I znowu te Bałkany na wakacje!...
Jeśli dobrze liczę, to była moja czwarta wizyta (i druga bez mandatu od policji ). Flagi państwowe pojawiały się dość licznie jeszcze w innych miastach Federacji boszniacko - chorwackiej, ale nie tak często jak serbskie u Serbów. Ogólnie to niezły tam kocioł jest
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Droga na południe Bośni jest bardzo fotogeniczna, prawie cały czas jedziemy w obszarze górskim, przeważnie doliną rzeki Vrbas. Dodatkowo w niedzielę pojawia się mało ciężarówek, więc odpada ten element, który na bośniackich szosach często stanowi problem.
Długi, ale wąski sztuczny zbiornik Bočačko jezero (Бочачко језеро).
W pewnym momencie przekraczamy wewnątrzbośniacką granicę: z Republiki Serbskiej wjeżdżamy do Federacji boszniacko - chorwackiej. Ponieważ Boszniacy i Chorwaci nie umieszczają wielkich tablic wjazdowych jak Serbowie, to rozpoznać to możemy po zmianie głównego alfabetu na łaciński. No i zniknęły masowe serbskie flagi, w Federacji flag etnicznych jest jednak mniej. Jedynym elementem związanym z szeroko pojętą władzą był radiowóz stojący blisko granicy i polujący na nieostrożnych kierowców.
Tym sposobem dotarliśmy do miasta Jajce (Јајце), malowniczo położonego wśród gór, w miejscu gdzie rzeka Pliva wpływa do Vrbasu. I czyni to z przytupem, w postaci 22-metrowego wodospadu!
Widok ten robi wrażenie, zapewne jeszcze większe z platformy umieszczonej na dole, ale ta jest płatna, więc postanawiamy oszczędzić po dziesięć marek od osoby. Ponoć wodospad został uznany za jeden z dwunastu najpiękniejszych na świecie, lecz za mało wodospadów obejrzałem, aby móc to ocenić.
O ile w Banja Luce próżno było szukać turystów, o tyle w Jajcach się objawili i to bynajmniej nie pojedynczo. Zapewne swoje zrobił weekend z ładną, upalną pogodą (temperatura dochodziła do 38 stopni). Są to w zdecydowanej większości ludzie z Bośni i to zapewne Boszniacy, o czym świadczy bardzo duża liczba kobiet ubranych zgodnie z muzułmańskimi nakazami. Same chusty nie są niczym nadzwyczajnym na Bałkanach, ale jednak widząc panie w całości zakryte czarnymi workami, tak, że wystają tylko oczy, człowiek zaczyna się zastanawiać, czy to na pewno jeszcze Europa?
Rozmawiano między sobą po bośniacku, więc to nie Arabowie w zagranicznym tournee, tylko miejscowi. Przed wojnami jugosłowiańskimi takiego obrazka raczej byśmy nie doświadczyli - kilkukrotnie wspominałem już, że państwo Tity było krajem mocno zlaicyzowanym, dotyczyło to także Boszniaków. Po wojnie zaczęło to się zmieniać. W Bośni zostali niektórzy wojownicy z państw arabskich przywożący swoje wzorce kulturowe i religijne mocno odległe od liberalnego islamu bośniackiego. Zwłaszcza młodzi ludzie ochoczo przechodzili na pozycje konserwatywne. Indoktrynacja, bieda, brak perspektyw, chęć podkreślenia swojej odrębności od Chorwatów i Serbów - różne mogą być przyczyny. W każdym razie dzisiaj czasami ma się wrażenie, że oddaliliśmy się znacznie dalej od Wiednia niż kiedyś (popularne bośniackie powiedzenie mówiło, że jesteśmy zaledwie pięćset kilometrów od Wiednia).
Zamiast schodzić pod wodospad oglądamy go z drugiej strony. Woda to jednak straszna potęga!
Jajce to nie tylko wodospady. Już w czasach socjalistycznych turystów przyciągała otoczona murami starówka i liczne świątynie. Dodatkowo zachętą był fakt, że w 1943 roku właśnie w Jajcach zebrali się towarzysze z komunistycznej partyzantki i postanowili w nowej, świetlanej przyszłości ustanowić osobną republikę Bośni i Hercegowiny.
Będąc tu nie sposób uciec od wydarzeń z ostatniej wojny. Przed rozpadem Jugosławii Jajce, jak chyba prawie każde bośniackie miasto, było wymieszane etnicznie. Najwięcej mieszało Muzułmanów, nieco mniej Serbów, "Jugosłowian" i Chorwatów, ale żadna nacja nie była większością. W gminie proporcje się odwracały, bo Chorwaci wyprzedzali Serbów. Wiosną 1992 roku niemal wszyscy Serbowie stąd uciekli albo zostali wypędzeni. Powrócili jesienią. Boszniacy i Chorwaci w międzyczasie zdążyli się ze sobą skonfliktować, a serbskie wojsko to wykorzystało i zajęło miasto. Obrońcy później wzajemnie się oskarżali: Boszniacy twierdzili, iż Chorwaci dogadali się z Serbami i odpuścili walkę, Chorwaci mieli pretensje, że Muzułmanie utrudniali dostarczanie zaopatrzenia. Nie zmieniło to faktu, że panami w Jajcach stali się Serbowie, a kolumna kilkudziesięciu tysięcy uchodźców miała długość kilkunastu kilometrów! Wojska serbskie dokonały zwyczajowego zburzenia wrogich obiektów kultu: zniszczono niemal wszystkie meczety oraz klasztor franciszkański. Nie byli oni jednak pierwsi: w ostatnich dniach przed serbskim atakiem Chorwaci zrównali z ziemią serbską cerkiew. Naprawdę w tym kraju każdy naród ma swoje ciężkie grzechy!
Armia chorwacka odbiła Jajce niecałe trzy lata później. Oczywiście Serbowie uciekli, natomiast chorwackie wojsko początkowo nie pozwoliło powrócić do miasta Boszniakom. Sojusznikom.
Po wojnie meczety i klasztor odbudowano, cerkiew również. Dziś Jajce są unikatem na bośniackiej mapie, bo mieszka tu po równo tyle samo Boszniaków i Chorwatów. Do tego niewielka społeczność serbska, ale liczba ludności jest o połowę mniejsza niż przed wojną. Wschodnia część dawnej gminy odłączyła się i znajduje się w Republice Serbskiej.
Na ulicach dwukulturowość widać w przypadku pomników i flag: stoją obok siebie oddalone o kilkanaście metrów. Chorwaci mają krzyż umieszczony na fontannie, Muzułmanie oparli się o ścianę meczetu. Pytanie jak współistnienie tych dwóch narodów wygląda w codziennym życiu, a nie tylko w symbolice?
Potok turystów gwałtownie kończy się przy lokalach w pobliżu pierwszej bramy miejskiej, dalej nikt już prawie nie idzie, postanawiam więc zobaczyć meczet. Džamija Esme sultanije jest wyjątkowy, bo jako jedyny w kraju nosi imię kobiety, fundatorki, żony gubernatora Bośni.
Na dziedzińcu na blacie stołu śpi jakieś młode dziewczę opatulone chustą. Oprócz niej nikogo, również w środku, gdzie panuje przyjemny chłodek. Po wystroju widać, że to niedawna rekonstrukcja, natomiast oryginał pochodził z XVIII wieku.
Na zewnątrz dziewczyna nadal jest w objęciach snów, więc po cichu wracam na ulicę. W cieniu dostrzegam kran z turecką obudową. Szał niszczenia wszystkiego co osmańskie, który występował w Serbii, Bośnię szczęśliwie ominął.
Jajeckie (Jajcarskie?) obwarowania powstały w XIV i XV wieku, wraz z położoną na wzgórzu cytadelą były wówczas siedzibą średniowiecznych królów bośniackich. Tutaj koronowano ostatniego z nich, a niedaleko miasta został on później ścięty przez Turków. Łączna długość murów wynosi 1300 metrów, zachowały się dwie bramy i kilka wież. Na zdjęciu północna Banjalucká brána.
Gramolimy się po powyginanym bruku w górną część starówki. Wiele domów jest w stanie ruiny: niektóre z powodu opuszczenia, na innych wyraźnie odznaczają się ślady po pociskach. Może kiedyś mieszkali tu Serbowie?
Na widoki nie można narzekać: okoliczne zielone zbocza oraz... strome, metalowe dachy.
Wstęp do cytadeli jest płatny, więc podobnie jak w przypadku wodospadu ograniczamy się do obejrzenia z zewnątrz, chociażby głównego portalu z królewskim herbem.
Internety podają, że Serbowie nie zniszczyli dwóch miejscowych meczetów. Powodem miało być położenie w górnych strefach starówki, przez co "nie nadawały się do rozbiórki". Dziwne tłumaczenie. Przecież serbskie wojsko weszło do praktycznie pustego miasta, wtedy wszystko nadawało się do rozbiórki. W każdym razie jedną z owych świątyń był tak zwany Żeński Meczet (Ženska džamija). Budowla niewielka, prosta, pozbawiona minaretu, służąca głównie paniom, powstała na początku 19. stulecia. Wojnę rzeczywiście przetrwała, choć nie w całości, zniknęła m.in. kamienna tablica nad portalem z arabskim napisem i datą.
Szczęście w nieszczęściu miał dawny kościół Mariacki (Crkva svete Marije), gotycki, pochodzący ze średniowiecza. To właśnie w nim odbyła się ostatnia koronacja królewska w Bośni. Dwa lata po niej, w 1463 roku, Osmanowie podbili Jajce i całe królestwo w ciągu kilku tygodni, a w kolejnym stuleciu kościół przekształcili w meczet. Kilkukrotnie trawiły go pożary, po tym z XIX wieku już go nie odbudowano, więc w czasie wojny bałkańskiej nie został zniszczony, bo i tak był ruiną. Zaglądając przez bramę dostrzeżemy wnękę po mihrabie.
Innymi atrakcjami Jajec (Jajców?) są katakumby z grobowcem oraz kaplicą, a także starożytna świątynia Mitry (Jajački mitrej), ale ta o tej porze na pewno była już zamknięta.
Za rzeką uwieczniam kolejny odbudowany meczet (Ramadan begova džamija), częściowo wykonany z drewna.
Jajce na pewno warte są co najmniej kilkugodzinnej wizyty. Początkowo chciałem tu nawet nocować, ale postanowiłem pomknąć jeszcze dalej na południe, więc siłą rzeczy wpadłem przelotem. Atrakcyjność turystyczną miasta podkreśla fakt wpisania go na listę rezerwową UNESCO obok takich miejscowości jak Sarajewo i Blagaj.
A o ile w momencie przyjazdu spotkałem sporo wizytujących, to w momencie wyjazdu byliśmy niemal sami.
Skoro już tu jesteśmy, postanowiłem podjechać kilka kilometrów na zachód, gdzie na Plivie znajdziemy Veliko i Malo Plivsko Jezero. Początkowo wyglądają spokojnie...
...ale nad Małym trafiam na tłumy, po prostu tłumy ludzi! To bardzo popularna okolica wypoczynkowa, są restauracje, plaże, płatne parkingi, a także rozmaite elementy małej architektury typu mostki. Ciężko w ogóle przedostać się autem, jakaś babka z belgradzkimi rejestracjami zablokowała całą drogę, bo musiała akurat w tym miejscu wsadzać do środka swoje bąbelki. Potem pchają się busiki, choć za bardzo nie ma ich jak przepuścić.
Na krótką chwilę staję z boku, aby uwiecznić ikoniczny krajobraz Plivi: rzędy małych drewnianych domków, dawnych młynów wodnych (mlinčići). Oglądając foldery promocyjne z Bośni jest duża szansa, że zobaczycie je na którymś ze zdjęć reklamowych.
Dalsza droga na południe to nadal góry po bokach, ale w pewnym momencie się one oddalają, tworząc szeroką i długą Skopaljską dolinę. Co rusz widzę z boku nowe albo jeszcze budowane meczety; w biednych krajach zawsze się znajdą fundusze na świątynie.
Końcowy cel tego dnia to Bugojno (Бугојно), kilkunastotysięczne miasto nad Vrbasem. Niegdyś był to jeden z najważniejszych ośrodków przemysłowych Bośni, a także znany region myśliwski, swą willę miał tu sam Tito, który, jak każdy komunistyczny sybaryta, uwielbiał zabijać zwierzęta (inne źródła wspominają aż o trzech willach!). W przeciwieństwie do Jajec (Jajców?) turystów tu nie uświadczymy, bo po prawdzie nie mają tu czego szukać, choć ja pewno i tak znajdę coś ciekawego. Najpierw jednak musimy znaleźć dzisiejszy nocleg!
Właściwą ulicę wykrywam dość szybko, ale potem pojawiają się problemy. W adresie brak numeru, zresztą i tak niewiele by to zmieniło, bo numerów nie ma również na budynkach . Parkuję w najrozsądniejszym miejscu, czyli obok baru, po czym ruszam na zwiad. Kończy się on niczym, nigdzie nie ma żadnej tabliczki, co akurat jest normą. Postanawiam zadzwonić, właściciel deklarował się, że zna angielski. Oczywiście okazało się, że nie zna, nawija do mnie po bośniacku.
- Wy jesteście z Chorwacji? - upewnia się.
- Nie, zdecydowanie nie!
Kilka razy powtarza się nazwa pobliskiej knajpy, po czym rozmowa się... urywa. Po chwili z lokalu wychodzi do nas uśmiechnięta dziewczyna. Córka albo krewna właściciela, też nie umie ani słowa w żadnym języku międzynarodowym, ale na żywo łatwiej się dogadać. Wyszło, że stanąłem tuż nad naszym apartamentem, który ulokowany jest obok baru. Pokój z kuchnią nie posiada wi-fi (straszne!), drzwi zewnętrzne zamykają się w tak dziwaczny sposób, że mocuję się z nimi dobrych kilka minut, ale można usiąść na bardzo fajnym balkonie z widokiem na nieustannie żyjącą okolicę.
Po odświeżeniu się wychodzimy na miasto. Mieszkamy właściwie w centrum, główny deptak oddalony jest o kilkaset metrów. Uliczna architektura to typowy bałkański eklektyzm (żeby nie napisać "rozpierdolnik" ).
Przed wojną struktura etniczna Bugojna była niemal idealna: trzecia część Boszniaków, trzecia część Serbów, trzecia część Chorwatów. A potem znów się wszystko pochrzaniło. Serbowie, zmarginalizowani politycznie, wraz z Jugosłowiańską Armią Ludową próbowali zająć miasto, a skoro im się nie udało, to bombardowali je nieustannie z ziemi i powietrza. Całkowicie zniszczono większość zakładów przemysłowych, w tym wielkie fabryki sprzętu wojskowego. Serbska ludność w pośpiechu opuściła ten teren. Willę Tito splądrowano i okradziono. Po odparciu serbskich ataków rozpoczęły się tarcia pomiędzy Muzułmanami i Chorwatami. Zaczynała się regularna wojna pomiędzy tymi nacjami (zwana "wojną w wojnie"). Początkowo w Bugojnie panował względny spokój, bo lokalni dowódcy potrafili się dogadać, ale w końcu konflikt wybuchł z całą siłą. W okolicy trwały regularne masakry wiosek, mordowano zarówno cywilów, jak i żołnierzy, koszmar. Armia boszniacka po dziesięciodniowej ofensywie w lipcu 1993 roku zajęła Bugojno. Chorwaci uciekli, jeńców i urzędników umieszczono w obozach (jeden mieścił się na stadionie piłkarskim), gdzie brutalnie się nad nimi znęcano, wielu zaginęło bez wieści. Chorwackie i serbskie domostwa w najlepszym razie splądrowano, w najgorszym zniszczono.
Po zakończeniu działań wojennych trzeba było jakoś przejść do normalności, ale nie było to łatwe. Część Chorwatów wróciła do Bugojna przy pomocy organizacji międzynarodowych, ale nie Serbowie, miasto jest dzisiaj w czterech piątych zamieszkane przez Boszniaków. Mnożą się różne przeszkody (Chorwaci narzekają np. na utrudnienia w edukacji), nadal nieznany jest los niektórych chorwackich zaginionych. Wiele domów stoi pustych, ich właściciele mieszkają w Chorwacji, Serbii albo w Niemczech, gdzie powstał nawet klub piłkarski NK Bugojno Berlin. Ślady wojny są wszechobecne, ale życie toczy się nadal.
Tutejszy meczet (Sultan Ahmedova džamija) pochodzi z XVII wieku, lecz zupełnie po nim tego nie widać! Już w czasach późnego Tito przeszedł "unowocześniający" remont, a obecnie dodatkowo ma brzydki betonowy minaret, gdyż stary został rozwalony w czasie wojny.
Kościół św. Antoniego (Crkva sv. Antuna) to jedna z największych świątyń katolickich w kraju, choć średnio urodziwa. Chorwaci zbudowali go w czasach austriackich. Trzy dekady temu został poważnie uszkodzony, a stojąca obok wieża podpalona i zniszczona. Po prawej wznosi się minaret nowego meczetu ufundowanego przez Saudyjczyków. Swoją świątynię mieli także Serbowie. Nie przetrwała 1992 roku, odbudowaną ją w stylu podobnym do oryginalnego.
Na deptaku tłocznie, ludzie wyszli z domów, gdy zrobiło się chłodniej. Wśród lokali dominują ćevabdžinice, co akurat bardzo nam odpowiada. Wybieramy jedną z nich, zamawiamy ćevapi (nietypowe, bo z kwaśną kapustą) i Sarajevsko do popicia. Kelner tak zgłupiał od nadmiaru zamówień, że trzy razy przynosił nam rachunek.
Niektóre kobiety chodzą w chustach zakrywających włosy, ale jest ich zdecydowanie mniej niż w Jajcach, brak pań całkowicie zakrytych workami. Z boku stoi koleś i usiłuje śpiewać do mikrofonu, brzmi to mniej więcej jak dręczenie kota, pewnie jakieś bośniackie przeboje. Jego towarzyszka próbuje zbierać pieniądze, raczej z marnym skutkiem.
Dwa światy: podświetlony minaret i reklama piwa.
Po kolacji mam jeszcze ochotę na jakiś kufelek, ale w bardziej spelunkowatym lokalu. Na rogu spotykamy taki idealny, z szyldem Nektaru, piwa produkowanego w Banja Luce. W Bośni bardzo często ludzie piją piwo według zasad etnicznych: Boszniacy Sarajevsko, Chorwaci Karlovacko, a Serbowie właśnie Nektara. Zaciekawieni wchodzimy do środka. Prócz jednej kobiety sami faceci, wszyscy mniej lub bardziej wstawieni, łącznie z barmanem . Jako turyści od razu przyciągamy spojrzenia, ale przyjazne, żadnej niechęci.
Niestety, Nektara nie ma, na stół wjeżdża Sarajevsko. A po chwili kolejne dwa piwa, choć ledwo zdążyliśmy skosztować pierwszych!
- To od szefa! - mruga okiem barman. - From boss!
No jak od szefa, to nie wypada odmówić! Wkrótce zjawia się i sam boss, starszy facet lekko chwiejący się na wszystkie strony.
- Dobrodošli u Bosnu i Hercegovinu, welcome! - woła. Po chwili próbuje spytać się skąd jesteśmy, a po kolejnej chwili wraca z wielką flaszką!
- Rakija, domowa, serbska! - uśmiecha się i wyciąga trzy szklane kubki. Teresa wymiguje się tłumaczeniem, że jest kierownicą, natomiast ja nie mam oporów. Rakija jest świetna, mocna, ale jednocześnie łagodna, znakomita wręcz. Niestety, jutro tak naprawdę ja prowadzę auto, więc muszę odmówić kolejnego kubka, bo wiem, że na nim by się nie skończyło... Szef jest wyraźnie zasmucony, ale nie nalega, kiwa ze zrozumieniem głową. Nagle przypomina sobie, że umie powiedzieć coś po polsku:
- Co robisz? - pyta.
- Piję piwo i wódkę - odpowiadam i wspólnie wybuchamy śmiechem.
Wychodzimy w doskonałym nastroju. Nie wiem, czy ugościli nas Boszniacy (Sarajevsko), Chorwaci (kufle były z chorwackich browarów) czy Serbowie (rakija), nie ma to znaczenia, było bardzo miło.
Przed snem siadam jeszcze na balkonie. Akurat z meczetu zaczyna się śpiew muezina, a z knajpy obok radosne śmiechy młodych ludzi. Odnoszę wrażenie, że im głośniej tamten nawołuje, tym głośniej ci się śmieją, ale może to tylko przypadek .
W poniedziałkowe rano wyskakuję na szybko na miasto, do piekarni i aby porobić zdjęcia. Przed ósmą termometr pokazuje już 25 stopni, uff, będzie gorąco!
Ruch uliczny po bałkańsku, czyli dziwne maszyny i parkowanie w dowolnym miejscu .
W parku w cieniu drzew stoi Pomnik Poległych Boszniaków w formie fontanny. Kawałek dalej muzułmański cmentarz, ale z datami powojennymi, więc to nie są ofiary żadnych zbrodni. Mimo wszystko dość dziwne miejsce na nekropolię.
Z daleka myślałem, że to krecik! Ale jakiś specyficzny, z fajką w gębie? Mural przedstawia kibiców klubu ze Srebrenika, a nie czechosłowackie zwierzątko.
Austriacy doprowadzili w XIX wieku do Bugojna kolej wąskotorową. Działała ona do 1972 roku, potem całkowicie ją zlikwidowano. Jedyna pamiątka to dworzec w stylu habsburskim, dzisiaj zwykły dom mieszkalny dla kilku rodzin.
Hrvatski Dom, centrum kulturowe Chorwatów od 1925 roku. W okresie komunizmu przekazane gminie, w czasie wojny bośniackiej przez pewien czas użytkowane przez Aktywną Młodzież Islamską (Aktivna islamska omladina). Rzeczywiście była aktywna, szczególnie wobec innowierców, zdarzały się morderstwa na tle religijnym z udziałem jej członków. Jak większość radykalnych organizacji powiązana była z Saudyjczykami.
Ogólnie tematów bliskich Chorwacji jest sporo: reklamy chorwackich banków i produktów, a w apartamencie chorwacka telewizja ustawiona była jako główna.
Bardzo ładny budynek gimnazjum, zapewne autorstwa architektów austro-węgierskich w modnym stylu orientalnym. Przed nim obelisk nieboszczki socjalistycznej Jugosławii, obok popiersia drugowojennych gierojów.
Za dnia łatwiej dostrzec, że Bugojno nie jest zbyt bogatym miastem, nawet na głównym deptaku dominują zaniedbane budynki. Jugosłowiańskie zakłady zniszczono w czasie wojny albo dobiła je prywatyzacja. Resztki rozkradziono. Rozwija się od nowa przemysł tekstylny i meblowy oraz rolnictwo, ale regres gospodarczy w porównaniu z okresem przedwojennym jest znaczny. Spotykam nawet żebrzącą muzułmankę, co w tej religii stanowi wielką rzadkość.
Mimo wczesnej pory ludzie kręcą się jak w ulu. Stoją w kolejkach do banków i fryzjerów, działają pełną parą sklepy dla psów, natomiast znalezienie otwartego spożywczaka było sztuką. W końcu się udało, a wizytą w piekarni zakończyłem wizytę w Bugojnie. Nie były to co prawda Jajce, ale taka Bośnia zupełnie nieturystyczna także ma swój urok. No i ta rakija!
A teraz jeszcze dalej na południe, ku Hercegowinie!
Długi, ale wąski sztuczny zbiornik Bočačko jezero (Бочачко језеро).
W pewnym momencie przekraczamy wewnątrzbośniacką granicę: z Republiki Serbskiej wjeżdżamy do Federacji boszniacko - chorwackiej. Ponieważ Boszniacy i Chorwaci nie umieszczają wielkich tablic wjazdowych jak Serbowie, to rozpoznać to możemy po zmianie głównego alfabetu na łaciński. No i zniknęły masowe serbskie flagi, w Federacji flag etnicznych jest jednak mniej. Jedynym elementem związanym z szeroko pojętą władzą był radiowóz stojący blisko granicy i polujący na nieostrożnych kierowców.
Tym sposobem dotarliśmy do miasta Jajce (Јајце), malowniczo położonego wśród gór, w miejscu gdzie rzeka Pliva wpływa do Vrbasu. I czyni to z przytupem, w postaci 22-metrowego wodospadu!
Widok ten robi wrażenie, zapewne jeszcze większe z platformy umieszczonej na dole, ale ta jest płatna, więc postanawiamy oszczędzić po dziesięć marek od osoby. Ponoć wodospad został uznany za jeden z dwunastu najpiękniejszych na świecie, lecz za mało wodospadów obejrzałem, aby móc to ocenić.
O ile w Banja Luce próżno było szukać turystów, o tyle w Jajcach się objawili i to bynajmniej nie pojedynczo. Zapewne swoje zrobił weekend z ładną, upalną pogodą (temperatura dochodziła do 38 stopni). Są to w zdecydowanej większości ludzie z Bośni i to zapewne Boszniacy, o czym świadczy bardzo duża liczba kobiet ubranych zgodnie z muzułmańskimi nakazami. Same chusty nie są niczym nadzwyczajnym na Bałkanach, ale jednak widząc panie w całości zakryte czarnymi workami, tak, że wystają tylko oczy, człowiek zaczyna się zastanawiać, czy to na pewno jeszcze Europa?
Rozmawiano między sobą po bośniacku, więc to nie Arabowie w zagranicznym tournee, tylko miejscowi. Przed wojnami jugosłowiańskimi takiego obrazka raczej byśmy nie doświadczyli - kilkukrotnie wspominałem już, że państwo Tity było krajem mocno zlaicyzowanym, dotyczyło to także Boszniaków. Po wojnie zaczęło to się zmieniać. W Bośni zostali niektórzy wojownicy z państw arabskich przywożący swoje wzorce kulturowe i religijne mocno odległe od liberalnego islamu bośniackiego. Zwłaszcza młodzi ludzie ochoczo przechodzili na pozycje konserwatywne. Indoktrynacja, bieda, brak perspektyw, chęć podkreślenia swojej odrębności od Chorwatów i Serbów - różne mogą być przyczyny. W każdym razie dzisiaj czasami ma się wrażenie, że oddaliliśmy się znacznie dalej od Wiednia niż kiedyś (popularne bośniackie powiedzenie mówiło, że jesteśmy zaledwie pięćset kilometrów od Wiednia).
Zamiast schodzić pod wodospad oglądamy go z drugiej strony. Woda to jednak straszna potęga!
Jajce to nie tylko wodospady. Już w czasach socjalistycznych turystów przyciągała otoczona murami starówka i liczne świątynie. Dodatkowo zachętą był fakt, że w 1943 roku właśnie w Jajcach zebrali się towarzysze z komunistycznej partyzantki i postanowili w nowej, świetlanej przyszłości ustanowić osobną republikę Bośni i Hercegowiny.
Będąc tu nie sposób uciec od wydarzeń z ostatniej wojny. Przed rozpadem Jugosławii Jajce, jak chyba prawie każde bośniackie miasto, było wymieszane etnicznie. Najwięcej mieszało Muzułmanów, nieco mniej Serbów, "Jugosłowian" i Chorwatów, ale żadna nacja nie była większością. W gminie proporcje się odwracały, bo Chorwaci wyprzedzali Serbów. Wiosną 1992 roku niemal wszyscy Serbowie stąd uciekli albo zostali wypędzeni. Powrócili jesienią. Boszniacy i Chorwaci w międzyczasie zdążyli się ze sobą skonfliktować, a serbskie wojsko to wykorzystało i zajęło miasto. Obrońcy później wzajemnie się oskarżali: Boszniacy twierdzili, iż Chorwaci dogadali się z Serbami i odpuścili walkę, Chorwaci mieli pretensje, że Muzułmanie utrudniali dostarczanie zaopatrzenia. Nie zmieniło to faktu, że panami w Jajcach stali się Serbowie, a kolumna kilkudziesięciu tysięcy uchodźców miała długość kilkunastu kilometrów! Wojska serbskie dokonały zwyczajowego zburzenia wrogich obiektów kultu: zniszczono niemal wszystkie meczety oraz klasztor franciszkański. Nie byli oni jednak pierwsi: w ostatnich dniach przed serbskim atakiem Chorwaci zrównali z ziemią serbską cerkiew. Naprawdę w tym kraju każdy naród ma swoje ciężkie grzechy!
Armia chorwacka odbiła Jajce niecałe trzy lata później. Oczywiście Serbowie uciekli, natomiast chorwackie wojsko początkowo nie pozwoliło powrócić do miasta Boszniakom. Sojusznikom.
Po wojnie meczety i klasztor odbudowano, cerkiew również. Dziś Jajce są unikatem na bośniackiej mapie, bo mieszka tu po równo tyle samo Boszniaków i Chorwatów. Do tego niewielka społeczność serbska, ale liczba ludności jest o połowę mniejsza niż przed wojną. Wschodnia część dawnej gminy odłączyła się i znajduje się w Republice Serbskiej.
Na ulicach dwukulturowość widać w przypadku pomników i flag: stoją obok siebie oddalone o kilkanaście metrów. Chorwaci mają krzyż umieszczony na fontannie, Muzułmanie oparli się o ścianę meczetu. Pytanie jak współistnienie tych dwóch narodów wygląda w codziennym życiu, a nie tylko w symbolice?
Potok turystów gwałtownie kończy się przy lokalach w pobliżu pierwszej bramy miejskiej, dalej nikt już prawie nie idzie, postanawiam więc zobaczyć meczet. Džamija Esme sultanije jest wyjątkowy, bo jako jedyny w kraju nosi imię kobiety, fundatorki, żony gubernatora Bośni.
Na dziedzińcu na blacie stołu śpi jakieś młode dziewczę opatulone chustą. Oprócz niej nikogo, również w środku, gdzie panuje przyjemny chłodek. Po wystroju widać, że to niedawna rekonstrukcja, natomiast oryginał pochodził z XVIII wieku.
Na zewnątrz dziewczyna nadal jest w objęciach snów, więc po cichu wracam na ulicę. W cieniu dostrzegam kran z turecką obudową. Szał niszczenia wszystkiego co osmańskie, który występował w Serbii, Bośnię szczęśliwie ominął.
Jajeckie (Jajcarskie?) obwarowania powstały w XIV i XV wieku, wraz z położoną na wzgórzu cytadelą były wówczas siedzibą średniowiecznych królów bośniackich. Tutaj koronowano ostatniego z nich, a niedaleko miasta został on później ścięty przez Turków. Łączna długość murów wynosi 1300 metrów, zachowały się dwie bramy i kilka wież. Na zdjęciu północna Banjalucká brána.
Gramolimy się po powyginanym bruku w górną część starówki. Wiele domów jest w stanie ruiny: niektóre z powodu opuszczenia, na innych wyraźnie odznaczają się ślady po pociskach. Może kiedyś mieszkali tu Serbowie?
Na widoki nie można narzekać: okoliczne zielone zbocza oraz... strome, metalowe dachy.
Wstęp do cytadeli jest płatny, więc podobnie jak w przypadku wodospadu ograniczamy się do obejrzenia z zewnątrz, chociażby głównego portalu z królewskim herbem.
Internety podają, że Serbowie nie zniszczyli dwóch miejscowych meczetów. Powodem miało być położenie w górnych strefach starówki, przez co "nie nadawały się do rozbiórki". Dziwne tłumaczenie. Przecież serbskie wojsko weszło do praktycznie pustego miasta, wtedy wszystko nadawało się do rozbiórki. W każdym razie jedną z owych świątyń był tak zwany Żeński Meczet (Ženska džamija). Budowla niewielka, prosta, pozbawiona minaretu, służąca głównie paniom, powstała na początku 19. stulecia. Wojnę rzeczywiście przetrwała, choć nie w całości, zniknęła m.in. kamienna tablica nad portalem z arabskim napisem i datą.
Szczęście w nieszczęściu miał dawny kościół Mariacki (Crkva svete Marije), gotycki, pochodzący ze średniowiecza. To właśnie w nim odbyła się ostatnia koronacja królewska w Bośni. Dwa lata po niej, w 1463 roku, Osmanowie podbili Jajce i całe królestwo w ciągu kilku tygodni, a w kolejnym stuleciu kościół przekształcili w meczet. Kilkukrotnie trawiły go pożary, po tym z XIX wieku już go nie odbudowano, więc w czasie wojny bałkańskiej nie został zniszczony, bo i tak był ruiną. Zaglądając przez bramę dostrzeżemy wnękę po mihrabie.
Innymi atrakcjami Jajec (Jajców?) są katakumby z grobowcem oraz kaplicą, a także starożytna świątynia Mitry (Jajački mitrej), ale ta o tej porze na pewno była już zamknięta.
Za rzeką uwieczniam kolejny odbudowany meczet (Ramadan begova džamija), częściowo wykonany z drewna.
Jajce na pewno warte są co najmniej kilkugodzinnej wizyty. Początkowo chciałem tu nawet nocować, ale postanowiłem pomknąć jeszcze dalej na południe, więc siłą rzeczy wpadłem przelotem. Atrakcyjność turystyczną miasta podkreśla fakt wpisania go na listę rezerwową UNESCO obok takich miejscowości jak Sarajewo i Blagaj.
A o ile w momencie przyjazdu spotkałem sporo wizytujących, to w momencie wyjazdu byliśmy niemal sami.
Skoro już tu jesteśmy, postanowiłem podjechać kilka kilometrów na zachód, gdzie na Plivie znajdziemy Veliko i Malo Plivsko Jezero. Początkowo wyglądają spokojnie...
...ale nad Małym trafiam na tłumy, po prostu tłumy ludzi! To bardzo popularna okolica wypoczynkowa, są restauracje, plaże, płatne parkingi, a także rozmaite elementy małej architektury typu mostki. Ciężko w ogóle przedostać się autem, jakaś babka z belgradzkimi rejestracjami zablokowała całą drogę, bo musiała akurat w tym miejscu wsadzać do środka swoje bąbelki. Potem pchają się busiki, choć za bardzo nie ma ich jak przepuścić.
Na krótką chwilę staję z boku, aby uwiecznić ikoniczny krajobraz Plivi: rzędy małych drewnianych domków, dawnych młynów wodnych (mlinčići). Oglądając foldery promocyjne z Bośni jest duża szansa, że zobaczycie je na którymś ze zdjęć reklamowych.
Dalsza droga na południe to nadal góry po bokach, ale w pewnym momencie się one oddalają, tworząc szeroką i długą Skopaljską dolinę. Co rusz widzę z boku nowe albo jeszcze budowane meczety; w biednych krajach zawsze się znajdą fundusze na świątynie.
Końcowy cel tego dnia to Bugojno (Бугојно), kilkunastotysięczne miasto nad Vrbasem. Niegdyś był to jeden z najważniejszych ośrodków przemysłowych Bośni, a także znany region myśliwski, swą willę miał tu sam Tito, który, jak każdy komunistyczny sybaryta, uwielbiał zabijać zwierzęta (inne źródła wspominają aż o trzech willach!). W przeciwieństwie do Jajec (Jajców?) turystów tu nie uświadczymy, bo po prawdzie nie mają tu czego szukać, choć ja pewno i tak znajdę coś ciekawego. Najpierw jednak musimy znaleźć dzisiejszy nocleg!
Właściwą ulicę wykrywam dość szybko, ale potem pojawiają się problemy. W adresie brak numeru, zresztą i tak niewiele by to zmieniło, bo numerów nie ma również na budynkach . Parkuję w najrozsądniejszym miejscu, czyli obok baru, po czym ruszam na zwiad. Kończy się on niczym, nigdzie nie ma żadnej tabliczki, co akurat jest normą. Postanawiam zadzwonić, właściciel deklarował się, że zna angielski. Oczywiście okazało się, że nie zna, nawija do mnie po bośniacku.
- Wy jesteście z Chorwacji? - upewnia się.
- Nie, zdecydowanie nie!
Kilka razy powtarza się nazwa pobliskiej knajpy, po czym rozmowa się... urywa. Po chwili z lokalu wychodzi do nas uśmiechnięta dziewczyna. Córka albo krewna właściciela, też nie umie ani słowa w żadnym języku międzynarodowym, ale na żywo łatwiej się dogadać. Wyszło, że stanąłem tuż nad naszym apartamentem, który ulokowany jest obok baru. Pokój z kuchnią nie posiada wi-fi (straszne!), drzwi zewnętrzne zamykają się w tak dziwaczny sposób, że mocuję się z nimi dobrych kilka minut, ale można usiąść na bardzo fajnym balkonie z widokiem na nieustannie żyjącą okolicę.
Po odświeżeniu się wychodzimy na miasto. Mieszkamy właściwie w centrum, główny deptak oddalony jest o kilkaset metrów. Uliczna architektura to typowy bałkański eklektyzm (żeby nie napisać "rozpierdolnik" ).
Przed wojną struktura etniczna Bugojna była niemal idealna: trzecia część Boszniaków, trzecia część Serbów, trzecia część Chorwatów. A potem znów się wszystko pochrzaniło. Serbowie, zmarginalizowani politycznie, wraz z Jugosłowiańską Armią Ludową próbowali zająć miasto, a skoro im się nie udało, to bombardowali je nieustannie z ziemi i powietrza. Całkowicie zniszczono większość zakładów przemysłowych, w tym wielkie fabryki sprzętu wojskowego. Serbska ludność w pośpiechu opuściła ten teren. Willę Tito splądrowano i okradziono. Po odparciu serbskich ataków rozpoczęły się tarcia pomiędzy Muzułmanami i Chorwatami. Zaczynała się regularna wojna pomiędzy tymi nacjami (zwana "wojną w wojnie"). Początkowo w Bugojnie panował względny spokój, bo lokalni dowódcy potrafili się dogadać, ale w końcu konflikt wybuchł z całą siłą. W okolicy trwały regularne masakry wiosek, mordowano zarówno cywilów, jak i żołnierzy, koszmar. Armia boszniacka po dziesięciodniowej ofensywie w lipcu 1993 roku zajęła Bugojno. Chorwaci uciekli, jeńców i urzędników umieszczono w obozach (jeden mieścił się na stadionie piłkarskim), gdzie brutalnie się nad nimi znęcano, wielu zaginęło bez wieści. Chorwackie i serbskie domostwa w najlepszym razie splądrowano, w najgorszym zniszczono.
Po zakończeniu działań wojennych trzeba było jakoś przejść do normalności, ale nie było to łatwe. Część Chorwatów wróciła do Bugojna przy pomocy organizacji międzynarodowych, ale nie Serbowie, miasto jest dzisiaj w czterech piątych zamieszkane przez Boszniaków. Mnożą się różne przeszkody (Chorwaci narzekają np. na utrudnienia w edukacji), nadal nieznany jest los niektórych chorwackich zaginionych. Wiele domów stoi pustych, ich właściciele mieszkają w Chorwacji, Serbii albo w Niemczech, gdzie powstał nawet klub piłkarski NK Bugojno Berlin. Ślady wojny są wszechobecne, ale życie toczy się nadal.
Tutejszy meczet (Sultan Ahmedova džamija) pochodzi z XVII wieku, lecz zupełnie po nim tego nie widać! Już w czasach późnego Tito przeszedł "unowocześniający" remont, a obecnie dodatkowo ma brzydki betonowy minaret, gdyż stary został rozwalony w czasie wojny.
Kościół św. Antoniego (Crkva sv. Antuna) to jedna z największych świątyń katolickich w kraju, choć średnio urodziwa. Chorwaci zbudowali go w czasach austriackich. Trzy dekady temu został poważnie uszkodzony, a stojąca obok wieża podpalona i zniszczona. Po prawej wznosi się minaret nowego meczetu ufundowanego przez Saudyjczyków. Swoją świątynię mieli także Serbowie. Nie przetrwała 1992 roku, odbudowaną ją w stylu podobnym do oryginalnego.
Na deptaku tłocznie, ludzie wyszli z domów, gdy zrobiło się chłodniej. Wśród lokali dominują ćevabdžinice, co akurat bardzo nam odpowiada. Wybieramy jedną z nich, zamawiamy ćevapi (nietypowe, bo z kwaśną kapustą) i Sarajevsko do popicia. Kelner tak zgłupiał od nadmiaru zamówień, że trzy razy przynosił nam rachunek.
Niektóre kobiety chodzą w chustach zakrywających włosy, ale jest ich zdecydowanie mniej niż w Jajcach, brak pań całkowicie zakrytych workami. Z boku stoi koleś i usiłuje śpiewać do mikrofonu, brzmi to mniej więcej jak dręczenie kota, pewnie jakieś bośniackie przeboje. Jego towarzyszka próbuje zbierać pieniądze, raczej z marnym skutkiem.
Dwa światy: podświetlony minaret i reklama piwa.
Po kolacji mam jeszcze ochotę na jakiś kufelek, ale w bardziej spelunkowatym lokalu. Na rogu spotykamy taki idealny, z szyldem Nektaru, piwa produkowanego w Banja Luce. W Bośni bardzo często ludzie piją piwo według zasad etnicznych: Boszniacy Sarajevsko, Chorwaci Karlovacko, a Serbowie właśnie Nektara. Zaciekawieni wchodzimy do środka. Prócz jednej kobiety sami faceci, wszyscy mniej lub bardziej wstawieni, łącznie z barmanem . Jako turyści od razu przyciągamy spojrzenia, ale przyjazne, żadnej niechęci.
Niestety, Nektara nie ma, na stół wjeżdża Sarajevsko. A po chwili kolejne dwa piwa, choć ledwo zdążyliśmy skosztować pierwszych!
- To od szefa! - mruga okiem barman. - From boss!
No jak od szefa, to nie wypada odmówić! Wkrótce zjawia się i sam boss, starszy facet lekko chwiejący się na wszystkie strony.
- Dobrodošli u Bosnu i Hercegovinu, welcome! - woła. Po chwili próbuje spytać się skąd jesteśmy, a po kolejnej chwili wraca z wielką flaszką!
- Rakija, domowa, serbska! - uśmiecha się i wyciąga trzy szklane kubki. Teresa wymiguje się tłumaczeniem, że jest kierownicą, natomiast ja nie mam oporów. Rakija jest świetna, mocna, ale jednocześnie łagodna, znakomita wręcz. Niestety, jutro tak naprawdę ja prowadzę auto, więc muszę odmówić kolejnego kubka, bo wiem, że na nim by się nie skończyło... Szef jest wyraźnie zasmucony, ale nie nalega, kiwa ze zrozumieniem głową. Nagle przypomina sobie, że umie powiedzieć coś po polsku:
- Co robisz? - pyta.
- Piję piwo i wódkę - odpowiadam i wspólnie wybuchamy śmiechem.
Wychodzimy w doskonałym nastroju. Nie wiem, czy ugościli nas Boszniacy (Sarajevsko), Chorwaci (kufle były z chorwackich browarów) czy Serbowie (rakija), nie ma to znaczenia, było bardzo miło.
Przed snem siadam jeszcze na balkonie. Akurat z meczetu zaczyna się śpiew muezina, a z knajpy obok radosne śmiechy młodych ludzi. Odnoszę wrażenie, że im głośniej tamten nawołuje, tym głośniej ci się śmieją, ale może to tylko przypadek .
W poniedziałkowe rano wyskakuję na szybko na miasto, do piekarni i aby porobić zdjęcia. Przed ósmą termometr pokazuje już 25 stopni, uff, będzie gorąco!
Ruch uliczny po bałkańsku, czyli dziwne maszyny i parkowanie w dowolnym miejscu .
W parku w cieniu drzew stoi Pomnik Poległych Boszniaków w formie fontanny. Kawałek dalej muzułmański cmentarz, ale z datami powojennymi, więc to nie są ofiary żadnych zbrodni. Mimo wszystko dość dziwne miejsce na nekropolię.
Z daleka myślałem, że to krecik! Ale jakiś specyficzny, z fajką w gębie? Mural przedstawia kibiców klubu ze Srebrenika, a nie czechosłowackie zwierzątko.
Austriacy doprowadzili w XIX wieku do Bugojna kolej wąskotorową. Działała ona do 1972 roku, potem całkowicie ją zlikwidowano. Jedyna pamiątka to dworzec w stylu habsburskim, dzisiaj zwykły dom mieszkalny dla kilku rodzin.
Hrvatski Dom, centrum kulturowe Chorwatów od 1925 roku. W okresie komunizmu przekazane gminie, w czasie wojny bośniackiej przez pewien czas użytkowane przez Aktywną Młodzież Islamską (Aktivna islamska omladina). Rzeczywiście była aktywna, szczególnie wobec innowierców, zdarzały się morderstwa na tle religijnym z udziałem jej członków. Jak większość radykalnych organizacji powiązana była z Saudyjczykami.
Ogólnie tematów bliskich Chorwacji jest sporo: reklamy chorwackich banków i produktów, a w apartamencie chorwacka telewizja ustawiona była jako główna.
Bardzo ładny budynek gimnazjum, zapewne autorstwa architektów austro-węgierskich w modnym stylu orientalnym. Przed nim obelisk nieboszczki socjalistycznej Jugosławii, obok popiersia drugowojennych gierojów.
Za dnia łatwiej dostrzec, że Bugojno nie jest zbyt bogatym miastem, nawet na głównym deptaku dominują zaniedbane budynki. Jugosłowiańskie zakłady zniszczono w czasie wojny albo dobiła je prywatyzacja. Resztki rozkradziono. Rozwija się od nowa przemysł tekstylny i meblowy oraz rolnictwo, ale regres gospodarczy w porównaniu z okresem przedwojennym jest znaczny. Spotykam nawet żebrzącą muzułmankę, co w tej religii stanowi wielką rzadkość.
Mimo wczesnej pory ludzie kręcą się jak w ulu. Stoją w kolejkach do banków i fryzjerów, działają pełną parą sklepy dla psów, natomiast znalezienie otwartego spożywczaka było sztuką. W końcu się udało, a wizytą w piekarni zakończyłem wizytę w Bugojnie. Nie były to co prawda Jajce, ale taka Bośnia zupełnie nieturystyczna także ma swój urok. No i ta rakija!
A teraz jeszcze dalej na południe, ku Hercegowinie!
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Na ulicach dwukulturowość widać w przypadku pomników i flag: stoją obok siebie oddalone o kilkanaście metrów. Chorwaci mają krzyż umieszczony na fontannie, Muzułmanie oparli się o ścianę meczetu. Pytanie jak współistnienie tych dwóch narodów wygląda w codziennym życiu, a nie tylko w symbolice?
Dokładnie na to samo zwróciliśmy uwagę, nawet usiłowałam zrobić zdjęcie, na którym by to było widać, ale średnio wyszło: akurat jakiś busik koniecznie tam musiał zaparkować. Jacek nawet miał teorię, że zrobił to specjalnie-nikt nie wysiadł a w pobliżu było sporo wolnych miejsc
Podróżnik widzi to, co widzi. Turysta widzi to, co przyszedł zobaczyć. (Gilbert Keith Chesterton).
Bardzo ciekawy wpis, muszę przyznać. Spora dawka wiedzy historycznej, dużo wniosków i obserwacji, fajnie się czytało. Wracasz w te Bałkany podobnie jak Makłowicz Zaintrygowało mnie słowo "Boszniacy", czemu nie "Bośniacy"? Ale nie będę się dopytywał, bo już znalazłem odpowiedź: Bośniak to mieszkaniec Bośni niezależnie od pochodzenia narodowego, zaś Boszniak (Bošnjak) to muzułmanin, czyli identyfikacja religijna przypisana narodowości.
mój blog: http://sebastianslota.blogspot.com/
- sprocket73
- Posty: 5933
- Rejestracja: 2013-07-14, 08:56
- Kontakt:
Pudelek pisze:Akurat z meczetu zaczyna się śpiew muezina, a z knajpy obok radosne śmiechy młodych ludzi. Odnoszę wrażenie, że im głośniej tamten nawołuje, tym głośniej ci się śmieją
Kard. Stefan Wyszyński pisze:To nie Krzyż się chwieje, to świat się chwieje.
Ciekawe strony i ciekawie o tym wszystkim opowiadasz
SPROCKET
viewtopic.php?f=17&t=1876
viewtopic.php?f=17&t=1876
Sebastian pisze:Zaintrygowało mnie słowo "Boszniacy", czemu nie "Bośniacy"? Ale nie będę się dopytywał, bo już znalazłem odpowiedź: Bośniak to mieszkaniec Bośni niezależnie od pochodzenia narodowego, zaś Boszniak (Bošnjak) to muzułmanin, czyli identyfikacja religijna przypisana narodowości.
dokładnie, aczkolwiek w literaturze (również fachowej) czasem na Boszniaków pisze się Bośniacy, uzasadniając, że bośniaccy Serbowie i Chorwaci nie czują się Bośniakami. Niby to trochę naciągane, ale jakiś sens jest, bo tak jakby na każdego obywatela Polski pisać "Polak". Z drugiej strony mamy trochę podobny przykład odnośnie Izraela. Izraelczyk to mieszkaniec Izraela, nieważne czy Żyd, Arab, Druzd, ale... w praktyce określa się tak tylko Żydów (żeby nie stosować brzydkiego słowa "Żyd" ), bo o izraelskich Arabach nigdy nie pisze się, że są Izraelczykami
sprocket73 pisze:Ciekawe strony i ciekawie o tym wszystkim opowiadasz
nauczyłem się od kardynała Wyszyńskiego!
Lidka pisze:Dokładnie na to samo zwróciliśmy uwagę, nawet usiłowałam zrobić zdjęcie, na którym by to było widać, ale średnio wyszło: akurat jakiś busik koniecznie tam musiał zaparkować. Jacek nawet miał teorię, że zrobił to specjalnie-nikt nie wysiadł a w pobliżu było sporo wolnych miejsc
bo mieliście fotografować kościoły, a nie meczety
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Bośnia i Hercegowina jest jedynym krajem w Europie i jednym z ledwie kilku na świecie, które w swojej nazwie posiada spójnik. Co prawda prawie każde państwo składa się z kilku lub więcej regionów, ale w przypadku tego bałkańskiego tworu zdecydowano się to podkreślić już w XIX wieku. Mniejszą siostrą większej Bośni jest Hercegowina. Początkowo chciałem napisać "mniej znaną", ale przecież odwiedzają ją tłumy turystów podążające z Dalmacji do Mostaru!
Nazwa krainy pochodzi od niemieckiego słowa herzog, czyli księcia. A Hercegovina to "ziemia książęca". Herzogiem tytułował się w XV wieku niejaki Stjepan Vukčić Kosača, który stworzył na tym terenie samodzielne księstwo. Jego syn i następca został pobity przez Turków, którzy jako pierwsi użyli określenia Hercegovina dla nowo utworzonego sandżaku; mieli taką fantazję mianowania świeżo zdobytych ziem imionami wcześniejszych władców. Tu jednak przypadek zdarzył się wyjątkowy, bo chodziło nawet nie o imię, a o tytuł. W każdym razie ponad pięć wieków temu Hercegowina znalazła się na mapie Bałkanów i aż do kongresu berlińskiego (w 1878 roku) w jej skład wchodziły również obszary leżące w dzisiejszej zachodniej Czarnogórze i na skrawku Serbii (tak zwana "Stara Hercegowina"). Nie one nas będą jednak interesować, ale ta "właściwa", zajmująca jedną czwartą lub jedną piątą powierzchni państwa Bośnia i Hercegowina, w jej południowej części.
Hercegowina nie ma ściśle określonych granic, stąd różne dane odnośnie ilości mieszkańców i kilometrów kwadratowych. Północną może być pasmo Makljen, oddzielające dwa kantony Federacji boszniacko - chorwackiej, przy czym jeden kanton uznawany jest za przynależny do Bośni, a drugi do Hercegowiny, co zresztą znów sugeruje nazwa (hercegowińsko - neretwiański). Tak się złożyło, że jadąc na południe od Bugojna przejeżdżaliśmy akurat przez te góry i przez przełęcz o takim samym brzmieniu, zatem można uznać, że w tym miejscu oficjalnie rozpoczęliśmy przygodę z Hercegowiną .
Przełęcz leży na wysokości 1123 metrów n.p.m., ale droga jest tak wyprofilowana, że samochód wjechał bez większego wysiłku. Nie bez znaczenia była też wczesna godzina, temperatura osiągnęła ledwo dwadzieścia kilka stopni.
Zostawiam auto w cieniu i idę na zwiady. Przede mną rozciąga się piękny widok z miastem Prozor (Прозор) w dole i zamglonymi górami nad nim. Najwyższe na horyzoncie szczyty liczą ponad dwa tysiące i należą do pasma Prenj, będącego częścią Gór Dynarskich.
Dokoła spora terenów pastewnych. Stado owiec chowa się przed słońcem, mądre zwierzęta.
Makljen słynął kiedyś z imponującego pomnika poświęconego bitwie pod Neretwą. Wydarzenie te było bardzo ważne w mitologii komunistycznej Jugosławii, więc w latach 70. postanowiono godnie je uczcić. Makljen spomenik uroczyście odsłonięto w 1978 roku, zdążył go jeszcze odwiedzić Tito, jak i m.in. książę (a dziś król) Karol Windsor. Pomnik miał formę ogromnej abstrakcyjnej formy z betonu, przypominającej więdnący kwiat. Dawna Jugosławia lubowała się w takich konstrukcjach, do dziś wiele z nich stoi w różnych częściach dawnych republik, jedne zapomniane, inne zadbane. To doskonały plan na odwiedzenie tych rejonów: śladami spomeników. Niestety, ten nie miał szczęścia. Przetrwał wojnę bośniacką, potem na krótko stacjonowały tu siły brytyjskie, po czym w 2000 roku grupa jakiś wandali (ja bym ich nazwał barbarzyńcami) wysadziła go w powietrze za pomocą dynamitu! Z zaangażowanej formy został jedynie żelbetonowy szkielet.
Do dziś nie wiadomo, kto go wysadził. Raczej na pewno nie Boszniacy. Mógł się on nie podobać Chorwatom i Serbom, bo w czasie bitwy pod Neretwą ich kolaboracyjne oddziały walczyły razem z Niemcami i Włochami przeciwko jugosłowiańskim partyzantom. A ponieważ w okolicy mieszka mało Serbów, to stawiałbym na jakiś genetycznych patriotów chorwackich, wzdychających do czasów faszystowskich ustaszy. To wszystko jednak tylko moje dywagacje.
Podchodzę bliżej i nawet to, co się ostało, ma wielkie rozmiary. Przykro patrzeć na tę kupę gruzu, nie ma też wieści na temat jego potencjalnej rekonstrukcji.
Zapomniany amfiteatr położony na skraju lasu.
Jeszcze kilka spojrzeń na góry.
Przy zjeździe w dół trzeba uważać na kilka punktów robót drogowych, lecz ruch jest niewielki. Następnie podążamy doliną niedługiej rzeki Rama, po czym znów wspinamy się na przełęcz, tyle, że niższą. Widoki cały czas dręczą kierowcę i nie pozwalają się skupić całkowicie na jeździe.
Opuszczony stary dom i skały w tle.
Większość Hercegowiny zajmuje Federacja boszniacko - chorwacka (w tym przypadku akurat moglibyśmy napisać "chorwacko - boszniacka", gdyż całościowo Chorwatów jest więcej niż Boszniaków) i to o miejscach w tej części będę pisał w tym odcinku. Do serbskiego fragmentu Hercegowiny zajrzymy dopiero pod wieczór.
Pierwszym miastem, w którym się zatrzymamy, jest Jablanica (Јабланица). Otoczona górami stanowi popularny ośrodek turystyczny, w pobliżu znajduje się także sztuczne jezioro. Pod względem etnicznym zawsze dominowali w niej Boszniacy, choć od czasów wojny ich procent znacznie wzrósł, głównie kosztem Chorwatów. Mnie przyciągnęło do Jablanicy Muzeum Bitwy nad Neretwą (Memorijalni kompleks u Jablanici), a konkretnie jego zewnętrzne elementy.
Jak już wspominałem, bitwa nad Neretwą (Bitka na Neretvi) było bardzo ważnym elementem jugosłowiańskiej tożsamości. Na początku 1943 roku połączone oddziały państw Osi (Niemcy, Włosi, czetnicy i ustasze) rozpoczęły operację mającą na celu rozbicie komunistycznej partyzantki. Działania zbrojne toczyły się na obszarze sporej części Bośni i Hercegowiny, ale jej ostatni etap miał miejsce nad Neretwą, stąd funkcjonująca do dzisiaj najpopularniejsza nazwa. Nie wdając się w zbędne szczegóły operacja nie zakończyła się pełnym powodzeniem atakujących: co prawda połowa partyzantów zginęła lub dostała się do niewoli, ale dowództwo ocalało i nadal byli zdolni do dalszych działań.
Główne muzeum mieści się w białym budynku, otwartym, podobnie jak pomnik na przełęczy, w 1978 roku. Poprzestaniemy na obejrzeniu go z zewnątrz.
Znacznie ciekawszy widok przedstawia konstrukcja wzniesiona nad rzeką: przyczółki mostu, pociąg i zwalony most!
Pierwszy most wybudowali w tym miejscu Austriacy dla kolei wąskotorowej. Wyglądał on zupełnie inaczej, miał odwrócony łuk po spodniej stronie. W 1943 roku wysadzili go partyzanci, podobnie jak inne na Neretwie i Ramie. Odbudowa zajęła Niemcom kilka miesięcy i stał on sobie tak do 1968 roku, kiedy to postanowiono go... rozwalić podczas kręcenia filmu wojennego! Reżyser stwierdził, że scena wysadzenia ma wyglądać autentycznie, zatem rzeczywiście wyleciał w powietrze, lecz nadaremno! Zrobiło się tak dużo dymu, iż zarejestrowane ujęcia do niczego się nie nadawały . Niektóre źródła, m.in. angielska wikipedia, podają, że most odbudowano i wysadzono po raz drugi, z dokładnie takim samym efektem! Ostatecznie scenę burzenia musiano dokręcić w studio, a nad Neretwą pozostały fragmenty mostu, czyli scenografia filmowa . Bardzo sugestywnie wyglądająca, wiele osób było przekonanych, że to oryginalne ruiny z czasów wojny.
Jeszcze kilka lat temu oprócz opadniętej w dół wschodniej części w rzece leżał długi fragment pogiętego żelastwa. Niestety, ostatnio dokonano renowacji, zamiast tego żelastwa jest lśniąca nowością kratownica umieszczona tuż nad powierzchnią wody, oparta o oba brzegi. To już nie wygląda tak dramatycznie jak przedtem.
Obok niej przerzucono drewnianą kładkę, ale nie bardzo idzie do niej zejść! Od wschodu nie ma szans, wszystko zarośnięte, nie widzę żadnej ścieżki. Jest tylko rozpadający się wagon i stary kiosk przy silnym zapachu padłego zwierza.
Od zachodu, czyli od strony muzeum, wije się wydeptana dróżka. Schodzę nią prawie na sam dół, ale żeby przedostać się na kładkę, to musiałbym zeskoczyć z półtorametrowej skarpy. Najwyraźniej ktoś coś wymyślił, ale nie dopracował!
Wąskotorowa lokomotywa parowa została wyprodukowana w 1913 roku w zakładach MÁVAG w Budapeszcie. Ma prawdopodobnie symbolizować ostatni transport jaki przejechał mostem przed wysadzeniem, stąd osamotniony wagon, który pozostał na drugim brzegu. Dodam jeszcze, że linia wąskotorowa działała do lat 60., potem zmieniono jej rozstaw na normalnotorowy i nieco inaczej wytyczono przebieg, dlatego reżyser mógł z czystym sumieniem unicestwić most na potrzeby filmu .
Ruiny nad Neretwą są na tyle fotogeniczne, że często występują w folderach reklamowych BiH. Plac między mostem a muzeum nie jest już aż tak pociągający dla większości fotografów. Stoją trzy maszty z flagami, płytowe ścieżki wiją się tam i z powrotem, z małego wodopoju tryska woda, jest jakaś mała architektura - może ławki?
Gruby dowód, że publicznych toalet nie należy zamykać na klucz .
Neretwa spokojnie płynąca do Morza Adriatyckiego. Jest to najdłuższa rzeka jego wschodniego basenu i w Hercegowinie, ale nie w całym państwie.
Do Jablanicy przybył autokar wycieczkowy (pewnie Boszniacy, bo wszystkie kobiety w chustach), a my jedziemy dalej. Cały czas wzdłuż Neretwy, więc nie muszę chyba dodawać, że jest pięknie! Bośnia i Hercegowina to kraj, przez który nie przemkniemy jak dzicy, ale na pewno opuścimy ją usatysfakcjonowani wizualnie.
Niewielki parking ze stolikami (w pełnym słońcu nie do użycia) oraz poidełkiem, będącym jednocześnie upamiętnieniem ofiary jakiegoś wypadku i zapora hydroelektrowni.
Największe miasto Hercegowiny to oczywiście Mostar (Мостар). Odwiedziłem go jako pierwszą miejscowość w BiH kilkanaście lat temu, zastanawiałem się więc, czy podczas przejazdu jest sens zatrzymywać się i skoczyć na starówkę. Uznałem, że sensu nie ma: najpierw byłby problem z parkowaniem, potem z tłumami ludźmi, a następnie z temperaturą, która już przekroczyła 40 stopni (zatrzymała się na 43, w cieniu rzecz jasna). Jedyną mostarską aktywnością było zajrzenie do sporego kompleksu handlowego, aby zrobić większe zapasy. Parking częściowo zadaszono, co chroniło przed palącym słońcem, a po wejściu do klimatyzowanego wnętrza czułem się jak w innym świecie.
Wymieniam walutę w kantorze. Musiałem pokazać dowód i podpisać dwa dziwne świstki. U Serbów w Brodzie nie bawili się w takie ceregiele. Na półkach marketu zauważyłem również brak serbskich produktów, zarówno tych z Republiki Serbskiej, jak i z Serbii właściwej. Nacjonalizm gospodarczy. Próbuję sobie wyobrazić, jakby w Polsce w rejonach, gdzie wygrywa PiS, zabrakło na przykład niemieckich samochodów! Niewyobrażalne!
Kilka kilometrów od Mostaru znajduje się wioska Blagaj (Благај). Ani mała, ani duża (dwa tysiące mieszkańców, prawie sami Boszniacy), ale ważny punkt na mapie turystycznej Hercegowiny, jak i całego państwa. Początkowo nic tego nie zapowiada: główna droga jest pustawa, po wąskich chodnikach prawie nikt nie chodzi.
Potem nagle się to zmienia: gwałtownie przybywa ludzi i aut, pojawiają się płatne parkingi pełne autobusów (4 marki). Ewidentnie masowa turystyka! Podążamy za innymi wzdłuż szeregu budek z pamiątkami.
Turystów przyciąga dawny klasztor derwiszów (tekija), wybudowany w XVI wieku, ale w kolejnych stuleciach dość często przekształcany i jego dzisiejszy wygląda pochodzi z połowy wieku XIX. Ładny przykład osmańskiej architektury, obejmujący oprócz klasztoru także mauzoleum (tekke) i zajazd dla pielgrzymów (musafirhana). Kierują do niego wszystkie drogowskazy, ale powitanie po polsku nie bardzo im wyszło, google translator czasem robi psikusa.
Wstęp do klasztoru kosztował 10 marek, jednak mądrzy podróżnicy pisali w internecie, że tak naprawdę nie warto. Bo ciasno, wąsko, ciemno i nie za bardzo jest co oglądać. Widząc ciągnące tam grupy i tak podjąłbym identyczną decyzję.
Większą atrakcją niż wnętrza jest położenie tekiji na skale przy ponad dwustumetrowym klifie, obok rzeki Buna, wypływającej z jaskini. Do tego kilka wodospadów i kamiennych budynków, co wszystko układa się w efektowną kompozycję.
Klasztor najlepiej prezentuje się z drugiego brzegu Buny - są to ikoniczne zdjęcia dla Bośni i Hercegowiny. Jeśli na reklamach nie zobaczycie ruin mostu w Jablanicy, ani wodospadu i młynów w Jajcach, to na pewno pojawi się Blagaj, to pewne jak porozumienie w Dayton!
Widok z drugiej strony jest całkowicie bezpłatny, ale trzeba liczyć się z brakiem samotności, bo tam również ciągnie człowiek za człowiekiem. Wiele kobiet ubranych jest po islamsku, lecz i tak mniej niż w Jajcach, gdyż sporo turystów przybyło tu z wybrzeża Chorwacji i raczej nie są muzułmanami. Po raz pierwszy na wyjeździe usłyszałem także język polski.
Buna płynie kilkanaście kilometrów ukryta pod ziemią i wydostaje się na powierzchnię obok klasztoru. Wydaje się, że właśnie w jaskini, do której można popłynąć zapakowanym na maksa pontonem, którą właściciel ciągnie trzymając się wywieszonej liny. Miny wracających osób dalekie są od fascynacji, gdyż ponoć jaskinia okazuje się niewielką wnęką, w której nic nie widać. Ograniczymy się zatem na podziwianiu samego klasztoru, gdyż to naprawdę miejsce aparatolubne (pomijając problemy z kontrastem ).
Tekija funkcjonowała do 1925 roku, wówczas zmarł ostatni szejk. Działalności tańczących mnichów zakazali komuniści, budynki przekazano muzealnikom, ale w latach 70. powróciły do muzułmanów. Czytałem, że aby wejść do środka należy być odpowiednio skromnie ubranym, lecz obserwując stroje niektórych turystów śmiem w to wątpić.
Moczę nogi w Bunie. Lodowata, w sam raz na zawał serca. Lekko obsypującą się ścieżką wracamy do mostków dla pieszych, wokół których przycupnęło kilka restauracji. Zimna woda tryska wśród zielonych drzewek, w rzece chłodzą się owoce, nieustannie wchodzisz komuś w kadr, ale ogólnie jest miło, zwłaszcza na krótką chwilę.
Hodowle pstrągów.
Tłum urywa się tak samo gwałtownie, jak się zaczął, wystarczy pójść dalej południowym brzegiem Buny. Z odległości można ogarnąć ścianę, pod którą stoi klasztor, wraz z ruinami twierdzy na górze. Nawet zastanawiałem się, czy do nich nie podskoczyć, lecz przy tej temperaturze to byłaby prośba o wykończenie.
Kamienny Karađoz-begov most powstał przed 1570 rokiem, wyremontowano go trzy wieki później. Stojąc na nim ponownie spoglądam na ruiny twierdzy.
Sultan-Sulejmanova džamija albo Careva džamija ma nawet starszą historię, gdyż datowana jest na rok 1520 - początek panowania Sulejmana Wspaniałego - co czyni go jednym z najstarszych meczetów w kraju. W czasach austriackich zrekonstruowano zawaloną kopułę, ale poza tym to oryginał.
W przewodniku wydanym niecałe dwie dekady temu pisało, iż Blagaj to miejsce ciche i trochę opuszczone. Dziś czyta się ów tekst z niedowierzaniem, ale prawda jest taka, że ilość turystów odwiedzających BiH rośnie co roku w tempie dwucyfrowym, a Mostar i okolice są zalewane przybyszami z Dalmacji. Mimo tych tłumów i komercjalizacji uważam, że Blagaj odwiedzić trzeba, gdyż to jeden z najładniejszych bośniackich landszaftów. Otoczenie wioski, składające się ze wzgórz dochodzących do wysokości kilkuset metrów, również może się podobać.
Po raz pierwszy na tym wyjeździe (i jak się później okazało ostatni) wyciągam ze schowka GPS-a, żeby sprawdzić skrót do głównej drogi. Jeszcze kawałek na południe.
Niedaleko miasta Stolac znajduje się stanowisko archeologiczne Radimlja (Радимља), będące nekropolią złożoną z obiektów zwanych stećci.
Mowa o pochodzących z okresu późnego średniowiecza kamiennych (zazwyczaj wapiennych) nagrobkach. Do naszych czasów przetrwało ich sporo, bo siedemdziesiąt tysięcy, najwięcej w Hercegowinie i Bośni, ale również w Chorwacji, Czarnogórze i Serbii. Wokół stećci narosło wiele mitów, prowadzono wiele dyskusji, jak zawsze na Bałkanach do historii mieszała się polityka: każdy z trzech narodów chciał zawłaszczyć je dla siebie. Powszechnie łączono je z tak zwanym kościołem bośniackim i bogomiłami. Kościół bośniacki był lokalną odmianą stojącą między katolicyzmem i prawosławiem, uznaną za heretycką przez oba główne nurty, bogomiłowie zaś sektą łączącą chrześcijaństwo z elementami innych religii. Niektórzy fachowcy wskazują na silne powiązania pomiędzy jednymi i drugim, inni je negują, natomiast jeśli chodzi o stećci to obecnie dominuje pogląd, iż stawiała je ludność wszystkich wyznań (katolicy, prawosławni i bośniacy), a najmniej prawdopodobni są bogomili. Polemika nad pochodzeniem etnicznym autorów (Słowianie czy Wołosi?) wywnioskowała, że robiły tak obie nacje. Próby łączenia grobów z Królestwem Bośni także się nie powiodły, gdyż istniało one zbyt krótko.
Skracając naukowe wywody: stećci są zbiorową pamiątką po lokalnej kulturze bałkańskiej sprzed najazdu osmańskiego i nie można ich przyporządkować do żadnego ze współczesnych narodów ani wyznań. Po podbiciu tych ziem przez Turków zwyczaj ich stawiania zanikł, zastąpiły go w dużej mierze cmentarze w stylu islamskim. Paradoksalnie dziś najwięcej związków z nimi przejawiają Boszniacy, czyli muzułmanie .
Radimlja jest najbardziej znaną nekropolią ze stećkami, pewnie z powodu położenia przy głównej drodze. Zorganizowano tu centrum turystyczne, które, pomimo szeregu piktogramów na tablicy wjazdowej, składa się tak naprawdę z kasy i toalet.
W klimatyzowanej sali siedzi nudząca się kobieta.
- Czy tu zawsze są takie upały? - zagadujemy.
- W lipcu zawsze. 35 - 38 stopni to normalna temperatura.
- A 43?
- To już nie jest normalna - śmieje się.
Nagrobki mają rozmaite formy, wyróżnia się ich co najmniej siedem. Przeciętna waga wynosi trzy tony, ale są takie, które ważą prawie trzydzieści! Wiele z nich jest zdobionych i posiada inskrypcje pisane w różnych alfabetach (cyrylica, głagolica i łaciński). Według ulotki informacyjnej z kasy w Radimlji tylko jeden stećak posiada napis, według wikipedii jest takich kilka. Na pewno jest on na kamieniu widocznym z lewej.
Tutejszy cmentarz związany jest z rodziną Miloradovic - Stjepanović, wyznających prawosławie wołoskich wojewodów. Niektórzy z nich później przeszli na islam i do dziś ich potomkowie mieszkają w okolicy, inni wyemigrowali m.in. do Rosji. Na ich nagrobkach przedstawiono postacie ludzkie z podniesioną prawą ręką oraz łuki wraz ze strzałami, nawiązujące do ich wojskowej funkcji.
Cmentarz założono pod koniec XIV i użytkowano do XVI wieku. Prawdopodobnie wcześniej chowali tu swoich zmarłych starożytni Ilirowie, w pobliżu znaleziono ich kurhany. Ogólnie zachowały się 133 stećci, co najmniej kilkanaście zniszczono w czasie budowy drogi przez administrację austro - węgierską. Rozdzieliła ona nekropolię na dwie części.
Motyw krzyża występuje często i jest to przyczyna negowania związków grobów z bogomiłami. Sekta ta krzyż zdecydowania odrzucała jako symbol męki i upodlenia. Nie budowali także świątyń, a wiele cmentarzy ze stećci powstało w sąsiedztwie kościołów.
Dwadzieścia osiem cmentarzy wpisano na listę dziedzictwa UNESCO, z tego dwadzieścia dwa leżą w Bośni i Hercegowinie.
Przy drodze stoją trzy słupy z flagami. Z prawej flaga państwowa, sztuczna, wymyślona przez Wysokiego Przedstawiciela, bo w parlamencie nie potrafiono się dogadać co do konkretnej propozycji. Przypomina trochę unijną, przez Serbów jest ignorowana, ale używa jej Federacja boszniacko - chorwacka. W środku flaga gminy. Po lewej flaga Chorwackiej Republiki Herceg - Bośni, czyli państwa bośniackich Chorwatów z lat 90. ubiegłego wieku. Państewko zostało po wojnie zlikwidowane, ale jego symbole używane są do reprezentowania Chorwatów. Flaga ta jest niemal identyczna jak Chorwacji.
W oddaleniu od średniowiecznych nagrobków, ale jeszcze w obrębie ogrodzenia, widzę jakiś pomnik, więc pochodzę zobaczyć. Poświęcony jest ofiarom masakry w Bleiburgu. W tej austriackiej wiosce w 1945 roku zabito kilkadziesiąt tysięcy Chorwatów, głównie jeńców z dawnego wojska ustaszy, którzy poddali się Brytyjczykom, a ci przekazali ich jugosłowiańskim partyzantom komunistycznym. Ci rozpoczęli masowe rozstrzeliwanie przeciwnika. Wśród ofiar znaleźli się również Słoweńcy, Serbowie i Bośniacy, a także Niemcy, do tego spore grupy cywilów.
Kwestie związane z masakrami (bo odbyło się ich więcej w różnych miejscach) w czasach komunizmu objęte były cenzurą i do dziś budzą kontrowersje. Niektórzy uważają ją za prawicową propagandę, a są i badacze twierdzący, że większości morderstw dopuścili się sami radykalni ustasze, traktujący kapitulujących rodaków jako zdrajców.
Na horyzoncie ciągną się zabudowana ostatniego na mej drodze miasta Federacji boszniacko - chorwackiej: to Stolac (Столац). Nazwa mogłaby w jakiś sposób łączyć się z Jajcami .
Stolac uznawany jest za najdłużej zamieszkiwane miasto w Hercegowinie: znaleziono ślady osadnictwa sprzed piętnastu tysięcy lat. Zachowało się tu wiele pamiątek z historii, w tym zabytkowa starówka. Niestety i ona padła ofiarą wojny w Bośni.
Przed ostatnią wojną w mieście mieszkali głównie Boszniacy, drugą nacją byli Serbowie, a dopiero potem Chorwaci, z kolei w gminie Chorwatów było więcej niż Serbów. Chorwaci twierdzą, że w czasie wojny Muzułmanie z radością witali jugosłowiańskie wojsko, a potem współpracowali z Serbami. Takie sytuacje się zdarzały, ale głównie w zachodniej Bośni. Cytując chorwacką wikipedię: wiosną 1992 r. siły serbskie, w większości muzułmańskie, zajęły Stolac bez jednego wystrzału. Po odbiciu miasta oddziały chorwackie wypędziły Boszniaków, a także zniszczyły wiele zabytków, w tym cztery meczety i cerkiew prawosławną oraz pamiątki z czasów tureckich. Zostały one odbudowane, ale nowość aż bije po oczach.
Dzisiaj w mieście ponownie dominują Boszniacy, ale w gminie już Chorwaci. Liczba Serbów spadła do kilkuprocentowej mniejszości. Obok odbudowanego tureckiego domu (filia Muzeum Narodowego) wznosi się pomnik poległych Boszniaków.
I znowu trzy flagi: państwowa, narodowa boszniacka (a także dawnej Bośni i Hercegowiny) oraz armii boszniackiej z okresu wojny.
Zaglądam do meczetu (Sultan Selimova džamija), oryginalnie z 1519 roku. Z zewnątrz ozdabiają go ładne malowidła, w środku skromnie.
Granica z Republiką Serbską biegnie kilka kilometrów od miasta i tam będzie kontynuowana dalsza podróż.
Nazwa krainy pochodzi od niemieckiego słowa herzog, czyli księcia. A Hercegovina to "ziemia książęca". Herzogiem tytułował się w XV wieku niejaki Stjepan Vukčić Kosača, który stworzył na tym terenie samodzielne księstwo. Jego syn i następca został pobity przez Turków, którzy jako pierwsi użyli określenia Hercegovina dla nowo utworzonego sandżaku; mieli taką fantazję mianowania świeżo zdobytych ziem imionami wcześniejszych władców. Tu jednak przypadek zdarzył się wyjątkowy, bo chodziło nawet nie o imię, a o tytuł. W każdym razie ponad pięć wieków temu Hercegowina znalazła się na mapie Bałkanów i aż do kongresu berlińskiego (w 1878 roku) w jej skład wchodziły również obszary leżące w dzisiejszej zachodniej Czarnogórze i na skrawku Serbii (tak zwana "Stara Hercegowina"). Nie one nas będą jednak interesować, ale ta "właściwa", zajmująca jedną czwartą lub jedną piątą powierzchni państwa Bośnia i Hercegowina, w jej południowej części.
Hercegowina nie ma ściśle określonych granic, stąd różne dane odnośnie ilości mieszkańców i kilometrów kwadratowych. Północną może być pasmo Makljen, oddzielające dwa kantony Federacji boszniacko - chorwackiej, przy czym jeden kanton uznawany jest za przynależny do Bośni, a drugi do Hercegowiny, co zresztą znów sugeruje nazwa (hercegowińsko - neretwiański). Tak się złożyło, że jadąc na południe od Bugojna przejeżdżaliśmy akurat przez te góry i przez przełęcz o takim samym brzmieniu, zatem można uznać, że w tym miejscu oficjalnie rozpoczęliśmy przygodę z Hercegowiną .
Przełęcz leży na wysokości 1123 metrów n.p.m., ale droga jest tak wyprofilowana, że samochód wjechał bez większego wysiłku. Nie bez znaczenia była też wczesna godzina, temperatura osiągnęła ledwo dwadzieścia kilka stopni.
Zostawiam auto w cieniu i idę na zwiady. Przede mną rozciąga się piękny widok z miastem Prozor (Прозор) w dole i zamglonymi górami nad nim. Najwyższe na horyzoncie szczyty liczą ponad dwa tysiące i należą do pasma Prenj, będącego częścią Gór Dynarskich.
Dokoła spora terenów pastewnych. Stado owiec chowa się przed słońcem, mądre zwierzęta.
Makljen słynął kiedyś z imponującego pomnika poświęconego bitwie pod Neretwą. Wydarzenie te było bardzo ważne w mitologii komunistycznej Jugosławii, więc w latach 70. postanowiono godnie je uczcić. Makljen spomenik uroczyście odsłonięto w 1978 roku, zdążył go jeszcze odwiedzić Tito, jak i m.in. książę (a dziś król) Karol Windsor. Pomnik miał formę ogromnej abstrakcyjnej formy z betonu, przypominającej więdnący kwiat. Dawna Jugosławia lubowała się w takich konstrukcjach, do dziś wiele z nich stoi w różnych częściach dawnych republik, jedne zapomniane, inne zadbane. To doskonały plan na odwiedzenie tych rejonów: śladami spomeników. Niestety, ten nie miał szczęścia. Przetrwał wojnę bośniacką, potem na krótko stacjonowały tu siły brytyjskie, po czym w 2000 roku grupa jakiś wandali (ja bym ich nazwał barbarzyńcami) wysadziła go w powietrze za pomocą dynamitu! Z zaangażowanej formy został jedynie żelbetonowy szkielet.
Do dziś nie wiadomo, kto go wysadził. Raczej na pewno nie Boszniacy. Mógł się on nie podobać Chorwatom i Serbom, bo w czasie bitwy pod Neretwą ich kolaboracyjne oddziały walczyły razem z Niemcami i Włochami przeciwko jugosłowiańskim partyzantom. A ponieważ w okolicy mieszka mało Serbów, to stawiałbym na jakiś genetycznych patriotów chorwackich, wzdychających do czasów faszystowskich ustaszy. To wszystko jednak tylko moje dywagacje.
Podchodzę bliżej i nawet to, co się ostało, ma wielkie rozmiary. Przykro patrzeć na tę kupę gruzu, nie ma też wieści na temat jego potencjalnej rekonstrukcji.
Zapomniany amfiteatr położony na skraju lasu.
Jeszcze kilka spojrzeń na góry.
Przy zjeździe w dół trzeba uważać na kilka punktów robót drogowych, lecz ruch jest niewielki. Następnie podążamy doliną niedługiej rzeki Rama, po czym znów wspinamy się na przełęcz, tyle, że niższą. Widoki cały czas dręczą kierowcę i nie pozwalają się skupić całkowicie na jeździe.
Opuszczony stary dom i skały w tle.
Większość Hercegowiny zajmuje Federacja boszniacko - chorwacka (w tym przypadku akurat moglibyśmy napisać "chorwacko - boszniacka", gdyż całościowo Chorwatów jest więcej niż Boszniaków) i to o miejscach w tej części będę pisał w tym odcinku. Do serbskiego fragmentu Hercegowiny zajrzymy dopiero pod wieczór.
Pierwszym miastem, w którym się zatrzymamy, jest Jablanica (Јабланица). Otoczona górami stanowi popularny ośrodek turystyczny, w pobliżu znajduje się także sztuczne jezioro. Pod względem etnicznym zawsze dominowali w niej Boszniacy, choć od czasów wojny ich procent znacznie wzrósł, głównie kosztem Chorwatów. Mnie przyciągnęło do Jablanicy Muzeum Bitwy nad Neretwą (Memorijalni kompleks u Jablanici), a konkretnie jego zewnętrzne elementy.
Jak już wspominałem, bitwa nad Neretwą (Bitka na Neretvi) było bardzo ważnym elementem jugosłowiańskiej tożsamości. Na początku 1943 roku połączone oddziały państw Osi (Niemcy, Włosi, czetnicy i ustasze) rozpoczęły operację mającą na celu rozbicie komunistycznej partyzantki. Działania zbrojne toczyły się na obszarze sporej części Bośni i Hercegowiny, ale jej ostatni etap miał miejsce nad Neretwą, stąd funkcjonująca do dzisiaj najpopularniejsza nazwa. Nie wdając się w zbędne szczegóły operacja nie zakończyła się pełnym powodzeniem atakujących: co prawda połowa partyzantów zginęła lub dostała się do niewoli, ale dowództwo ocalało i nadal byli zdolni do dalszych działań.
Główne muzeum mieści się w białym budynku, otwartym, podobnie jak pomnik na przełęczy, w 1978 roku. Poprzestaniemy na obejrzeniu go z zewnątrz.
Znacznie ciekawszy widok przedstawia konstrukcja wzniesiona nad rzeką: przyczółki mostu, pociąg i zwalony most!
Pierwszy most wybudowali w tym miejscu Austriacy dla kolei wąskotorowej. Wyglądał on zupełnie inaczej, miał odwrócony łuk po spodniej stronie. W 1943 roku wysadzili go partyzanci, podobnie jak inne na Neretwie i Ramie. Odbudowa zajęła Niemcom kilka miesięcy i stał on sobie tak do 1968 roku, kiedy to postanowiono go... rozwalić podczas kręcenia filmu wojennego! Reżyser stwierdził, że scena wysadzenia ma wyglądać autentycznie, zatem rzeczywiście wyleciał w powietrze, lecz nadaremno! Zrobiło się tak dużo dymu, iż zarejestrowane ujęcia do niczego się nie nadawały . Niektóre źródła, m.in. angielska wikipedia, podają, że most odbudowano i wysadzono po raz drugi, z dokładnie takim samym efektem! Ostatecznie scenę burzenia musiano dokręcić w studio, a nad Neretwą pozostały fragmenty mostu, czyli scenografia filmowa . Bardzo sugestywnie wyglądająca, wiele osób było przekonanych, że to oryginalne ruiny z czasów wojny.
Jeszcze kilka lat temu oprócz opadniętej w dół wschodniej części w rzece leżał długi fragment pogiętego żelastwa. Niestety, ostatnio dokonano renowacji, zamiast tego żelastwa jest lśniąca nowością kratownica umieszczona tuż nad powierzchnią wody, oparta o oba brzegi. To już nie wygląda tak dramatycznie jak przedtem.
Obok niej przerzucono drewnianą kładkę, ale nie bardzo idzie do niej zejść! Od wschodu nie ma szans, wszystko zarośnięte, nie widzę żadnej ścieżki. Jest tylko rozpadający się wagon i stary kiosk przy silnym zapachu padłego zwierza.
Od zachodu, czyli od strony muzeum, wije się wydeptana dróżka. Schodzę nią prawie na sam dół, ale żeby przedostać się na kładkę, to musiałbym zeskoczyć z półtorametrowej skarpy. Najwyraźniej ktoś coś wymyślił, ale nie dopracował!
Wąskotorowa lokomotywa parowa została wyprodukowana w 1913 roku w zakładach MÁVAG w Budapeszcie. Ma prawdopodobnie symbolizować ostatni transport jaki przejechał mostem przed wysadzeniem, stąd osamotniony wagon, który pozostał na drugim brzegu. Dodam jeszcze, że linia wąskotorowa działała do lat 60., potem zmieniono jej rozstaw na normalnotorowy i nieco inaczej wytyczono przebieg, dlatego reżyser mógł z czystym sumieniem unicestwić most na potrzeby filmu .
Ruiny nad Neretwą są na tyle fotogeniczne, że często występują w folderach reklamowych BiH. Plac między mostem a muzeum nie jest już aż tak pociągający dla większości fotografów. Stoją trzy maszty z flagami, płytowe ścieżki wiją się tam i z powrotem, z małego wodopoju tryska woda, jest jakaś mała architektura - może ławki?
Gruby dowód, że publicznych toalet nie należy zamykać na klucz .
Neretwa spokojnie płynąca do Morza Adriatyckiego. Jest to najdłuższa rzeka jego wschodniego basenu i w Hercegowinie, ale nie w całym państwie.
Do Jablanicy przybył autokar wycieczkowy (pewnie Boszniacy, bo wszystkie kobiety w chustach), a my jedziemy dalej. Cały czas wzdłuż Neretwy, więc nie muszę chyba dodawać, że jest pięknie! Bośnia i Hercegowina to kraj, przez który nie przemkniemy jak dzicy, ale na pewno opuścimy ją usatysfakcjonowani wizualnie.
Niewielki parking ze stolikami (w pełnym słońcu nie do użycia) oraz poidełkiem, będącym jednocześnie upamiętnieniem ofiary jakiegoś wypadku i zapora hydroelektrowni.
Największe miasto Hercegowiny to oczywiście Mostar (Мостар). Odwiedziłem go jako pierwszą miejscowość w BiH kilkanaście lat temu, zastanawiałem się więc, czy podczas przejazdu jest sens zatrzymywać się i skoczyć na starówkę. Uznałem, że sensu nie ma: najpierw byłby problem z parkowaniem, potem z tłumami ludźmi, a następnie z temperaturą, która już przekroczyła 40 stopni (zatrzymała się na 43, w cieniu rzecz jasna). Jedyną mostarską aktywnością było zajrzenie do sporego kompleksu handlowego, aby zrobić większe zapasy. Parking częściowo zadaszono, co chroniło przed palącym słońcem, a po wejściu do klimatyzowanego wnętrza czułem się jak w innym świecie.
Wymieniam walutę w kantorze. Musiałem pokazać dowód i podpisać dwa dziwne świstki. U Serbów w Brodzie nie bawili się w takie ceregiele. Na półkach marketu zauważyłem również brak serbskich produktów, zarówno tych z Republiki Serbskiej, jak i z Serbii właściwej. Nacjonalizm gospodarczy. Próbuję sobie wyobrazić, jakby w Polsce w rejonach, gdzie wygrywa PiS, zabrakło na przykład niemieckich samochodów! Niewyobrażalne!
Kilka kilometrów od Mostaru znajduje się wioska Blagaj (Благај). Ani mała, ani duża (dwa tysiące mieszkańców, prawie sami Boszniacy), ale ważny punkt na mapie turystycznej Hercegowiny, jak i całego państwa. Początkowo nic tego nie zapowiada: główna droga jest pustawa, po wąskich chodnikach prawie nikt nie chodzi.
Potem nagle się to zmienia: gwałtownie przybywa ludzi i aut, pojawiają się płatne parkingi pełne autobusów (4 marki). Ewidentnie masowa turystyka! Podążamy za innymi wzdłuż szeregu budek z pamiątkami.
Turystów przyciąga dawny klasztor derwiszów (tekija), wybudowany w XVI wieku, ale w kolejnych stuleciach dość często przekształcany i jego dzisiejszy wygląda pochodzi z połowy wieku XIX. Ładny przykład osmańskiej architektury, obejmujący oprócz klasztoru także mauzoleum (tekke) i zajazd dla pielgrzymów (musafirhana). Kierują do niego wszystkie drogowskazy, ale powitanie po polsku nie bardzo im wyszło, google translator czasem robi psikusa.
Wstęp do klasztoru kosztował 10 marek, jednak mądrzy podróżnicy pisali w internecie, że tak naprawdę nie warto. Bo ciasno, wąsko, ciemno i nie za bardzo jest co oglądać. Widząc ciągnące tam grupy i tak podjąłbym identyczną decyzję.
Większą atrakcją niż wnętrza jest położenie tekiji na skale przy ponad dwustumetrowym klifie, obok rzeki Buna, wypływającej z jaskini. Do tego kilka wodospadów i kamiennych budynków, co wszystko układa się w efektowną kompozycję.
Klasztor najlepiej prezentuje się z drugiego brzegu Buny - są to ikoniczne zdjęcia dla Bośni i Hercegowiny. Jeśli na reklamach nie zobaczycie ruin mostu w Jablanicy, ani wodospadu i młynów w Jajcach, to na pewno pojawi się Blagaj, to pewne jak porozumienie w Dayton!
Widok z drugiej strony jest całkowicie bezpłatny, ale trzeba liczyć się z brakiem samotności, bo tam również ciągnie człowiek za człowiekiem. Wiele kobiet ubranych jest po islamsku, lecz i tak mniej niż w Jajcach, gdyż sporo turystów przybyło tu z wybrzeża Chorwacji i raczej nie są muzułmanami. Po raz pierwszy na wyjeździe usłyszałem także język polski.
Buna płynie kilkanaście kilometrów ukryta pod ziemią i wydostaje się na powierzchnię obok klasztoru. Wydaje się, że właśnie w jaskini, do której można popłynąć zapakowanym na maksa pontonem, którą właściciel ciągnie trzymając się wywieszonej liny. Miny wracających osób dalekie są od fascynacji, gdyż ponoć jaskinia okazuje się niewielką wnęką, w której nic nie widać. Ograniczymy się zatem na podziwianiu samego klasztoru, gdyż to naprawdę miejsce aparatolubne (pomijając problemy z kontrastem ).
Tekija funkcjonowała do 1925 roku, wówczas zmarł ostatni szejk. Działalności tańczących mnichów zakazali komuniści, budynki przekazano muzealnikom, ale w latach 70. powróciły do muzułmanów. Czytałem, że aby wejść do środka należy być odpowiednio skromnie ubranym, lecz obserwując stroje niektórych turystów śmiem w to wątpić.
Moczę nogi w Bunie. Lodowata, w sam raz na zawał serca. Lekko obsypującą się ścieżką wracamy do mostków dla pieszych, wokół których przycupnęło kilka restauracji. Zimna woda tryska wśród zielonych drzewek, w rzece chłodzą się owoce, nieustannie wchodzisz komuś w kadr, ale ogólnie jest miło, zwłaszcza na krótką chwilę.
Hodowle pstrągów.
Tłum urywa się tak samo gwałtownie, jak się zaczął, wystarczy pójść dalej południowym brzegiem Buny. Z odległości można ogarnąć ścianę, pod którą stoi klasztor, wraz z ruinami twierdzy na górze. Nawet zastanawiałem się, czy do nich nie podskoczyć, lecz przy tej temperaturze to byłaby prośba o wykończenie.
Kamienny Karađoz-begov most powstał przed 1570 rokiem, wyremontowano go trzy wieki później. Stojąc na nim ponownie spoglądam na ruiny twierdzy.
Sultan-Sulejmanova džamija albo Careva džamija ma nawet starszą historię, gdyż datowana jest na rok 1520 - początek panowania Sulejmana Wspaniałego - co czyni go jednym z najstarszych meczetów w kraju. W czasach austriackich zrekonstruowano zawaloną kopułę, ale poza tym to oryginał.
W przewodniku wydanym niecałe dwie dekady temu pisało, iż Blagaj to miejsce ciche i trochę opuszczone. Dziś czyta się ów tekst z niedowierzaniem, ale prawda jest taka, że ilość turystów odwiedzających BiH rośnie co roku w tempie dwucyfrowym, a Mostar i okolice są zalewane przybyszami z Dalmacji. Mimo tych tłumów i komercjalizacji uważam, że Blagaj odwiedzić trzeba, gdyż to jeden z najładniejszych bośniackich landszaftów. Otoczenie wioski, składające się ze wzgórz dochodzących do wysokości kilkuset metrów, również może się podobać.
Po raz pierwszy na tym wyjeździe (i jak się później okazało ostatni) wyciągam ze schowka GPS-a, żeby sprawdzić skrót do głównej drogi. Jeszcze kawałek na południe.
Niedaleko miasta Stolac znajduje się stanowisko archeologiczne Radimlja (Радимља), będące nekropolią złożoną z obiektów zwanych stećci.
Mowa o pochodzących z okresu późnego średniowiecza kamiennych (zazwyczaj wapiennych) nagrobkach. Do naszych czasów przetrwało ich sporo, bo siedemdziesiąt tysięcy, najwięcej w Hercegowinie i Bośni, ale również w Chorwacji, Czarnogórze i Serbii. Wokół stećci narosło wiele mitów, prowadzono wiele dyskusji, jak zawsze na Bałkanach do historii mieszała się polityka: każdy z trzech narodów chciał zawłaszczyć je dla siebie. Powszechnie łączono je z tak zwanym kościołem bośniackim i bogomiłami. Kościół bośniacki był lokalną odmianą stojącą między katolicyzmem i prawosławiem, uznaną za heretycką przez oba główne nurty, bogomiłowie zaś sektą łączącą chrześcijaństwo z elementami innych religii. Niektórzy fachowcy wskazują na silne powiązania pomiędzy jednymi i drugim, inni je negują, natomiast jeśli chodzi o stećci to obecnie dominuje pogląd, iż stawiała je ludność wszystkich wyznań (katolicy, prawosławni i bośniacy), a najmniej prawdopodobni są bogomili. Polemika nad pochodzeniem etnicznym autorów (Słowianie czy Wołosi?) wywnioskowała, że robiły tak obie nacje. Próby łączenia grobów z Królestwem Bośni także się nie powiodły, gdyż istniało one zbyt krótko.
Skracając naukowe wywody: stećci są zbiorową pamiątką po lokalnej kulturze bałkańskiej sprzed najazdu osmańskiego i nie można ich przyporządkować do żadnego ze współczesnych narodów ani wyznań. Po podbiciu tych ziem przez Turków zwyczaj ich stawiania zanikł, zastąpiły go w dużej mierze cmentarze w stylu islamskim. Paradoksalnie dziś najwięcej związków z nimi przejawiają Boszniacy, czyli muzułmanie .
Radimlja jest najbardziej znaną nekropolią ze stećkami, pewnie z powodu położenia przy głównej drodze. Zorganizowano tu centrum turystyczne, które, pomimo szeregu piktogramów na tablicy wjazdowej, składa się tak naprawdę z kasy i toalet.
W klimatyzowanej sali siedzi nudząca się kobieta.
- Czy tu zawsze są takie upały? - zagadujemy.
- W lipcu zawsze. 35 - 38 stopni to normalna temperatura.
- A 43?
- To już nie jest normalna - śmieje się.
Nagrobki mają rozmaite formy, wyróżnia się ich co najmniej siedem. Przeciętna waga wynosi trzy tony, ale są takie, które ważą prawie trzydzieści! Wiele z nich jest zdobionych i posiada inskrypcje pisane w różnych alfabetach (cyrylica, głagolica i łaciński). Według ulotki informacyjnej z kasy w Radimlji tylko jeden stećak posiada napis, według wikipedii jest takich kilka. Na pewno jest on na kamieniu widocznym z lewej.
Tutejszy cmentarz związany jest z rodziną Miloradovic - Stjepanović, wyznających prawosławie wołoskich wojewodów. Niektórzy z nich później przeszli na islam i do dziś ich potomkowie mieszkają w okolicy, inni wyemigrowali m.in. do Rosji. Na ich nagrobkach przedstawiono postacie ludzkie z podniesioną prawą ręką oraz łuki wraz ze strzałami, nawiązujące do ich wojskowej funkcji.
Cmentarz założono pod koniec XIV i użytkowano do XVI wieku. Prawdopodobnie wcześniej chowali tu swoich zmarłych starożytni Ilirowie, w pobliżu znaleziono ich kurhany. Ogólnie zachowały się 133 stećci, co najmniej kilkanaście zniszczono w czasie budowy drogi przez administrację austro - węgierską. Rozdzieliła ona nekropolię na dwie części.
Motyw krzyża występuje często i jest to przyczyna negowania związków grobów z bogomiłami. Sekta ta krzyż zdecydowania odrzucała jako symbol męki i upodlenia. Nie budowali także świątyń, a wiele cmentarzy ze stećci powstało w sąsiedztwie kościołów.
Dwadzieścia osiem cmentarzy wpisano na listę dziedzictwa UNESCO, z tego dwadzieścia dwa leżą w Bośni i Hercegowinie.
Przy drodze stoją trzy słupy z flagami. Z prawej flaga państwowa, sztuczna, wymyślona przez Wysokiego Przedstawiciela, bo w parlamencie nie potrafiono się dogadać co do konkretnej propozycji. Przypomina trochę unijną, przez Serbów jest ignorowana, ale używa jej Federacja boszniacko - chorwacka. W środku flaga gminy. Po lewej flaga Chorwackiej Republiki Herceg - Bośni, czyli państwa bośniackich Chorwatów z lat 90. ubiegłego wieku. Państewko zostało po wojnie zlikwidowane, ale jego symbole używane są do reprezentowania Chorwatów. Flaga ta jest niemal identyczna jak Chorwacji.
W oddaleniu od średniowiecznych nagrobków, ale jeszcze w obrębie ogrodzenia, widzę jakiś pomnik, więc pochodzę zobaczyć. Poświęcony jest ofiarom masakry w Bleiburgu. W tej austriackiej wiosce w 1945 roku zabito kilkadziesiąt tysięcy Chorwatów, głównie jeńców z dawnego wojska ustaszy, którzy poddali się Brytyjczykom, a ci przekazali ich jugosłowiańskim partyzantom komunistycznym. Ci rozpoczęli masowe rozstrzeliwanie przeciwnika. Wśród ofiar znaleźli się również Słoweńcy, Serbowie i Bośniacy, a także Niemcy, do tego spore grupy cywilów.
Kwestie związane z masakrami (bo odbyło się ich więcej w różnych miejscach) w czasach komunizmu objęte były cenzurą i do dziś budzą kontrowersje. Niektórzy uważają ją za prawicową propagandę, a są i badacze twierdzący, że większości morderstw dopuścili się sami radykalni ustasze, traktujący kapitulujących rodaków jako zdrajców.
Na horyzoncie ciągną się zabudowana ostatniego na mej drodze miasta Federacji boszniacko - chorwackiej: to Stolac (Столац). Nazwa mogłaby w jakiś sposób łączyć się z Jajcami .
Stolac uznawany jest za najdłużej zamieszkiwane miasto w Hercegowinie: znaleziono ślady osadnictwa sprzed piętnastu tysięcy lat. Zachowało się tu wiele pamiątek z historii, w tym zabytkowa starówka. Niestety i ona padła ofiarą wojny w Bośni.
Przed ostatnią wojną w mieście mieszkali głównie Boszniacy, drugą nacją byli Serbowie, a dopiero potem Chorwaci, z kolei w gminie Chorwatów było więcej niż Serbów. Chorwaci twierdzą, że w czasie wojny Muzułmanie z radością witali jugosłowiańskie wojsko, a potem współpracowali z Serbami. Takie sytuacje się zdarzały, ale głównie w zachodniej Bośni. Cytując chorwacką wikipedię: wiosną 1992 r. siły serbskie, w większości muzułmańskie, zajęły Stolac bez jednego wystrzału. Po odbiciu miasta oddziały chorwackie wypędziły Boszniaków, a także zniszczyły wiele zabytków, w tym cztery meczety i cerkiew prawosławną oraz pamiątki z czasów tureckich. Zostały one odbudowane, ale nowość aż bije po oczach.
Dzisiaj w mieście ponownie dominują Boszniacy, ale w gminie już Chorwaci. Liczba Serbów spadła do kilkuprocentowej mniejszości. Obok odbudowanego tureckiego domu (filia Muzeum Narodowego) wznosi się pomnik poległych Boszniaków.
I znowu trzy flagi: państwowa, narodowa boszniacka (a także dawnej Bośni i Hercegowiny) oraz armii boszniackiej z okresu wojny.
Zaglądam do meczetu (Sultan Selimova džamija), oryginalnie z 1519 roku. Z zewnątrz ozdabiają go ładne malowidła, w środku skromnie.
Granica z Republiką Serbską biegnie kilka kilometrów od miasta i tam będzie kontynuowana dalsza podróż.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Radimlja ... centrum turystyczne, które, pomimo szeregu piktogramów na tablicy wjazdowej, składa się tak naprawdę z kasy i toalet.
ależ skąd! jest jeszcze sala multimedialna, oczywiście klimatyzowana, gdzie włączono nam- po polsku- filmik o atrakcjach wokół Stolac
Podróżnik widzi to, co widzi. Turysta widzi to, co przyszedł zobaczyć. (Gilbert Keith Chesterton).
Po raz ostatni podczas tegorocznego pobytu w Bośni i Hercegowinie wjeżdżamy na teren Republiki Serbskiej. Dzieje się to kilka kilometrów za miastem Stolac, w południowo - wschodniej Hercegowinie. Główna droga czasem wygląda tak:
...a czasem tak:
Potem trasa prowadzi szeroką doliną rzeki Trebišnjica. Pięknie tu, a miejscami trwa intensywna hodowla. Teren ten zwie się Popovo polje (polje - duże, kotlinowate zagłębienie o wyrównanym dnie, ograniczonym ze wszystkich stron wyraźnymi zboczami), kiedyś był okresowo zalewany przez rzekę, teraz ją uregulowano dwoma zbiornikami wodnymi.
Niewielka osada przylepiona do górskiego zbocza.
Nieoficjalną stolicą serbskiej Hercegowiny jest Trebinje (Требиње), nieco ponad trzydziestotysięczne miasto z bogatą historią. Na jego obrzeżach znajduje się monastyr Tvrdoš (manastir Tvrdoš), gdzie zajeżdżamy na wizytę. Z racji zaawansowanego popołudnia nie ma tu już prawie nikogo, ale kobiety i tak muszą założyć spódnice, aby zakryć nieskromnie odsłonięte nogi.
Pierwszy kościół powstał w tym miejscu jeszcze w czasach rzymskich - według legendy ufundował go w IV wieku sam cesarz Konstantyn Wielki. Ponoć widać tu jego resztki pod szkłem (kościoła, nie cesarza), lecz to chyba tylko dla wybranych. Słowianie, w tym przypadku Serbowie, nawiązali do tej tradycji w XVI wieku fundując klasztor. Niecałe dwieście lat później zniszczyli go Wenecjanie podczas wojny z Turcją, a doczekał się odbudowy dopiero w ubiegłym stuleciu. Dzięki funduszom pewnego Serba mieszkającego w Ameryce wzniesiono w międzywojniu obecną zabudowę, są to więc konstrukcje dość młode.
Od 1992 do 2011 roku klasztor był siedzibą biskupów prawosławnych z Mostaru, których sobór katedralny został podpalony i zniszczony przez Muzułmanów walczących w szeregach oddziałów chorwackich.
Tutejsi mnisi mają być znani z produkcji wina i, faktycznie, wokół ciągną się winnice.
Oprócz nas jest są tu jeszcze tylko dwie serbskie rodziny i czasem dyskretnie przemknie mnich. Nagle słychać głośne walenie w coś ciężkiego. Ki diabeł? Albo mnisi biją rozebrane kobiety albo dzicy dają znać, że przyszła kolacja. A jednak nie, to... wezwanie na mszę w postaci walenia wielkim kijem w kawał drewna! Mimo wszystko nie skorzystamy z uczty duchowej, zamiast tego idę zajrzeć na przyklasztorny cmentarz z kaplicą.
W Trebinje będziemy dziś spać. Początkowo zupełnie inaczej rozplanowałem poszczególne noclegi, ale wystarczyło, że zobaczyłem zdjęcia tego miasta i... zmieniłem zdanie! Później pokażę dlaczego .
Nocleg zaklepałem na jednym z osiedli domów jednorodzinnych ulokowanych na wzgórzach wokół centrum. Podobnie jak wczoraj w Bugojnie znowu pojawiają się problemy z odnalezieniem właściwego budynku. Właściciel pisał do mnie, że jak będę blisko, to mam zadzwonić, a on poda mi jak jechać. No to dzwonię. Odbiera babka i oczywiście nie ma pojęcia o co chodzi.
- Przecież w rezerwacji były koordynaty GPS.
Na pewno bardzo się to przyda w moim przedinternetowym telefonie.
- I na pewno jest adres.
Ano jest. Tylko, że brak przy nim numeru, na ulicach nie ma nazw, dodatkowo kilka ulic może mieć tego samego patrona. Takie drobne utrudnienia. Ogólnie to mocno irytujące, że od kilku lat człowiek musi wydzwaniać za gospodarzami, kiedyś to raczej oni czekali na turystę.
Ostatecznie odnajduję właściwy dom, gdy dostrzegam przy furtce machającą w moją stronę kobietę .
Dom jest piętrowy, u góry mieszkają właściciele, na dole wynajmują kilka pokoi. Chyba rzadko mają tu turystów z zagranicy. Serbska gospodyni włada angielskim gorzej ode mnie, ale jest bardzo miła i nawet proponuje większy pokój z klimatyzacją. Słońce już skryło się za górami i temperatura spada do normalnego poziomu, więc wystarczy nam wiatraczek.
Po ogarnięciu się schodzimy w dół, gdzie wokół rzeki przycupnęło miasto.
Nie byłbym sobą, gdybym nie zainteresował się nie tak dawną wojenną historią. Latem 1992 roku oddziały bośniackich Chorwatów podeszły pod Trebinje. Co do dalszych wydarzeń informacje jakie znalazłem są sporne: jedne źródła twierdzą, że Chorwaci zajęli chociaż część miasta albo nawet centrum, ale potem się wycofali. Inne, że jedynie zbliżyli się do miejscowości, lecz się zatrzymali i wycofali. Pewne są natomiast dwie kwestie: pierwsza to taka, iż serbska ludność cywilna w panice zaczęła uciekać do Czarnogóry przez pobliską granicę. Druga: nie wiadomo dlaczego Chorwaci odpuścili, mimo, że Trebinje było na wyciągnięcie ręki, gdyż serbskie wojsko rozpoczęło ucieczkę taką jak cywile. Teorie spiskowe głoszą, co podkreślają głównie Muzułmanie, że chorwacki odwrót był wynikiem układu z Serbami: my się cofniemy tu, a wy w innym miejscu, podzielimy Hercegowinę między siebie. Brzmi to rozsądnie, ale dowodów brak. Trzecia pewna kwestia, to fakt, że dowódca Chorwatów, który nie akceptował porozumień z Serbami kosztem Muzułmanów (niejaki Blaž Kraljević, dość ciekawa postać), został zabity jakiś czas później przez swoich rodaków, więc coś musi być na rzeczy.
W każdym razie Trebinje nie zostało poszkodowane podczas wojny, ale mniejszość muzułmańską i chorwacką wypędzono z miasta, część z nich wywieziono ciężarówkami do Czarnogóry. Ich miejsce zajęli Serbowie wygnani z innych miejscowości. Są też doniesienia, że niektórych Muzułmanów wcielano na siłę do serbskiego wojska, aby walczyli ze swoimi, lecz nie wiem, na ile to wiarygodne. Tradycyjnie też rozwalono miejskie meczety, a było ich ponad dziesięć. O ile przed wojną Trebinje było miastem serbskim, ale z kilkunastoprocentowymi społecznościami Muzułmanów i Chorwatów, o tyle dziś Serbowie stanowią ponad dziewięćdziesiąt procent ludności. Ślady po nie-Serbach są jednak widoczne, a na cmentarzu (podzielonym na dwie części według wyznań) widać świeże islamskie groby.
W bocznych dzielnicach toczy się spokojne, nieturystyczne życie: dzieciaki jeżdżą na rowerach i ganiają za piłką, młodzież włóczy się bez celu, emeryci dyskutują o życiu, a obok samotnego bloku dwóch chłopów pakuje siano do bagażnika starego Golfa.
Nad Trebišnjicą wznosi się kamienny Arslanagića most. Bardzo ładna konstrukcja z XVI wieku wybudowana z polecenia wielkiego wezyra Sokollu Mehmeda Paszy. Jak wielu ważnych osmańskich polityków był on Bośniakiem.
Przez większość swojego istnienia most stał w innej lokalizacji, bardziej na wschód, lecz w 1965 zalano go wodami sztucznego zbiornika. Po roku ktoś stwierdził, że szkoda zabytku, więc zbiornik opróżniono, a most rozebrano kamień po kamieniu. Następnie przez kilka lat wszystko leżało na polu, aż wreszcie w 1972 roku złożono go w obecnym miejscu.
Przy wejściu znalazłem piłkę. Ktoś chętny do gry?
W czasie wojny bośniackiej serbskie władze oficjalnie zmieniły nazwę na Perovića most (zapewne znów jakieś kwestie etniczne), ale mieszkańcy i tak używają starej.
Jak widać na zdjęciach Trebinje otaczają góry i wzgórza, bardzo ładnie to wygląda. Na jednym z kopców od dwudziestu lat stoi Hercegovačka Gračanica, klasztor będący kopią monastyru z Kosowa. Tam niestety nie udało się dotrzeć. A barwy zrobiły się jak na pokolorowanych pocztówkach z początku ubiegłego wieku.
Nad rzeką panuje chłód. Dziwne uczucie po ponad czterdziestostopniowym upale.
Również zabytkowy, ale znacznie młodszy Kameni most, z tyłu Muzeum Hercegowiny w dawnych austro-węgierskich koszarach.
Przyglądam się nadrzecznej zabudowie i nie do końca wierzę, że to jeszcze Bośnia i Hercegowina. Architektura typowo adriatycka kojarząca się z Dalmacją albo Czarnogórą, a na pewno nie z Serbami! Odpowiedzią może być położenie: jesteśmy prawie nad morzem, do Adriatyku mamy stąd mniej niż piętnaście kilometrów! Do Dubrownika ledwie dwadzieścia. Nawet klimat jest inny niż dla reszty kraju i typowy dla terenów nadmorskich Chorwacji. W takim przypadku występują także pewne podobieństwa architektoniczne, ale akurat starówkę Trebinje odziedziczyło po Turkach. To plus piękne położenie nad rzeką i wśród gór przekonało mnie do noclegu w mieście.
Połączenie palm i serbskich flag wydawało mi się surrealistyczne! Miałem wrażenie, że znalazłem się w alternatywnej rzeczywistości, w której Serbowie wygrali wojnę w Jugosławii i panują nad Adriatykiem!
Stare Miasto pełne jest ludzi, niektóre knajpy przeżywają oblężenie. Bardziej tu europejsko niż w Bugojnie: alkohol leje się strumieniami ze wszystkich stron, brak kobiet w chustach, a z minaretów nie dobiegają nawoływania do modlitwy. Co prawda dwa niewielkie meczety w centrum zrekonstruowano (Serbowie protestowali), ale to raczej dekoracja.
Turystów zagranicznych nie zauważyłem, lecz sprzedawcy są na nich przygotowani: w wielu sklepach można płacić nie tylko markami, ale też euro, dolarami i serbskimi dinarami. A tak przy okazji: do niedawna nie wiedziałem, że bośniacka waluta ma dwie wersje: jedną dla Federacji boszniacko - chorwackiej, drugą dla Republiki Serbskiej. Nawet w tym przypadku trzeba było wykazać się swoją odrębnością, najwyraźniej nie udało się znaleźć wspólnych bohaterów dla wszystkich trzech narodów.
Siadam w lokalu, który serwuje bałkańską kuchnię. Chciałem wejść na pięterko, lecz tam zarezerwowane, pokazują stolik na dole. Czekamy na obsługę. Pięć minut, dziesięć. Kelner przylazł do sąsiadów, ale na nas nawet nie spojrzał. Po kwadransie opuściliśmy restaurację, najwyraźniej mają nadmiar klientów. Znajdziemy inną knajpę.
Niedaleko jednego z meczetów jest przybytek wyglądający na dość drogi, ale szybki rzut oka do menu nieco uspokaja portfel. Nie jest najtaniej, lecz kolacja dla dwóch osób z napitkami za 50 marek to jeszcze nie tragedia. Tym bardziej, że mają piwo Nektar z Banja Luki! Choć teoretycznie zwykły lager, to smakuje naprawdę bardzo dobrze i już po pierwszym łyku wiem, że padnie co najmniej drugi kufel!
Pomimo późnej pory na uliczkach nadal tłumnie. Cicho robi się dopiero na "naszym" osiedlu poza centrum.
Wtorkowy poranek wita czystym niebem i temperaturą, która jeszcze nie przekracza trzydziestu stopni. Trzeba działać! Żegnamy się z mamą właścicielki kwatery (ona sama poszła do pracy) i zjeżdżamy do do środkowych dzielnic, gdzie próbujemy zaparkować. Nie jest to proste, wszędzie zakazy, strefa tylko na smsy albo zwyczajnie zajęte. Wreszcie udaje się znaleźć miejsce i normalny parkometr w pobliżu targowiska.
Panorama nadrzeczna w świetle dnia robi jeszcze większe wrażenie! Jak dla mnie Trebinje to jedne z najładniej położonych miast byłej Jugosławii, a na pewno Bośni i Hercegowiny.
I znów surrealistyczne połączenie palm i serbskich barw narodowych.
Prawosławna katedra Przemienienia Pańskiego z przełomu XIX i XX wieku, stojąca w parku.
Pomnik poległych żołnierzy Republiki Serbskiej, oficjalnie poświęcony "Obrońcom Trebinje". Tym samym obrońcom, którzy w kluczowym momencie uciekli przed oddziałami chorwackimi, za to wsławiły się oblężeniem i ostrzałem Dubrownika.
A to monument ofiar ostatniej wojny światowej. W tamtym czasie role ofiar i prześladowców były odwrócone: Trebinje leżało w granicach Niezależnego Państwa Chorwackiego, a ustasze dopuścili się mordów na serbskich cywilach i więźniach oraz usuwało ślady serbskości z przestrzeni publicznej.
Bliskie związki pomiędzy Republiką Serbską a Republiką Serbii reprezentuje konsulat generalny Serbii. Ochrania go jeden policjant schowany w metalowej budce.
Ponownie zaglądamy na starówkę, gdzie jest znacznie spokojniej niż wieczorem. Na zdjęciu jeden z dwóch odbudowanych meczetów - Osman-pašina džamija. Podobnie jak druga Careva džamija stały w Trebinje od XVIII wieku do 1993 roku.
Po murach przechadzają się koty. Szczególnie jeden z nich wpada mi w oko: biało - szary z czerwoną wstążeczką. Elegancko pozuje do obiektywu, daje się głaskać, po czym... nieoczekiwanie zeskakuje na ziemię, dokładnie między jedną, a drugą nogę przechodzącej obok kobiety zajętej zaawansowaną rozmową przez smartfon. Kot pomiędzy nogami grozi wypadkiem i faktycznie babka... potyka się o niego i prawie przewraca! Kot ucieka z głośnym miauczeniem, kobieta wygraża mi i złorzeczy, a ja, razem z przyglądającym się temu facetem, parskam śmiechem i nie umiem przestać! Okazało się, że dokonałem zamachu na serbską obywatelkę za pomocą mruczka!
Na ścianach stare tablice zastąpiły nowe.
W jedynym spotykanym większym markecie robimy większe zakupy, zwłaszcza cieszą czteropaki Nektaru. Potem, już poza centrum, postanawiam zatankować, bo paliwo w Bośni jest jednym z najtańszych na Bałkanach. Na stacji stoi tylko jeden samochód, więc ustawiam się przy innym dystrybutorze i łapię za pistolet. Pracownik obsługujący pierwszy wóz macha do mnie rękami.
- Trzeba czekać na mojego kolegę, on naleje.
- Ale ja mogę zatankować sobie sam - tłumaczę, bo wiem, że w tym regionie Europy mają manię korzystania z podjazdowych przy każdej czynności.
- Nie, proszę czekać! - facet nie odpuszcza.
No to czekam, ale dziwna sprawa. Mija minuta, dwie, już chciałem jechać dalej, wreszcie przychodzi drugi koleś i łaskawie mnie obsługuję. Posrane, rozumiem, że można pomóc klientowi, ale wymuszać na nim obsługę??
A potem doczytałem że ta stacja, podobnie jak wiele innych, słynie z oszukiwania kierowców, zwłaszcza zagranicznych! Numer jest bardzo prosty: "niech pan idzie do kasy, ja panu naleję do pełna, tam pan zapłaci". Po czym w kasie okazuje się, że do baku wlano pięćdziesiąt litrów, chociaż zmieścić może się maksymalnie trzydzieści. Próby odwołania się zazwyczaj nie przynoszą skutku, ponieważ - przypadkowo - na dystrybutorze już skasowano ilość litrów i kwotę! Ja rozwiązałem ten problem inaczej, od razu dałem tankującemu odliczoną kwotę, więc nie mógł mnie orżnąć. Niestety, ale w Bośni takie rzeczy zdarzają się dość często, ludziom trzeba patrzeć na ręce bardziej niż w innych krajach, przynajmniej takie jest moje (i nie tylko moje) zdanie.
Opuszczamy Trebinje w kierunku wschodnim, czyli jak Serbowie uciekający przed Chorwatami. Okolica szybko nabiera jeszcze bardziej górskiego charakteru.
Sztuczny zbiornik na Trebišnjicy.
Zmieniamy kraj: [hide]granica [/hide]z Czarnogórą przebiega kilkanaście kilometrów od Trebinje. Przejście na głównej drodze umieszczone jest na wysokości prawie tysiąca metrów. Przymiotnik "główna" może być mylący, ruch tutaj jest minimalny, serbską kontrolę mamy prawie bez zatrzymywania się, gdyż jesteśmy jedynym wozem. Następnie następuje "ziemia niczyja" (tylko teoretycznie, w praktyce dokładnie podzielona przez dwa państwa), na której zatrzymuję się, żeby spojrzeć na okoliczne Alpy Dinarskie. Pięknie!
Za mną mam tablicę witającą w Montenegro lub, w zależności od kierunku, żegnającą się z Montenegro. Z przodu pusta tablica, a za zakrętem posterunek czarnogórski. Tam stoi kilka aut, które wyprzedziły mnie podczas fotografowania. Pogranicznik pyta się dokąd jedziemy, chce dokumenty od auta, ale w ogóle na nie nie patrzy, podobnie jak na dowody. Raz, dwa - całość przekroczenia zajęła w sumie dziesięć minut wraz z sesją fotograficzną.
Jestem bardzo zadowolony z tegorocznych odwiedzin Bośni i Hercegowiny. Piękne widoki, zabytki, w większości przyjaźni ludzie, mało turystów zagranicznych, no i nie musiałem wręczać drogówce łapówki jak ostatnio . Bośnia była najbardziej intensywnym etapem wakacyjnej podróży, od tego momentu będzie już luźniej, co nie znaczy, że nudno. Ale tym razem Czarnogórę potraktowałem jedynie tranzytowo, na kilka godzin.
W nowym państwie od razu lepsza droga, asfalt idealny. Tereny są wyludnione, tylko opuszczone domostwa przypominają, że kiedyś mieszkali tu ludzie.
O czarnogórskich krajobrazach pisałem w zachwycie nie raz. Tym razem kapitalnie prezentuje się Slano Jezero, zbiornik zaporowy z lat 50. ubiegłego wieku. Linia brzegowa jest na nim bardzo rozwinięta, dawne wzgórza tworzą liczne wyspy i zatoki.
Na niektórych brzegach drzewa są częściowo zalane, widzę także kilka pływających chałupek; ciekawe, czy kołyszą się na wodzie czy stoją na stałe na jakiś skałkach?
Ktoś przedsiębiorczy otworzył na parkingu stragan z rakiją, miodem i innymi swojskimi produktami. Można od razu zdegustować na miejscu.
Początkowo wymyśliłem, że będę spał w Nikšiću, drugim największym mieście Czarnogóry, ale - jak już wspominałem - zamieniłem go na Trebinje. Przez Nikšić zatem tylko przejadę, lecz stanę na obrzeżach, gdzie szeroka kotlina (Nikšićko polje) z powrotem przechodzi w góry. Nad rzeką Zetą przerzucono tam imponujący Carev Most.
Czarnogórcy nie mieli cara, co najwyżej książąt i jednego króla (którego sami obalili przy wydatnej pomocy Serbów), most upamiętnia imperatora Aleksandra III, który w 1894 roku sfinansował budowę (Czarnogóra była na to za biedna). Co ciekawe, uroczyście otwarcie zbiegło się z dniem śmierci rosyjskiego cesarza.
Most jest długi, bo Zeta często wylewała, mierzy dwieście siedemdziesiąt metrów i posiada osiemnaście przęseł.
Zeta wygląda jak kanał. Wodowskaz informuje o ponad trzech metrach głębokości.
Obsypującą się ścieżką schodzę nad wodę. Intensywnie czuć zapach padliny i wkrótce odkrywam przyczynę. Jakiś lisek chodził obok drogi...
W przeszłości biegł tędy główny szlak z Nikšića do Podgoricy. Potem wybudowano równoległą drogę M-3, a przez most mało co jeździ. Czasem zaglądają turyści zjeżdżając z głównej szosy, ale w lipcu 2023 roku trzeba było tutaj dotrzeć przez Nikšić, gdyż łącznik z M-3 był zamknięty.
Nikšićko polje w pełnej krasie. Centrum miasta oddalone jest o kilka kilometrów, natomiast po bokach przycupnęły niewielkie wioski.
Mkniemy do stolicy. Dziś do przejechania jest niedużo kilometrów (niecałe dwieście), ale czeka nas jeszcze druga granica i w ogóle na noclegu chcę być wcześniej niż w ostatnie dni. W Podgoricy uskuteczniamy shopping w znanym mi centrum handlowym i trochę chłodzimy się klimatyzacją. Na parkingu termometr wskazał 49 stopni, czekałem, aż dobije do pięćdziesiątki, ale to tylko wynik nagrzania, po chwili spadł do standardowych 42 stopni.
Do głównego przejścia granicznego z Albanią (Božaj - Hani i Hotit) jest dość blisko, a tabliczki z albańskimi nazwami pojawiają się już wcześniej, bo mieszka tu sporo Albańczyków. Początkowo droga biegnie prosto po płaskim, potem zaczyna kręcić, więc zmniejszam prędkość, co nie podoba się staremu Mercedesowi na albańskich blachach. Trąbi na mnie, kierowca wymachuje rękami, po czym mnie wyprzedza tylko po to, żeby się wlec. Pasażerom musi być ciepło, bo tylne drzwi podczas jazdy mają uchylone .
Na przejściu spory ruch, pas w kierunku Czarnogóry zablokowany jest tirami, ale przekroczenie dwóch kontroli zajęło dwadzieścia pięć minut. Niezły wynik. Montenegro zaliczyliśmy w trzy i pół godziny.
...a czasem tak:
Potem trasa prowadzi szeroką doliną rzeki Trebišnjica. Pięknie tu, a miejscami trwa intensywna hodowla. Teren ten zwie się Popovo polje (polje - duże, kotlinowate zagłębienie o wyrównanym dnie, ograniczonym ze wszystkich stron wyraźnymi zboczami), kiedyś był okresowo zalewany przez rzekę, teraz ją uregulowano dwoma zbiornikami wodnymi.
Niewielka osada przylepiona do górskiego zbocza.
Nieoficjalną stolicą serbskiej Hercegowiny jest Trebinje (Требиње), nieco ponad trzydziestotysięczne miasto z bogatą historią. Na jego obrzeżach znajduje się monastyr Tvrdoš (manastir Tvrdoš), gdzie zajeżdżamy na wizytę. Z racji zaawansowanego popołudnia nie ma tu już prawie nikogo, ale kobiety i tak muszą założyć spódnice, aby zakryć nieskromnie odsłonięte nogi.
Pierwszy kościół powstał w tym miejscu jeszcze w czasach rzymskich - według legendy ufundował go w IV wieku sam cesarz Konstantyn Wielki. Ponoć widać tu jego resztki pod szkłem (kościoła, nie cesarza), lecz to chyba tylko dla wybranych. Słowianie, w tym przypadku Serbowie, nawiązali do tej tradycji w XVI wieku fundując klasztor. Niecałe dwieście lat później zniszczyli go Wenecjanie podczas wojny z Turcją, a doczekał się odbudowy dopiero w ubiegłym stuleciu. Dzięki funduszom pewnego Serba mieszkającego w Ameryce wzniesiono w międzywojniu obecną zabudowę, są to więc konstrukcje dość młode.
Od 1992 do 2011 roku klasztor był siedzibą biskupów prawosławnych z Mostaru, których sobór katedralny został podpalony i zniszczony przez Muzułmanów walczących w szeregach oddziałów chorwackich.
Tutejsi mnisi mają być znani z produkcji wina i, faktycznie, wokół ciągną się winnice.
Oprócz nas jest są tu jeszcze tylko dwie serbskie rodziny i czasem dyskretnie przemknie mnich. Nagle słychać głośne walenie w coś ciężkiego. Ki diabeł? Albo mnisi biją rozebrane kobiety albo dzicy dają znać, że przyszła kolacja. A jednak nie, to... wezwanie na mszę w postaci walenia wielkim kijem w kawał drewna! Mimo wszystko nie skorzystamy z uczty duchowej, zamiast tego idę zajrzeć na przyklasztorny cmentarz z kaplicą.
W Trebinje będziemy dziś spać. Początkowo zupełnie inaczej rozplanowałem poszczególne noclegi, ale wystarczyło, że zobaczyłem zdjęcia tego miasta i... zmieniłem zdanie! Później pokażę dlaczego .
Nocleg zaklepałem na jednym z osiedli domów jednorodzinnych ulokowanych na wzgórzach wokół centrum. Podobnie jak wczoraj w Bugojnie znowu pojawiają się problemy z odnalezieniem właściwego budynku. Właściciel pisał do mnie, że jak będę blisko, to mam zadzwonić, a on poda mi jak jechać. No to dzwonię. Odbiera babka i oczywiście nie ma pojęcia o co chodzi.
- Przecież w rezerwacji były koordynaty GPS.
Na pewno bardzo się to przyda w moim przedinternetowym telefonie.
- I na pewno jest adres.
Ano jest. Tylko, że brak przy nim numeru, na ulicach nie ma nazw, dodatkowo kilka ulic może mieć tego samego patrona. Takie drobne utrudnienia. Ogólnie to mocno irytujące, że od kilku lat człowiek musi wydzwaniać za gospodarzami, kiedyś to raczej oni czekali na turystę.
Ostatecznie odnajduję właściwy dom, gdy dostrzegam przy furtce machającą w moją stronę kobietę .
Dom jest piętrowy, u góry mieszkają właściciele, na dole wynajmują kilka pokoi. Chyba rzadko mają tu turystów z zagranicy. Serbska gospodyni włada angielskim gorzej ode mnie, ale jest bardzo miła i nawet proponuje większy pokój z klimatyzacją. Słońce już skryło się za górami i temperatura spada do normalnego poziomu, więc wystarczy nam wiatraczek.
Po ogarnięciu się schodzimy w dół, gdzie wokół rzeki przycupnęło miasto.
Nie byłbym sobą, gdybym nie zainteresował się nie tak dawną wojenną historią. Latem 1992 roku oddziały bośniackich Chorwatów podeszły pod Trebinje. Co do dalszych wydarzeń informacje jakie znalazłem są sporne: jedne źródła twierdzą, że Chorwaci zajęli chociaż część miasta albo nawet centrum, ale potem się wycofali. Inne, że jedynie zbliżyli się do miejscowości, lecz się zatrzymali i wycofali. Pewne są natomiast dwie kwestie: pierwsza to taka, iż serbska ludność cywilna w panice zaczęła uciekać do Czarnogóry przez pobliską granicę. Druga: nie wiadomo dlaczego Chorwaci odpuścili, mimo, że Trebinje było na wyciągnięcie ręki, gdyż serbskie wojsko rozpoczęło ucieczkę taką jak cywile. Teorie spiskowe głoszą, co podkreślają głównie Muzułmanie, że chorwacki odwrót był wynikiem układu z Serbami: my się cofniemy tu, a wy w innym miejscu, podzielimy Hercegowinę między siebie. Brzmi to rozsądnie, ale dowodów brak. Trzecia pewna kwestia, to fakt, że dowódca Chorwatów, który nie akceptował porozumień z Serbami kosztem Muzułmanów (niejaki Blaž Kraljević, dość ciekawa postać), został zabity jakiś czas później przez swoich rodaków, więc coś musi być na rzeczy.
W każdym razie Trebinje nie zostało poszkodowane podczas wojny, ale mniejszość muzułmańską i chorwacką wypędzono z miasta, część z nich wywieziono ciężarówkami do Czarnogóry. Ich miejsce zajęli Serbowie wygnani z innych miejscowości. Są też doniesienia, że niektórych Muzułmanów wcielano na siłę do serbskiego wojska, aby walczyli ze swoimi, lecz nie wiem, na ile to wiarygodne. Tradycyjnie też rozwalono miejskie meczety, a było ich ponad dziesięć. O ile przed wojną Trebinje było miastem serbskim, ale z kilkunastoprocentowymi społecznościami Muzułmanów i Chorwatów, o tyle dziś Serbowie stanowią ponad dziewięćdziesiąt procent ludności. Ślady po nie-Serbach są jednak widoczne, a na cmentarzu (podzielonym na dwie części według wyznań) widać świeże islamskie groby.
W bocznych dzielnicach toczy się spokojne, nieturystyczne życie: dzieciaki jeżdżą na rowerach i ganiają za piłką, młodzież włóczy się bez celu, emeryci dyskutują o życiu, a obok samotnego bloku dwóch chłopów pakuje siano do bagażnika starego Golfa.
Nad Trebišnjicą wznosi się kamienny Arslanagića most. Bardzo ładna konstrukcja z XVI wieku wybudowana z polecenia wielkiego wezyra Sokollu Mehmeda Paszy. Jak wielu ważnych osmańskich polityków był on Bośniakiem.
Przez większość swojego istnienia most stał w innej lokalizacji, bardziej na wschód, lecz w 1965 zalano go wodami sztucznego zbiornika. Po roku ktoś stwierdził, że szkoda zabytku, więc zbiornik opróżniono, a most rozebrano kamień po kamieniu. Następnie przez kilka lat wszystko leżało na polu, aż wreszcie w 1972 roku złożono go w obecnym miejscu.
Przy wejściu znalazłem piłkę. Ktoś chętny do gry?
W czasie wojny bośniackiej serbskie władze oficjalnie zmieniły nazwę na Perovića most (zapewne znów jakieś kwestie etniczne), ale mieszkańcy i tak używają starej.
Jak widać na zdjęciach Trebinje otaczają góry i wzgórza, bardzo ładnie to wygląda. Na jednym z kopców od dwudziestu lat stoi Hercegovačka Gračanica, klasztor będący kopią monastyru z Kosowa. Tam niestety nie udało się dotrzeć. A barwy zrobiły się jak na pokolorowanych pocztówkach z początku ubiegłego wieku.
Nad rzeką panuje chłód. Dziwne uczucie po ponad czterdziestostopniowym upale.
Również zabytkowy, ale znacznie młodszy Kameni most, z tyłu Muzeum Hercegowiny w dawnych austro-węgierskich koszarach.
Przyglądam się nadrzecznej zabudowie i nie do końca wierzę, że to jeszcze Bośnia i Hercegowina. Architektura typowo adriatycka kojarząca się z Dalmacją albo Czarnogórą, a na pewno nie z Serbami! Odpowiedzią może być położenie: jesteśmy prawie nad morzem, do Adriatyku mamy stąd mniej niż piętnaście kilometrów! Do Dubrownika ledwie dwadzieścia. Nawet klimat jest inny niż dla reszty kraju i typowy dla terenów nadmorskich Chorwacji. W takim przypadku występują także pewne podobieństwa architektoniczne, ale akurat starówkę Trebinje odziedziczyło po Turkach. To plus piękne położenie nad rzeką i wśród gór przekonało mnie do noclegu w mieście.
Połączenie palm i serbskich flag wydawało mi się surrealistyczne! Miałem wrażenie, że znalazłem się w alternatywnej rzeczywistości, w której Serbowie wygrali wojnę w Jugosławii i panują nad Adriatykiem!
Stare Miasto pełne jest ludzi, niektóre knajpy przeżywają oblężenie. Bardziej tu europejsko niż w Bugojnie: alkohol leje się strumieniami ze wszystkich stron, brak kobiet w chustach, a z minaretów nie dobiegają nawoływania do modlitwy. Co prawda dwa niewielkie meczety w centrum zrekonstruowano (Serbowie protestowali), ale to raczej dekoracja.
Turystów zagranicznych nie zauważyłem, lecz sprzedawcy są na nich przygotowani: w wielu sklepach można płacić nie tylko markami, ale też euro, dolarami i serbskimi dinarami. A tak przy okazji: do niedawna nie wiedziałem, że bośniacka waluta ma dwie wersje: jedną dla Federacji boszniacko - chorwackiej, drugą dla Republiki Serbskiej. Nawet w tym przypadku trzeba było wykazać się swoją odrębnością, najwyraźniej nie udało się znaleźć wspólnych bohaterów dla wszystkich trzech narodów.
Siadam w lokalu, który serwuje bałkańską kuchnię. Chciałem wejść na pięterko, lecz tam zarezerwowane, pokazują stolik na dole. Czekamy na obsługę. Pięć minut, dziesięć. Kelner przylazł do sąsiadów, ale na nas nawet nie spojrzał. Po kwadransie opuściliśmy restaurację, najwyraźniej mają nadmiar klientów. Znajdziemy inną knajpę.
Niedaleko jednego z meczetów jest przybytek wyglądający na dość drogi, ale szybki rzut oka do menu nieco uspokaja portfel. Nie jest najtaniej, lecz kolacja dla dwóch osób z napitkami za 50 marek to jeszcze nie tragedia. Tym bardziej, że mają piwo Nektar z Banja Luki! Choć teoretycznie zwykły lager, to smakuje naprawdę bardzo dobrze i już po pierwszym łyku wiem, że padnie co najmniej drugi kufel!
Pomimo późnej pory na uliczkach nadal tłumnie. Cicho robi się dopiero na "naszym" osiedlu poza centrum.
Wtorkowy poranek wita czystym niebem i temperaturą, która jeszcze nie przekracza trzydziestu stopni. Trzeba działać! Żegnamy się z mamą właścicielki kwatery (ona sama poszła do pracy) i zjeżdżamy do do środkowych dzielnic, gdzie próbujemy zaparkować. Nie jest to proste, wszędzie zakazy, strefa tylko na smsy albo zwyczajnie zajęte. Wreszcie udaje się znaleźć miejsce i normalny parkometr w pobliżu targowiska.
Panorama nadrzeczna w świetle dnia robi jeszcze większe wrażenie! Jak dla mnie Trebinje to jedne z najładniej położonych miast byłej Jugosławii, a na pewno Bośni i Hercegowiny.
I znów surrealistyczne połączenie palm i serbskich barw narodowych.
Prawosławna katedra Przemienienia Pańskiego z przełomu XIX i XX wieku, stojąca w parku.
Pomnik poległych żołnierzy Republiki Serbskiej, oficjalnie poświęcony "Obrońcom Trebinje". Tym samym obrońcom, którzy w kluczowym momencie uciekli przed oddziałami chorwackimi, za to wsławiły się oblężeniem i ostrzałem Dubrownika.
A to monument ofiar ostatniej wojny światowej. W tamtym czasie role ofiar i prześladowców były odwrócone: Trebinje leżało w granicach Niezależnego Państwa Chorwackiego, a ustasze dopuścili się mordów na serbskich cywilach i więźniach oraz usuwało ślady serbskości z przestrzeni publicznej.
Bliskie związki pomiędzy Republiką Serbską a Republiką Serbii reprezentuje konsulat generalny Serbii. Ochrania go jeden policjant schowany w metalowej budce.
Ponownie zaglądamy na starówkę, gdzie jest znacznie spokojniej niż wieczorem. Na zdjęciu jeden z dwóch odbudowanych meczetów - Osman-pašina džamija. Podobnie jak druga Careva džamija stały w Trebinje od XVIII wieku do 1993 roku.
Po murach przechadzają się koty. Szczególnie jeden z nich wpada mi w oko: biało - szary z czerwoną wstążeczką. Elegancko pozuje do obiektywu, daje się głaskać, po czym... nieoczekiwanie zeskakuje na ziemię, dokładnie między jedną, a drugą nogę przechodzącej obok kobiety zajętej zaawansowaną rozmową przez smartfon. Kot pomiędzy nogami grozi wypadkiem i faktycznie babka... potyka się o niego i prawie przewraca! Kot ucieka z głośnym miauczeniem, kobieta wygraża mi i złorzeczy, a ja, razem z przyglądającym się temu facetem, parskam śmiechem i nie umiem przestać! Okazało się, że dokonałem zamachu na serbską obywatelkę za pomocą mruczka!
Na ścianach stare tablice zastąpiły nowe.
W jedynym spotykanym większym markecie robimy większe zakupy, zwłaszcza cieszą czteropaki Nektaru. Potem, już poza centrum, postanawiam zatankować, bo paliwo w Bośni jest jednym z najtańszych na Bałkanach. Na stacji stoi tylko jeden samochód, więc ustawiam się przy innym dystrybutorze i łapię za pistolet. Pracownik obsługujący pierwszy wóz macha do mnie rękami.
- Trzeba czekać na mojego kolegę, on naleje.
- Ale ja mogę zatankować sobie sam - tłumaczę, bo wiem, że w tym regionie Europy mają manię korzystania z podjazdowych przy każdej czynności.
- Nie, proszę czekać! - facet nie odpuszcza.
No to czekam, ale dziwna sprawa. Mija minuta, dwie, już chciałem jechać dalej, wreszcie przychodzi drugi koleś i łaskawie mnie obsługuję. Posrane, rozumiem, że można pomóc klientowi, ale wymuszać na nim obsługę??
A potem doczytałem że ta stacja, podobnie jak wiele innych, słynie z oszukiwania kierowców, zwłaszcza zagranicznych! Numer jest bardzo prosty: "niech pan idzie do kasy, ja panu naleję do pełna, tam pan zapłaci". Po czym w kasie okazuje się, że do baku wlano pięćdziesiąt litrów, chociaż zmieścić może się maksymalnie trzydzieści. Próby odwołania się zazwyczaj nie przynoszą skutku, ponieważ - przypadkowo - na dystrybutorze już skasowano ilość litrów i kwotę! Ja rozwiązałem ten problem inaczej, od razu dałem tankującemu odliczoną kwotę, więc nie mógł mnie orżnąć. Niestety, ale w Bośni takie rzeczy zdarzają się dość często, ludziom trzeba patrzeć na ręce bardziej niż w innych krajach, przynajmniej takie jest moje (i nie tylko moje) zdanie.
Opuszczamy Trebinje w kierunku wschodnim, czyli jak Serbowie uciekający przed Chorwatami. Okolica szybko nabiera jeszcze bardziej górskiego charakteru.
Sztuczny zbiornik na Trebišnjicy.
Zmieniamy kraj: [hide]granica [/hide]z Czarnogórą przebiega kilkanaście kilometrów od Trebinje. Przejście na głównej drodze umieszczone jest na wysokości prawie tysiąca metrów. Przymiotnik "główna" może być mylący, ruch tutaj jest minimalny, serbską kontrolę mamy prawie bez zatrzymywania się, gdyż jesteśmy jedynym wozem. Następnie następuje "ziemia niczyja" (tylko teoretycznie, w praktyce dokładnie podzielona przez dwa państwa), na której zatrzymuję się, żeby spojrzeć na okoliczne Alpy Dinarskie. Pięknie!
Za mną mam tablicę witającą w Montenegro lub, w zależności od kierunku, żegnającą się z Montenegro. Z przodu pusta tablica, a za zakrętem posterunek czarnogórski. Tam stoi kilka aut, które wyprzedziły mnie podczas fotografowania. Pogranicznik pyta się dokąd jedziemy, chce dokumenty od auta, ale w ogóle na nie nie patrzy, podobnie jak na dowody. Raz, dwa - całość przekroczenia zajęła w sumie dziesięć minut wraz z sesją fotograficzną.
Jestem bardzo zadowolony z tegorocznych odwiedzin Bośni i Hercegowiny. Piękne widoki, zabytki, w większości przyjaźni ludzie, mało turystów zagranicznych, no i nie musiałem wręczać drogówce łapówki jak ostatnio . Bośnia była najbardziej intensywnym etapem wakacyjnej podróży, od tego momentu będzie już luźniej, co nie znaczy, że nudno. Ale tym razem Czarnogórę potraktowałem jedynie tranzytowo, na kilka godzin.
W nowym państwie od razu lepsza droga, asfalt idealny. Tereny są wyludnione, tylko opuszczone domostwa przypominają, że kiedyś mieszkali tu ludzie.
O czarnogórskich krajobrazach pisałem w zachwycie nie raz. Tym razem kapitalnie prezentuje się Slano Jezero, zbiornik zaporowy z lat 50. ubiegłego wieku. Linia brzegowa jest na nim bardzo rozwinięta, dawne wzgórza tworzą liczne wyspy i zatoki.
Na niektórych brzegach drzewa są częściowo zalane, widzę także kilka pływających chałupek; ciekawe, czy kołyszą się na wodzie czy stoją na stałe na jakiś skałkach?
Ktoś przedsiębiorczy otworzył na parkingu stragan z rakiją, miodem i innymi swojskimi produktami. Można od razu zdegustować na miejscu.
Początkowo wymyśliłem, że będę spał w Nikšiću, drugim największym mieście Czarnogóry, ale - jak już wspominałem - zamieniłem go na Trebinje. Przez Nikšić zatem tylko przejadę, lecz stanę na obrzeżach, gdzie szeroka kotlina (Nikšićko polje) z powrotem przechodzi w góry. Nad rzeką Zetą przerzucono tam imponujący Carev Most.
Czarnogórcy nie mieli cara, co najwyżej książąt i jednego króla (którego sami obalili przy wydatnej pomocy Serbów), most upamiętnia imperatora Aleksandra III, który w 1894 roku sfinansował budowę (Czarnogóra była na to za biedna). Co ciekawe, uroczyście otwarcie zbiegło się z dniem śmierci rosyjskiego cesarza.
Most jest długi, bo Zeta często wylewała, mierzy dwieście siedemdziesiąt metrów i posiada osiemnaście przęseł.
Zeta wygląda jak kanał. Wodowskaz informuje o ponad trzech metrach głębokości.
Obsypującą się ścieżką schodzę nad wodę. Intensywnie czuć zapach padliny i wkrótce odkrywam przyczynę. Jakiś lisek chodził obok drogi...
W przeszłości biegł tędy główny szlak z Nikšića do Podgoricy. Potem wybudowano równoległą drogę M-3, a przez most mało co jeździ. Czasem zaglądają turyści zjeżdżając z głównej szosy, ale w lipcu 2023 roku trzeba było tutaj dotrzeć przez Nikšić, gdyż łącznik z M-3 był zamknięty.
Nikšićko polje w pełnej krasie. Centrum miasta oddalone jest o kilka kilometrów, natomiast po bokach przycupnęły niewielkie wioski.
Mkniemy do stolicy. Dziś do przejechania jest niedużo kilometrów (niecałe dwieście), ale czeka nas jeszcze druga granica i w ogóle na noclegu chcę być wcześniej niż w ostatnie dni. W Podgoricy uskuteczniamy shopping w znanym mi centrum handlowym i trochę chłodzimy się klimatyzacją. Na parkingu termometr wskazał 49 stopni, czekałem, aż dobije do pięćdziesiątki, ale to tylko wynik nagrzania, po chwili spadł do standardowych 42 stopni.
Do głównego przejścia granicznego z Albanią (Božaj - Hani i Hotit) jest dość blisko, a tabliczki z albańskimi nazwami pojawiają się już wcześniej, bo mieszka tu sporo Albańczyków. Początkowo droga biegnie prosto po płaskim, potem zaczyna kręcić, więc zmniejszam prędkość, co nie podoba się staremu Mercedesowi na albańskich blachach. Trąbi na mnie, kierowca wymachuje rękami, po czym mnie wyprzedza tylko po to, żeby się wlec. Pasażerom musi być ciepło, bo tylne drzwi podczas jazdy mają uchylone .
Na przejściu spory ruch, pas w kierunku Czarnogóry zablokowany jest tirami, ale przekroczenie dwóch kontroli zajęło dwadzieścia pięć minut. Niezły wynik. Montenegro zaliczyliśmy w trzy i pół godziny.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
szliśmy tamtędy około 9 rano. ten jeden polcjant rozejrzał się kilka razy wokół, po czym spokojne podreptał na kawę do pobliskiego lokalu pewnie miał akurat w grafiku przerwęPudelek pisze:liskie związki pomiędzy Republiką Serbską a Republiką Serbii reprezentuje konsulat generalny Serbii. Ochrania go jeden policjant schowany w metalowej budce.
A co do tankowania auta: też się naczytałam o takich machlojkach, i jak podjechaliśmy na stację, to cały proces nalewania paliwa filmowałam telefonem, Kasjet potem najsamprzód mi pokazał -ile litrów i ile kasy i czy się zgadza Zgadzało się
Podróżnik widzi to, co widzi. Turysta widzi to, co przyszedł zobaczyć. (Gilbert Keith Chesterton).
Niestety, ale z tym tankowaniem trzeba uważać, choć mi się jeszcze nie zdarzyło oszustwo. Może dlatego, że przeważnie jestem szybszy od podjazdowego i zanim przyjdzie, to ja już leję Ale to może zepsuć humor jak się wykłócasz z obsługą o coś takiego.
A policjant raczej nie ma tam czego pilnować, Serbowie nie zaatakują konsulatu Serbii
A policjant raczej nie ma tam czego pilnować, Serbowie nie zaatakują konsulatu Serbii
Ostatnio zmieniony 2023-10-25, 12:01 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Zaraz za granicą czarnogórsko - albańską grupa młodych ludzi rozłożyła stragan, przy którym zatrzymują się niemal wszystkie osobówki. Nie sprzedają owoców ani warzyw, a albańskie karty SIM. Ja ośmieliłem się nie stawać, więc prawie wyskoczyli mi na drogę, machając rękami i pokazując, że chyba zwariowałem, bo nie chcę skorzystać z ich usług. Ciekawe jaką mieliby minę, gdybym zaprezentował im swój telefon komórkowy? A inna kwestia jest taka, że na kempingu dostępne jest bezpłatne wi-fi, więc ichniejsza karta nie będzie potrzebna.
Po prawej stronie widzimy jakąś stojącą, mętną wodę. Trudno uwierzyć, ale to Jezioro Szkoderskie, największe na Półwyspie Albańskim. Jego długa i wąska zatoka podchodzi aż pod przejście graniczne.
Później staję tylko raz: w mieście Koplik. Choć liczy tylko ponad trzy tysiące mieszkańców, to największa metropolia w tej okolicy, więc udaje mi się wymienić walutę. Przy okazji lustruję centrum, bowiem chcę tu zajrzeć za kilka dni.
Bytować będziemy w znanym mi od lat kempingu nad samym jeziorem, ale nie o tym chcę teraz pisać, tylko o wycieczce rowerowej, jaką sobie uskuteczniłem. Rok temu wypożyczyłem w recepcji stary, rozklekotany rower i pojeździłem nim po okolicy, przypatrując się trochę interierowi, gdzie rzadko zagląda turysta. Tym razem zamiast na południe od kempingu, ruszę na północ, właśnie do Koplik(a). Nie zobaczę tam żadnych szałowych zabytków, ale albańskie boczne drogi i szutry mają być atrakcją samą w sobie.
Liczyłem, że w tym roku będą dostępne lepsze rowery, ale szybko nastąpiło rozczarowanie. Kemping zdobył skądś stare... rowery miejskie. Bez przerzutek, cienkie opony na asfalt, a nie na kamienie, zaś najgorsze okazało się dynamo! Wmontowane na stałe, nie szło go wyłączyć, więc nawet po równym czułem się, jakbym jechał pod górę. Dodatkowo pedały umieszczono tak nisko, iż... czasem zahaczałem nimi o podłoże.
Nie poddaję się, tylko klnąc pod nosem pedałuję przez pierwszy odcinek w kierunku głównej drogi. Jest on prawie płaski, a ja mam wrażenie, że wjeżdżam na Salmopol. Widok Gór Przeklętych na horyzoncie dodaje mi sił.
Wczoraj czuć było w całej okolic smród spalenizny i już wiem, skąd pochodził: ogień pochłonął przydrożne krzaki wraz z leżącymi w nich śmieciami na odcinku kilkuset metrów.
Przecinam SH1. Mógłbym uderzyć na Koplik od razu w lewo, ale to bez sensu. Cała radocha polega na dotarciu tam zadupiami.
Za skrzyżowaniem niespodzianka: w Omaraj położono asfalt! Rok temu była tu jeszcze szutrówka. Większość domów jest nieźle utrzymana, kilka opuszczonych i służą jako mieszkania trzody. Jeden dom wygląda najgorzej, dookoła niego pełno śmieci - mieszka w nim Cygan, którego widywałem kilka razy jak wyprowadzał kozy na popas.
Na końcu asfaltu odbijam w prawo, w kierunku północnym. Będę pedałował wzdłuż kanału Kanali i Shtodrit.
Kanał w niektórych miejscach służy jako wysypisko, podobnie jak wybrane kawałki ziemi. Ciekawe czemu śmieci zwożą akurat tam?
Po lewej stronie mam oddaloną taflę Jeziora Szkoderskiego i czarnogórski brzeg. Z prawej niewielkie kamieniste kopce, za którymi wyrastają potężne Góry Północnoalbańskie.
Po kwadransie jazdy wraca asfalt, bo oto znalazłem się w kolejnej wiosce: Ktosh. Na ulicach żywej duszy, lecz trudno się dziwić: dziś znowu jest upał, termometr w aucie pokazywał 42 lub 43 stopnie. W cieniu oczywiście.
Ktosh jest na tyle rozwinięte, że posiada nie tylko meczet, ale także sklep. I tu popełniłem poważny błąd: powinienem wstąpić i kupić coś zimnego do picia. Wodę, sok, piwo. Najlepiej piwo. Uznałem jednak, że posiadany w plecaku litr wody mi starczy, a zakupy zrobię w następnym sklepie. Zły pomysł.
Słońce przygrzewa nie tylko z góry, ale także odbija się od asfaltu. Mknę przez puste ulice i obwieszone suszącym się tytoniem płoty. Płot spływa na twarz.
Za zabudowaniami biegnie wyschnięta rzeka Përroi Rrjollit. W okresie letnim to głazowisko i śmietnisko.
Na skraju wioski Demiraj znów spotykam meczet. O ile północna część kraju w większości zamieszkała jest przez katolików, o tyle w tych okolicach dominują jednak muzułmanie. Nie ma to jednak większego znaczenia, bo różne wyznania żyją w Albanii w zgodzie. Albańczycy są zresztą rzadko praktykujący i zazwyczaj nie przywiązują specjalnego znaczenia do nakazów religijnych: do świątyń chodzi się rzadko, a wyznawcy Allaha często spożywają alkohol i jedzą wieprzowinę, zaś spotkanie ubranej w chustę młodej kobiety stanowi spore wyzwanie, przynajmniej na wybrzeżu.
Świeży grób. Jedyny przy meczecie, więc może ktoś ważny?
Moje "cudo". Koszyk z przodu bardzo się przydaje do wożenia powietrza.
W Demiraju wreszcie spotykam jakiś ludzi: dwóch młodych facetów siedzi w aucie. W Mercedesie oczywiście. Robią zdziwione oczy na mój widok, pewnie też bym się dziwił komu się chce jeździć w taki ukrop! A z kwestii technicznych: tutaj asfalt jeszcze nie dotarł.
Zaczyna się najtrudniejszy odcinek na odludziu. Droga jest mocno pofałdowana i mocno kamienista. Co rusz zahaczam pedałem o ziemię lub coś z niej wystającego. Po bokach rosną potężne osty i inne kłujące rośliny, lewa noga zalicza z nimi kontakt i przeszywa ją gwałtowny ból. Powietrze zrobiło się ciężkie od upału, wiatru brak, a nie za bardzo można się schować w cieniu, bo go prawie nie ma.
Czuję jak szybko ubywa mi sił. W końcu pojawiają się drzewa i znajduję cień. Staję, wyciągam z plecaka wodę i łapczywie piję. Nie przynosi ulgi, gdyż zdążyła się już nagrzać do temperatury ciepłej zupy.
Przyglądając się podłożu, które momentami nabrało rudawej barwy, stwierdzam, że przypomina to obrazki z filmów o Afryce.
Zastanawiam się, czy to roślinność utworzyła ten naturalny płot czy raczej to dzieło człowieka?
Po niecałej pół godzinie dostrzegam ukryte wśród lasku domostwa oraz pasące się krowy. Cywilizacja! To przysiółek o nazwie Brahaj.
Z przyjemność ponownie witam asfalt, ale i tak po krótkiej chwili go opuszczam, żeby przez wysuszone jak wióra pole dotrzeć do dziwnej konstrukcji przypominającej zamek.
Ścieżka doprowadza mnie na zaplecze "zamku", z którego nijak nie mogę przedostać się dalej. Na trawie leżą setki pogniecionych puszek Pepsi i jej pokrewnych. Dlaczego akurat one, innych śmieci nie mają?
Muszę się cofnąć. Próbuję objechać "fortecę" od drugiej strony, ale w pewnym momencie blokują mnie chaszcze. W takiej sytuacji cofam się jeszcze dalej i kręcę spore kółko, aby w końcu dostać się do głównej drogi.
"Zamek" to jeden z bardzo licznych w Albanii kompleksów hotelowo - restauracyjnych. Albańczycy uwielbiają świętować i imprezować, odwiedzanie takich lokali to praktycznie styl bycia. Im bardziej na bogato i kiczowato, tym lepiej. Zwłaszcza huczne odbywają się wesela: zorganizowanie ich i zaproszenie setek gości to wręcz obowiązek państwa młodych, nawet jeśli oni sami nie mają na to ochoty. Odmowa może być uznana nawet za obrazę honoru rodziny, a honor - wiadomo - to rzecz na Bałkanach najważniejsza.
Jadę po SH1 resztkami sił. Jakiś facet wychylił się z auta i dopinguje mnie, gdy próbuję pokonać most.
Żar wali z nieba, żar wali z ziemi, mam wrażenie, że wali też od przejeżdżających samochodów. Coraz poważniej zastanawiam się, czy uda mi się dojechać nie tylko do miasta, które jest już blisko, ale chociażby do jakiegoś wodopoju, sklepu, kranika? Czy raczej zaraz dopadnie mnie udar słoneczny i spadnę z koła, a potem przejedzie mnie rozpędzone auto? Ale byłyby nagłówki w prasie: "Turysta z Polski porażony słońcem na wypożyczonym rowerze". I ta gównoburza w komentarzach: "w taki upał nie wychodzi się z domu", "w taki upał siedzi się w wodzie", ewentualnie "w taki upał tylko się pije"! Wszystko racja, ale ja to robiłem już dzień wcześniej, a dzisiaj chciałem coś innego.
W każdym razie uratował mnie... cmentarz. Dostrzegłem go kątem oka po prawej stronie, zjechałem w dół, słabnącymi rękami otworzyłem bramę i rzuciłem się w cień! Leżałem tak dobrych kilka minut walcząc z sennością, wypiłem też większość pozostałem mi ciepłej wody, zostawiając tylko kilka łyków na czarną godzinę.
Powoli zaczęły wracać siły, ale postanowiłem nie okrążać miasta obwodnicą i wjechać z drugiej strony, tylko najbliższą spotkaną drogą do centrum. Przeszedłem się także pomiędzy nagrobkami: cmentarz jest muzułmański, o czym świadczą m.in. starsze groby z charakterystycznymi "turbanami".
Przy zjeździe na Koplik mijam drugą nekropolię, ale na niej nie muszę już odpoczywać.
W ten oto sposób osiągnąłem dzisiejszy cel! Miejscowość ma dzieje sięgające średniowiecza, aczkolwiek prawa miejskie otrzymała dopiero w 1984 roku. Jeśli chodzi o przynależność etnograficzno - kulturową, to leży ona na terenie krainy historycznej Malësia e Madhe (Wielkie Wyżyny). Zamieszkiwała była ona przez albańskie plemiona regularnie walczące z Turkami, czasem wespół z Czarnogórcami. W XIX wieku pretensje do niej zgłosiła właśnie Czarnogóra i część regionu przyłączono do tego państwa, co wywołało albański opór. Czarnogóra miała apetyty na jeszcze większy obszar, chciała zająć nawet Szkodrę, ale sprzeciwiły się temu mocarstwa zachodnie. Po I wojnie światowej Królestwo Serbów, Chorwatów i Słoweńców (które wchłonęło Czarnogórę) wkroczyło na ziemie po wschodniej stronie Jeziora Szkoderskiego: oddziały agresora - regularne wielotysięczne wojsko - zostały powstrzymane przez znacznie mniej licznych albańskich ochotników. Starcie zbrojne (zwaną "wojną Koplik" - Lufta e Koplikut) zakończyło się wycofaniem Serbów i Czarnogórców. Gdyby zwyciężyli, to zapewne całe Jezioro Szkoderskie leżałoby dzisiaj w Czarnogórcze, a państwo to miałoby znacznie większy procent ludności albańskiej, która nadal mieszka po drugiej stronie granicy. Czarnogórscy Albańczycy są generalnie lojalni wobec władz w Podgoricy i nie wszczynają buntów jak w Kosowie, ale zwarte obcojęzyczne i obce kulturowe osadnictwo może zawsze stać się problemem dla tak niewielkiego kraju, jakim jest Montenegro.
Jeśli chodzi o wyznanie, to mieszkańcy Kopliku byli kiedyś w całości katolikami, ale w czasach tureckich wielu z nich przyjęło islam, podczas gdy okoliczne wioski trwały przy chrześcijaństwie. Dzisiaj w centrum miasta stoi i nowy kościół i nowy meczet.
Widzę sklep! Parkuję, wskakuję do środka, kupuję zimną wodę, zimne piwo i zimny napój gazowany, który wypijam prawie jednym łykiem na schodach przed wejściem. Podjeżdżająca właśnie rodzina patrzy na mnie jak na idiotę, wysiadając ze swojego sfatygowanego Merca. A ja czuję, że dostałem właśnie nowe życie .
W czasie II wojny światowej Koplik, jak i cała północna Albania, była nastawiona antykomunistycznie i w dużej mierze popierała rządy kolaborantów, najpierw prowłoskich, a potem proniemieckich. W 1945 roku wybuchło tu nawet antykomunistyczne powstanie, co spowodowało, że w okresie komunizmu miasto i okolica była zaniedbywana przez władze, dodatkowym utrudnieniem była bliskość granicy. Dopiero w latach 90. ubiegłego wieku zaczął się powolny rozwój, a Tirana ogłosiła je strefą wolnego handlu. Ścisłe centrum miasta jest zadbane i czyste, fasady domów odnowione, ulice bez dziur wyłożone płytami, plac przy pomniku wspominającym zwycięskie starcie z 1920 roku elegancko zaprojektowany.
Wystarczy jednak przejść kilkaset metrów dalej i idealny porządek pryska, choć wcale nie odejmuje to uroku oglądanym widokom.
Urząd gminy z flagą amerykańską i unijną. Światowo się zrobiło.
Miałem nadzieję, że w takiej metropolii znajdę jakąś fajną knajpę. Niestety, w centrum same kawiarnie udające włoskie. Nic dla mnie! Kręci się też wyjątkowo dużo rozmaitych służb. Głównie policja, co chwilę przemyka radiowóz, jeden patrol usadowił się też w pizzerii.
Już straciłem nadzieję na sympatyczny lokal i zacząłem wracać z powrotem do głównej drogi, gdy na obrzeżach Koplika trafiam na spelunę! Dość pustą, bo siedzi w niej tylko jeden facet z ponurą miną nad kawą i szklanką wody oraz właściciel. Wchodzę do środka i proszę o albańskie piwo, ale... nie ma. Albańczycy chyba niezbyt cenią własne browary, bo często się zdarza, że w ofercie mają jedynie zagraniczne. Jest Peroni, Heineken i Nikšićko. Oraz Peja, którą można uznać za albańską, bo pochodzi z Kosowa, więc biorę właśnie ją.
W telewizorze leci turecki serial, który nawet bez tłumacza wydaje się kompletnie idiotyczny. Z przyjemnością wlewam w siebie chłodny trunek i delektuję się chwilą. Do baru przyjeżdżają kolejni klienci, jedni na rowerach, inni na motorkach, niektórzy zamawiają piwo, a niektórzy kawę. Wszyscy się znają z barmanem, który w końcu nie wytrzymuje i zagaduje do mnie:
- Polonia?
Napojony ostatecznie opuszczam Koplik.
Od tej pory na kemping będę podążał SH1. Mniej dziko, ale zdecydowanie wygodniej, bo rower okazał się sprzętem na pewno nie nadającym się do jazdy po polnych drogach. Trochę to dziwi biorąc pod uwagę, że w Albanii takich duktów jest nadal sporo, ale być może na kempingu zakładali, że turyści będą korzystać wyłącznie z asfaltu.
Raz odbiję w bok wzdłuż koryta wyschniętej rzeki. Wkrótce ukaże się most kolejowy.
Z koleją w Albanii jest jak z uczciwymi politykami: niby istnieje, ale jednak nie. Teoretycznie w kraju jest ponad 400 kilometrów linii, w rzeczywistości prawie wszystkie są nieczynne. Wymownym symbolem była likwidacja głównego dworca w Tiranie kilka lat temu. W 2023 pociągi pasażerskie kursowały jedynie w weekendy na krótkim odcinku w okolicach Durrës. Jedyne połączenie międzynarodowe koleje albańskie posiadały z Czarnogórą, ale tylko towarowe i także od pewnego czasu zawieszone, co widać po stanie torów jakie mam przed sobą. Jeszcze w 2017 roku widziałem tu jadący pociąg, lecz to pieśń przeszłości.
Rządzący mają ambitne plany: są projekty kompleksowego remontu niektórych odcinków, podobno jakieś prace już trwają. Podpisano umowę z Kosowem w celu połączeniu obu albańskich państw, ale póki co wiadukty służą jako miejsca widokowe.
Kościół za górką.
Bramy często zdobione są motywami religijnymi albo patriotycznymi.
Pomnik z poprzedniej epoki, a raczej to, co z niego zostało.
Kolejny "zamek" na imprezy.
Meczet w Dobër. W Albanii świątynie albo są nowe albo mają kilkaset lat i zostały uznane przez komunistów za na tyle cenne architektonicznie, że ich nie zburzono.
Starsza para wyprowadzająca kozy. Zwierzęta prowadzi kobieta. W albańskich rodzinach nadal funkcjonuje częste przekonanie, że domostwem powinna zajmować się jedynie baba, dla mężczyzn to zajęcia niegodne.
Znowu nieczynny most kolejowy nad wyschniętą rzeką.
Bardzo popularny element krajobrazu, czyli myjnie samochodowe. Przecież trzeba gdzieś wypucować te Mercedesy .
Mała architektura.
Obok drogi stoi sobie przywiązany do drzewa osioł z dzwoneczkiem. Nie mogłem się powstrzymać, aby nie zatrzymać się i nie pogłaskać go po łbie.
Planowałem wypić jeszcze piwo w restauracji przy skrzyżowaniu prowadzącym do kempingu, ale ta była zamknięta. Cofnąłem się zatem kawałek do innego lokalu, gdzie językiem ciała i kilkoma słowami zamówiłem Tiranę. Przyjemnie było spocząć na zewnętrznym tarasie.
Oprócz knajpy mają tu także myjnię oraz niewielki sklep, w którym można płacić kartą, co w Albanii wcale nie jest oczywiste. Na dachu oprócz ichniejszej flagi powiewa amerykańska; Albańczycy to prawdopodobnie najbardziej zakochany w USA naród Europy.
Pozostał mi jeszcze tylko zjazd do kempingu w kolorach kończącego się dnia. Trzydzieści kilometrów w nogach (a właściwie w pedałach) i przyjemne zmęczenie po kilkugodzinnej walce z dynamem. Ale było fajnie!
Po prawej stronie widzimy jakąś stojącą, mętną wodę. Trudno uwierzyć, ale to Jezioro Szkoderskie, największe na Półwyspie Albańskim. Jego długa i wąska zatoka podchodzi aż pod przejście graniczne.
Później staję tylko raz: w mieście Koplik. Choć liczy tylko ponad trzy tysiące mieszkańców, to największa metropolia w tej okolicy, więc udaje mi się wymienić walutę. Przy okazji lustruję centrum, bowiem chcę tu zajrzeć za kilka dni.
Bytować będziemy w znanym mi od lat kempingu nad samym jeziorem, ale nie o tym chcę teraz pisać, tylko o wycieczce rowerowej, jaką sobie uskuteczniłem. Rok temu wypożyczyłem w recepcji stary, rozklekotany rower i pojeździłem nim po okolicy, przypatrując się trochę interierowi, gdzie rzadko zagląda turysta. Tym razem zamiast na południe od kempingu, ruszę na północ, właśnie do Koplik(a). Nie zobaczę tam żadnych szałowych zabytków, ale albańskie boczne drogi i szutry mają być atrakcją samą w sobie.
Liczyłem, że w tym roku będą dostępne lepsze rowery, ale szybko nastąpiło rozczarowanie. Kemping zdobył skądś stare... rowery miejskie. Bez przerzutek, cienkie opony na asfalt, a nie na kamienie, zaś najgorsze okazało się dynamo! Wmontowane na stałe, nie szło go wyłączyć, więc nawet po równym czułem się, jakbym jechał pod górę. Dodatkowo pedały umieszczono tak nisko, iż... czasem zahaczałem nimi o podłoże.
Nie poddaję się, tylko klnąc pod nosem pedałuję przez pierwszy odcinek w kierunku głównej drogi. Jest on prawie płaski, a ja mam wrażenie, że wjeżdżam na Salmopol. Widok Gór Przeklętych na horyzoncie dodaje mi sił.
Wczoraj czuć było w całej okolic smród spalenizny i już wiem, skąd pochodził: ogień pochłonął przydrożne krzaki wraz z leżącymi w nich śmieciami na odcinku kilkuset metrów.
Przecinam SH1. Mógłbym uderzyć na Koplik od razu w lewo, ale to bez sensu. Cała radocha polega na dotarciu tam zadupiami.
Za skrzyżowaniem niespodzianka: w Omaraj położono asfalt! Rok temu była tu jeszcze szutrówka. Większość domów jest nieźle utrzymana, kilka opuszczonych i służą jako mieszkania trzody. Jeden dom wygląda najgorzej, dookoła niego pełno śmieci - mieszka w nim Cygan, którego widywałem kilka razy jak wyprowadzał kozy na popas.
Na końcu asfaltu odbijam w prawo, w kierunku północnym. Będę pedałował wzdłuż kanału Kanali i Shtodrit.
Kanał w niektórych miejscach służy jako wysypisko, podobnie jak wybrane kawałki ziemi. Ciekawe czemu śmieci zwożą akurat tam?
Po lewej stronie mam oddaloną taflę Jeziora Szkoderskiego i czarnogórski brzeg. Z prawej niewielkie kamieniste kopce, za którymi wyrastają potężne Góry Północnoalbańskie.
Po kwadransie jazdy wraca asfalt, bo oto znalazłem się w kolejnej wiosce: Ktosh. Na ulicach żywej duszy, lecz trudno się dziwić: dziś znowu jest upał, termometr w aucie pokazywał 42 lub 43 stopnie. W cieniu oczywiście.
Ktosh jest na tyle rozwinięte, że posiada nie tylko meczet, ale także sklep. I tu popełniłem poważny błąd: powinienem wstąpić i kupić coś zimnego do picia. Wodę, sok, piwo. Najlepiej piwo. Uznałem jednak, że posiadany w plecaku litr wody mi starczy, a zakupy zrobię w następnym sklepie. Zły pomysł.
Słońce przygrzewa nie tylko z góry, ale także odbija się od asfaltu. Mknę przez puste ulice i obwieszone suszącym się tytoniem płoty. Płot spływa na twarz.
Za zabudowaniami biegnie wyschnięta rzeka Përroi Rrjollit. W okresie letnim to głazowisko i śmietnisko.
Na skraju wioski Demiraj znów spotykam meczet. O ile północna część kraju w większości zamieszkała jest przez katolików, o tyle w tych okolicach dominują jednak muzułmanie. Nie ma to jednak większego znaczenia, bo różne wyznania żyją w Albanii w zgodzie. Albańczycy są zresztą rzadko praktykujący i zazwyczaj nie przywiązują specjalnego znaczenia do nakazów religijnych: do świątyń chodzi się rzadko, a wyznawcy Allaha często spożywają alkohol i jedzą wieprzowinę, zaś spotkanie ubranej w chustę młodej kobiety stanowi spore wyzwanie, przynajmniej na wybrzeżu.
Świeży grób. Jedyny przy meczecie, więc może ktoś ważny?
Moje "cudo". Koszyk z przodu bardzo się przydaje do wożenia powietrza.
W Demiraju wreszcie spotykam jakiś ludzi: dwóch młodych facetów siedzi w aucie. W Mercedesie oczywiście. Robią zdziwione oczy na mój widok, pewnie też bym się dziwił komu się chce jeździć w taki ukrop! A z kwestii technicznych: tutaj asfalt jeszcze nie dotarł.
Zaczyna się najtrudniejszy odcinek na odludziu. Droga jest mocno pofałdowana i mocno kamienista. Co rusz zahaczam pedałem o ziemię lub coś z niej wystającego. Po bokach rosną potężne osty i inne kłujące rośliny, lewa noga zalicza z nimi kontakt i przeszywa ją gwałtowny ból. Powietrze zrobiło się ciężkie od upału, wiatru brak, a nie za bardzo można się schować w cieniu, bo go prawie nie ma.
Czuję jak szybko ubywa mi sił. W końcu pojawiają się drzewa i znajduję cień. Staję, wyciągam z plecaka wodę i łapczywie piję. Nie przynosi ulgi, gdyż zdążyła się już nagrzać do temperatury ciepłej zupy.
Przyglądając się podłożu, które momentami nabrało rudawej barwy, stwierdzam, że przypomina to obrazki z filmów o Afryce.
Zastanawiam się, czy to roślinność utworzyła ten naturalny płot czy raczej to dzieło człowieka?
Po niecałej pół godzinie dostrzegam ukryte wśród lasku domostwa oraz pasące się krowy. Cywilizacja! To przysiółek o nazwie Brahaj.
Z przyjemność ponownie witam asfalt, ale i tak po krótkiej chwili go opuszczam, żeby przez wysuszone jak wióra pole dotrzeć do dziwnej konstrukcji przypominającej zamek.
Ścieżka doprowadza mnie na zaplecze "zamku", z którego nijak nie mogę przedostać się dalej. Na trawie leżą setki pogniecionych puszek Pepsi i jej pokrewnych. Dlaczego akurat one, innych śmieci nie mają?
Muszę się cofnąć. Próbuję objechać "fortecę" od drugiej strony, ale w pewnym momencie blokują mnie chaszcze. W takiej sytuacji cofam się jeszcze dalej i kręcę spore kółko, aby w końcu dostać się do głównej drogi.
"Zamek" to jeden z bardzo licznych w Albanii kompleksów hotelowo - restauracyjnych. Albańczycy uwielbiają świętować i imprezować, odwiedzanie takich lokali to praktycznie styl bycia. Im bardziej na bogato i kiczowato, tym lepiej. Zwłaszcza huczne odbywają się wesela: zorganizowanie ich i zaproszenie setek gości to wręcz obowiązek państwa młodych, nawet jeśli oni sami nie mają na to ochoty. Odmowa może być uznana nawet za obrazę honoru rodziny, a honor - wiadomo - to rzecz na Bałkanach najważniejsza.
Jadę po SH1 resztkami sił. Jakiś facet wychylił się z auta i dopinguje mnie, gdy próbuję pokonać most.
Żar wali z nieba, żar wali z ziemi, mam wrażenie, że wali też od przejeżdżających samochodów. Coraz poważniej zastanawiam się, czy uda mi się dojechać nie tylko do miasta, które jest już blisko, ale chociażby do jakiegoś wodopoju, sklepu, kranika? Czy raczej zaraz dopadnie mnie udar słoneczny i spadnę z koła, a potem przejedzie mnie rozpędzone auto? Ale byłyby nagłówki w prasie: "Turysta z Polski porażony słońcem na wypożyczonym rowerze". I ta gównoburza w komentarzach: "w taki upał nie wychodzi się z domu", "w taki upał siedzi się w wodzie", ewentualnie "w taki upał tylko się pije"! Wszystko racja, ale ja to robiłem już dzień wcześniej, a dzisiaj chciałem coś innego.
W każdym razie uratował mnie... cmentarz. Dostrzegłem go kątem oka po prawej stronie, zjechałem w dół, słabnącymi rękami otworzyłem bramę i rzuciłem się w cień! Leżałem tak dobrych kilka minut walcząc z sennością, wypiłem też większość pozostałem mi ciepłej wody, zostawiając tylko kilka łyków na czarną godzinę.
Powoli zaczęły wracać siły, ale postanowiłem nie okrążać miasta obwodnicą i wjechać z drugiej strony, tylko najbliższą spotkaną drogą do centrum. Przeszedłem się także pomiędzy nagrobkami: cmentarz jest muzułmański, o czym świadczą m.in. starsze groby z charakterystycznymi "turbanami".
Przy zjeździe na Koplik mijam drugą nekropolię, ale na niej nie muszę już odpoczywać.
W ten oto sposób osiągnąłem dzisiejszy cel! Miejscowość ma dzieje sięgające średniowiecza, aczkolwiek prawa miejskie otrzymała dopiero w 1984 roku. Jeśli chodzi o przynależność etnograficzno - kulturową, to leży ona na terenie krainy historycznej Malësia e Madhe (Wielkie Wyżyny). Zamieszkiwała była ona przez albańskie plemiona regularnie walczące z Turkami, czasem wespół z Czarnogórcami. W XIX wieku pretensje do niej zgłosiła właśnie Czarnogóra i część regionu przyłączono do tego państwa, co wywołało albański opór. Czarnogóra miała apetyty na jeszcze większy obszar, chciała zająć nawet Szkodrę, ale sprzeciwiły się temu mocarstwa zachodnie. Po I wojnie światowej Królestwo Serbów, Chorwatów i Słoweńców (które wchłonęło Czarnogórę) wkroczyło na ziemie po wschodniej stronie Jeziora Szkoderskiego: oddziały agresora - regularne wielotysięczne wojsko - zostały powstrzymane przez znacznie mniej licznych albańskich ochotników. Starcie zbrojne (zwaną "wojną Koplik" - Lufta e Koplikut) zakończyło się wycofaniem Serbów i Czarnogórców. Gdyby zwyciężyli, to zapewne całe Jezioro Szkoderskie leżałoby dzisiaj w Czarnogórcze, a państwo to miałoby znacznie większy procent ludności albańskiej, która nadal mieszka po drugiej stronie granicy. Czarnogórscy Albańczycy są generalnie lojalni wobec władz w Podgoricy i nie wszczynają buntów jak w Kosowie, ale zwarte obcojęzyczne i obce kulturowe osadnictwo może zawsze stać się problemem dla tak niewielkiego kraju, jakim jest Montenegro.
Jeśli chodzi o wyznanie, to mieszkańcy Kopliku byli kiedyś w całości katolikami, ale w czasach tureckich wielu z nich przyjęło islam, podczas gdy okoliczne wioski trwały przy chrześcijaństwie. Dzisiaj w centrum miasta stoi i nowy kościół i nowy meczet.
Widzę sklep! Parkuję, wskakuję do środka, kupuję zimną wodę, zimne piwo i zimny napój gazowany, który wypijam prawie jednym łykiem na schodach przed wejściem. Podjeżdżająca właśnie rodzina patrzy na mnie jak na idiotę, wysiadając ze swojego sfatygowanego Merca. A ja czuję, że dostałem właśnie nowe życie .
W czasie II wojny światowej Koplik, jak i cała północna Albania, była nastawiona antykomunistycznie i w dużej mierze popierała rządy kolaborantów, najpierw prowłoskich, a potem proniemieckich. W 1945 roku wybuchło tu nawet antykomunistyczne powstanie, co spowodowało, że w okresie komunizmu miasto i okolica była zaniedbywana przez władze, dodatkowym utrudnieniem była bliskość granicy. Dopiero w latach 90. ubiegłego wieku zaczął się powolny rozwój, a Tirana ogłosiła je strefą wolnego handlu. Ścisłe centrum miasta jest zadbane i czyste, fasady domów odnowione, ulice bez dziur wyłożone płytami, plac przy pomniku wspominającym zwycięskie starcie z 1920 roku elegancko zaprojektowany.
Wystarczy jednak przejść kilkaset metrów dalej i idealny porządek pryska, choć wcale nie odejmuje to uroku oglądanym widokom.
Urząd gminy z flagą amerykańską i unijną. Światowo się zrobiło.
Miałem nadzieję, że w takiej metropolii znajdę jakąś fajną knajpę. Niestety, w centrum same kawiarnie udające włoskie. Nic dla mnie! Kręci się też wyjątkowo dużo rozmaitych służb. Głównie policja, co chwilę przemyka radiowóz, jeden patrol usadowił się też w pizzerii.
Już straciłem nadzieję na sympatyczny lokal i zacząłem wracać z powrotem do głównej drogi, gdy na obrzeżach Koplika trafiam na spelunę! Dość pustą, bo siedzi w niej tylko jeden facet z ponurą miną nad kawą i szklanką wody oraz właściciel. Wchodzę do środka i proszę o albańskie piwo, ale... nie ma. Albańczycy chyba niezbyt cenią własne browary, bo często się zdarza, że w ofercie mają jedynie zagraniczne. Jest Peroni, Heineken i Nikšićko. Oraz Peja, którą można uznać za albańską, bo pochodzi z Kosowa, więc biorę właśnie ją.
W telewizorze leci turecki serial, który nawet bez tłumacza wydaje się kompletnie idiotyczny. Z przyjemnością wlewam w siebie chłodny trunek i delektuję się chwilą. Do baru przyjeżdżają kolejni klienci, jedni na rowerach, inni na motorkach, niektórzy zamawiają piwo, a niektórzy kawę. Wszyscy się znają z barmanem, który w końcu nie wytrzymuje i zagaduje do mnie:
- Polonia?
Napojony ostatecznie opuszczam Koplik.
Od tej pory na kemping będę podążał SH1. Mniej dziko, ale zdecydowanie wygodniej, bo rower okazał się sprzętem na pewno nie nadającym się do jazdy po polnych drogach. Trochę to dziwi biorąc pod uwagę, że w Albanii takich duktów jest nadal sporo, ale być może na kempingu zakładali, że turyści będą korzystać wyłącznie z asfaltu.
Raz odbiję w bok wzdłuż koryta wyschniętej rzeki. Wkrótce ukaże się most kolejowy.
Z koleją w Albanii jest jak z uczciwymi politykami: niby istnieje, ale jednak nie. Teoretycznie w kraju jest ponad 400 kilometrów linii, w rzeczywistości prawie wszystkie są nieczynne. Wymownym symbolem była likwidacja głównego dworca w Tiranie kilka lat temu. W 2023 pociągi pasażerskie kursowały jedynie w weekendy na krótkim odcinku w okolicach Durrës. Jedyne połączenie międzynarodowe koleje albańskie posiadały z Czarnogórą, ale tylko towarowe i także od pewnego czasu zawieszone, co widać po stanie torów jakie mam przed sobą. Jeszcze w 2017 roku widziałem tu jadący pociąg, lecz to pieśń przeszłości.
Rządzący mają ambitne plany: są projekty kompleksowego remontu niektórych odcinków, podobno jakieś prace już trwają. Podpisano umowę z Kosowem w celu połączeniu obu albańskich państw, ale póki co wiadukty służą jako miejsca widokowe.
Kościół za górką.
Bramy często zdobione są motywami religijnymi albo patriotycznymi.
Pomnik z poprzedniej epoki, a raczej to, co z niego zostało.
Kolejny "zamek" na imprezy.
Meczet w Dobër. W Albanii świątynie albo są nowe albo mają kilkaset lat i zostały uznane przez komunistów za na tyle cenne architektonicznie, że ich nie zburzono.
Starsza para wyprowadzająca kozy. Zwierzęta prowadzi kobieta. W albańskich rodzinach nadal funkcjonuje częste przekonanie, że domostwem powinna zajmować się jedynie baba, dla mężczyzn to zajęcia niegodne.
Znowu nieczynny most kolejowy nad wyschniętą rzeką.
Bardzo popularny element krajobrazu, czyli myjnie samochodowe. Przecież trzeba gdzieś wypucować te Mercedesy .
Mała architektura.
Obok drogi stoi sobie przywiązany do drzewa osioł z dzwoneczkiem. Nie mogłem się powstrzymać, aby nie zatrzymać się i nie pogłaskać go po łbie.
Planowałem wypić jeszcze piwo w restauracji przy skrzyżowaniu prowadzącym do kempingu, ale ta była zamknięta. Cofnąłem się zatem kawałek do innego lokalu, gdzie językiem ciała i kilkoma słowami zamówiłem Tiranę. Przyjemnie było spocząć na zewnętrznym tarasie.
Oprócz knajpy mają tu także myjnię oraz niewielki sklep, w którym można płacić kartą, co w Albanii wcale nie jest oczywiste. Na dachu oprócz ichniejszej flagi powiewa amerykańska; Albańczycy to prawdopodobnie najbardziej zakochany w USA naród Europy.
Pozostał mi jeszcze tylko zjazd do kempingu w kolorach kończącego się dnia. Trzydzieści kilometrów w nogach (a właściwie w pedałach) i przyjemne zmęczenie po kilkugodzinnej walce z dynamem. Ale było fajnie!
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze:Ciekawe jaką mieliby minę, gdybym zaprezentował im swój telefon komórkowy?
Ja zawsze dokonuje prezentacji jak mi gdzies (np. w sklepie czy na basenie) probuja wcisnac, ze powinnam cos zrobic przez jakaś aplikacje. Miny zazwyczaj są bezcenne
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 58 gości