Schodzimy w stronę schroniska na Rycerzowej.
Mijamy jakieś dziwaczne urządzenie metalowe. Nie wiem czy to ujęcie wody czy resztki np. starego wyciągu?
Póki co byłam tu raz, na imprezie z okazji Nocy Świętojańskiej w 2002 roku. Pojechałam z Ewą, koleżanką ze studiów. Resztę ekipy poznaliśmy już na miejscu. Jak widać pewne rzeczy są niezmienne - tylko jedna osoba siedzi w wełnianym swetrze
Po tłumach na Bendoszce okolice schroniska wydają się być puste. Bardzo zaostrza to apetyt i chęć wejścia do schroniska. Zamawiamy więc racuchy. Jedną porcję na pół, bo jeszcze jesteśmy nażarci po naleśnikach na Przegibku. Przy okienku jakiś gość mnie wita pytaniem - "ooo! Tytus??" Tak poznaję Wojtka, który pracuje na Rycerzowej i jak się okazuje znamy się z internetów. Miło gawędzimy o znanych miejscach i wspólnych znajomych
Wojtek włącza mi ciepłą wodę w przykibelkowej łazience i nawet pożycza czysty ręcznik. Nie muszę się więc wycierać w brudną koszulkę (jak mam w zwyczaju) i od razu mogę ją porządnie wyprać. Miło!
I jeszcze to wspaniałe oznaczenie kibli! Jaka szkoda, że kabak nie może tego widzieć!
Mimo niedzieli ilość ludzi przy schronisku jest zupełnie akceptowalna, jakoś wszyscy są sympatyczni (obsługa, turyści, koty a nawet pies!) Siedzimy więc przy kolejnym piwie i chyba przez godzinę nie możemy się zebrać w dalszą drogę. Dawno żadne schronisko PTTK nie zrobiło na nas tak fajnego wrażenia. Więc nawet koszulkę sobie kupiłam!
Kawałek dalej znów wykoszona hala i na niej bacówka.
Główna część bacówki niestety jest zamknięta na kłódkę.
Ale na tyłach budynku jest małe, otwarte pomieszczonko. 2 osoby z plecakami by wlazły, byłoby ciasnawo, ale do ogarnięcia. Napewno więcej miejsca niż w namiocie.
Widoki wokół ładne, miejsce na ognisko jest. Nie powiem - mamy dużą pokusę, żeby zostać! Bo te chmurzyska nadciągają nieładne.
Na bank nam zaraz porządnie doleje. Ale tam czeka bacówka na Muńcule. Miejsce, na które bardzo się nastawiam - ba! to był główny punkt do odwiedzenia, na którego osnowie powstał cały wyjazd. Już w 2003 roku jej szukaliśmy, ale we mgle i nie znając dokładnej lokalizacji nie udało się namierzyć i skończyliśmy na Danielce (odbijając się jeszcze po drodze z Mladej Hory, gdzie mieliśmy wątpliwą przyjemność poznania jej niesympatycznych gospodarzy)
No to pokręciwszy się odrobinę po hali - idziemy dalej. Nie zostajemy na nocleg pod miłym daszkiem z widokami. Potem przychodzą do głowy różne powiedzenia typu: "lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu" itp. Bo krajobraz wygląda coraz gorzej.... I gorzej... Gdzie my się k... pchamy????
Gdzieś pomiędzy Wiertałówką a przełęczą Kotarz burza w końcu nas dorwała. Wali pieronami całkiem blisko, leje koszmarnie. Droga od razu zmienia się w potok.
Ale to przecież nie problem, że jesteśmy całkiem mokrzy! Zaraz się wysuszymy w chatce, rozwiesimy wszystko, przebierzemy suche ciuchy, a może nawet rozpalimy jakiś piecyk czy wewnętrzne palenisko. To nawet fajnie tak zmoknąć, mając za chwilę pewną perspektywę przebrania suchych gaci i rozłożenia się w pachnącym dymem miejscu.
W słabnacym, ale jednak deszczu docieramy na Muńcuł. Schodzimy z wydeptanej drogi w mokre jagodowiska po kolana. Tym razem chatkę udaje się odnaleźć... I co się okazuje? Coś, co nam w ogóle w głowie nie postało! Bacówka jest zajęta....
Obok stoi terenówka i zagroda z owcami... W "mojej" wspaniałej, ciepłej, suchutkiej bacówce urzędują jakieś juhasy...
No więc w chlupoczących butach, w ociekających szmatach, musimy się rozkładać na tej pieprzonej mokrej trawie. O ognisku nie ma nawet mowy, bo wszystko wokół jest nasączone jak gąbka. Dupa totalna. Niby padać nawet przestało, ale wszystko wokół robi pfff jak się tego dotknie i sika fontannami. My też robimy pffff... A z oddali dochodzi radosne beeeeee beeeeeeee!
Dość długo mam totalnie zjebany humor. Nawet przez chwilę mam ochotę wracać do domu i już nigdy przenigdy nie mieć nic wspólnego z tymi zakichanymi Beskidami. To bardzo źle się tak na coś nastawić, traktować to jako główny punkt wyjazdu, bo potem niepowodzenie jest bardzo dotkliwe... A buby potrafią się czasem bardzo nastawić....
Nasz namiocik w ociekających okolicznościach.
Ale miejsce, obiektywnie patrząc, jest bardzo ładne!
Widoki zdecydowanie starają się nam zrekompensować niepowodzenia noclegowe. Wirujące mgły podświetlane odrobiną zachodzącego słońca zawsze cieszą oko.
Są nawet tęcze!
Można się zamotać z tą kolacją
W nocy nie śpię za dobrze. Co chwilę się budzę bo mi się wydaje, że do namiotu wlewa się woda całym strumieniem albo wiatr zerwał tropik. A to tylko tak huczy las. Śni mi się bacówka. Taka co stoi na brzegu wąwozu, ale jak do niej podchodzę to stopniowo, po cegiełce (to była murowana bacówka) wali się w przepaść. Na krawędzi zostaje tylko wychodek
Poranek charakteryzuje się mgłą jak mleko. Na tyle gęstą mgłą, że jedna z pokrzykujących jagodziarek wpadła nam w namiot. Nasze ociekające wczoraj bety dzisiaj to już w ogóle zmieniły się w jeden wielki magazyn zatęchłej wody.
Za to przestrzenne pajęczyny w takowych okolicznościach nabierają uroku!
Zbieramy się i idziemy. Gdzieś przed Szczytkówką zaczyna przebijać się słońce.
I to takie porządne, letnie słońce!
Rozkładamy się więc i suszymy!
Na zejściu droga przebija się przez taki malowniczy chaszczowy tunel!
Gdzieś na obrzeżach Ujsoł (Ujsołów?) mijamy domy utopione w zieleni.
W Ujsołach odwiedzamy sklep - znów trzeba zrobić zakupy na około 3 dni. A plecaki już były tak miło lekkie!
W sklepie kupują też koloniści. Jedno dziecko jest nietypowe. Wszyscy kupują lody, słodycze, kolorowe gazowane napoje. Tylko jedna dziewczynka wzięła trzy cytryny i słoik kiszonych ogórków.
Idziemy też do knajpy. Bardzo sympatyczny lokal, choć z ogródkiem wychodzącym na główną drogę. Miłe babeczki tu sprzedają, na ścianach w środku wiszą stare zdjęcia. Obok nas jakiś dziadek sączy piwko, zagryza pierogami i rozwiązuje krzyzówki. Przyjemny klimat niespieszności.
Z Ujsoł znów pniemy się w górę przez wysoko położone przysiółki, różne Zapolanki i Kręcichwosty.
Częściowo droga przebiega asfaltem i innymi utwardzonymi drogami, więc mamy nadzieję na stopa. Złudne oczywiście... Mineły nas wprawdzie dwa albo trzy auta, ale chęci do interakcji z ich strony nie zauważono. Domki po drodze są różne - i stare chatynki, i nowe wille ociekające bogactwem. Pełne zróżnicowanie - każdemu wedle potrzeb. Ja wiadomo - skupiam się na chatkach.
Kapliczka położona pod rozłożystą lipą wygląda jakby miała bramkę w ogrodzeniu zrobioną ze starych sań!
Droga bez powrotu.
Mijamy ostatni dom na naszej dzisiejszej trasie, położony w niezwykle widokowym miejscu.
Dalej już lasy, łąki, hale i poszukiwanie miejsca na nocleg.
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..