Brusno (Брусно) jest, a właściwie było, najbardziej znanym ośrodkiem kamieniarskim
Roztocza, którego sława sięgała daleko. O pierwszych bruśnieńskich kamieniarzach wspomina się już w XVII wieku. W XIX wieku na cmentarzach całego regionu pojawiły się setki krzyży zwanych bruśnieńskimi, a także wiele krzyży przydrożnych pochodzących z miejscowego kamieniołomu i obrabianych przez miejscowych rzemieślników. Przez długi czas były to krzyże prymitywne w swojej formie, z błędami w pisowni (co może świadczyć o tym, że tworzyli je analfabeci), ale dzięki temu łatwo rozpoznawalne. Znaleźć jest można było w tak odległych miejscowościach jak Lwów, Zamość czy Jarosław.
Początkowo Brusno było jedną wsią. W czasach kolonizacji józefińskiej władze austriackie założyły w jej środku nową osadę
Deutschbach (Дойчбах), do której przybyli niemieccy kalwini. W ten sposób ukształtowały się trzy wioski:
Nowe Brusno (Нове Брусно), gdzie przeważali Polacy, Deutchbach z większością niemiecką oraz
Stare Brusno (Старе Брусно) z ludnością ukraińską. Po II wojnie światowej Stare Brusno wysiedlono i dziś porasta je las. Deutschbach przemianowano na Polankę Horyniecką (Полянка Горинецька), zamieszkało tam kilku rzeźbiarzy, którym udało się przetrwać wywózki. Ostatni z nich pracowali jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku.
Razem z Kasią i Krwawym przyjeżdżamy stopem do Nowego Brusna, złapaliśmy go w połowie drogi z Horyńca - Zdroju. Kierowca ma dostarczyć paczkę, więc i nas dostarcza prosto pod cerkiew.
Świątynia pod wezwaniem św. Paraskiewy z 1713 roku zachwyca, ale to w dużym stopniu współczesna rekonstrukcja. Przez kilkadziesiąt lat niszczała, pod koniec PRL-u groziło jej rozebranie. Dopiero przed dekadą przejęło ją Muzeum Kresów w Lubaczowie i dokonało szeregu inwestycji: wymieniono część ścian, dachy, odtworzono soboty, okna i drzwi. Na zdjęciach sprzed remontu ciężko ją poznać.
Na pobliskim cmentarzu spoczywają zarówno katolicy obu obrządków, jak i niemieccy ewangelicy. Przy okazji należy dodać, że niemal wszyscy potomkowie kolonistów opuścili Deutschbach w 1905 roku i przenieśli się do Wielkopolski. Na miejscu pozostała tylko jedna rodzina. (Zdjęcie kalwińskiego nagrobka zrobiła Buba).
Pierwsza część mojej ekipy pojechała stopem gdzieś na Stare Brusno, szukać wodospadu i cmentarza. To samo robi Kasia z Krwawym, a ja zostaję z plecakami pod cerkwią. Po dość długim czasie zapada decyzja, że nie idziemy dalej, a na wspomniane Stare Brusno, gdzie reszta znalazła fajne miejsce na rozbicie namiotów. Zatem ruszamy, przecinając trzy wsie stanowiące kiedyś jedność.
O co chodzi z tym plakatem tego nie wie nikt!
Wschodzimy w las, gdzie wśród drzew stoją setki zapomnianych grobów - główny cmentarz Starego Brusna. Kiedyś zapewne często odwiedzany przez ludzi, teraz pojawia się tu głównie zwierzyna.
Jeden z kilku pomników. Wystawiony w 1925 roku z okazji pierwszej misji. Zaraz obok wznosiła się cerkiew, wybudowana w 1906 i rozebrana w 1956 roku.
Miejsce noclegowe położone jest nad potokiem Brusienka, zatem mamy bezpośredni dostęp do wody. Kawałek dalej widać zniszczoną kapliczkę. Ktoś przygotował również plac na ognisko i ławeczkę.
Po nocnych dyskusjach polityczno - wojennych zbieramy się nieśpiesznie. W sumie jak co rano, czy raczej co południe. Powietrze robi się jakieś gęste i nie mam tu na myśli atmosfery. Nagle dochodzi do nas stłumiony huk.
- Kamieniołom - stwierdzamy początkowo, bo ten faktycznie leży niedaleko, za górką. To właśnie z niego pozyskiwano materiał dla krzyżów bruśnieńskich, a dziś zarządza nim jakiś prywatny właściciel. Po chwili jednak wiemy, że to nie strzelanie w kamieniołomie, ale nadchodzi burza i to dość silna. Nie zmienia to jednak planów towarzystwa, które chce skoczyć jeszcze i na kamieniołom i do schronów Linii Mołotowa i gdzieś jeszcze... W takiej sytuacji postanawiam rozpocząć "indywidualny tok zwiedzania" (cytując Szymona) i ruszam samotnie w kierunku Nowego Brusna. Po wyjściu na drogę przypuszczenia odnośnie burzy potwierdzają się.
Udaje mi się zdążyć do cerkwi i schować się pod sobotami. Co prawda pioruny walą gdzieś indziej, ale momentami leje mocno.
Niedawno czytałem jedną z mniej znanych powieści Stephena Kinga pod tytułem
Komórka. Opowiadała ona o wirusie, który za pomocą dźwięków w telefonie komórkowym zmienia ludzi w zombie. Szansę na pozostanie normalnym mają jedynie ci, którzy nie posiadają takiego sprzętu albo znajdują się w strefie poza zasięgiem. Książka powstała w 2004 roku, więc wówczas żyło jeszcze całkiem sporo osób, które z komórek nie korzystały, a i nie cały świat został opleciony dostępem do sieci, teraz zapewne ów wirus dopadłby jakieś 98% populacji. Ocaleć mogliby ludzie, którzy akurat przebywaliby na terenie Starego Brusna, ponieważ tam panowała w telefonach głucha cisza. Siedzę zatem przy świątyni i czekam. Nie mogę się dodzwonić, smsy także nie dochodzą, nie wiem czy reszta już ruszyła, czy sterczy tam i czeka (potem okazało się, że burzę przetrwali na cmentarzu pod folią). Mijają dwie godziny, minęła już czternasta, więc postanawiam przemieścić się dalej. W końcu prędzej czy później uda nam się skontaktować, najwyżej się wrócę.
Na skrzyżowaniu zatrzymuje się od razu pierwszy samochód i bierze mnie na stopa. Facet handluje swojskimi serami i jedzie do jakiegoś klienta, więc w kilka minut pokonuję kilka kilometrów do
Chotylubia (Хотилюб, 1977 - 81 Lubice). To kolejna wioska w regionie, której przedwojenna struktura etniczna jest dyskusyjna: polskie źródła twierdzą, że podzielona była ona pół na pół, ukraińskie, że zdecydowanie oni przeważali. W każdym razie kościoła katolickiego tu nie było, za to cerkiew owszem: wzniesiona pod patronatem Opieki Najświętszej Maryi Panny w 1888 roku. Po wypędzeniach służyła rzymskim katolikom, dobudowali oni do niej zupełnie niepasujący przedsionek. Teraz mają nową świątynię, więc stara została opuszczona i niszczeje.
Kotu brak ludzkiej aktywności nie przeszkadza
. Nawet nie chciało mu się na mnie zamiauczeć.
Na horyzoncie dostrzegam babkę z siatkami pełnymi zakupów. Czyżby w Chotylubiu działał sklep? Ano tak! To bardzo miła wiadomość, bo nie spodziewaliśmy się go w tej miejscowości, w ogóle dzisiaj. Wpadam do środka, kupuję radlera i jeszcze kilka innych niezbędnych rzeczy i z przyjemnością rozkładam się na zewnątrz. Słońce skryte jest za chmurami, ale i tak temperatura jest wysoka.
Wraca kontakt z resztą ekipy, są pod cerkwią w Nowym Bruśnie. Ustalamy, że albo spotkamy się w Chotylubiu albo dopiero wieczorem na noclegu, bo nie jestem pewien, czy chcę znowu czekać tutaj zbyt długo. Z jednej strony sklep kusi, ale z drugiej głowa podpowiada, że można by podskoczyć jeszcze gdzieś dalej, gdzie normalnie bym z całą grupą nie dotarł. Ustawiam się przy przystanku autobusowym, gdzie mam zadaszenie, gdyby nagle znowu zaczęło padać.
Podwózkę łapię mniej więcej po kwadransie. Pani zza kierownicy nie handluje serami, ale jest młoda i ładna, w dodatku chyba autentycznie zainteresowana naszą wędrówką wzdłuż granic, więc podróż przebiega szybciutko. Wyskakuję na rynku w
Cieszanowie (Цішанів). Historycznie było to polsko - żydowskie miasto, dodatkowo z niedużą społecznością ukraińską. Po każdej z tych grup narodowościowych zostały świątynie: katolicki kościół św. Wojciecha, greckokatolicka cerkiew św. Jerzego i synagoga.
Kościół nadal działa.
Cerkiew jest odmalowana, ale zamknięta. Autorem polichromii był Hryhorij Kuznewycz, ten sam, który wykonał polski pomnik w Horyńcu - Zdroju. Nota bene urodził się w Starym Bruśnie.
Synagoga całe dekady niszczała, wyremontowano ją niedawno i przekształcono w Dom Nestora. Większości miejscowych Żydów udało się uniknąć śmierci z rąk Niemców, uciekli do ZSRR, bo granica biegła niedaleko. W ich miejsce hitlerowcy zwieźli tutaj innych starozakonnych, do obozu pracy i getta. Rozstrzelano ich albo wyeksportowano do Bełżca.
Oprócz tych trzech budynków nie ma w Cieszanowie interesujących obiektów. Miasto jest o połowę mniejsze niż przed wojną, nijaki i wykostkowany rynek zupełnie nie zachęca, aby na nim spędzić czas. Ludzie dziwnie się na mnie patrzą. Nie za bardzo wiem, co teraz robić? Liczyłem, że coś tu zjem, ale w centrum nie ma żadnego lokalu, nawet kebab zamknięty na głucho! Robię zakupy i miotam się po ulicach bez planu, co jakiś czas chowając się przed deszczową chmurą.
Może wrócić do Chotylubia? A może od razu iść do Gorajca, gdzie mamy spać? Albo podjechać kawałek autobusem? W końcu decyduję się na opcję środkową, ale wychodząc poza zabudowania dostrzegam, że niebo na północy jest czarne, słychać też grzmoty. Pytanie, czy to już przeszło czy dopiero tu podąża?
Niestety, kieruje się prosto na mnie. Bardzo bym nie chciał spotkania z burzą na otwartej przestrzeni, więc skręcam na osiedle wypatrując potencjalnego schronienia. Na skrzyżowaniu stoi przystanek autobusowy, dobre i to!
Idąc za potrzebą trafiam na zarośnięty park i ruiny dworu z XIX wieku. Za komuny był częścią największego PGR-u w gminie, teraz niewiele z niego zostało.
Ledwo wróciłem pod dach przystanku, a zaczęło padać. Początkowo pojedyncze krople, potem coraz mocniej, aż w końcu ściana wody. Dookoła przewala się burza, ciska piorunami i ciska. Siedzę cierpliwie i czekam... Dzwonię do reszty: są w Chotylubiu pod sklepem, u nich jeszcze nie pada. Zazdroszczę im, może jednak do nich dołączyć stopem? Jednak każde wyjście poza daszek oznacza szybkie przemoczenie.
Czas mija. Deszcz długo nie chce słabnąć. Szymon do mnie pisze, czy nie kupię im chleba, ale najbliższe pieczywo jest kilka kilometrów stąd!
Wreszcie po dwóch godzinach, gdy wybijała osiemnasta, opady zmieniły się w średnio intensywną mżawkę. Trzeba się ruszyć, jeśli nie teraz to kiedy?! Zakładam dwie kurtki, zabezpieczam plecak i wychodzę na mokry świat. Oczywiście liczę na kolejną podwózkę, lecz droga na Gorajec jest bardzo boczna, prawie nic tam nie jeździ prócz traktorów do pobliskiego zakładu.
W oddali widzę dawną cerkiew św. Eliasza w
Nowym Siole (Нове Село). Formalnie i zrujnowany dwór i przystanek także leżał na jego terenie.
Deszcz ciągle pada. Jego szum stłumił wszystkie inne dźwięki, wszystko dookoła wydaje się martwe. Ani jednego człowieka, żadnego zwierzęcia, ptaka, nic.
Przejście wzdłuż pół strasznie się ciągnie. Potem zaczyna się las. Mija mnie pierwszy samochód i pędzi dalej. Mniej więcej w połowie trasy, czyli po prawie czterech kilometrach, zatrzymuje się czarny wóz z zagadkowym mężczyzną w środku.
- Jest pan turystą? - zagaduję, rozsiadając się w suchym fotelu.
- Nie.
- Miejscowym?
- Nie.
- Brzmi tajemniczo - stwierdzam.
- Za godzinę się dowiesz - uśmiecha się szelmowsko kierowca, a ja w tym momencie zastanawiam się, czy nie szarpnąć drzwi i nie wyskoczyć. Może to jakiś morderca albo zboczeniec?! W każdym razie zabrzmiało to niepokojąco. On chyba też to zauważył, bo dopytuje:
- Jedziesz na festiwal?
- Nieee. Ja tylko pod cerkwię.
- To naprzeciwko festiwalu.
- Niee, ja tam czekam na znajomych.
Okazało się, że facet prowadzi szkolenie dla obsługi festiwalu, który pod nazwą
Folkowisko odbywa się w wiosce co roku. Ponoć
Gorajec (Гораєць, 1977 - 81 Dąbrowa) z tego słynie na całą Polskę, podobnie jak Cieszanów z festiwalu rockowego. To kolejne potwierdzenie, że Śląsk to nie Polska, bo ja o tych imprezach w ogóle nie słyszałem
.
Wysiadam pod cerkwią. Oczywiście przestało padać. Wita mnie wielki, kudłaty pies. Wita dosłownie, bo podaje łapę i domaga się głaskania!
Tutejsza świątynia Najświętszej Maryi Panny uchodzi za jedną z najstarszych w kraju, datuje się ją na 1586 rok. Drzwi są otwarte, ale ikonostas ledwo przebija się przez rusztowana.
Jednym z pomysłów na nocleg był sąsiadujący z cerkwią domek, w którym ponoć można spać, ale to jakaś "izba kulturalna" i niezbyt to sobie wyobrażam. Znów dzwonię do Szymona i dowiaduję się, że oni... nadal są w Chotylubiu! Sklepowa otworzyła im na zapleczu knajpę i tam przeczekują deszcz, bo przecież nie pójdą jak pada! Kurde, chyba dokonali lepszego wyboru na ten dzień niż ja
.
Z okolic cerkwi ruszam w pola, gdzie wytyczono ścieżkę dla miłośników przyrody i ptaków. Oprócz różnych tablic zbudowano także dwie "czatownie ornitologiczne" do podglądania ptactwa. Pierwsza z nich prezentuje się interesująco.
Zrzucam plecak, wyciągam piwo, bo i tak muszę czekać na resztę. Nadchodzi piękny, choć z wiadomych przyczyn wilgotny wieczór. Po kilku kwadransach pojawiają się mgły.
Wreszcie zjawia się cała pozostała banda. Opcja noclegu w czatowni wygrywa, zresztą za bardzo nie ma wyboru. Kilkaset metrów dalej jest druga czatownia - domek. Szymon z Piotrkiem idą go zobaczyć, ale poza przemoczeniem butów i spodni efektów nie ma, gdyż z domku ktoś wyrwał drzwi.
Bałem się, że będzie tu się kręcić za dużo innych ludzi, w końcu mamy piątek. Ale niepotrzebnie. Przez chwilę pobyła jedna dziewczyna, która także była przekonana, że udaję się na szkolenie festiwalowe.
- Wygląda pan jak stereotypowy uczestnik - zaśmiała się, a mnie przez "pan" od razu przybyło siwych włosów i zmarszczek.
Jest też kilku chłopaków, wyraźnie zafascynowanych tym, że chcemy tu spać. Pytają się, czy czegoś potrzebujemy.
- Worek kartofli! - woła Kasia, a wszyscy chichoczą z żartu. Chłopaki wracają na wioskę, a my do lasu po drewno. Bardzo mokre, ale nasi fojermani i tak sobie poradzili z rozpaleniem ogniska.
Chłopaki wkrótce wracają z... workiem kartofli! No to nas zaskoczyli. Mają też jakąś butelczynę, my również, więc wkrótce trwa miła integracja. Jeden z nich jest miejscowy, reszta z okolicy. W czasie rozmowy okazuje się, że nie każda współczesna starsza młodzież musi być pozbawionymi mózgu debilami, których nie interesuje nic poza swoim smartfonem! Dyskutujemy o historii, muzyce, rówieśnikach i... narzeczeństwie w wieku dwudziestu lat. Gorajecka ekipa być może urwała się z innego świata, ale mówią mądrze, interesująco, mają swoje pasje i zainteresowania, których próżno szukać u wielu "prawdziwych dorosłych". To się dzisiaj rzadko zdarza, musieliśmy przyjechać prawie na Roztocze (prawie, bo Roztocze się skończyło kilkanaście kilometrów na wschód od nas).
Pojawił się również pies, ten, który mnie witał. Straszny pieszczoch, ciągle kogoś klepie i domaga się głaskania, a zwłaszcza Bubę, która najbardziej nie lubi psów
. Bruno, bo tak ma na imię, to podobno kolejna lokalna atrakcja, kocha turystów i zazwyczaj ze wzajemnością.
Rzecz jasna nie rozmawiamy tylko o sprawach poważnych, wielkich i istotnych. Czasem dyskusja schodzi na rzeczy bardziej przyziemne.
- Moje jedzenie pachnie Ben Gajem - mówię, wąchając torebkę z żarciem. Miałem na myśli krem do smarowania o intensywnym zapachu.
- U nas na Podlasiu na jajka mówi się ben gaje! - woła Kasia. No proszę, coś nowego. Chwilę później Krwawy wraca z lasu i mamrocze z dziwnym uśmiechem:
- Mrówki zaatakowały mnie w okolice intymne!
- W ben gaje! - krzyczymy, ale podobno trochę gdzieś indziej. Kasia chyba chciała to sprawdzić, bo nagle wstała i przewróciła się, lądując twarzą przy rozporku Krwawego, lecz raczej nic nie dojrzała.
Niespodziewanie zrobiło się już po pierwszej w nocy, więc aparatem Buby robimy sobie wspólne zdjęcie z chłopakami i psem, a potem żegnamy się serdecznie i pora iść spać.
Na piętrze czatowni rozstawione zostają dwa namioty: Szymona i Iwony oraz Krwawego. Ja z Kaśką śpimy po prostu w śpiworach, bo przecież mamy wiosnę. Piotrek położył się na dolnej ławce, a Buba tradycyjnie w namiocie na łące.
Nad ranem zjawia się jakaś grupa obserwacyjna, ale szybko sobie poszli z powrotem.
Budzik ustawiłem na szóstą, chcę zdążyć na pierwszy autobus. Zapowiada się ładny dzień.
Żal, oj żal wracać. Człowiek nawet nie wie, jak minął cały tydzień, przecież niedawno dopiero wchodziłem do pociągu na Lublin! Pakowanie, ściskam się z Kasią, reszcie nie chce się wyjść z namiotów, więc rzucam im ostatnie mądre uwagi przez ścianę. Buba też się już przebudziła, Pioter przemieścił się z ławki na stolik, ciepło mu, bo leży pół nagi.
Wioska jeszcze smacznie śpi. Płatna toaleta "dla wystawców" wygląda surrealistycznie. A jeśli chodzi o Folkowisko, to ponoć mocno się zmieniło. Niby fajne, niby super, ale coraz większa komercja. Trudno mieć pretensje do organizatorów, że chcą na nim zarobić, ale dorabianie do tego wielkiej ideologii to także przesada.
Jeszcze na odchodnym trochę historii, bo Gorajec też był kiedyś wioską ukraińską; w 1939 mieszkało w nim ponad tysiąc osób, obecnie zaś niecałe dwie setki. W latach 40. doświadczył co najmniej dwóch masakr. Najpierw UPA zamordowała prawie wszystkich Polaków i kilku Ukraińców, łącznie 67 osób. Rok później polskie wojsko i milicja dokonały "akcji pacyfikacyjnej", w czasie której zabito 170 osób. W tym drugim przypadku IPN nie dopatrzył się znamion zbrodni, bowiem "
akcja była samowolnym działaniem żołnierzy, a celem dowództwa była jedynie likwidacja ukraińskich sił zbrojnych". Dodam, że w wiosce nie było żadnych "sił zbrojnych", a jedynie nieliczna samoobrona. Przy okazji podpalono większość zabudowy, także ciężko tu znaleźć stary budynek.
Na ulicę wyskakuje Bruno, aby się przywitać. Musi się także pożegnać, choć początkowo próbuje iść za mną. To jednak bardzo mądre psisko, wszystko mu dokładnie wytłumaczyłem i został na miejscu ze smutną miną.
Na skrzyżowaniu stoi krzyż pańszczyźniani. Stawiano takie w 1848 roku w Galicji na cześć cesarza austriackiego, który zniósł ówczesne niewolnictwo.
Maszerują pustą drogą. Ostatnie kilometry tego wyjazdu. Mimo wczesnej pory robi się bardzo duszno.
Ostatnia miejscowość to
Kowalówka (Ковалівка), założona przez kolonistów niemieckich jako Freifeld. Koloniści byli katolikami i dość szybko się polonizowali, ale i tak ostatecznie najwięcej było Ukraińców, wiec w środku stoi dawna cerkiew. Wygląda ciekawe, ale nie mam już czasu jej się dokładnie przyjrzeć.
Za zakrętem pojawia się sklep i przystanek. Tutaj następuje koniec mojego wędrowania. Czy za rok będzie ciąg dalszy? Oby, ale wtedy i tak wracamy na północ, na Mazury. Też fajnie, lecz jednak zupełnie inny klimat.
Przemyka busik "mojej" firmy, ale się nie zatrzymuje. Co jest?? Na szczęście za chwilę pojawia się ten właściwy.
Mój wysiłek, żeby jak najszybciej dostać się z powrotem na Śląsk został mocno storpedowany w Jarosławiu. Okazało się, że na najbliższy pociąg nie ma już biletów. Są jedynie dla pasażerów z rowerami, ale nie posiadając roweru nie można takiego kupić. To się nazywa powrót do cywilizacji!
Każdy z dotychczasowych wyjazdów nad granice miał jakiś motyw przewodni, który zapamiętałem najbardziej:
W 2013 roku wszystko było dla mnie nowe, ale to głównie spływ Biebrzą i kościół w Sztabinie, który nie chciał nam znikać z horyzontu.
W 2014 okradziono mnie w pociągu i przez resztę wyjazdu musiałem korzystać z cudzego aparatu.
W 2015 znów spływaliśmy Biebrzą i walczyliśmy z wiatrem i pogodą.
2016 upłynął pod znakiem sanktuariów różnych wyznań.
2017 to wiele kąpieli w jeziorach i pierwsza wizyta zagraniczna.
2018 jako ciągła walka z insektami.
2019 kojarzył mi się będzie na zawsze z chłodem i zachmurzonym niebem.
2020 nie było.
2021 to bardzo pomocni miejscowi.
2022 był pełen gwałtownych zmian pogody.
A 2023? Zapamiętam wysoką temperaturę, najliczniejszą w historii ekipę, liczne podwózki (w tym jedna na pace!), rozmowy z miejscowymi w horyńskiej spelunce, setki bruśnieńskich krzyży, a przede wszystkim cerkwie! Jeśli dobrze liczę, to w ciągu tygodnia widziałem ich szesnaście, większość drewnianych!