Roztocze cerkwiami malowane
Roztocze cerkwiami malowane
Tradycyjnie maj jest okresem naszej grupowej wędrówki wzdłuż granic Polski. Rok temu maszerowaliśmy po Mazurach, więc zgodnie z zasadą naprzemienności w tym roku wypada kierunek południowy blisko granicy z Ukrainą. Administracyjnie będzie to pogranicze województwa lubelskiego i podkarpackiego, historycznie ziemia bełska na Rusi Czerwonej, a geograficznie w większości Roztocze. Brzmi nieźle.
Co ciekawe, prognozy wieściły nam bardzo dobrą pogodę. To zaskakujące, bo zazwyczaj pogodynka sugeruje różne katastrofy w aurze i rok temu częściowo się to sprawdziło, bo dolewało nas prawie codziennie. Tym razem deszcz ma być wyjątkiem. No cóż, zobaczymy.
Jako pierwsza podróż zaczyna Buba. Po niecałej godzinie dosiadam się i we dwójkę mkniemy na wschód. Za oknem migają kolejne stacyjki, pierwszy dłuższy postój wypada w Koniecpolu. Nigdy go nie odwiedzałem, więc wyskakuję rozprostować kości. Robię spacer wokół dworca i zaglądam przez płot na pobliskie ruiny poprzemysłowe.
Kolejna przerwa w podróży (doczepiania składu i zmiana kierunku jazdy) to Kielce. Te wizytowałem z pociągu już dwa lata temu, zatem liczę, że zrobię jakieś szybkie zakupy. Niestety - cały dworzec jest w rozsypce, znaczy w remoncie, a dosłownie wszystkie lokale w pobliżu, również gruzińskie, akurat w tę sobotę postanowiły zrobić sobie wolne.
Ślązacy też lubią kebaby, ale tu ich nie zjemy.
W południe docieramy do Lublina. Doświadczeni rokiem 2021, kiedy to okazało się, że spod dworca kolejowego praktycznie nic nie jeździ, rozpisałem sobie rozkład komunikacji miejskiej i dość sprawnie dotarliśmy na dworzec autobusowy. A tam można się poczuć jak na Ukrainie: więcej kursów jest do tego kraju niż w Polskę, częściej słychać ukraiński i rosyjski niż polski. Praktycznie każdy facet zaopatrzony jest w pederastkę - torebkę, która jeszcze kilka lat temu była szczytem obciachu i kojarzyła się z gastarbeiterami zza Buga, a dziś wydaje się być ikoną męskiej mody . Burdel organizacyjny także panuje nieziemski, gdyż okazuje się, że część busów odjeżdża z innej części dworca i nie ma ich na głównym rozkładzie. Szukaj człowieku, a może znajdziesz.
Lublin to oczywiście jeszcze nie jest Roztocze ani nawet Ruś, ale po raz pierwszy mamy tutaj ponad godzinę wolnego czasu, więc bez namysłu pędzę na Stare Miasto. Te położone jest tuż obok dworca, niektórzy nawet je ze sobą mylą, bo usłyszałem taki oto dialog:
- Co to?
- To jest starówka. A nie, to dworzec.
Na Starym Mieście Ukraińców zastąpili turyści z innych części Europy, a nawet globu, gdyż na jednym z przystanków widziałem czarnoskórą grupę tańczącą i śpiewającą coś wesołego. Kawałek dalej Azjatka w sukni ślubnej. Zrobiło się światowo. I upalnie.
Najpierw wpadam na zamek. Dzisiejszy zewnętrzny wygląd to pokłosie budownictwa z XIX wieku, ze średniowiecznego oryginału zostało niewiele, ale są to elementy najcenniejsze - kaplica i donżon. Zwłaszcza kaplica jest wysoce interesująca, gdyż posiada przepiękne freski namalowane z inicjatywy Władysława Jagiełły. Muszę kiedyś tu przybyć na dłuższą wizytę.
Przed zamkiem roztacza się spory Plac Zamkowy służący za wielki parking. Przyglądam się jego zabudowie i coś mi nie pasuje... Wygląda jakoś sztucznie. Poszperałem w internetach i okazało się, że do II wojny światowej w tym miejscu znajdowała się dzielnica żydowska. Ciasna i biedna. Niemcy utworzyli tu getto, po którego likwidacji dokonali wyburzeń większości budynków. W 1954 roku zdecydowano, że obchody XX-lecia Polski Ludowej odbędą się w Lublinie. W tym celu postanowiono w ekspresowym tempie wznieść reprezentacyjny Plac Zebrań Ludowych. Nie odtworzono domów żydowskich, w zamian wybudowano szereg nowych kamienic będących w rzeczywistością kopią jednego obiektu stojącego kiedyś w pobliżu. Dlatego cała pierzeja prezentuje się jak kopiuj - wklej . Wyjątek uczyniono po bokach, gdzie dodano bardziej fantazyjne elementy.
Plac z zabudowaną udającą historyczne domy mieszczańskie stał się jednym z ciekawszych założeń socrealizmu w kraju.
Na starówkę wpadam przez Bramę Grodzką, niegdyś zwaną Bramą Żydowską. Zapewne nie przez przypadek wisi na niej pomarańczowy żonkil, symbol pamięci o powstaniu w getcie warszawskim.
Wąska przestrzeń wypełniona jest ludźmi i lokalami. Ceny raczej niezbyt promocyjne. Przetaczają się wycieczki i spacerowicze korzystający z przygrzewającego słońca, młodzi osobnicy próbują zarobić fotografując przechodniów "historycznymi aparatami".
Na placu Po Farze wyeksponowano fundamenty średniowiecznego kościoła farnego pod wezwaniem Michała Archanioła. Jeden z najstarszych w mieście został rozebrany w połowie 19. stulecia z powodu złego stanu technicznego; podobno nie spotkało się to z żadnym sprzeciwem wiernych i hierarchii kościelnej. Jakoś mnie to nie dziwi - mieli nowsze i bardziej okazałe. Po prawej stronie widać makietę świątyni.
Na środku rynku stoi okazały gmach, przez kilka wieków siedziba Trybunału Głównego Koronnego. Dzisiejszy wygląd to efekt przebudowy w stylu klasycystycznym w czasach Stanisława Augusta Poniatowskiego. Ze ścian niezbyt elegancko odpadają płaty farby, natomiast na frontonie zrekonstruowano herb Rzeczpospolitej Obojga Narodów.
Lubelska starówka jest niewielka - po pół kilometrze jestem już z drugiej strony, przy pięknej Bramie Krakowskiej, symbolu miasta.
Zdziwiłem się, że poszło mi to aż tak szybko. Zaglądam tylko na Nowy Ratusz...
...i zaczynam powrót, ale zahaczając jeszcze o dwa kościoły. Najpierw do bazyliki św. Jana Chrzciciela i Jana Ewangelisty, gdzie jakiś facet poprawiał przede mną czerwony dywan. Miło. Potem do kolejnej bazyliki, tym razem dominikańskiej. Patrząc na piękne wnętrza znów dochodzę do wniosku iż hasło: "Pewne są tylko śmierć i podatki" jest nieprawdziwe. Prawidłowa rozszerzona wersja brzmi: "Pewne są tylko śmierć, podatki i to, że kościół zawsze znajdzie kasę".
Wracam na dworzec, gdzie Buba pilnuje plecaków. Mamy jeszcze trochę czasu, więc kręcimy się załatwiając różne sprawy, m.in. próbuję kupić rzecz tak prozaiczną jak notes! W pierwszych dwóch kioskach patrzą na mnie jak na debila, który urwał się z choinki dwie dekady temu. W trzecim kobiecina bez słowa wyciąga wiele różnych sztuk do wyboru i koloru. Pewnie kiosk retro.
Moją uwagę zwraca dziwny ceglany domek. Kaplica? Nie, to obudowa zdroju, zaopatrującego kiedyś dzielnicę żydowską w wodę. Pierwotnie stał na skrzyżowaniu ulic Ruskiej i Szerokiej, lecz ta druga przestała istnieć, więc dziś stoi tylko przy Ruskiej.
Nasz busik już stoi. Łapiemy się na jedne z ostatnich wolnych miejsc - w sobotę kursują tylko dwa, więc chętni muszą się cisnąć. W ogóle po pociągu człowiek w busie ma wrażenie, że wsadzono go do klatki.
Jak zwykle podczas naszych kresowych wędrówek odwiedzimy tereny, które kilkadziesiąt lat temu przeszły całkowitą przemianę etniczno - kulturową. W okresie II Rzeczpospolitej miasta i miasteczka ziemi bełskiej licznie zamieszkiwała ludność żydowska, często stanowiąc większość. Drugą grupą byli zazwyczaj Polacy, a następnie Ukraińcy. Na wsiach proporcje te wyglądały dokładnie odwrotnie: najliczniejsi byli Ukraińcy, potem Polacy, na końcu Żydzi. Po dekadach problemem może być dokładne ustalenie jaki procent Ukraińców rzeczywiście mieszkał w danej miejscowości. Ukraińskie źródła włączają do tej kategorii takie grupy jak "Ukraińcy mówiący po polsku", a także "ukraińskojęzyczni wyznawcy rzymskiego katolicyzmu", natomiast polskie źródła wprost przeciwnie, traktują ich jako Polaków. Najprecyzyjniejsze wydają się dane żydowskie, lecz one zwykle dotyczą jedynie Żydów.
Taka struktura ludności przestała istnieć wraz z wrześniem 1939 roku. Wyznawców Jahwe niemal w całości wymordowali naziści (nielicznym udało się uciec razem z Armią Czerwoną, która przez dwa lata okupowała te rejony), Ukraińców wywieziono najpierw na Ukrainę (w 1946), a potem na Ziemie Wyzyskane (w 1947). Na szczęście ocalało dość sporo pamiątek po wielokulturowej przeszłości, choć czasem są to tylko nędzne resztki. Wizyty na cmentarzach dowodzą również, że jakiś niewielki promil niepolskiej ludności pozostał na miejscu lub wrócił z wygnania.
Podróż trwa niecałe dwie godziny. Trochę śpię, z okien widzimy pierwszy patrol Straży Granicznej, czyli znak, że jedziemy w dobrą stronę. Po szesnastej wysiadamy w Tomaszowie Lubelskim (ukr. Тoмaшів). Znaleźliśmy się na Rusi Czerwonej i Roztoczu. Mimo, że Tomaszów jest największym ośrodkiem Roztocza Środkowego, to po głośnym Lublinie przeżywamy szok patrząc jak po pustym placu dworcowym hula wiatr (zdjęcie Buby).
Akurat na dzisiejsze popołudnie przewidywano deszcze i burze. Powietrze faktycznie jest męcząco duszne, na horyzoncie ciemno, ale nie pada.
Dwa lata temu przyjechaliśmy tu busikiem z Tarnoszyna, teraz zaczynamy pieszy etap wyprawy. Jednym z widoków powitalnych jest rozpadający się dom, który przegrał starcie z budynkami z solidniejszych materiałów.
Podstawowy plan zakłada zjedzenie obiadu, bo nie wiemy, kiedy nadarzy się ku temu kolejna okazja. Blisko rynku znajdujemy restaurację. W menu porcja składająca się z potężnego kotleta, obfitego zestawu surówek i kartofelków/frytek za 26 złotych! A miejscowi mówili, że drogo. Jedyną zagwozdką było przynoszenie zimnego piwa przez barmana z damskiego kibla, ale przecież różne są zboczenia .
Podczas gdy jedna osoba siedzi i delektuje się piwem, druga robi zakupy i zwiedza centrum. Tomaszów nie jest jakoś bardzo starym ośrodkiem: w XVI wieku założyli go Zamojscy jako Jelitowo - nazwę wzięli od swego herbu. Później przechodził różne wzloty i upadki, częściej upadki.
Przy rynku stoją trzy ciekawe obiekty. Po lewej budynek, który wziąłem za współczesną konstrukcję. Myliłem się - to dawna remiza straży pożarnej z 1927 roku, którą jednak tak ocieplono, że wydaje się nowa.
W środku cerkiew św. Mikołaja w stylu bizantyjsko-rosyjskim, z końca XIX wieku.
Po prawej drewniana "Herbaciarnia" wzniesiona z okazji koronacji cara Mikołaja II. Tę z kolei postanowiono upiększyć plakatem Jezusa Chrystusa Króla Polski.
Moją uwagę przyciąga zwłaszcza cerkiew. Tomaszów leżał w Kongresówce, więc cerkiew musiała być prawosławna, gdyż kościół unicki zlikwidowano. Po wywózkach Ukraińców do USRR i akcji "Wisła" została porzucona, następnie mieścił się w niej magazyn, szalet, należała do zakładów mleczarskich. W ręce prawosławnych wróciła na przełomie lat 50. i 60.. Niestety, brama zamknięta jest na głucho.
Niedaleko stoi kościół katolicki. Też bardzo interesujący, bowiem drewniany z XVII lub XVIII wieku. Do środka udało się tylko rzucić okiem, bo ciągle trwały modlitwy.
W okresie międzywojennym w Tomaszowie ponad połowę mieszkańców stanowili Żydzi, co sugerowałem już wcześniej. Polaków było trochę mniej, a Ukraińców kilka procent. Większość Żydów opuściła miasto w 1939 roku wraz z Armią Czerwoną, która na kilkanaście dni zajęła miejscowość, co zapewne wielu z nich uratowało życie. Pozostali - około półtora tysiąca - zostali zamknięci w getcie, a następnie wymordowani w obozach lub zabici na miejscu. Ostatniego tomaszowskiego Żyda rozstrzelano w listopadzie 1943 na miejscowym kirkucie. Podchodzę pod bramę i spoglądam na kamienny pomnik pośród drzew.
Na trawniku stoją pojedyncze macewy, ale bez napisów - to stylizacja, symbol. Oryginałów użyto do brukowania dróg i chodników, dewastacja trwała również za komuny.
Wracając na główny plac mijam kompleks garaży, do którego wjazdu bronią znaki drogowe bynajmniej nie spełniające norm urzędowych .
Tomaszowski rynek był kiedyś rzeczywiście ciekawy, gdyż sporą jego część zajmowały hale targowe. Jedne pochodziły jeszcze z czasów Zamojskich, inne postawiono w międzywojniu. Przypominały nieco krakowskie Sukiennice. Przypominają o nich odtworzone dwa arkadowe łuki i tablica informacyjna. Wspomniano na niej o zniszczeniach dokonanych przez Niemców w czasie wojny, natomiast pominięto fakt, że hale rozebrano dopiero w latach 70. ubiegłego wieku i to raczej polskimi rękami. Hale były symbolem starych czasów, więc dzisiejszy, pozbawiony ich rynek, jest zupełnie nijaki.
Objuczeni zakupami wchodzimy na ulicę Lwowską, która ciągnie się na południe. Przechodzimy obok modernistycznego kościoła oraz pomnika z napisem o treści WIECZNA CHWAŁA BOHATEROM POLEGŁYM NA ZIEMI TOMASZOWSKIEJ W WALCE O NIEPODLEGŁĄ POLSKĘ LUDU PRACUJĄCEGO 1939 – 1945 / SPOŁECZEŃSTWO MIASTA I POWIATU. Z boku dołożono tabliczkę W XXX ROCZNICĘ NAPAŚCI NIEMIEC HITLEROWSKICH NA POLSKĘ, W MIEJSCU TYM ZŁOŻONO URNY Z PROCHAMI Z CMENTARZY WOJSKOWYCH WALK W 1939 R., WALK PARTYZANTÓW POLSKICH I RADZIECKICH (...). Pretorianie z IPN je przegapili? Nie kazali zburzyć? Dziwne. A może ktoś uznał, że to dobrze, iż lud pracuje, aby nie pracować mógł ktoś?
Potem odbijamy w las. Na jego skraju znajduje się duże zgrupowanie pomników, zupełnie jakby się tutaj się mnożyły.
Docieramy na miejsce noclegowe: to leśny parking w Siwej Dolnie, przy którym stały kiedyś dwie nieduże wiaty. Teraz ostała się jedna, ale jest kilka miejsc na ognisko, a przede wszystkim wielka polana na namioty. Urzęduje tu już jakaś grupa i pali ogień, co nie dziwi, bo w końcu mamy sobotni wieczór.
Ooo. bushcraft! - wołają na nasz widok. Dziwne teraz ludzie wymyślają słowa. - Idziecie do Bożenki?
- Eee?
- Lepiej nie idźcie, tam znikają koty. Jak w Alfie.
Co prawda żadnego kota nie posiadamy, ale lepiej dmuchać na zimne, więc do żadnej Bożenki się nie wybieramy.
Ekipa zaprasza do siebie, lecz my na razie czekamy na Iwonę i Szymona, którzy mają dojechać do Tomaszowa autobusem prosto z Rzeszowa. Zjawiają się już po zmroku i wtedy rozpalamy drugie, konkurencyjne ognisko.
Sąsiedzi, nieco wstawieni, próbują się integrować, ale słabo to idzie. Mnie wypytują, czy warto odwiedzić Spisz w Katowicach. Nie mam pojęcia, nigdy w nim nie byłem, nawet nie wiem, czy jeszcze działa. Reszcie naszego składu zaczyna towarzystwo przeszkadzać, bo niby głośne i hałaśliwe, no i leci muzyka z głośników. Już kombinują, aby pójść na jakąś odległą polanę i rozbić się tam pośród niczego, w wysokiej trawie. Zupełnie tego nie rozumiem, za wiatą jest miejsca od cholery, można rozstawić namiot kilkadziesiąt metrów dalej, a dodatkowo przezornie zaopatrzyłem się w stopery. Problem rozwiązuje się sam, gdyż o 22.30 miejscowi sami się zwijają, więc niepotrzebne były całe te stresy. Później zjawia się jeszcze na chwilę czwórka młodych ludzi, ale przyszli z bimbrem, więc nikt ich nie przeganiał . Natomiast samochody kręcące się w kółko po leśnym parkingu przewalały się przez całą noc.
W pewnym momencie zauważyliśmy lecącą po ciemnym niebie zieloną flarę. Kiedyś byśmy nie zwrócili na nią uwagi, ale jesteśmy blisko granicy z Ukrainą, więc różne rzeczy mogą tu fruwać... Na szczęście flara zgasła i nic potem nie wybuchło.
Co ciekawe, prognozy wieściły nam bardzo dobrą pogodę. To zaskakujące, bo zazwyczaj pogodynka sugeruje różne katastrofy w aurze i rok temu częściowo się to sprawdziło, bo dolewało nas prawie codziennie. Tym razem deszcz ma być wyjątkiem. No cóż, zobaczymy.
Jako pierwsza podróż zaczyna Buba. Po niecałej godzinie dosiadam się i we dwójkę mkniemy na wschód. Za oknem migają kolejne stacyjki, pierwszy dłuższy postój wypada w Koniecpolu. Nigdy go nie odwiedzałem, więc wyskakuję rozprostować kości. Robię spacer wokół dworca i zaglądam przez płot na pobliskie ruiny poprzemysłowe.
Kolejna przerwa w podróży (doczepiania składu i zmiana kierunku jazdy) to Kielce. Te wizytowałem z pociągu już dwa lata temu, zatem liczę, że zrobię jakieś szybkie zakupy. Niestety - cały dworzec jest w rozsypce, znaczy w remoncie, a dosłownie wszystkie lokale w pobliżu, również gruzińskie, akurat w tę sobotę postanowiły zrobić sobie wolne.
Ślązacy też lubią kebaby, ale tu ich nie zjemy.
W południe docieramy do Lublina. Doświadczeni rokiem 2021, kiedy to okazało się, że spod dworca kolejowego praktycznie nic nie jeździ, rozpisałem sobie rozkład komunikacji miejskiej i dość sprawnie dotarliśmy na dworzec autobusowy. A tam można się poczuć jak na Ukrainie: więcej kursów jest do tego kraju niż w Polskę, częściej słychać ukraiński i rosyjski niż polski. Praktycznie każdy facet zaopatrzony jest w pederastkę - torebkę, która jeszcze kilka lat temu była szczytem obciachu i kojarzyła się z gastarbeiterami zza Buga, a dziś wydaje się być ikoną męskiej mody . Burdel organizacyjny także panuje nieziemski, gdyż okazuje się, że część busów odjeżdża z innej części dworca i nie ma ich na głównym rozkładzie. Szukaj człowieku, a może znajdziesz.
Lublin to oczywiście jeszcze nie jest Roztocze ani nawet Ruś, ale po raz pierwszy mamy tutaj ponad godzinę wolnego czasu, więc bez namysłu pędzę na Stare Miasto. Te położone jest tuż obok dworca, niektórzy nawet je ze sobą mylą, bo usłyszałem taki oto dialog:
- Co to?
- To jest starówka. A nie, to dworzec.
Na Starym Mieście Ukraińców zastąpili turyści z innych części Europy, a nawet globu, gdyż na jednym z przystanków widziałem czarnoskórą grupę tańczącą i śpiewającą coś wesołego. Kawałek dalej Azjatka w sukni ślubnej. Zrobiło się światowo. I upalnie.
Najpierw wpadam na zamek. Dzisiejszy zewnętrzny wygląd to pokłosie budownictwa z XIX wieku, ze średniowiecznego oryginału zostało niewiele, ale są to elementy najcenniejsze - kaplica i donżon. Zwłaszcza kaplica jest wysoce interesująca, gdyż posiada przepiękne freski namalowane z inicjatywy Władysława Jagiełły. Muszę kiedyś tu przybyć na dłuższą wizytę.
Przed zamkiem roztacza się spory Plac Zamkowy służący za wielki parking. Przyglądam się jego zabudowie i coś mi nie pasuje... Wygląda jakoś sztucznie. Poszperałem w internetach i okazało się, że do II wojny światowej w tym miejscu znajdowała się dzielnica żydowska. Ciasna i biedna. Niemcy utworzyli tu getto, po którego likwidacji dokonali wyburzeń większości budynków. W 1954 roku zdecydowano, że obchody XX-lecia Polski Ludowej odbędą się w Lublinie. W tym celu postanowiono w ekspresowym tempie wznieść reprezentacyjny Plac Zebrań Ludowych. Nie odtworzono domów żydowskich, w zamian wybudowano szereg nowych kamienic będących w rzeczywistością kopią jednego obiektu stojącego kiedyś w pobliżu. Dlatego cała pierzeja prezentuje się jak kopiuj - wklej . Wyjątek uczyniono po bokach, gdzie dodano bardziej fantazyjne elementy.
Plac z zabudowaną udającą historyczne domy mieszczańskie stał się jednym z ciekawszych założeń socrealizmu w kraju.
Na starówkę wpadam przez Bramę Grodzką, niegdyś zwaną Bramą Żydowską. Zapewne nie przez przypadek wisi na niej pomarańczowy żonkil, symbol pamięci o powstaniu w getcie warszawskim.
Wąska przestrzeń wypełniona jest ludźmi i lokalami. Ceny raczej niezbyt promocyjne. Przetaczają się wycieczki i spacerowicze korzystający z przygrzewającego słońca, młodzi osobnicy próbują zarobić fotografując przechodniów "historycznymi aparatami".
Na placu Po Farze wyeksponowano fundamenty średniowiecznego kościoła farnego pod wezwaniem Michała Archanioła. Jeden z najstarszych w mieście został rozebrany w połowie 19. stulecia z powodu złego stanu technicznego; podobno nie spotkało się to z żadnym sprzeciwem wiernych i hierarchii kościelnej. Jakoś mnie to nie dziwi - mieli nowsze i bardziej okazałe. Po prawej stronie widać makietę świątyni.
Na środku rynku stoi okazały gmach, przez kilka wieków siedziba Trybunału Głównego Koronnego. Dzisiejszy wygląd to efekt przebudowy w stylu klasycystycznym w czasach Stanisława Augusta Poniatowskiego. Ze ścian niezbyt elegancko odpadają płaty farby, natomiast na frontonie zrekonstruowano herb Rzeczpospolitej Obojga Narodów.
Lubelska starówka jest niewielka - po pół kilometrze jestem już z drugiej strony, przy pięknej Bramie Krakowskiej, symbolu miasta.
Zdziwiłem się, że poszło mi to aż tak szybko. Zaglądam tylko na Nowy Ratusz...
...i zaczynam powrót, ale zahaczając jeszcze o dwa kościoły. Najpierw do bazyliki św. Jana Chrzciciela i Jana Ewangelisty, gdzie jakiś facet poprawiał przede mną czerwony dywan. Miło. Potem do kolejnej bazyliki, tym razem dominikańskiej. Patrząc na piękne wnętrza znów dochodzę do wniosku iż hasło: "Pewne są tylko śmierć i podatki" jest nieprawdziwe. Prawidłowa rozszerzona wersja brzmi: "Pewne są tylko śmierć, podatki i to, że kościół zawsze znajdzie kasę".
Wracam na dworzec, gdzie Buba pilnuje plecaków. Mamy jeszcze trochę czasu, więc kręcimy się załatwiając różne sprawy, m.in. próbuję kupić rzecz tak prozaiczną jak notes! W pierwszych dwóch kioskach patrzą na mnie jak na debila, który urwał się z choinki dwie dekady temu. W trzecim kobiecina bez słowa wyciąga wiele różnych sztuk do wyboru i koloru. Pewnie kiosk retro.
Moją uwagę zwraca dziwny ceglany domek. Kaplica? Nie, to obudowa zdroju, zaopatrującego kiedyś dzielnicę żydowską w wodę. Pierwotnie stał na skrzyżowaniu ulic Ruskiej i Szerokiej, lecz ta druga przestała istnieć, więc dziś stoi tylko przy Ruskiej.
Nasz busik już stoi. Łapiemy się na jedne z ostatnich wolnych miejsc - w sobotę kursują tylko dwa, więc chętni muszą się cisnąć. W ogóle po pociągu człowiek w busie ma wrażenie, że wsadzono go do klatki.
Jak zwykle podczas naszych kresowych wędrówek odwiedzimy tereny, które kilkadziesiąt lat temu przeszły całkowitą przemianę etniczno - kulturową. W okresie II Rzeczpospolitej miasta i miasteczka ziemi bełskiej licznie zamieszkiwała ludność żydowska, często stanowiąc większość. Drugą grupą byli zazwyczaj Polacy, a następnie Ukraińcy. Na wsiach proporcje te wyglądały dokładnie odwrotnie: najliczniejsi byli Ukraińcy, potem Polacy, na końcu Żydzi. Po dekadach problemem może być dokładne ustalenie jaki procent Ukraińców rzeczywiście mieszkał w danej miejscowości. Ukraińskie źródła włączają do tej kategorii takie grupy jak "Ukraińcy mówiący po polsku", a także "ukraińskojęzyczni wyznawcy rzymskiego katolicyzmu", natomiast polskie źródła wprost przeciwnie, traktują ich jako Polaków. Najprecyzyjniejsze wydają się dane żydowskie, lecz one zwykle dotyczą jedynie Żydów.
Taka struktura ludności przestała istnieć wraz z wrześniem 1939 roku. Wyznawców Jahwe niemal w całości wymordowali naziści (nielicznym udało się uciec razem z Armią Czerwoną, która przez dwa lata okupowała te rejony), Ukraińców wywieziono najpierw na Ukrainę (w 1946), a potem na Ziemie Wyzyskane (w 1947). Na szczęście ocalało dość sporo pamiątek po wielokulturowej przeszłości, choć czasem są to tylko nędzne resztki. Wizyty na cmentarzach dowodzą również, że jakiś niewielki promil niepolskiej ludności pozostał na miejscu lub wrócił z wygnania.
Podróż trwa niecałe dwie godziny. Trochę śpię, z okien widzimy pierwszy patrol Straży Granicznej, czyli znak, że jedziemy w dobrą stronę. Po szesnastej wysiadamy w Tomaszowie Lubelskim (ukr. Тoмaшів). Znaleźliśmy się na Rusi Czerwonej i Roztoczu. Mimo, że Tomaszów jest największym ośrodkiem Roztocza Środkowego, to po głośnym Lublinie przeżywamy szok patrząc jak po pustym placu dworcowym hula wiatr (zdjęcie Buby).
Akurat na dzisiejsze popołudnie przewidywano deszcze i burze. Powietrze faktycznie jest męcząco duszne, na horyzoncie ciemno, ale nie pada.
Dwa lata temu przyjechaliśmy tu busikiem z Tarnoszyna, teraz zaczynamy pieszy etap wyprawy. Jednym z widoków powitalnych jest rozpadający się dom, który przegrał starcie z budynkami z solidniejszych materiałów.
Podstawowy plan zakłada zjedzenie obiadu, bo nie wiemy, kiedy nadarzy się ku temu kolejna okazja. Blisko rynku znajdujemy restaurację. W menu porcja składająca się z potężnego kotleta, obfitego zestawu surówek i kartofelków/frytek za 26 złotych! A miejscowi mówili, że drogo. Jedyną zagwozdką było przynoszenie zimnego piwa przez barmana z damskiego kibla, ale przecież różne są zboczenia .
Podczas gdy jedna osoba siedzi i delektuje się piwem, druga robi zakupy i zwiedza centrum. Tomaszów nie jest jakoś bardzo starym ośrodkiem: w XVI wieku założyli go Zamojscy jako Jelitowo - nazwę wzięli od swego herbu. Później przechodził różne wzloty i upadki, częściej upadki.
Przy rynku stoją trzy ciekawe obiekty. Po lewej budynek, który wziąłem za współczesną konstrukcję. Myliłem się - to dawna remiza straży pożarnej z 1927 roku, którą jednak tak ocieplono, że wydaje się nowa.
W środku cerkiew św. Mikołaja w stylu bizantyjsko-rosyjskim, z końca XIX wieku.
Po prawej drewniana "Herbaciarnia" wzniesiona z okazji koronacji cara Mikołaja II. Tę z kolei postanowiono upiększyć plakatem Jezusa Chrystusa Króla Polski.
Moją uwagę przyciąga zwłaszcza cerkiew. Tomaszów leżał w Kongresówce, więc cerkiew musiała być prawosławna, gdyż kościół unicki zlikwidowano. Po wywózkach Ukraińców do USRR i akcji "Wisła" została porzucona, następnie mieścił się w niej magazyn, szalet, należała do zakładów mleczarskich. W ręce prawosławnych wróciła na przełomie lat 50. i 60.. Niestety, brama zamknięta jest na głucho.
Niedaleko stoi kościół katolicki. Też bardzo interesujący, bowiem drewniany z XVII lub XVIII wieku. Do środka udało się tylko rzucić okiem, bo ciągle trwały modlitwy.
W okresie międzywojennym w Tomaszowie ponad połowę mieszkańców stanowili Żydzi, co sugerowałem już wcześniej. Polaków było trochę mniej, a Ukraińców kilka procent. Większość Żydów opuściła miasto w 1939 roku wraz z Armią Czerwoną, która na kilkanaście dni zajęła miejscowość, co zapewne wielu z nich uratowało życie. Pozostali - około półtora tysiąca - zostali zamknięci w getcie, a następnie wymordowani w obozach lub zabici na miejscu. Ostatniego tomaszowskiego Żyda rozstrzelano w listopadzie 1943 na miejscowym kirkucie. Podchodzę pod bramę i spoglądam na kamienny pomnik pośród drzew.
Na trawniku stoją pojedyncze macewy, ale bez napisów - to stylizacja, symbol. Oryginałów użyto do brukowania dróg i chodników, dewastacja trwała również za komuny.
Wracając na główny plac mijam kompleks garaży, do którego wjazdu bronią znaki drogowe bynajmniej nie spełniające norm urzędowych .
Tomaszowski rynek był kiedyś rzeczywiście ciekawy, gdyż sporą jego część zajmowały hale targowe. Jedne pochodziły jeszcze z czasów Zamojskich, inne postawiono w międzywojniu. Przypominały nieco krakowskie Sukiennice. Przypominają o nich odtworzone dwa arkadowe łuki i tablica informacyjna. Wspomniano na niej o zniszczeniach dokonanych przez Niemców w czasie wojny, natomiast pominięto fakt, że hale rozebrano dopiero w latach 70. ubiegłego wieku i to raczej polskimi rękami. Hale były symbolem starych czasów, więc dzisiejszy, pozbawiony ich rynek, jest zupełnie nijaki.
Objuczeni zakupami wchodzimy na ulicę Lwowską, która ciągnie się na południe. Przechodzimy obok modernistycznego kościoła oraz pomnika z napisem o treści WIECZNA CHWAŁA BOHATEROM POLEGŁYM NA ZIEMI TOMASZOWSKIEJ W WALCE O NIEPODLEGŁĄ POLSKĘ LUDU PRACUJĄCEGO 1939 – 1945 / SPOŁECZEŃSTWO MIASTA I POWIATU. Z boku dołożono tabliczkę W XXX ROCZNICĘ NAPAŚCI NIEMIEC HITLEROWSKICH NA POLSKĘ, W MIEJSCU TYM ZŁOŻONO URNY Z PROCHAMI Z CMENTARZY WOJSKOWYCH WALK W 1939 R., WALK PARTYZANTÓW POLSKICH I RADZIECKICH (...). Pretorianie z IPN je przegapili? Nie kazali zburzyć? Dziwne. A może ktoś uznał, że to dobrze, iż lud pracuje, aby nie pracować mógł ktoś?
Potem odbijamy w las. Na jego skraju znajduje się duże zgrupowanie pomników, zupełnie jakby się tutaj się mnożyły.
Docieramy na miejsce noclegowe: to leśny parking w Siwej Dolnie, przy którym stały kiedyś dwie nieduże wiaty. Teraz ostała się jedna, ale jest kilka miejsc na ognisko, a przede wszystkim wielka polana na namioty. Urzęduje tu już jakaś grupa i pali ogień, co nie dziwi, bo w końcu mamy sobotni wieczór.
Ooo. bushcraft! - wołają na nasz widok. Dziwne teraz ludzie wymyślają słowa. - Idziecie do Bożenki?
- Eee?
- Lepiej nie idźcie, tam znikają koty. Jak w Alfie.
Co prawda żadnego kota nie posiadamy, ale lepiej dmuchać na zimne, więc do żadnej Bożenki się nie wybieramy.
Ekipa zaprasza do siebie, lecz my na razie czekamy na Iwonę i Szymona, którzy mają dojechać do Tomaszowa autobusem prosto z Rzeszowa. Zjawiają się już po zmroku i wtedy rozpalamy drugie, konkurencyjne ognisko.
Sąsiedzi, nieco wstawieni, próbują się integrować, ale słabo to idzie. Mnie wypytują, czy warto odwiedzić Spisz w Katowicach. Nie mam pojęcia, nigdy w nim nie byłem, nawet nie wiem, czy jeszcze działa. Reszcie naszego składu zaczyna towarzystwo przeszkadzać, bo niby głośne i hałaśliwe, no i leci muzyka z głośników. Już kombinują, aby pójść na jakąś odległą polanę i rozbić się tam pośród niczego, w wysokiej trawie. Zupełnie tego nie rozumiem, za wiatą jest miejsca od cholery, można rozstawić namiot kilkadziesiąt metrów dalej, a dodatkowo przezornie zaopatrzyłem się w stopery. Problem rozwiązuje się sam, gdyż o 22.30 miejscowi sami się zwijają, więc niepotrzebne były całe te stresy. Później zjawia się jeszcze na chwilę czwórka młodych ludzi, ale przyszli z bimbrem, więc nikt ich nie przeganiał . Natomiast samochody kręcące się w kółko po leśnym parkingu przewalały się przez całą noc.
W pewnym momencie zauważyliśmy lecącą po ciemnym niebie zieloną flarę. Kiedyś byśmy nie zwrócili na nią uwagi, ale jesteśmy blisko granicy z Ukrainą, więc różne rzeczy mogą tu fruwać... Na szczęście flara zgasła i nic potem nie wybuchło.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Jak zwykle rozbudowany wstęp, czekam na "właściwe" Roztocze. Ciekaw jestem twojego spojrzenia na ten rejon.
mój blog: http://sebastianslota.blogspot.com/
Rano budzi nas słońce i wysoka temperatura, bo jesteśmy rozłożeni na otwartej przestrzeni. Zdziwiony patrzę, że Buba przesunęła swój namiot o spory kawałek, bo podobno ktoś mocno chrapał. Ja tam nic nie słyszałem... Jeszcze większe zdziwienie budzi odkrycie, że zniknęła moja reklamówka z bułką i serkiem do smarowania, podobnie jak zapas pieczywa Iwony i Szymona. Zostawiliśmy je we wiacie i początkowo podejrzewaliśmy zwierzęta, ale Buba widziała w nocy kręcących się ludzi i prawdopodobnie to oni zaopiekowali się naszym jedzeniem! Kurde, dawno nikt niczego nie ukradł na wyjeździe, a tu taki zonk! Szkoda serka, smaczny był, chrzanowy...
Dodatkową atrakcją jest kleszcz, którego znajduję na nodze. Mój pierwszy i - jak się okazało potem - ostatni na tym wyjeździe, ale niektórzy mieli z nimi codzienną ostrą przeprawę.
Wracamy do głównej drogi. Żar leje się z nieba, robimy przystanek pod sklepem czynnym w niedzielę. Specyficzny, bo nie sprzedają alkoholu. Zaraz obok mieści się szpital i to ukłon w stosunku do Szymona, którego dwa lata temu ugryzł pies i potem musiał jechać po zastrzyk. Tym razem trzeba być przygotowanym .
Pierwszy odcinek dzisiejszego dnia chcemy przebyć busem: siedem kilometrów do Bełżca to niezbyt przyjemna dla piechura droga, częściowo ruchliwa obwodnica. Według internetu w południe będzie autobus, na dworcu także on występował, ale o innej godzinie. Oczywiście okazało się, że nie przyjechało nic. To właściwie norma - rozkłady jazdy, zarówno wirtualne jak i te na przystankach, są tak wiarygodne jak bankier udający premiera. Próbujemy łapać stopa, lecz mamy godzinę typowo obiadową, jest nas czwórka i w ogóle mało co jeździ. W końcu machamy taksówce, ta po chwili wraca.
- Za ile pan weźmie do Bełżca?
- Trzydzieści złotych.
Pakujemy się.
- A w którym miejscu w Bełżcu? - pyta taksiarz.
- Przy cerkwi.
- Przy kościele - poprawia. - To będzie czterdzieści złotych.
No proszę, święte miejsce kosztuje. Myślałem, że facet po prostu nazywa cerkiew kościołem, ale ten rzeczywiście podjeżdża pod murowany kościół katolicki, w którym kończy się msza. A my chcemy do drewnianej cerkwi! Chłop jest zdezorientowany.
- Tu nie ma innej świątyni - kręci głową.
Ależ jest! Przy pomocy mapy i jednego z parafian w końcu trafia właściwie i wysadza nas kilkaset metrów dalej, w prawidłowym miejscu. To pokazuje jak ludzie niewiele wiedzą o swojej "małej ojczyźnie", skoro taksówkarz nie miał pojęcia o istnieniu cerkwi i to kilka kilometrów od Tomaszowa.
Bełżec (Белзець) był nietypową wioską, bo przeważali Polacy. Oprócz nich mieszkało kilkuset Ukraińców i ponad setka Żydów. Miejscowość znajdowała się już w Galicji (granica biegła kawałeczek na północ od centrum), zatem nie doszło tu do likwidacji grekokatolicyzmu. Cerkiew św. Bazylego należała do tego wyznania aż do 1947 roku, dziś, po remoncie, ma służyć artystom. Ładny, niewielki budynek przyjemny dla oka, lecz zupełnie pozbawiony oryginalnego wyposażenia. Obok stała plebania (popówka), dziś będąca częścią kompleksu szkolnego.
Niedaleko głównej drogi znajduje się źródełko św. Floriana, zasilające jeziorko i niedużą rzeczkę. Przy wczorajszym ognisku polecano je jako dobre miejsce do kąpieli, bo "mieszkańcy piją stąd wodę, więc jest czysta". Skorzystałem z okazji i się trochę ochlapałem, ale na szczęście nie wskoczyłem w całości, bo wkrótce pojawił się miejscowy z plastikowymi butelkami. Gdyby nam brakło, to oferował swoje. Porozmawialiśmy sobie przez chwilę o Bełżcu i jego sprawach, głównie o problemach z planowanymi inwestycjami: najpierw wioskę miała przeciąć ekspresówka, a teraz wisi nad nią widmo szybkiej kolei do CPK. Znam to z moich rodzinnych stron; podejrzewam, iż potencjalne trasy wytyczali jacyś sadyści, bo każdy z proponowanych przebiegów był tak idiotyczny, że głowa boli - a to rozwalał największe osiedle, a to miał zmasakrować otulinę ogrodu botanicznego, a to trzeba byłoby zasypać szereg stawów... Pomijając całą (bez)sensowność tworzenia CPK, chyba chodziło o to, aby przy okazji budowy coś zniszczyć i zepsuć komuś życie, bo o to, żeby nakraść, to rzecz oczywista. Nie wiadomo co w końcu wykluje się w Bełżcu, lecz w mojej rodzinnej miejscowości przyjęty plan przewiduje zaoranie pod tory największego kompleksu leśno - wypoczynkowego gminy i przecięcie miasta na pół.
A woda ze źródełka faktycznie była bardzo smaczna!
Upał robimy się coraz bardziej nieznośny. W sklepie na głównym skrzyżowaniu robimy zakupy, po czym ruszamy ulicą, znowu o nazwie Lwowska i znowu na południe. Niemal wszystkie samochody mają ukraińskie rejestracje, więc policja urządza polowanie.
Infrastruktura jest przygotowana pod kierowców dalekobieżnych, choć czasami poziom jej wykończenia budzi wątpliwości.
Tablice informacyjne kierują nas w bok i każą przejść przez tory. Za nimi zachowały się w ruinie dwa obiekty kolejowe - wieża wodna i lokomotywownia/parowozownia. Nad tą drugą mocno się zastanawialiśmy, bowiem kształt się zgadzał, ale prowadziła do niej tylko jedna brama, więc trochę za mało.
Kolej odegrała ważną rolę w historii Bełżca. W czasie I wojny światowej przez krótki czas działała tu wąskotorówka, dowożąca Niemcom i Austriakom sprzęt na linię frontu. W czasie kolejnej transportowano pociągami ludzi, bynajmniej nie za ich zgodą. Zachowało się także zdjęcie, jak niemieckie działo stojące obok lokomotywowni ostrzeliwuje radzieckie pozycje pod Lwowem.
Wejście do wieży zamurowano, lecz ostał się mały otwór, przez który Szymon wlazł do środka i wszystko obfotografował.
Dreptamy dalej wzdłuż torów piaszczystą drogą.
Na koniec tego odcinka zmieniamy klimat. W powszechnej świadomości Bełżec jest znany przede wszystkim z najbardziej mrocznego epizodu w swoich dziejach - z obozu zagłady. Działał on dość krótko, bo nieco ponad rok na przełomie 1942 i 1943, ale zdążono w nim zamordować prawie pół miliona osób; był to zatem trzeci najbardziej śmiercionośny obóz w Europie po Auschwitz i Treblince. Ginęli głównie Żydzi polscy, ale także słowaccy, czescy, niemieccy, austriaccy i być może węgierscy. Kiedyś podkreślano, że znaleźli się w Bełżcu również Polacy, ale obecnie na ma na to dowodów, natomiast wśród ofiar mogli być Romowie.
W przeciwieństwie do obozów koncentracyjnych tutaj zdecydowana większość osób z transportu przywożonego na rampę kolejową była uśmiercana od razu po przyjeździe, trafiając do komór gazowych. Pewną niewielką grupę początkowo oszczędzano, zazwyczaj młodych zdrowych mężczyzn, którzy przez jakiś czas służyli do pracy, lecz potem i tak czekała ich śmierć (czasem już po kilku godzinach). Bełżec był pierwszym obozem masowej zagłady, doświadczenia tu zdobyte posłużyły Niemcom do organizacji Sobiboru i Treblinki, a także do gazowania Żydów w innych miejscach.
Bełżec wyróżnia się spośród innych obozów także bardzo małą liczbą ocalałych - szacuje się ją na... kilka osób! Są jedynie dwa potwierdzone przypadki więźniów, którzy uciekli z obozu i przeżyli wojnę (przy czym jeden z nich został zabity tuż po niej) plus prawdopodobnie kilka innych, które z Bełżca się wydostały, lecz nie dotrwały do wyzwolenia. Nie było natomiast szans, aby przetrwać bez udanej ucieczki - jeśli ktoś nie trafił do komory tutaj, to skończył w Sobiborze. Z tego powodu do dzisiaj mamy bardzo niewielką liczbę informacji o SS-Sonderkommando Belzec.
Funkcja obozu była formalnie utrzymywana w tajemnicy, ale ponieważ zwłoki chowano w masowych grobach, z których po pewnym czasie wydostawał się straszliwy fetor odczuwalny w promieniu kilkunastu kilometrów od Bełżca, więc okoliczna ludność doskonale wiedziała co się święci. Niektórzy to wykorzystywali do zarobku, sprzedając Żydom w transportach wodę po horrendalnie wysokich cenach. Działali też zorganizowani łapacze - polscy i ukraińscy - którzy polowali na tych, którym udało się uciec z pociągu, ograbiali ich, a następnie zabijali lub wydawali Niemcom.
Już pod koniec 1942 roku obóz przygotowywał się do likwidacji. Rozpoczęto rozkopywanie masowych grobów i palenie rozkładających się zwłok na rusztach; ciężko sobie wyobrazić jaki powodowało to smród! Następnie teren obozu przekształcono w... gospodarstwo rolne, na którym osadzono byłego strażnika. Jednocześnie pojawiły się "hieny cmentarne", rozkopujące ziemię w poszukiwaniu wartościowych przedmiotów.
Po wojnie obóz w Bełżcu został w dużym stopniu zapomniany przez władze. Co prawda dość prędko przeprowadzono tutaj dochodzenie oraz powstał odpowiedni raport, ale w żaden sposób nie pomyślano o uczczeniu pół miliona zabitych ani o zabezpieczeniu miejsc kaźni. Regularnie dochodziło do rozkopywania gruntu przez "kopaczy", zarówno miejscowych jak i przybyłych z daleka, na powietrzu walały się ludzkie kości. Zazwyczaj nie spotykało się to ze zdecydowaną reakcją służb mundurowych. W jednej z części dawnego obozu działał tartak, nadal wykorzystywano bocznicę kolejową do działalności gospodarczej.
Bełżec nie wzbudzał zainteresowania polskich komunistów, gdyż ofiary były niemal tylko i wyłącznie Żydami, a w tym czasie stawiono na obozy, gdzie ginęli Polacy. Brakowało ocalałych więźniów, którzy mogliby starać się o pamięć, a organizacje żydowskie stopniowo zwijały swoją działalność. Dopiero w latach 60. coś się zaczęło dziać, pojawiła się krypta - mauzoleum oraz pierwsze pomniki, na których starannie przemilczano pochodzenie etniczne pomordowanych. Po marcu 1968 roku znowu Bełżec stał się niewygodny i trzeba było czekać do lat 80. na nowe elementy, m.in. tablicę, która po raz pierwszy informowała, że ginęli tu Żydzi oraz - błędnie - dodano wzmiankę o Polakach.
Na początku III RP teren dawnego obozu był mocno zaniedbany. Poza dziećmi z okolicznych szkół nikt o niego nie dbał, służył jako miejsce zabaw i libacji. Nawet wówczas zdarzali się "poszukiwacze skarbów". Wreszcie, dzięki współpracy polskiego rządu i amerykańskich Żydów, stworzono w Bełżcu pomnik - cmentarz z prawdziwego zdarzenia, projektując coś całkowicie nowego. Większość przestrzeni zajmuje warstwa żużlu umieszczona na wyjałowionej ziemi, pokrywająca masowe groby.
Zachowano kilka wielkich drzew, które z racji wieku były niemymi świadkami ludobójstwa. W środku wytyczono długi korytarz - to miejsce, w którym nie odkryto szczątków ludzkich i które wykorzystywali Niemcy do pędzenia ofiar w stronę komór gazowych. "Szczelina" prowadzi do "niszy-Ohelu", symbolicznego grobowca, gdzie wyryto m.in. imiona ofiar.
Z niszy można wyjść schodami na powierzchnię i obejść pomnik - cmentarz dookoła, idąc wzdłuż nazw miejscowości, skąd pochodzili zamordowani Żydzi.
Gdzieś za drogą sterczy komin, z którego unosi się dym. To dość niepokojący obrazek w tym miejscu.
Obecna wersja muzeum została wysoko oceniona przez ekspertów pod względem kompozycji i architektury. A ja muszę przyznać, że całość wywarła na mnie ogromne wrażenie. Poraża swoją symboliką, mocno oddziałuje na psychikę. Nie byłem już w stanie pójść do budynku muzealnego, usiadłem w cieniu na ławce i w milczeniu patrzyłem na miejsce, gdzie w ciągu roku pozbawiono życia miasto wielkości Gdańska.
Dodatkową atrakcją jest kleszcz, którego znajduję na nodze. Mój pierwszy i - jak się okazało potem - ostatni na tym wyjeździe, ale niektórzy mieli z nimi codzienną ostrą przeprawę.
Wracamy do głównej drogi. Żar leje się z nieba, robimy przystanek pod sklepem czynnym w niedzielę. Specyficzny, bo nie sprzedają alkoholu. Zaraz obok mieści się szpital i to ukłon w stosunku do Szymona, którego dwa lata temu ugryzł pies i potem musiał jechać po zastrzyk. Tym razem trzeba być przygotowanym .
Pierwszy odcinek dzisiejszego dnia chcemy przebyć busem: siedem kilometrów do Bełżca to niezbyt przyjemna dla piechura droga, częściowo ruchliwa obwodnica. Według internetu w południe będzie autobus, na dworcu także on występował, ale o innej godzinie. Oczywiście okazało się, że nie przyjechało nic. To właściwie norma - rozkłady jazdy, zarówno wirtualne jak i te na przystankach, są tak wiarygodne jak bankier udający premiera. Próbujemy łapać stopa, lecz mamy godzinę typowo obiadową, jest nas czwórka i w ogóle mało co jeździ. W końcu machamy taksówce, ta po chwili wraca.
- Za ile pan weźmie do Bełżca?
- Trzydzieści złotych.
Pakujemy się.
- A w którym miejscu w Bełżcu? - pyta taksiarz.
- Przy cerkwi.
- Przy kościele - poprawia. - To będzie czterdzieści złotych.
No proszę, święte miejsce kosztuje. Myślałem, że facet po prostu nazywa cerkiew kościołem, ale ten rzeczywiście podjeżdża pod murowany kościół katolicki, w którym kończy się msza. A my chcemy do drewnianej cerkwi! Chłop jest zdezorientowany.
- Tu nie ma innej świątyni - kręci głową.
Ależ jest! Przy pomocy mapy i jednego z parafian w końcu trafia właściwie i wysadza nas kilkaset metrów dalej, w prawidłowym miejscu. To pokazuje jak ludzie niewiele wiedzą o swojej "małej ojczyźnie", skoro taksówkarz nie miał pojęcia o istnieniu cerkwi i to kilka kilometrów od Tomaszowa.
Bełżec (Белзець) był nietypową wioską, bo przeważali Polacy. Oprócz nich mieszkało kilkuset Ukraińców i ponad setka Żydów. Miejscowość znajdowała się już w Galicji (granica biegła kawałeczek na północ od centrum), zatem nie doszło tu do likwidacji grekokatolicyzmu. Cerkiew św. Bazylego należała do tego wyznania aż do 1947 roku, dziś, po remoncie, ma służyć artystom. Ładny, niewielki budynek przyjemny dla oka, lecz zupełnie pozbawiony oryginalnego wyposażenia. Obok stała plebania (popówka), dziś będąca częścią kompleksu szkolnego.
Niedaleko głównej drogi znajduje się źródełko św. Floriana, zasilające jeziorko i niedużą rzeczkę. Przy wczorajszym ognisku polecano je jako dobre miejsce do kąpieli, bo "mieszkańcy piją stąd wodę, więc jest czysta". Skorzystałem z okazji i się trochę ochlapałem, ale na szczęście nie wskoczyłem w całości, bo wkrótce pojawił się miejscowy z plastikowymi butelkami. Gdyby nam brakło, to oferował swoje. Porozmawialiśmy sobie przez chwilę o Bełżcu i jego sprawach, głównie o problemach z planowanymi inwestycjami: najpierw wioskę miała przeciąć ekspresówka, a teraz wisi nad nią widmo szybkiej kolei do CPK. Znam to z moich rodzinnych stron; podejrzewam, iż potencjalne trasy wytyczali jacyś sadyści, bo każdy z proponowanych przebiegów był tak idiotyczny, że głowa boli - a to rozwalał największe osiedle, a to miał zmasakrować otulinę ogrodu botanicznego, a to trzeba byłoby zasypać szereg stawów... Pomijając całą (bez)sensowność tworzenia CPK, chyba chodziło o to, aby przy okazji budowy coś zniszczyć i zepsuć komuś życie, bo o to, żeby nakraść, to rzecz oczywista. Nie wiadomo co w końcu wykluje się w Bełżcu, lecz w mojej rodzinnej miejscowości przyjęty plan przewiduje zaoranie pod tory największego kompleksu leśno - wypoczynkowego gminy i przecięcie miasta na pół.
A woda ze źródełka faktycznie była bardzo smaczna!
Upał robimy się coraz bardziej nieznośny. W sklepie na głównym skrzyżowaniu robimy zakupy, po czym ruszamy ulicą, znowu o nazwie Lwowska i znowu na południe. Niemal wszystkie samochody mają ukraińskie rejestracje, więc policja urządza polowanie.
Infrastruktura jest przygotowana pod kierowców dalekobieżnych, choć czasami poziom jej wykończenia budzi wątpliwości.
Tablice informacyjne kierują nas w bok i każą przejść przez tory. Za nimi zachowały się w ruinie dwa obiekty kolejowe - wieża wodna i lokomotywownia/parowozownia. Nad tą drugą mocno się zastanawialiśmy, bowiem kształt się zgadzał, ale prowadziła do niej tylko jedna brama, więc trochę za mało.
Kolej odegrała ważną rolę w historii Bełżca. W czasie I wojny światowej przez krótki czas działała tu wąskotorówka, dowożąca Niemcom i Austriakom sprzęt na linię frontu. W czasie kolejnej transportowano pociągami ludzi, bynajmniej nie za ich zgodą. Zachowało się także zdjęcie, jak niemieckie działo stojące obok lokomotywowni ostrzeliwuje radzieckie pozycje pod Lwowem.
Wejście do wieży zamurowano, lecz ostał się mały otwór, przez który Szymon wlazł do środka i wszystko obfotografował.
Dreptamy dalej wzdłuż torów piaszczystą drogą.
Na koniec tego odcinka zmieniamy klimat. W powszechnej świadomości Bełżec jest znany przede wszystkim z najbardziej mrocznego epizodu w swoich dziejach - z obozu zagłady. Działał on dość krótko, bo nieco ponad rok na przełomie 1942 i 1943, ale zdążono w nim zamordować prawie pół miliona osób; był to zatem trzeci najbardziej śmiercionośny obóz w Europie po Auschwitz i Treblince. Ginęli głównie Żydzi polscy, ale także słowaccy, czescy, niemieccy, austriaccy i być może węgierscy. Kiedyś podkreślano, że znaleźli się w Bełżcu również Polacy, ale obecnie na ma na to dowodów, natomiast wśród ofiar mogli być Romowie.
W przeciwieństwie do obozów koncentracyjnych tutaj zdecydowana większość osób z transportu przywożonego na rampę kolejową była uśmiercana od razu po przyjeździe, trafiając do komór gazowych. Pewną niewielką grupę początkowo oszczędzano, zazwyczaj młodych zdrowych mężczyzn, którzy przez jakiś czas służyli do pracy, lecz potem i tak czekała ich śmierć (czasem już po kilku godzinach). Bełżec był pierwszym obozem masowej zagłady, doświadczenia tu zdobyte posłużyły Niemcom do organizacji Sobiboru i Treblinki, a także do gazowania Żydów w innych miejscach.
Bełżec wyróżnia się spośród innych obozów także bardzo małą liczbą ocalałych - szacuje się ją na... kilka osób! Są jedynie dwa potwierdzone przypadki więźniów, którzy uciekli z obozu i przeżyli wojnę (przy czym jeden z nich został zabity tuż po niej) plus prawdopodobnie kilka innych, które z Bełżca się wydostały, lecz nie dotrwały do wyzwolenia. Nie było natomiast szans, aby przetrwać bez udanej ucieczki - jeśli ktoś nie trafił do komory tutaj, to skończył w Sobiborze. Z tego powodu do dzisiaj mamy bardzo niewielką liczbę informacji o SS-Sonderkommando Belzec.
Funkcja obozu była formalnie utrzymywana w tajemnicy, ale ponieważ zwłoki chowano w masowych grobach, z których po pewnym czasie wydostawał się straszliwy fetor odczuwalny w promieniu kilkunastu kilometrów od Bełżca, więc okoliczna ludność doskonale wiedziała co się święci. Niektórzy to wykorzystywali do zarobku, sprzedając Żydom w transportach wodę po horrendalnie wysokich cenach. Działali też zorganizowani łapacze - polscy i ukraińscy - którzy polowali na tych, którym udało się uciec z pociągu, ograbiali ich, a następnie zabijali lub wydawali Niemcom.
Już pod koniec 1942 roku obóz przygotowywał się do likwidacji. Rozpoczęto rozkopywanie masowych grobów i palenie rozkładających się zwłok na rusztach; ciężko sobie wyobrazić jaki powodowało to smród! Następnie teren obozu przekształcono w... gospodarstwo rolne, na którym osadzono byłego strażnika. Jednocześnie pojawiły się "hieny cmentarne", rozkopujące ziemię w poszukiwaniu wartościowych przedmiotów.
Po wojnie obóz w Bełżcu został w dużym stopniu zapomniany przez władze. Co prawda dość prędko przeprowadzono tutaj dochodzenie oraz powstał odpowiedni raport, ale w żaden sposób nie pomyślano o uczczeniu pół miliona zabitych ani o zabezpieczeniu miejsc kaźni. Regularnie dochodziło do rozkopywania gruntu przez "kopaczy", zarówno miejscowych jak i przybyłych z daleka, na powietrzu walały się ludzkie kości. Zazwyczaj nie spotykało się to ze zdecydowaną reakcją służb mundurowych. W jednej z części dawnego obozu działał tartak, nadal wykorzystywano bocznicę kolejową do działalności gospodarczej.
Bełżec nie wzbudzał zainteresowania polskich komunistów, gdyż ofiary były niemal tylko i wyłącznie Żydami, a w tym czasie stawiono na obozy, gdzie ginęli Polacy. Brakowało ocalałych więźniów, którzy mogliby starać się o pamięć, a organizacje żydowskie stopniowo zwijały swoją działalność. Dopiero w latach 60. coś się zaczęło dziać, pojawiła się krypta - mauzoleum oraz pierwsze pomniki, na których starannie przemilczano pochodzenie etniczne pomordowanych. Po marcu 1968 roku znowu Bełżec stał się niewygodny i trzeba było czekać do lat 80. na nowe elementy, m.in. tablicę, która po raz pierwszy informowała, że ginęli tu Żydzi oraz - błędnie - dodano wzmiankę o Polakach.
Na początku III RP teren dawnego obozu był mocno zaniedbany. Poza dziećmi z okolicznych szkół nikt o niego nie dbał, służył jako miejsce zabaw i libacji. Nawet wówczas zdarzali się "poszukiwacze skarbów". Wreszcie, dzięki współpracy polskiego rządu i amerykańskich Żydów, stworzono w Bełżcu pomnik - cmentarz z prawdziwego zdarzenia, projektując coś całkowicie nowego. Większość przestrzeni zajmuje warstwa żużlu umieszczona na wyjałowionej ziemi, pokrywająca masowe groby.
Zachowano kilka wielkich drzew, które z racji wieku były niemymi świadkami ludobójstwa. W środku wytyczono długi korytarz - to miejsce, w którym nie odkryto szczątków ludzkich i które wykorzystywali Niemcy do pędzenia ofiar w stronę komór gazowych. "Szczelina" prowadzi do "niszy-Ohelu", symbolicznego grobowca, gdzie wyryto m.in. imiona ofiar.
Z niszy można wyjść schodami na powierzchnię i obejść pomnik - cmentarz dookoła, idąc wzdłuż nazw miejscowości, skąd pochodzili zamordowani Żydzi.
Gdzieś za drogą sterczy komin, z którego unosi się dym. To dość niepokojący obrazek w tym miejscu.
Obecna wersja muzeum została wysoko oceniona przez ekspertów pod względem kompozycji i architektury. A ja muszę przyznać, że całość wywarła na mnie ogromne wrażenie. Poraża swoją symboliką, mocno oddziałuje na psychikę. Nie byłem już w stanie pójść do budynku muzealnego, usiadłem w cieniu na ławce i w milczeniu patrzyłem na miejsce, gdzie w ciągu roku pozbawiono życia miasto wielkości Gdańska.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Cmentarz musi robić ogromne wrażenie na żywo.
Wygląda jak po wybuchu wulkanu, albo bomby atomowej, pusta spalona ziemia i nic więcej, projektant wczuł się w miejsce.
Sprzedaż wody, wyłapywanie ... A na końcu gospodarstwo rolne i rozkopywanie grobów, w głowie się nie mieści jak można się zezwierzęcić
Wygląda jak po wybuchu wulkanu, albo bomby atomowej, pusta spalona ziemia i nic więcej, projektant wczuł się w miejsce.
Sprzedaż wody, wyłapywanie ... A na końcu gospodarstwo rolne i rozkopywanie grobów, w głowie się nie mieści jak można się zezwierzęcić
Ostatnio zmieniony 1970-01-01, 01:00 przez Adrian, łącznie zmieniany 1 raz.
Pomnik działa na psychikę, musi tam tez być dobra akustyka, idąc tunelem ?
Żużel mi się skojarzył z tym, że na cmentarze żydowskie nie wnosi się niczego ze świata żywych, zostawia się kamyczki na grobie, upamiętniając tym istniejący już grób, nawet jak już minęło wiele lat. Jego ilość jest powalająca, tak jak ilość ofiar.
Przerażające jest , że w rok potrafili zabić 453 tyś. ludzi.
Na pewno chciałabym odwiedzić to miejsce.
Żużel mi się skojarzył z tym, że na cmentarze żydowskie nie wnosi się niczego ze świata żywych, zostawia się kamyczki na grobie, upamiętniając tym istniejący już grób, nawet jak już minęło wiele lat. Jego ilość jest powalająca, tak jak ilość ofiar.
Przerażające jest , że w rok potrafili zabić 453 tyś. ludzi.
Na pewno chciałabym odwiedzić to miejsce.
Ostatnio zmieniony 2023-06-28, 14:07 przez Izabela, łącznie zmieniany 1 raz.
Adrian pisze:Pudelek pisze:Niestety, ale stawiam tezę, że w odpowiednich okolicznościach większość dowolnego społeczeństwa może się zezwierzecić
Obawiam się że tak ...
Tak.
A jak jeszcze mają nad sobą kogoś, kto im wskaże drogę ...
Polecam lekturę książki "Płuczki. Poszukiwacze żydowskiego złota" Pawła Piotra Reszka.
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Opuszczamy Bełżec i kierujemy się na południe idąc za znakami niebieskiego szlaku. Dziwny to szlak, bo występuje tylko na niektórych mapach, nie ma go natomiast na tablicach gminnych, choć nosi on nazwę Centralnego Szlaku Roztocza.
Przez długi czas ścieżka prowadzi przez las. Spotykamy znaki informujące, że to otulina obozu zagłady, więc w ziemi mogą znajdować się szczątki ofiar.
W pewnym momencie wychodzimy przy niedużym jeziorku z wiatą i pomostem, co oznacza, że źle skręciliśmy. Korzystamy z okazji i robimy sobie przerwę w pięknych okolicznościach przyrody. Gdyby była późniejsza godzina, to zastanowilibyśmy się nawet nad noclegiem tutaj, ale jest dopiero piętnasta.
Wracamy się do leśnego przejścia kolejowego i przez krótki odcinek idziemy wzdłuż torów. Szyny są pordzewiałe, pociągi pasażerskie kursują rzadko (w wybrane weekendy), większa jest szansa spotkać składy towarowe na Ukrainę.
W czerwcu 1944 roku linia kolejowa stała się miejscem mordu. Pociąg osobowy z Bełżca do Lwowa został zatrzymany przez mężczyzn w niemieckich mundurach, nie byli to jednak Niemcy, a banda UPA. Pasażerów posegregowano według narodowości, Polaków rozstrzelano, w sumie kilkadziesiąt osób. Przypominało to wydarzenia z wojny w Jugosławii, kiedy to Serbowie zatrzymywali rejsowe autobusy oraz pociągi i zabijali wyciągniętych z nich Boszniaków.
Zbrodnia została upamiętniona wielkim drewnianym krzyżem oraz nowoczesnym pomnikiem z koszmarną kostką brukową i łańcuchami wokół.
Las się kończy i zaczyna wioska Zatyle (Затилля). Przechodzimy obok drewnianych i murowanych małych domów. Jedynymi oznakami życia jest skoszona trawa oraz z rzadka ujadający pies.
Zaglądamy nad stawy, przy których kręci się trochę osób, głównie wędkarzy. Niedaleko stoi nowy kościół, a pod wielkim drzewem krzyż z 1884 roku, odnowiony i ze starannie podkreślonym na czarno napisem w cyrylicy.
Wkrótce zabudowa się urywa, zaczynają pola. Zza horyzontu wystaje ogromna sylwetka, niczym średniowieczne zamczysko.
Ten bardzo przyjemny odcinek kończy się pod kolektorem zbożowym na obrzeżach Lubyczy Królewskiej (Любича Королівська).
Lubycza to miasto, lecz w ogóle po niej tego nie widać, brak tu architektonicznych cech typowych dla ośrodków miejskich. Prawa miejskie posiadała jednak w przeszłości i przed kilku laty je przywrócono.
W okresie międzywojennym była dość specyficznym kompleksem osadniczym łączącym nieduże miasteczko, w którym 90% mieszkańców stanowili Żydzi oraz dwie wielkie wsie w podobnym procencie zamieszkałe przez Ukraińców - Lubyczę Kameralną (Любича Камеральна) i Lubyczę Kniazie (Любича Князі). Po wywózkach Lubycza Kameralna przestała istnieć, a Kniazie się wyludniły.
Zasięgamy języka o kwestie gastronomiczno - szopingowe. W Lubyczy znajduje się restauracja przy hotelu, lecz to nam nie po drodze. Za to całkiem niedaleko działa, mimo niedzieli, niewielki sklepik. Drewniany, od razu sprawia sympatyczne wrażenie.
- To za karę?! - zawołał na widok objuczonej Iwony chłop siedzący na ławeczce.
- Tak jest! Nie chciała gotować i prasować, więc musi nosić plecak!
Robimy zakupy i lokujemy się na trawniku przy bocznej ścianie sklepu. Jest ciepło, przyjemnie, piękne późne popołudnie. Oczywiście zwracamy uwagę zarówno stałej ekipy, jak i tych, co podjeżdżają na chwilę samochodami.
- Nie siedźcie na ziemi, bo dostaniecie wilka - ostrzega ten sam osobnik, który pytał się o karę.
Rozglądam się po najbliższej okolicy: z jednego boku stoją niskie bloki. Z drugiego jest jakiś ośrodek rehabilitacyjny z banerami w języku ukraińskim, a także zespół szkół. Na jego podwórzu sterczy samotny komin a obok drzewa powiewa flaga, lecz opuszczona do połowy masztu. Mamy żałobę czy co? Na wyjazdach jesteśmy zazwyczaj poza obiegiem informacji, ale gdyby zmarł ktoś znany to pewnie byśmy o tym słyszeli...
Czekamy na piątego uczestnika wyprawy - Piotrka z Poznania. To kolega Buby. Swoją drogą, jak to jest, że wśród jej towarzystwa przeważają faceci, a nie kobiety? Piotrek złapał w Lublinie "złoty strzał" - stopa, który zawiezie go w dowolne miejsce. Wkrótce pod sklepem zjawia się auto i wyskakuje z niego chłopak w czapce Ludowego Wojska Polskiego. Widzę go pierwszy raz, ale twarz kojarzę! Po chwili stwierdzam, że wielokrotnie proponowano mi go jako znajomego w mediach społecznościowych, więc całkiem sprytne mają te algorytmy .
W pięcioosobowym składzie opuszczamy centrum Lubyczy, nadal trzymając się niebieskiego Centralnego Szlaku Roztocza. Co jakiś czas mijamy pobielone stare krzyże.
Towarzystwo idzie prosto na nocleg, a ja odbijam na chwilę, aby zajrzeć na dwa pobliskie cmentarze przedzielone drogą. To teren dawnej Lubyczy Kameralnej, więc na nekropoliach, zwłaszcza na tej większej, dominują nagrobki w cyrylicy. Daty świadczą, że niektórym z ukraińskich mieszkańców udało się uniknąć wywózek albo wrócić na ojcowiznę.
Na drugim zdjęciu proste, wręcz prymitywne w swojej formie tzw. krzyże bruśnieńskie. Powstały w znanym ośrodku kamieniarskim w Bruśnie i będzie takie spotykać jeszcze wielokrotnie.
Na jednym z cmentarzy stoi drewniana dzwonnica. Przeniesiono ją tu pod koniec ubiegłego wieku z pobliskich Teniatysk. Tam stała obok opuszczonej cerkwi, która przestała istnieć. Tutaj zastąpiła... także cerkiew, którą nikt się nie zajmował i także się rozpadła. Dzwonnica miała widać więcej szczęście, choć porównując zdjęcia archiwalne z obecnymi można dostrzec, że jej kształt uległ zmianie, więc nie wiadomo ile pozostało oryginału.
Na górę można wejść. Widoki są na drogę i cmentarze.
Wracam do głównej szosy, kierując się za resztą, która dawno zniknęła za zakrętem. Na spokojnie, nie śpieszy mi się. Podziwiam krajobrazy.
Kończy się Lubycza, kończy się dobry asfalt, a po chwili asfalt w ogóle. Przez Kniazie (Княз) biegnie droga gruntowa. Czy mieszkańcy podpali miłościwie panującym politykom, że inwestycja zakończyła się równo na linii rozgraniczającej miasto od wsi?
Przed wojną Kniazie liczyły ponad dwa tysiące mieszkańców, obecnie zaś kilkudziesięciu. Nie mogę jednak napisać, że wyglądają jak wymarłe, bo ciągle kogoś spotykam. Najpierw kilku młodych chłopaków, którzy rzucają na mój widok:
- Ja panu współczuję.
- Ja sobie też - odpowiadam z przymrużeniem oka, bo i tak zakupy niosę w reklamówce.
Potem zauważa mnie starsza kobieta.
- Ładny kompleks? - pyta, bo fotografuję "wiejską zagrodę" z obszerną wiatą i kominkiem.
- Bardzo ładny, zwłaszcza wiata.
- A gdzie pan idzie z tym plecakiem? Na nocleg? Szkoda, że tu nie ma żadnej agroturystyki.
Opowiadam pokrótce historię związaną z naszymi przejściami wzdłuż granicy i mówię, gdzie chcemy spać.
- Oo, to jeszcze spory kawałek.
Mamy chyba nieco inne podejście do "sporości", bo zabudowa wkrótce się skończyła i po kilku minutach w lesie byłem na miejscu.
Wśród drzew z zielska wystają dziesiątki, może setki krzyży, głównie typu bruśnieńskiego. To jeden z dwóch cmentarzy Kniazi/Kniaziów.
Powyżej wierni greckokatoliccy wznieśli cerkiew św. Paraskiewy, poświęconą w 1806 roku. Murowaną, sporych rozmiarów, mogącą pomieścić tysiąc osób. Cała parafia liczyła ponad pięć tysięcy. Świątynia została uszkodzona w 1944 roku w czasie przechodzenia frontu, a po wojnie pozbawiona jakiejkolwiek opieki. Dziś to ruina robiąca duże wrażenie. I smutek.
Ile razy się człowiek naczyta albo nasłucha, jakie to straty w substancji zabytkowej poniosła Polska w ubiegłym stuleciu. Że gdyby nie wojny, nie okupacje, nie to, nie tamto... Tak, oczywiście, to prawda. Jednocześnie jednak podejście do zachowanych obiektów było, jest i pewnie będzie często skandaliczne. Może zamiast płakać nad historią i zniszczonymi zabytkami pora się w końcu zająć tymi, które jeszcze stoją? Z jednej strony gmina Lubycza Królewska reklamuje się ruiną cerkwi, ustawiła drogowskazy do niej kierujące, są tablice informacyjne. Wszystko ładnie, wszystko profesjonalnie, tylko jest i druga strona - jak już turysta podejdzie pod cerkiew to zobaczy wielki napis "NIE WCHODZIĆ. GROZI ZAWALENIEM". To oczywiście przesada, lecz nie da się ukryć, że nikt przy świętej Paraskiewie nic nie robi.
Można dyskutować, czy w przypadku Kniaziów lepsza byłaby częściowa odbudowa (przykłady z Beskidów pokazują, że to możliwe) czy raczej konserwacja w stanie trwałej ruiny, ale jedno jest pewne: jeśli nie podejmie się żadnych działań, to kolejne pokolenia mogą nie zobaczyć nic.
Symboliczne okno do nieba.
Zachowały się resztki malowideł. Zwłaszcza kolor niebieski trzyma się mocno.
Zastanawiają mnie główne drzwi. Czy zamknął je w 1947 roku ostatni batiuszka a może ostatni ukraiński wójt? Czy ktoś je otwierał przez kilkadziesiąt lat? A może wstawiono je znacznie później, bo wyraźnie nie pasują do ram?
Na pomysł wieczornego podejścia do cerkwi wpadłem wczoraj z Bubą. Ja sądziłem, że to jest typowe cerkwisko z resztkami podmurówki, ale Buba już tu kiedyś była (jak w większości odwiedzanych przez nas miejsc) i uświadomiła mi, że znajdziemy tu znacznie więcej niż jakieś nędzne pozostałości. Dodatkowo pamiętała, że kilka lat temu była to dobra miejscówka na rozbicie namiotów. Z tym jednak mamy początkowo problem: las jest gęsty, pełen robactwa, a zaraz za sypiącą się dzwonnicą zaczyna się pole z intensywnie pracującymi traktorami. Idę z chłopakami rozejrzeć się po okolicy. Niewiele to zmienia: jeśli tylko wśród drzew pojawi się jakaś wolna przestrzeń, to kawałek dalej stoją rozrzucone domy. Kusząca łąka jest zapewne nieustannie użytkowana, o czym świadczy świeżo skoszona trawa. Jedyny plus jest taki, że znaleźliśmy drugi, mniejszy cmentarz.
Ostatecznie odpowiednie miejsce znalazł Szymon z Iwoną, podążając leśną ścieżką w gąszcz. Wśród krzaków odkrył przygotowane palenisko wraz z dwoma ławkami. Dawno nie używane, więc nie groziła nam nagła wizyta wkurzonego gospodarza, o ile takowy w ogóle istniał. Wszystko to położone było kilkaset metrów od cerkwi na niewielkiej, pozarastanej polance, więc trzeba sobie najpierw wydeptać miejsca na namiot . O dziwo, po zapadnięciu zmroku komary i muszki, do tej pory aktywnie uprzykrzający nam życie, poznikały.
Byłem pewien, że nic nie jest w stanie na takim wyjeździe mnie zaskoczyć do momentu, gdy Piotrek wyciągnął z plecaka... patelnię! Rozumiem, że niektóre kobiety noszą ze sobą prostownice, suszarki albo żelazka, ale patelnię?? To już jest coś! Piotrek chyba w ogóle nastawił się bardzo kulinarnie na naszą wędrówkę, bo zaczął wyjmować jakieś kasze, makarony i inne cuda, gotując nad ogniem niczym profesjonalny kucharz!
Poranek znowu jest ciepły i słoneczny, ale tym razem jestem rozłożony w cieniu, więc słońce mnie nie wybudza. Nieśpiesznie wędzimy się przy ognisku.
Po spakowaniu zaglądamy na pożegnanie do cerkwi i schodzimy do pylistej drogi w dole.
W poniedziałkowe południe w Kniaziach ani żywej duszy, z wyjątkiem koni, przyglądających nam się uważnie.
W Lubyczy Królewskiej ekipa idzie zobaczyć dzwonnicę, a ja kręcę się po mniejszym cmentarzu, gdzie znajduję kilka niemieckich nagrobków. Być może jacyś potomkowie kolonistów józefińskich. Rozmawiam też z kobietą, porządkującą grób rodzinny. Widziała nas wczoraj w Bełżcu, więc opowiadam skąd i dokąd się wybieramy.
W centrum miasteczka otwarty jest market, więc pod nim zakotwiczamy. Piotrek, który wieczorem zaskoczył nas wyciągając patelnię, dziś zaskakuje po raz kolejny, postanawiając... odesłać ją do domu! Naczynie okazało się zbyt kłopotliwe, zwłaszcza waga i wymiary, więc paczkomatem uda się w podróż do Poznania.
- Wielka turystyka? - zaczepia nas łysy jegomość o lekko błądzącym spojrzeniu.
- Oj, wielka.
- I tak trzymać! - woła.
Siadamy na schodkach, żeby się czegoś napić, więc facet wkrótce się do nas dołącza. Rozmowa schodzi na ulubione przedmioty w szkole.
- Najbardziej to plastyka, bo nie miałem talentu - stwierdza, a my próbujemy dojrzeć mądrość w tej odpowiedzi.
(Zdjęcie z aparatu Buby)
Po przelotówce przemykają samochody Straży Granicznej. Ukraina jest mniej niż dziesięć kilometrów stąd, więc gęsto od pograniczników jak w mrowisku. Na razie się jeszcze nami nie interesują, ale zaczną. Za kilka godzin.
Wychodząc z Lubyczy planujemy zajrzeć na cmentarz żydowski, który zaznaczony jest na mapach. Przechodzimy przez osiedle domów jednorodzinnych, ale ani widu, ani słychu.
- Szymon, to miało być tutaj - mówię zdezorientowany.
- Szukacie panowie kirkutu? - pyta się mężczyzna zza płotu. - Popatrzcie tam. Widzicie te domy? To jest cmentarz!
- Eee... jak to?
- Zabudowano go. Nawet ciał nie usunięto, niektóre chałupy stoją na kościach. A macew używano jako wzmocnienia fundamentów.
- Kiedy to było??
- Przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Ja jeszcze pamiętam drewniany domek rabina. A teraz nie ma nic, żadnej tablicy. Ale czasem przyjeżdżają tu Żydzi i się modlą.
To była opowieść miejscowego, informacje z internetu ją potwierdzają, choć przesuwają datę ostatecznej likwidacji na lata osiemdziesiąte. Nie znajdziemy żadnej pamiątki po ludziach, którzy do czasu ostatniej wojny światowej tworzyli absolutną większość mieszańców Lubyczy Królewskiej. Kirkut przykryto osiedlem, nie ma też żadnego śladu po synagodze, nawet Wirtualny Sztetl niewiele wie na ten temat. Najpierw Niemcy fizycznie w Bełżcu, a potem Polacy symbolicznie skutecznie wyrugowali żydowskość z przestrzeni publicznej. Tak jakby nigdy jej tu nie było.
Przez długi czas ścieżka prowadzi przez las. Spotykamy znaki informujące, że to otulina obozu zagłady, więc w ziemi mogą znajdować się szczątki ofiar.
W pewnym momencie wychodzimy przy niedużym jeziorku z wiatą i pomostem, co oznacza, że źle skręciliśmy. Korzystamy z okazji i robimy sobie przerwę w pięknych okolicznościach przyrody. Gdyby była późniejsza godzina, to zastanowilibyśmy się nawet nad noclegiem tutaj, ale jest dopiero piętnasta.
Wracamy się do leśnego przejścia kolejowego i przez krótki odcinek idziemy wzdłuż torów. Szyny są pordzewiałe, pociągi pasażerskie kursują rzadko (w wybrane weekendy), większa jest szansa spotkać składy towarowe na Ukrainę.
W czerwcu 1944 roku linia kolejowa stała się miejscem mordu. Pociąg osobowy z Bełżca do Lwowa został zatrzymany przez mężczyzn w niemieckich mundurach, nie byli to jednak Niemcy, a banda UPA. Pasażerów posegregowano według narodowości, Polaków rozstrzelano, w sumie kilkadziesiąt osób. Przypominało to wydarzenia z wojny w Jugosławii, kiedy to Serbowie zatrzymywali rejsowe autobusy oraz pociągi i zabijali wyciągniętych z nich Boszniaków.
Zbrodnia została upamiętniona wielkim drewnianym krzyżem oraz nowoczesnym pomnikiem z koszmarną kostką brukową i łańcuchami wokół.
Las się kończy i zaczyna wioska Zatyle (Затилля). Przechodzimy obok drewnianych i murowanych małych domów. Jedynymi oznakami życia jest skoszona trawa oraz z rzadka ujadający pies.
Zaglądamy nad stawy, przy których kręci się trochę osób, głównie wędkarzy. Niedaleko stoi nowy kościół, a pod wielkim drzewem krzyż z 1884 roku, odnowiony i ze starannie podkreślonym na czarno napisem w cyrylicy.
Wkrótce zabudowa się urywa, zaczynają pola. Zza horyzontu wystaje ogromna sylwetka, niczym średniowieczne zamczysko.
Ten bardzo przyjemny odcinek kończy się pod kolektorem zbożowym na obrzeżach Lubyczy Królewskiej (Любича Королівська).
Lubycza to miasto, lecz w ogóle po niej tego nie widać, brak tu architektonicznych cech typowych dla ośrodków miejskich. Prawa miejskie posiadała jednak w przeszłości i przed kilku laty je przywrócono.
W okresie międzywojennym była dość specyficznym kompleksem osadniczym łączącym nieduże miasteczko, w którym 90% mieszkańców stanowili Żydzi oraz dwie wielkie wsie w podobnym procencie zamieszkałe przez Ukraińców - Lubyczę Kameralną (Любича Камеральна) i Lubyczę Kniazie (Любича Князі). Po wywózkach Lubycza Kameralna przestała istnieć, a Kniazie się wyludniły.
Zasięgamy języka o kwestie gastronomiczno - szopingowe. W Lubyczy znajduje się restauracja przy hotelu, lecz to nam nie po drodze. Za to całkiem niedaleko działa, mimo niedzieli, niewielki sklepik. Drewniany, od razu sprawia sympatyczne wrażenie.
- To za karę?! - zawołał na widok objuczonej Iwony chłop siedzący na ławeczce.
- Tak jest! Nie chciała gotować i prasować, więc musi nosić plecak!
Robimy zakupy i lokujemy się na trawniku przy bocznej ścianie sklepu. Jest ciepło, przyjemnie, piękne późne popołudnie. Oczywiście zwracamy uwagę zarówno stałej ekipy, jak i tych, co podjeżdżają na chwilę samochodami.
- Nie siedźcie na ziemi, bo dostaniecie wilka - ostrzega ten sam osobnik, który pytał się o karę.
Rozglądam się po najbliższej okolicy: z jednego boku stoją niskie bloki. Z drugiego jest jakiś ośrodek rehabilitacyjny z banerami w języku ukraińskim, a także zespół szkół. Na jego podwórzu sterczy samotny komin a obok drzewa powiewa flaga, lecz opuszczona do połowy masztu. Mamy żałobę czy co? Na wyjazdach jesteśmy zazwyczaj poza obiegiem informacji, ale gdyby zmarł ktoś znany to pewnie byśmy o tym słyszeli...
Czekamy na piątego uczestnika wyprawy - Piotrka z Poznania. To kolega Buby. Swoją drogą, jak to jest, że wśród jej towarzystwa przeważają faceci, a nie kobiety? Piotrek złapał w Lublinie "złoty strzał" - stopa, który zawiezie go w dowolne miejsce. Wkrótce pod sklepem zjawia się auto i wyskakuje z niego chłopak w czapce Ludowego Wojska Polskiego. Widzę go pierwszy raz, ale twarz kojarzę! Po chwili stwierdzam, że wielokrotnie proponowano mi go jako znajomego w mediach społecznościowych, więc całkiem sprytne mają te algorytmy .
W pięcioosobowym składzie opuszczamy centrum Lubyczy, nadal trzymając się niebieskiego Centralnego Szlaku Roztocza. Co jakiś czas mijamy pobielone stare krzyże.
Towarzystwo idzie prosto na nocleg, a ja odbijam na chwilę, aby zajrzeć na dwa pobliskie cmentarze przedzielone drogą. To teren dawnej Lubyczy Kameralnej, więc na nekropoliach, zwłaszcza na tej większej, dominują nagrobki w cyrylicy. Daty świadczą, że niektórym z ukraińskich mieszkańców udało się uniknąć wywózek albo wrócić na ojcowiznę.
Na drugim zdjęciu proste, wręcz prymitywne w swojej formie tzw. krzyże bruśnieńskie. Powstały w znanym ośrodku kamieniarskim w Bruśnie i będzie takie spotykać jeszcze wielokrotnie.
Na jednym z cmentarzy stoi drewniana dzwonnica. Przeniesiono ją tu pod koniec ubiegłego wieku z pobliskich Teniatysk. Tam stała obok opuszczonej cerkwi, która przestała istnieć. Tutaj zastąpiła... także cerkiew, którą nikt się nie zajmował i także się rozpadła. Dzwonnica miała widać więcej szczęście, choć porównując zdjęcia archiwalne z obecnymi można dostrzec, że jej kształt uległ zmianie, więc nie wiadomo ile pozostało oryginału.
Na górę można wejść. Widoki są na drogę i cmentarze.
Wracam do głównej szosy, kierując się za resztą, która dawno zniknęła za zakrętem. Na spokojnie, nie śpieszy mi się. Podziwiam krajobrazy.
Kończy się Lubycza, kończy się dobry asfalt, a po chwili asfalt w ogóle. Przez Kniazie (Княз) biegnie droga gruntowa. Czy mieszkańcy podpali miłościwie panującym politykom, że inwestycja zakończyła się równo na linii rozgraniczającej miasto od wsi?
Przed wojną Kniazie liczyły ponad dwa tysiące mieszkańców, obecnie zaś kilkudziesięciu. Nie mogę jednak napisać, że wyglądają jak wymarłe, bo ciągle kogoś spotykam. Najpierw kilku młodych chłopaków, którzy rzucają na mój widok:
- Ja panu współczuję.
- Ja sobie też - odpowiadam z przymrużeniem oka, bo i tak zakupy niosę w reklamówce.
Potem zauważa mnie starsza kobieta.
- Ładny kompleks? - pyta, bo fotografuję "wiejską zagrodę" z obszerną wiatą i kominkiem.
- Bardzo ładny, zwłaszcza wiata.
- A gdzie pan idzie z tym plecakiem? Na nocleg? Szkoda, że tu nie ma żadnej agroturystyki.
Opowiadam pokrótce historię związaną z naszymi przejściami wzdłuż granicy i mówię, gdzie chcemy spać.
- Oo, to jeszcze spory kawałek.
Mamy chyba nieco inne podejście do "sporości", bo zabudowa wkrótce się skończyła i po kilku minutach w lesie byłem na miejscu.
Wśród drzew z zielska wystają dziesiątki, może setki krzyży, głównie typu bruśnieńskiego. To jeden z dwóch cmentarzy Kniazi/Kniaziów.
Powyżej wierni greckokatoliccy wznieśli cerkiew św. Paraskiewy, poświęconą w 1806 roku. Murowaną, sporych rozmiarów, mogącą pomieścić tysiąc osób. Cała parafia liczyła ponad pięć tysięcy. Świątynia została uszkodzona w 1944 roku w czasie przechodzenia frontu, a po wojnie pozbawiona jakiejkolwiek opieki. Dziś to ruina robiąca duże wrażenie. I smutek.
Ile razy się człowiek naczyta albo nasłucha, jakie to straty w substancji zabytkowej poniosła Polska w ubiegłym stuleciu. Że gdyby nie wojny, nie okupacje, nie to, nie tamto... Tak, oczywiście, to prawda. Jednocześnie jednak podejście do zachowanych obiektów było, jest i pewnie będzie często skandaliczne. Może zamiast płakać nad historią i zniszczonymi zabytkami pora się w końcu zająć tymi, które jeszcze stoją? Z jednej strony gmina Lubycza Królewska reklamuje się ruiną cerkwi, ustawiła drogowskazy do niej kierujące, są tablice informacyjne. Wszystko ładnie, wszystko profesjonalnie, tylko jest i druga strona - jak już turysta podejdzie pod cerkiew to zobaczy wielki napis "NIE WCHODZIĆ. GROZI ZAWALENIEM". To oczywiście przesada, lecz nie da się ukryć, że nikt przy świętej Paraskiewie nic nie robi.
Można dyskutować, czy w przypadku Kniaziów lepsza byłaby częściowa odbudowa (przykłady z Beskidów pokazują, że to możliwe) czy raczej konserwacja w stanie trwałej ruiny, ale jedno jest pewne: jeśli nie podejmie się żadnych działań, to kolejne pokolenia mogą nie zobaczyć nic.
Symboliczne okno do nieba.
Zachowały się resztki malowideł. Zwłaszcza kolor niebieski trzyma się mocno.
Zastanawiają mnie główne drzwi. Czy zamknął je w 1947 roku ostatni batiuszka a może ostatni ukraiński wójt? Czy ktoś je otwierał przez kilkadziesiąt lat? A może wstawiono je znacznie później, bo wyraźnie nie pasują do ram?
Na pomysł wieczornego podejścia do cerkwi wpadłem wczoraj z Bubą. Ja sądziłem, że to jest typowe cerkwisko z resztkami podmurówki, ale Buba już tu kiedyś była (jak w większości odwiedzanych przez nas miejsc) i uświadomiła mi, że znajdziemy tu znacznie więcej niż jakieś nędzne pozostałości. Dodatkowo pamiętała, że kilka lat temu była to dobra miejscówka na rozbicie namiotów. Z tym jednak mamy początkowo problem: las jest gęsty, pełen robactwa, a zaraz za sypiącą się dzwonnicą zaczyna się pole z intensywnie pracującymi traktorami. Idę z chłopakami rozejrzeć się po okolicy. Niewiele to zmienia: jeśli tylko wśród drzew pojawi się jakaś wolna przestrzeń, to kawałek dalej stoją rozrzucone domy. Kusząca łąka jest zapewne nieustannie użytkowana, o czym świadczy świeżo skoszona trawa. Jedyny plus jest taki, że znaleźliśmy drugi, mniejszy cmentarz.
Ostatecznie odpowiednie miejsce znalazł Szymon z Iwoną, podążając leśną ścieżką w gąszcz. Wśród krzaków odkrył przygotowane palenisko wraz z dwoma ławkami. Dawno nie używane, więc nie groziła nam nagła wizyta wkurzonego gospodarza, o ile takowy w ogóle istniał. Wszystko to położone było kilkaset metrów od cerkwi na niewielkiej, pozarastanej polance, więc trzeba sobie najpierw wydeptać miejsca na namiot . O dziwo, po zapadnięciu zmroku komary i muszki, do tej pory aktywnie uprzykrzający nam życie, poznikały.
Byłem pewien, że nic nie jest w stanie na takim wyjeździe mnie zaskoczyć do momentu, gdy Piotrek wyciągnął z plecaka... patelnię! Rozumiem, że niektóre kobiety noszą ze sobą prostownice, suszarki albo żelazka, ale patelnię?? To już jest coś! Piotrek chyba w ogóle nastawił się bardzo kulinarnie na naszą wędrówkę, bo zaczął wyjmować jakieś kasze, makarony i inne cuda, gotując nad ogniem niczym profesjonalny kucharz!
Poranek znowu jest ciepły i słoneczny, ale tym razem jestem rozłożony w cieniu, więc słońce mnie nie wybudza. Nieśpiesznie wędzimy się przy ognisku.
Po spakowaniu zaglądamy na pożegnanie do cerkwi i schodzimy do pylistej drogi w dole.
W poniedziałkowe południe w Kniaziach ani żywej duszy, z wyjątkiem koni, przyglądających nam się uważnie.
W Lubyczy Królewskiej ekipa idzie zobaczyć dzwonnicę, a ja kręcę się po mniejszym cmentarzu, gdzie znajduję kilka niemieckich nagrobków. Być może jacyś potomkowie kolonistów józefińskich. Rozmawiam też z kobietą, porządkującą grób rodzinny. Widziała nas wczoraj w Bełżcu, więc opowiadam skąd i dokąd się wybieramy.
W centrum miasteczka otwarty jest market, więc pod nim zakotwiczamy. Piotrek, który wieczorem zaskoczył nas wyciągając patelnię, dziś zaskakuje po raz kolejny, postanawiając... odesłać ją do domu! Naczynie okazało się zbyt kłopotliwe, zwłaszcza waga i wymiary, więc paczkomatem uda się w podróż do Poznania.
- Wielka turystyka? - zaczepia nas łysy jegomość o lekko błądzącym spojrzeniu.
- Oj, wielka.
- I tak trzymać! - woła.
Siadamy na schodkach, żeby się czegoś napić, więc facet wkrótce się do nas dołącza. Rozmowa schodzi na ulubione przedmioty w szkole.
- Najbardziej to plastyka, bo nie miałem talentu - stwierdza, a my próbujemy dojrzeć mądrość w tej odpowiedzi.
(Zdjęcie z aparatu Buby)
Po przelotówce przemykają samochody Straży Granicznej. Ukraina jest mniej niż dziesięć kilometrów stąd, więc gęsto od pograniczników jak w mrowisku. Na razie się jeszcze nami nie interesują, ale zaczną. Za kilka godzin.
Wychodząc z Lubyczy planujemy zajrzeć na cmentarz żydowski, który zaznaczony jest na mapach. Przechodzimy przez osiedle domów jednorodzinnych, ale ani widu, ani słychu.
- Szymon, to miało być tutaj - mówię zdezorientowany.
- Szukacie panowie kirkutu? - pyta się mężczyzna zza płotu. - Popatrzcie tam. Widzicie te domy? To jest cmentarz!
- Eee... jak to?
- Zabudowano go. Nawet ciał nie usunięto, niektóre chałupy stoją na kościach. A macew używano jako wzmocnienia fundamentów.
- Kiedy to było??
- Przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Ja jeszcze pamiętam drewniany domek rabina. A teraz nie ma nic, żadnej tablicy. Ale czasem przyjeżdżają tu Żydzi i się modlą.
To była opowieść miejscowego, informacje z internetu ją potwierdzają, choć przesuwają datę ostatecznej likwidacji na lata osiemdziesiąte. Nie znajdziemy żadnej pamiątki po ludziach, którzy do czasu ostatniej wojny światowej tworzyli absolutną większość mieszańców Lubyczy Królewskiej. Kirkut przykryto osiedlem, nie ma też żadnego śladu po synagodze, nawet Wirtualny Sztetl niewiele wie na ten temat. Najpierw Niemcy fizycznie w Bełżcu, a potem Polacy symbolicznie skutecznie wyrugowali żydowskość z przestrzeni publicznej. Tak jakby nigdy jej tu nie było.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Żarcia było na jedną patelnię, którą potem odesłał A w ogóle to, niestety, zaniknął zwyczaj robienia wspólnej pulpy albo jajecznicy na takich wyjazdach, teraz to tylko kiełbaski albo mięso czy grzanki z grilla, dzień w dzień No i ja miałem jeszcze kilka zupek w proszku
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 14 gości