar jest dziś nieczynny, bo i tak nie ma zbyt dużo klientów. Udało się jednak do niej dostać, bo Grześ zagadał jakiegoś lokalsa, który znał właściciela, więc nas wpuszczono. Chyba nawet jakieś pierogi nam odgrzali.
W knajpie gadamy z jednym kolesiem, właśnie nie wiem czy to był właściciel przybytku czy ten miejscowy, który nas tu zaprowadził. Opowiadamy mu o planach spania w leśnej chatce, a on dostaje ataku śmiechu. Chatka jest ponoć przeznaczona do spania dla jednej osoby z plecakiem, dwie to już jest wyzwanie logistyczne, a o trzech to nie ma nawet mowy - chyba że piętrowo. Porzucamy więc plany poszukiwania tej chatynki - może innym razem.
Wracamy. Przez górkę. Widoki na Smolnik skąpany w wilgoci. Przez drogę nawet nam nie pada, ale powietrze i podłoże jest tak przesiane mokrą mgłą, że po chwili i tak wszystko jest mokre.
W Łupkowie wpada w oczy wymarzony pojazd, zaparkowany pod jednym z bloków. Ale byłoby super takowym przemierzać świat! I ile bagażu by weszło! Toperz jest bardziej sceptyczny: "no fajny, pod warunkiem, że akurat nie leje..."
No i akurat o wilku mowa! Zaczęło lać, więc chronimy się w Barze pod Sosną. Bardzo przyjemne miejsce, z widokiem na tory kolejowe, PGRy i antenę na drzewie! Antena jest po prostu rewelacyjna!
Jak byliśmy w Smolniku to udało się skontaktować z Adamem. Przepraszał, że go wczoraj nie było i pisał, że dziś oczywiście będzie. Prosił nas, abyśmy mu kupili w sklepie jakieś mięso.
Przychodzimy do chatki, no i po staremu... Chatka jest - Adama nie ma. Jego pokoik zamknięty. Pukamy, nikt nie odpowiada.
Rozkładamy się na stryszku. Mięso wieszamy pod sufitem na werandzie.
Rano bez zmian. Zostawiamy więc na stole kasę za noclegi i list. Szlag wie kto i kiedy ją znalazł. Potem słyszałam od różnych ludzi, że Adam miewał takie incydenty, że za dużo pił i tracił kontakt ze światem. Może właśnie na taki moment trafiliśmy.
Idziemy w stronę Woli Michowej. Przy drodze znajduję przepiękny pniak!
Chyba drwale go wywalili, uważając za nieprzydatny. Ja jestem nim zachwycona i chce go zabrać do domu. Waży on jednak ze 20 kg, więc nie ma opcji noszenia go w plecaku. Ukrywam go więc w zaroślach. Za kilka miesięcy przyjadę w te okolice z rodzicami, autem. To wtedy możemy go zabrać!
W Woli Michowej są różne atrakcje - gruzawiki robotników leśnych:
Pomniczek. Pewnie już go nie ma, znając korby, które potem nadeszły...
Jest też sklep, pod którym robimy sobie drugie śniadanie. Nawet stolik mamy!
Gdzieś nieopodal trwają prace polowe.
Tuptamy w stronę Maniowa.
Odpoczynek i wygrzewanie do słonka. Miło, ciepło, za wiatrem. Przy kapliczce, wśród pachnących sągów drzewa, z szemrzącym w oddali potoczkiem.
Cmentarz w Maniowie.
Naszym dzisiejszym celem jest chatka "Szczerbanówka" zwana również Maniów 11. Gdzieś mi się obiło o uszy, że ten kawałek terenu, który prawie stał się schroniskiem studenckim w latach 80-tych, kupili Jankes i Justyna. I im, w odróżnieniu od poprzedników, udało się tu skołować chatkę. Jankesa i Justynę poznałam kilka lat wcześniej, gdy jeszcze urzędowali w Łupkowie - i pozostały mi bardzo miłe wspomnienia Bardzo więc się cieszę, że możemy ich teraz odwiedzić i to w nowym, nieznanym miejscu!
Chatka jest niewielka, ale bardzo sympatyczna. Jankesa akurat nie ma - wyjechał do pracy. Jest Justyna i malutka Ola - ich córeczka.
Wieczorem na imprezę wpadł też Heniek. Heniek jest spod Zamościa, ale w Bieszczadach bywa często. Z opowieści najbardziej mi zapadła w pamięć ta o pierwszej zimie, którą gospodarze spędzili praktycznie w wiacie, no bo chatki jeszcze nie było. A teraz jest koniec kwietnia, jest chatka, a mi zimno jak szlag!
Na stanie są też trzy psy. Mały, który nie pamiętam jak się nazywał. Jest Bera - duże bydlę i bardzo łagodne. Ola ciągle na niej siedzi.
Jest też wściekły Tesco, do którego ponoć tylko Jankes nie boi się podchodzić. Olę to chyba by połknął na raz. Karmi się go na odległość. Ponoć nie raz pogryzł turystów. Całe szczęście jest dziś uwiązany i mam nadzieję, że to drzewo wytrzyma...
Jest tylko jeden problem. Tesco jest uwiązany blisko wychodka. A jak wiadomo ja do kibla chodzę często. Aby schwycić osobę idącą za potrzebą brakuje mu metra, góra półtora. Za kazdym wyjściem więc się nieco stresuję... A sam kibel jest bardzo uroczy!
Wieczorem zostajemy sami. Ja, toperz i Grześ. Śpimy na pięterku, gdzie się wchodzi po drabinie. W nocy się budzę. Ktoś potwornie chrapie. Nie da się spać! Toperz też się kręci: "buba śpisz?" No więc wychodzi, że skoro ja i toperz nie śpimy - to musi chrapać Grześ! Staramy się więc nieco Grzesiem potrząsnąć, kopnąć z lekka - no żeby się obudził. Może się przewróci na drugi bok i przestanie chrapać? Akcje takowe czasem pomagają, ale częściej nie... Mamy więc cieżką noc, i my, i tym bardziej Grześ Rano się okazuje, że jakoś w środku nocy bezszelestnie wślizgnął się do chatki Heniek i zasnął na dole na kanapie...
Rano śniadanko.
Potem rzut oka na pszczelarskie roboty - i tuptamy dalej.
cdn
Ostatnie chwile kolorowych rozbłysków na niebie.
W chatce pusto. Dosłownie. Jesteśmy tylko w trójke. W sumie nic dziwnego - jest kwiecień, a weekend właśnie się skończył. Ale nie ma również chatkowego (albo siedzi zabarykadowany w swoim pokoju i nie daje znaków życia). Chatkowym w owym czasie był Adam. Poznaliśmy się już wcześniej, bo byliśmy też w Łupkowie w listopadzie 2005. Teraz dzwoniliśmy do Adama kilka dni wcześniej. Bardzo się cieszył, że przyjeżdżamy, nawet mówił, że wymyślone przez kolegę imię dla chatkowego kota chyba wygra w konkursie. A tu pusto. Chata otwarta i ani Adama, ani kota. Rozkładamy się, rozpalamy świeczki. W piecu chyba nie paliliśmy.
Rano śladu Adama również nie zaobserwowano. A pogoda jest taka no... mocno niewyraźna...
Plan na dzisiejszy dzień zakładał iść w stronę słowackiej granicy, zobaczyć tunel, a potem zanocować w jednej z dwóch malutkich chatynek położonych na samej granicy. Sprawa jest tylko taka, że nie mamy dokładnej lokalizacji owych chatek, tylko mniej więcej rejon. I co najważniejsze - nie mamy pewności czy w takiej chatce zmieścimy się w trójkę z plecakami - one ponoć są bardzo małe. Normalnie nie stanowiłoby to problemu, ale w taką deszczową pogodę w razie wtopy trzeba by ciągnąć losy kto śpi w namiocie, a dziś nikt z nas nie ma na to ochoty. Postanawiamy więc zostać w Łupkowie na jeszcze jedną noc, a chatki obczaić na lekko. No i jeszcze musimy odwiedzić sklep w celu uzupełnienia zapasów.
Ruszamy przez bobrowiska. Teraz taki widok jest dla mnie codziennością. Wtedy jeszcze mieszkałam w Bytomiu - nie wiedziałam co to Odra i starorzecza. Bajorka takowe więc przyjmowałam z ogromną fascynacją i zachwytem.
Nie tylko bobry niszczą drzewa... Są skuteczniejsze szkodniki lasu Droga przez Zubeńsko.
Robotnicy leśni zawsze mają fajne pojazdy!
Dzień okazuje się bardziej deszczowy niż zakładaliśmy. Przed jedną z ulew chowamy się w knajpie w Smolniku, bo jakoś ostatecznie w tą stronę zawędrowaliśmy. Knajpa jest jednocześnie galerią sztuki lokalnych artystów. Ściany są pełne rzeźb, skór zwierząt, stosów porąbanego drewna, ogólnie atmosfera miejsca nie skłania do szybkiej ewakuacji w dalszą drogę. No i leje oczywiście, więc jak iść w deszczu? Trzeba przeczekać! Tak naprawdę bar jest dziś nieczynny, bo i tak nie ma zbyt dużo klientów. Udało się jednak do niej dostać, bo Grześ zagadał jakiegoś lokalsa, który znał właściciela, więc nas wpuszczono. Chyba nawet jakieś pierogi nam odgrzali.
W knajpie gadamy z jednym kolesiem, właśnie nie wiem czy to był właściciel przybytku czy ten miejscowy, który nas tu zaprowadził. Opowiadamy mu o planach spania w leśnej chatce, a on dostaje ataku śmiechu. Chatka jest ponoć przeznaczona do spania dla jednej osoby z plecakiem, dwie to już jest wyzwanie logistyczne, a o trzech to nie ma nawet mowy - chyba że piętrowo. Porzucamy więc plany poszukiwania tej chatynki - może innym razem.
Wracamy. Przez górkę. Widoki na Smolnik skąpany w wilgoci. Przez drogę nawet nam nie pada, ale powietrze i podłoże jest tak przesiane mokrą mgłą, że po chwili i tak wszystko jest mokre.
W Łupkowie wpada w oczy wymarzony pojazd, zaparkowany pod jednym z bloków. Ale byłoby super takowym przemierzać świat! I ile bagażu by weszło! Toperz jest bardziej sceptyczny: "no fajny, pod warunkiem, że akurat nie leje..."
No i akurat o wilku mowa! Zaczęło lać, więc chronimy się w Barze pod Sosną. Bardzo przyjemne miejsce, z widokiem na tory kolejowe, PGRy i antenę na drzewie! Antena jest po prostu rewelacyjna!
Jak byliśmy w Smolniku to udało się skontaktować z Adamem. Przepraszał, że go wczoraj nie było i pisał, że dziś oczywiście będzie. Prosił nas, abyśmy mu kupili w sklepie jakieś mięso.
Przychodzimy do chatki, no i po staremu... Chatka jest - Adama nie ma. Jego pokoik zamknięty. Pukamy, nikt nie odpowiada.
Rozkładamy się na stryszku. Mięso wieszamy pod sufitem na werandzie.
Rano bez zmian. Zostawiamy więc na stole kasę za noclegi i list. Szlag wie kto i kiedy ją znalazł. Potem słyszałam od różnych ludzi, że Adam miewał takie incydenty, że za dużo pił i tracił kontakt ze światem. Może właśnie na taki moment trafiliśmy.
Idziemy w stronę Woli Michowej. Przy drodze znajduję przepiękny pniak!
Chyba drwale go wywalili, uważając za nieprzydatny. Ja jestem nim zachwycona i chce go zabrać do domu. Waży on jednak ze 20 kg, więc nie ma opcji noszenia go w plecaku. Ukrywam go więc w zaroślach. Za kilka miesięcy przyjadę w te okolice z rodzicami, autem. To wtedy możemy go zabrać!
W Woli Michowej są różne atrakcje - gruzawiki robotników leśnych:
Pomniczek. Pewnie już go nie ma, znając korby, które potem nadeszły...
Jest też sklep, pod którym robimy sobie drugie śniadanie. Nawet stolik mamy!
Gdzieś nieopodal trwają prace polowe.
Tuptamy w stronę Maniowa.
Odpoczynek i wygrzewanie do słonka. Miło, ciepło, za wiatrem. Przy kapliczce, wśród pachnących sągów drzewa, z szemrzącym w oddali potoczkiem.
Cmentarz w Maniowie.
Naszym dzisiejszym celem jest chatka "Szczerbanówka" zwana również Maniów 11. Gdzieś mi się obiło o uszy, że ten kawałek terenu, który prawie stał się schroniskiem studenckim w latach 80-tych, kupili Jankes i Justyna. I im, w odróżnieniu od poprzedników, udało się tu skołować chatkę. Jankesa i Justynę poznałam kilka lat wcześniej, gdy jeszcze urzędowali w Łupkowie - i pozostały mi bardzo miłe wspomnienia Bardzo więc się cieszę, że możemy ich teraz odwiedzić i to w nowym, nieznanym miejscu!
Chatka jest niewielka, ale bardzo sympatyczna. Jankesa akurat nie ma - wyjechał do pracy. Jest Justyna i malutka Ola - ich córeczka.
Wieczorem na imprezę wpadł też Heniek. Heniek jest spod Zamościa, ale w Bieszczadach bywa często. Z opowieści najbardziej mi zapadła w pamięć ta o pierwszej zimie, którą gospodarze spędzili praktycznie w wiacie, no bo chatki jeszcze nie było. A teraz jest koniec kwietnia, jest chatka, a mi zimno jak szlag!
Na stanie są też trzy psy. Mały, który nie pamiętam jak się nazywał. Jest Bera - duże bydlę i bardzo łagodne. Ola ciągle na niej siedzi.
Jest też wściekły Tesco, do którego ponoć tylko Jankes nie boi się podchodzić. Olę to chyba by połknął na raz. Karmi się go na odległość. Ponoć nie raz pogryzł turystów. Całe szczęście jest dziś uwiązany i mam nadzieję, że to drzewo wytrzyma...
Jest tylko jeden problem. Tesco jest uwiązany blisko wychodka. A jak wiadomo ja do kibla chodzę często. Aby schwycić osobę idącą za potrzebą brakuje mu metra, góra półtora. Za kazdym wyjściem więc się nieco stresuję... A sam kibel jest bardzo uroczy!
Wieczorem zostajemy sami. Ja, toperz i Grześ. Śpimy na pięterku, gdzie się wchodzi po drabinie. W nocy się budzę. Ktoś potwornie chrapie. Nie da się spać! Toperz też się kręci: "buba śpisz?" No więc wychodzi, że skoro ja i toperz nie śpimy - to musi chrapać Grześ! Staramy się więc nieco Grzesiem potrząsnąć, kopnąć z lekka - no żeby się obudził. Może się przewróci na drugi bok i przestanie chrapać? Akcje takowe czasem pomagają, ale częściej nie... Mamy więc cieżką noc, i my, i tym bardziej Grześ Rano się okazuje, że jakoś w środku nocy bezszelestnie wślizgnął się do chatki Heniek i zasnął na dole na kanapie...
Rano śniadanko.
Potem rzut oka na pszczelarskie roboty - i tuptamy dalej.
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 28 gości