Chatkowe rozpoczęcie sezonu: Lasek i Skalanka. Do tego Jałow
Dwa tygodnie później wracamy w Beskidy, tym razem w Żywiecki, do Zwardonia. Skład się zmienił, więcej dzieci, mniej dorosłych, pies zawsze na posterunku. W piątkowy wieczór Smerfikiem (dla którego miała to być ostatnia górska podróż) gramolimy się aż na Beskidek, gdzie za odpowiednią opłatę można zostawić wóz na parkingu przy pensjonacie. Udaje nam się jeszcze wbić na szybkie regionalne piwko i grubo po dwudziestej ruszyć na krótkie podejście. Tu zima była nareszcie taka, jaką lubię - z lekkim mrozem i świecącym się śniegiem. Ciemności rozjaśniane są tylko z rzadka - w dole widać stację Skalité-Serafínov, do której będziemy szli rano, a gdzieś z tyłu oświetlenie wyciągu na Rachowcu.
Naszym celem jest chatka Skalanka. Podobnie jak Lasek również kiedyś należała do Polibudy Śląskiej, obecnie jest własnością Klubu "Grzmot-Odrodzenie", prowadzącego niegdyś chatkę pod Błatnią. Znam ją od dawna, po raz pierwszy byłem w niej dwadzieścia lat temu w czasie mojego pierwszego samotnego wielodniowego wypadu w góry; wtedy jeszcze zarządzał nią jakiś miejscowy góral i wyglądała dość średnio. Dziś to chatkowy luksus, ale mimo to bywam w niej rzadko, ostatni raz dziewięć lat temu, więc trochę czasu minęło.
W piątkowy wieczór tłumów brak, są tylko panie z klubu wraz z dzieciakami, które cieszą się, że wreszcie zjawił się jakiś mężczyzna. Prawdopodobnie miały na myśli Aldika . Kilka innych psów jest także na chacie, więc nudzić się nie będą. To akurat plus, że czworonożne osobniki są tutaj mile widziane.
Zima dookoła naprawdę jest piękna, a jakby komuś było mało, to może poczytać wybór dzieł Lenina. Patrząc na drugie zdjęcie ogarnia mnie nieprzyjemne uczucie, że istnieje pewne podobieństwo twarzowe Lenina i mnie.
Plusem Skalanki jest położenie tuż przy granicy, co pozwala uskuteczniać z niej wycieczki na Słowację i do Czech. Taki też plan jest na sobotę, musimy tylko zdążyć na autobus do Skalitégo. Ponieważ starsza nastolatka ostatecznie zostanie na chatce, więc w trójkę (plus pies) wychodzimy nieco spóźnieni.
Wejście na Słowację Antek uczcił piękną wywrotką. Na jego usprawiedliwienie dodam, iż droga była cholernie śliska i przejście jej bez upadku powinno skutkować wręczeniem jakiegoś medalu. W każdym razie fikołek połączony był z wyrzuceniem w górę dupolotu.
W Skalitym zdążamy na autobus dosłownie w ostatniej chwili, co jest zasługą wspomnianego lodu. Odnoszę wrażenie, że Słowacy nie osiągnęli jeszcze poziomu cywilizacyjnego, w którym posypuje się ciągi komunikacyjne czymkolwiek! Może dlatego nikt nie porusza się tam pieszo.
Przy akompaniamencie burknięć kierowcy i skomlenia Aldika dojeżdżamy do Čiernego, gdzie niedaleko przystanku stoi nowy, piękny, bladozielono-bladoróżowy kościół w towarzystwie pomnika papieskiego.
Przekraczamy linię kolejową, która w krótkim okresie 1938-1939 była również granicą polsko-(czecho)słowacką, gdyż w czasie aneksji Zaolzia sanacyjna Polska zajęła również tereny na północ od torów ze Zwardonia do Czadcy. Próbowano wmawiać, że są to rejony zamieszkałe przez polskich górali, nawet jeśli miejscowi tego nie wiedzieli, ale chodziło tylko i wyłącznie o połączenie kolejowe, tak aby polskie pociągi mogły jeździć bezpośrednio ze Zwardonia do Jabłonkowa.
Zdaje mi się, że niebieski szlak to dość nowa propozycja, nie istniał jeszcze przed budową autostrady D3, a przynajmniej nie w tej wersji, gdyż początkowy odcinek to nowa droga. Przechodzimy pod potężnym wiaduktem autostradowym, a Antek próbuje udowodnić, że nie wziął dupolotu nadaremno .
Dodam, że wiszący nad nami wiadukt (most Valy) mierzy 84 metry i jest najwyższy na Słowacji, natomiast błędnie określa się go jako najwyższy w Europie Środkowej (wyższe są w Niemczech i na Węgrzech).
Nasz główny dzisiejszy cel widoczny na przeciwległym zboczu - Hrčava (Herczawa).
Aby tam się dostać musimy przejść przez najsłynniejszy polski trójstyk. Tu też dawno mnie nie było, ostatnio w 2016 roku, kiedy spaliśmy na nim z Eco (i zaspaliśmy na pociąg). No i przez te sześć lat zrobiły się tu Krupówki - trojmezí/trojmedzie zawsze było popularną atrakcją, ale teraz to trochę zęby bolą!
Po czeskiej stronie powstał bufet, w którym jednak w okresie zimowym i tak nie siądziemy w środku. Po polskiej straszy bryła jakiegoś niedokończonego budynku (ponoć hotelu), jest kolorowy napis "I love Trójstyk", pstrokaty plac zabaw, siłownia, punkt naprawy rowerów i mnóstwo tablic informujących o początku trasy. Do tego samochodem z Jaworzynki można podjechać pod samą granicę, w czym celują kierowcy z Sosnowca.
Najspokojniej u Słowaków. Tam właśnie robimy nasz postój, trzeba coś przekąsić, a na rozgrzanie Gocha tacha w plecaku solidną butelczynę pitnego miodu. Brzmi pięknie, już oczyma wyobraźni widzimy jak wpada do żołądków, ale jest pewien drobny szkopuł: nie mamy korkociągu! Taki mały drobiazg przekłada plan miodowy na wieczór. Na szczęście plecak Gosi i tak pełny jest różnych przysmaków, więc przeżyjemy.
Wreszcie można na Słowację przejść mostkiem nad wąwozem, w którym czasami płynie Wawrzaczowy Potok i tam mieści się dokładny trójstyk.
Poprzedni mostek został rozebrany we wspomnianym 2016 z powodu złego stanu technicznego. Tabliczki w trzech językach dumnie informują, że trwa odbudowa trójstyku, "dołożymy wszelkich starań, aby (...) przekazanie odbudowanej kładki odbyło się tak szybko, jak to tylko możliwe" oraz "przepraszamy za tymczasowe utrudnienia". To "szybko" i "tymczasowe" trwało sześć lat! Tyle czasu zajęło, aby dogadała się gmina polska i słowacka! Strach pomyśleć ile trwałaby odbudowa, gdyby to nie było "miejsce szczególne".
Fotografuję każdy z obelisków; Słowacy pozazdrościli Polakom i postawili również kolorowy słupek.
Wiat mamy tu sporo, ale ze zgrozą zauważyłem, że z każdej... usunięto palenisko! Kiedyś można tu było siedzieć nawet w zimne noce, teraz masz wpaść, zachwycić się kupą kiczu i uciekać! Z tego powodu raczej prędko tu nie zajrzę!
Kierujemy się w stronę centrum Hrčavy. Mijamy faceta zanurzającego się w lodowatym basenie, spotykamy kilka psów i grupę, która się zgubiła, bo pyta o drogę.
Chodniki są z kolei tak śliskie, że zakładam... raczki, otrzymane od rodziców na Dzieciątko. Wyglądam w nich komicznie, ale za to stabilnie. Przy okazji zwracam uwagę wszystkich zwierząt w okolicy, bo raczki wydają dźwięki, jakbym był prowadzony na łańcuchu! Co zabawne, do tej pory nie użyłem jej jeszcze na poważnym lodzie, lecz na chodniku tak . Zwróćcie też uwagę na zdjęciu zrobionym przez Gosię, że nawet o tej godzinie mam przyczepią do czapki czołówkę, bo nie wiadomo co się zdarzy!
Przy podejściu gdzieś z boku szarzy się Jaworzynka, lecz dziś do niej nie zajrzymy.
Hrčava (Herczawa) to ciekawa miejscowość pod względem historycznym. Z powodu położenia zawsze ciążyła ku Jaworzynce i administracyjnie była jej częścią. Po podziale Śląska Cieszyńskiego znalazła się - jak cała Jaworzynka - w Polsce, ale ten stan nie utrzymał się długo. W 1921, a oficjalnie w 1924, Herczawę odłączono od Jaworzynki i przyłączono do Czechosłowacji. Był to jedyny taki przypadek na całej granicy w okresie międzywojennym, kiedy to zabrano jednej ze stron ziemię i dano sąsiadowi bez żadnej rekompensaty. Już z tego powodu mógłbym poświęcić mu większy elaborat, ale przecież nie czas na to . W każdym razie miejscowa ludność napisała petycję do Rady Ambasadorów - podpisali się pod nią wszyscy mieszkańcy Herczawy oraz wielu mieszkańców samej Jaworzynki. Rada Ambasadorów prośbę zaakceptowała i korekty granicy dokonała. Nie słyszałem o protestach strony polskiej, więc tym bardziej temat jest dla mnie dziwny. Powód chęci zmiany przynależności państwowej dla miejscowych nie mógł być narodowościowy, bowiem austriackie spisy powszechne wskazywały, że niemal cała ludność mówi po polsku. Co ciekawe, po przyłączeniu do Czechosłowacji sto procent mieszkańców zadeklarowało się jako Czesi, a w czasie niemieckiej okupacji jako Ślązacy . Nie mogły to też być kwestie religijne, ponieważ żyli tu praktycznie tylko katolicy. To może polityka? Antypolska Śląska Partia Ludowa, silna w niektórych regionach Śląska Cieszyńskiego, akurat tutaj miała małe poparcie. Nie można jednak wykluczyć, że po wojnie to poparcie się zmieniło, kiedy popularni do tej pory politycy stali się jeszcze bardziej narodowi.
Ponoć chodziło o kwestie praktyczne - Herczawa i tak położona była na końcu świata i, choć bliżej miała do centrum Jaworzynki, niż do jakiekolwiek innej miejscowości, to na tym plusy się kończyły. Najbliższe polskie urzędy znajdowały się w Skoczowie, czeskie natomiast w Jabłonkowie. Podobnie najbliższy lekarz urzędował w Jabłonkowie, który był najważniejszą miejscowością w okolicy. Również większość towarów, zwłaszcza rolniczo-hodowlanych, kupowano w Jabłonkowie - odcięcie od niego granicą celną oznaczało znaczne zubożenie obywateli. Z kolei najbliższa stacja kolejowa leżała w Čiernym, a po polskiej stronie dopiero w Ustroniu. Tak więc górale z Herczawy, noszący te same nazwiska co w sąsiednich wsiach, zarówno polskich jak i czeskich, całkowicie odrzucili kwestie etniczne, a skupili się na gospodarczych - czysty pragmatyzm.
W Hrčavie do tej pory nie ma żadnej mniejszości polskiej, jakby potomkowie autorów petycji sprzed stu lat bali się, że ktoś cofnie tamtą decyzję. Można napisać, że wioska ta przez całe dekady była bardziej czeska niż sami Czesi - fetowano Masaryka, Benesza i Havla, tym dwóm pierwszym stawiano pomniki, działała Macierz Czeska, w szkole zawsze uczono tylko po czesku (pomijając okresy dwóch okupacji). Wioska zachowała także swój klimat charakterystyczny dla ubocza - jest sporo drewnianych domów, na podwórkach pasą się kozy, a psy trzyma się nie tylko na łańcuchach, ale też w szopach.
Ładny drewniany kościółek z 1936 roku. Wezwanie? Bardzo czeskie, bo Cyryla i Metodego.
Przyjemnie się chodzi śliskimi ulicami, ale fajnie byłoby usiąść w cieple i coś zjeść, a zwłaszcza skorzystać z toalety. Miejscowy mały browar jest zamknięty, choć reklamują się otwartymi drzwiami. Knajpa obok przystanku autobusowego od dawna nie działa. Już mamy wizję kanapek i termosu, gdy nagle widzę gromadzących się ludzi. Idę kawałek dalej i oto jest - Hospoda u Sikory! Znalazłem ją w momencie, gdy niektórzy już biegli za krzaczek .
Niedawno wyremontowana stara chałupa, a właściwie dawna świetlica z 1927 roku, gdzie aż do czasów towarzysza Husaka odbywały się wszystkie imprezy w wiosce. Wybudowana przez Jana Sikorę, jednego z dwóch głównych autorów petycji do Rady Ambasadorów, który potem przedarł się z nią ukradkiem przez granicę aż do Ostrawy.
W środku tłoczno, ale udaje nam się znaleźć wolny stolik i zamówić całkiem smaczne jedzenie oraz odpowiednio się nawodnić. Posiłek ma jeszcze dodatkowe zalety - po jego spożyciu regularnie odwiedza się toaletę, nawet częściej niż by się chciało, ale mamy podejrzenia, że to mogła być zasługa wody na Skalance. Hanka, która z tego powodu została na chatce, była podwójnie nieszczęśliwa, bo to ona jest największą fanką smażonego sera (jak dorośnie, to pewno jej przejdzie). I tylko biedny pies musiał zostać na zewnątrz, gdzie urządza nieustanny koncert.
W okolicy odbywał się jakiś rajd terenowy albo zabawa dla dzieci o tematyce wilczej. Ślady wilków i ich postacie są w wielu miejscach, młodzi ludzie mają się zapewne uczyć, że wilki to nie potwory, które trzeba eliminować. Hitem jest wydziergany na drutach bohater radzieckiej bajki ! Towarzyszą mu dwie owce.
Podczas powrotu na słowacką stronę przyczepia się do nas piesek. Biały z czarną plamką, lekko kulał na jedną łapkę. Gosia już kombinowała, czy go nie porwać, nawet miała dla niego imię, lecz ostatecznie plan ten upadł. Piesek zaczął z nami schodzić w dół i nie chciał się odczepić, więc w końcu odwróciłem się, wykonałem zdecydowany ruch ręką i spokojnym, ale stanowczym tonem nakazałem mu drogę powrotną. Posłuchał bez szemrania, więc chyba powinienem zostać psim behawiorystą .
Antek z uporem próbuje zjeżdżać na każdym możliwym odcinku białego, co kończy się potarganymi rękawiczkami i uszkodzonymi spodniami. Przecież nie odpuści szansy, którą dała mu zima!
Przed nami znów wielkie wiadukty. Przekraczamy granicę czesko-słowacką i do wioski schodzimy szeroką drogą - też jej kiedyś nie było, prowadziła tędy jedynie normalna ścieżka ze szlakiem.
W Čiernym moglibyśmy wejść do autobusu, ale aż tak nam się nie spieszy, więc zaglądamy do pizzerii i wypijamy po piwku. Pani zza lady chyba pracuje tam za karę, a pies urządza takie śpiewy, że wystraszyłby nawet hycla.
Następnie podjeżdżamy do Skalitégo pociągiem, dzięki czemu zaoszczędzamy prawie kilometr drogi do chatki.
Dodatkową atrakcję na Skalance jest finał WOŚP! O dzień wcześniejszy, ale w niedzielę wieczorem nikogo już tutaj nie będzie. Trwa więc licytacja różnych gadżetów (sam dorzuciłem grę planszową), a sala wypełniona jest szczelnie i czasem odbywa się zacięta walka.
Po takim wydarzeniu wydawałoby się, że zacznie się jakaś większa impreza. Nic z tego. Część osób od razu poszła na pokoje, zostało kilka małych grupek kiszących się przy osobnych stolikach. W okolicach 22.30 już tylko jeden stolik przedstawiał jakąś aktywność - ten przy którym siedzieliśmy . Zrobiliśmy sobie grzańca, potem otworzyliśmy słowacką miętówkę i pojawił się młody chłopak, który brzdąkał na gitarze. Do tego kilku śpiewających (Gosi muzyka nigdy nie przeszkadzała w śpiewaniu, ja się nadal trochę krępuję), jedna babka była bardzo dziwna i właściwie torpedowała każdą próbę rozmowy, uzurpując sobie wyłączność na dyskusję z grajkiem. Wyglądało to trochę jak wstęp do nocnych zalotów, więc zostawiliśmy ich później bez zbędnych obserwatorów.
I to jest właśnie podstawowa różnica między Laskiem a Skalanką. Na Lasku jest brudno, zawalone gratami, nie zawsze idealnie ciepło, ale wieczór i noc praktycznie zazwyczaj spędza się w przyjemnej integracji. Na Skalance jest ciepło, czysto, wychuchane, ale bez swojego własnego towarzystwa może się okazać, że najciekawszą opcją nocną będzie położenie się spać. Dodam, że w piątek jeszcze nie było północy, a już pojawiły się niewypowiedziane pretensje, że jesteśmy za głośno, no bo przecież "dzieci śpią". Tak więc niech każdy dokona wyboru jaki klimat mu bardziej pasuje, bo i jedna i druga chatka ma swoje do zaoferowania, ale w zupełnie inny sposób.
W niedzielę pogoda zaczyna się poprawiać, spomiędzy chmur nieśmiało przebija słońce.
Chatkę zamykają w południe, więc pakujemy się szybciej, plecaki zostawiamy na ganku i idziemy... na sanki! Zabawa jest przednia, tylko pies nie wie za kim latać .
A dookoła zrobiło się pięknie!
Wracamy do samochodu delektując się widokami. Z tyłu szczyt Skalanka, będący tłem walki jasności z ciemnością.
W okolicy restauracji "Na Beskidku", gdzie zostawiliśmy wóz, słońce zwycięża. Gapiąc się na okolicę postanawiamy, że po obiedzie zaliczymy jeszcze jeden punkt programu!
Padło na Ochodzitą, która nam towarzyszyła przez okna podczas konsumpcji zupy. Nie dość, że to wdzięczna górka, bo szybko osiągamy świetny punkt widokowy, to jeszcze możemy dołączyć kolejny szczyt do Korony Gór Polskich! Tak, tak! No bo gdzie leży Ochodzita? W Beskidzie Śląskim, odpowie prawie każdy z turystów. I będzie miał rację, ale według ostatniego, pochodzącego z 2018 roku, podziału fizyczno-geograficznego jest to najwyższy szczyt Międzygórza Jabłonkowsko-Koniakowskiego! Tak traktują go również Czesi, którzy do jednostki Jablunkovské mezihoří włączają również całą południową część swoich Beskidów Śląskich, a więc m.in. Girową, Herczawę i trójstyk. Również Słowacy je wyróżniają (Jablunkovské medzihorie), należy do niego cała dolina Čierňanki z wioskami Čierne i Skalité.
Tak więc, w zależności od podziałów, w ten weekend zaliczyliśmy Beskid Żywiecki i Śląski albo Żywiecki i Międzygórze, co w żaden sposób nie zmienia faktu, że na Ochodzitej jest cudnie! Mróz dochodzący do minus sześciu i prawdziwa zima z widokami kończącego się dnia.
Sesja na ławeczce, wyjątkowo pustej.
Temperatura szczypie w policzki, więc wracamy do samochodu, mijając drałującą do góry grupę w strojach wieczorowych. To prawdopodobnie obóz przetrwania znad talerza!
Jak wynika z powyższych zdjęć i tekstu pierwszy miesiąc 2023 roku był na pewno udany pod względem górskim! Nawet pogoda, kapryśna w styczniu, dopisała, w czym oczywiście zasługa czarownicy w składzie. No i wybrane przez nas lokalizacje nie zrujnowały portfela, bo nocleg na Lasku kosztuje 35 złotych, a na Skalance 25 złotych. Pies gratis.
Naszym celem jest chatka Skalanka. Podobnie jak Lasek również kiedyś należała do Polibudy Śląskiej, obecnie jest własnością Klubu "Grzmot-Odrodzenie", prowadzącego niegdyś chatkę pod Błatnią. Znam ją od dawna, po raz pierwszy byłem w niej dwadzieścia lat temu w czasie mojego pierwszego samotnego wielodniowego wypadu w góry; wtedy jeszcze zarządzał nią jakiś miejscowy góral i wyglądała dość średnio. Dziś to chatkowy luksus, ale mimo to bywam w niej rzadko, ostatni raz dziewięć lat temu, więc trochę czasu minęło.
W piątkowy wieczór tłumów brak, są tylko panie z klubu wraz z dzieciakami, które cieszą się, że wreszcie zjawił się jakiś mężczyzna. Prawdopodobnie miały na myśli Aldika . Kilka innych psów jest także na chacie, więc nudzić się nie będą. To akurat plus, że czworonożne osobniki są tutaj mile widziane.
Zima dookoła naprawdę jest piękna, a jakby komuś było mało, to może poczytać wybór dzieł Lenina. Patrząc na drugie zdjęcie ogarnia mnie nieprzyjemne uczucie, że istnieje pewne podobieństwo twarzowe Lenina i mnie.
Plusem Skalanki jest położenie tuż przy granicy, co pozwala uskuteczniać z niej wycieczki na Słowację i do Czech. Taki też plan jest na sobotę, musimy tylko zdążyć na autobus do Skalitégo. Ponieważ starsza nastolatka ostatecznie zostanie na chatce, więc w trójkę (plus pies) wychodzimy nieco spóźnieni.
Wejście na Słowację Antek uczcił piękną wywrotką. Na jego usprawiedliwienie dodam, iż droga była cholernie śliska i przejście jej bez upadku powinno skutkować wręczeniem jakiegoś medalu. W każdym razie fikołek połączony był z wyrzuceniem w górę dupolotu.
W Skalitym zdążamy na autobus dosłownie w ostatniej chwili, co jest zasługą wspomnianego lodu. Odnoszę wrażenie, że Słowacy nie osiągnęli jeszcze poziomu cywilizacyjnego, w którym posypuje się ciągi komunikacyjne czymkolwiek! Może dlatego nikt nie porusza się tam pieszo.
Przy akompaniamencie burknięć kierowcy i skomlenia Aldika dojeżdżamy do Čiernego, gdzie niedaleko przystanku stoi nowy, piękny, bladozielono-bladoróżowy kościół w towarzystwie pomnika papieskiego.
Przekraczamy linię kolejową, która w krótkim okresie 1938-1939 była również granicą polsko-(czecho)słowacką, gdyż w czasie aneksji Zaolzia sanacyjna Polska zajęła również tereny na północ od torów ze Zwardonia do Czadcy. Próbowano wmawiać, że są to rejony zamieszkałe przez polskich górali, nawet jeśli miejscowi tego nie wiedzieli, ale chodziło tylko i wyłącznie o połączenie kolejowe, tak aby polskie pociągi mogły jeździć bezpośrednio ze Zwardonia do Jabłonkowa.
Zdaje mi się, że niebieski szlak to dość nowa propozycja, nie istniał jeszcze przed budową autostrady D3, a przynajmniej nie w tej wersji, gdyż początkowy odcinek to nowa droga. Przechodzimy pod potężnym wiaduktem autostradowym, a Antek próbuje udowodnić, że nie wziął dupolotu nadaremno .
Dodam, że wiszący nad nami wiadukt (most Valy) mierzy 84 metry i jest najwyższy na Słowacji, natomiast błędnie określa się go jako najwyższy w Europie Środkowej (wyższe są w Niemczech i na Węgrzech).
Nasz główny dzisiejszy cel widoczny na przeciwległym zboczu - Hrčava (Herczawa).
Aby tam się dostać musimy przejść przez najsłynniejszy polski trójstyk. Tu też dawno mnie nie było, ostatnio w 2016 roku, kiedy spaliśmy na nim z Eco (i zaspaliśmy na pociąg). No i przez te sześć lat zrobiły się tu Krupówki - trojmezí/trojmedzie zawsze było popularną atrakcją, ale teraz to trochę zęby bolą!
Po czeskiej stronie powstał bufet, w którym jednak w okresie zimowym i tak nie siądziemy w środku. Po polskiej straszy bryła jakiegoś niedokończonego budynku (ponoć hotelu), jest kolorowy napis "I love Trójstyk", pstrokaty plac zabaw, siłownia, punkt naprawy rowerów i mnóstwo tablic informujących o początku trasy. Do tego samochodem z Jaworzynki można podjechać pod samą granicę, w czym celują kierowcy z Sosnowca.
Najspokojniej u Słowaków. Tam właśnie robimy nasz postój, trzeba coś przekąsić, a na rozgrzanie Gocha tacha w plecaku solidną butelczynę pitnego miodu. Brzmi pięknie, już oczyma wyobraźni widzimy jak wpada do żołądków, ale jest pewien drobny szkopuł: nie mamy korkociągu! Taki mały drobiazg przekłada plan miodowy na wieczór. Na szczęście plecak Gosi i tak pełny jest różnych przysmaków, więc przeżyjemy.
Wreszcie można na Słowację przejść mostkiem nad wąwozem, w którym czasami płynie Wawrzaczowy Potok i tam mieści się dokładny trójstyk.
Poprzedni mostek został rozebrany we wspomnianym 2016 z powodu złego stanu technicznego. Tabliczki w trzech językach dumnie informują, że trwa odbudowa trójstyku, "dołożymy wszelkich starań, aby (...) przekazanie odbudowanej kładki odbyło się tak szybko, jak to tylko możliwe" oraz "przepraszamy za tymczasowe utrudnienia". To "szybko" i "tymczasowe" trwało sześć lat! Tyle czasu zajęło, aby dogadała się gmina polska i słowacka! Strach pomyśleć ile trwałaby odbudowa, gdyby to nie było "miejsce szczególne".
Fotografuję każdy z obelisków; Słowacy pozazdrościli Polakom i postawili również kolorowy słupek.
Wiat mamy tu sporo, ale ze zgrozą zauważyłem, że z każdej... usunięto palenisko! Kiedyś można tu było siedzieć nawet w zimne noce, teraz masz wpaść, zachwycić się kupą kiczu i uciekać! Z tego powodu raczej prędko tu nie zajrzę!
Kierujemy się w stronę centrum Hrčavy. Mijamy faceta zanurzającego się w lodowatym basenie, spotykamy kilka psów i grupę, która się zgubiła, bo pyta o drogę.
Chodniki są z kolei tak śliskie, że zakładam... raczki, otrzymane od rodziców na Dzieciątko. Wyglądam w nich komicznie, ale za to stabilnie. Przy okazji zwracam uwagę wszystkich zwierząt w okolicy, bo raczki wydają dźwięki, jakbym był prowadzony na łańcuchu! Co zabawne, do tej pory nie użyłem jej jeszcze na poważnym lodzie, lecz na chodniku tak . Zwróćcie też uwagę na zdjęciu zrobionym przez Gosię, że nawet o tej godzinie mam przyczepią do czapki czołówkę, bo nie wiadomo co się zdarzy!
Przy podejściu gdzieś z boku szarzy się Jaworzynka, lecz dziś do niej nie zajrzymy.
Hrčava (Herczawa) to ciekawa miejscowość pod względem historycznym. Z powodu położenia zawsze ciążyła ku Jaworzynce i administracyjnie była jej częścią. Po podziale Śląska Cieszyńskiego znalazła się - jak cała Jaworzynka - w Polsce, ale ten stan nie utrzymał się długo. W 1921, a oficjalnie w 1924, Herczawę odłączono od Jaworzynki i przyłączono do Czechosłowacji. Był to jedyny taki przypadek na całej granicy w okresie międzywojennym, kiedy to zabrano jednej ze stron ziemię i dano sąsiadowi bez żadnej rekompensaty. Już z tego powodu mógłbym poświęcić mu większy elaborat, ale przecież nie czas na to . W każdym razie miejscowa ludność napisała petycję do Rady Ambasadorów - podpisali się pod nią wszyscy mieszkańcy Herczawy oraz wielu mieszkańców samej Jaworzynki. Rada Ambasadorów prośbę zaakceptowała i korekty granicy dokonała. Nie słyszałem o protestach strony polskiej, więc tym bardziej temat jest dla mnie dziwny. Powód chęci zmiany przynależności państwowej dla miejscowych nie mógł być narodowościowy, bowiem austriackie spisy powszechne wskazywały, że niemal cała ludność mówi po polsku. Co ciekawe, po przyłączeniu do Czechosłowacji sto procent mieszkańców zadeklarowało się jako Czesi, a w czasie niemieckiej okupacji jako Ślązacy . Nie mogły to też być kwestie religijne, ponieważ żyli tu praktycznie tylko katolicy. To może polityka? Antypolska Śląska Partia Ludowa, silna w niektórych regionach Śląska Cieszyńskiego, akurat tutaj miała małe poparcie. Nie można jednak wykluczyć, że po wojnie to poparcie się zmieniło, kiedy popularni do tej pory politycy stali się jeszcze bardziej narodowi.
Ponoć chodziło o kwestie praktyczne - Herczawa i tak położona była na końcu świata i, choć bliżej miała do centrum Jaworzynki, niż do jakiekolwiek innej miejscowości, to na tym plusy się kończyły. Najbliższe polskie urzędy znajdowały się w Skoczowie, czeskie natomiast w Jabłonkowie. Podobnie najbliższy lekarz urzędował w Jabłonkowie, który był najważniejszą miejscowością w okolicy. Również większość towarów, zwłaszcza rolniczo-hodowlanych, kupowano w Jabłonkowie - odcięcie od niego granicą celną oznaczało znaczne zubożenie obywateli. Z kolei najbliższa stacja kolejowa leżała w Čiernym, a po polskiej stronie dopiero w Ustroniu. Tak więc górale z Herczawy, noszący te same nazwiska co w sąsiednich wsiach, zarówno polskich jak i czeskich, całkowicie odrzucili kwestie etniczne, a skupili się na gospodarczych - czysty pragmatyzm.
W Hrčavie do tej pory nie ma żadnej mniejszości polskiej, jakby potomkowie autorów petycji sprzed stu lat bali się, że ktoś cofnie tamtą decyzję. Można napisać, że wioska ta przez całe dekady była bardziej czeska niż sami Czesi - fetowano Masaryka, Benesza i Havla, tym dwóm pierwszym stawiano pomniki, działała Macierz Czeska, w szkole zawsze uczono tylko po czesku (pomijając okresy dwóch okupacji). Wioska zachowała także swój klimat charakterystyczny dla ubocza - jest sporo drewnianych domów, na podwórkach pasą się kozy, a psy trzyma się nie tylko na łańcuchach, ale też w szopach.
Ładny drewniany kościółek z 1936 roku. Wezwanie? Bardzo czeskie, bo Cyryla i Metodego.
Przyjemnie się chodzi śliskimi ulicami, ale fajnie byłoby usiąść w cieple i coś zjeść, a zwłaszcza skorzystać z toalety. Miejscowy mały browar jest zamknięty, choć reklamują się otwartymi drzwiami. Knajpa obok przystanku autobusowego od dawna nie działa. Już mamy wizję kanapek i termosu, gdy nagle widzę gromadzących się ludzi. Idę kawałek dalej i oto jest - Hospoda u Sikory! Znalazłem ją w momencie, gdy niektórzy już biegli za krzaczek .
Niedawno wyremontowana stara chałupa, a właściwie dawna świetlica z 1927 roku, gdzie aż do czasów towarzysza Husaka odbywały się wszystkie imprezy w wiosce. Wybudowana przez Jana Sikorę, jednego z dwóch głównych autorów petycji do Rady Ambasadorów, który potem przedarł się z nią ukradkiem przez granicę aż do Ostrawy.
W środku tłoczno, ale udaje nam się znaleźć wolny stolik i zamówić całkiem smaczne jedzenie oraz odpowiednio się nawodnić. Posiłek ma jeszcze dodatkowe zalety - po jego spożyciu regularnie odwiedza się toaletę, nawet częściej niż by się chciało, ale mamy podejrzenia, że to mogła być zasługa wody na Skalance. Hanka, która z tego powodu została na chatce, była podwójnie nieszczęśliwa, bo to ona jest największą fanką smażonego sera (jak dorośnie, to pewno jej przejdzie). I tylko biedny pies musiał zostać na zewnątrz, gdzie urządza nieustanny koncert.
W okolicy odbywał się jakiś rajd terenowy albo zabawa dla dzieci o tematyce wilczej. Ślady wilków i ich postacie są w wielu miejscach, młodzi ludzie mają się zapewne uczyć, że wilki to nie potwory, które trzeba eliminować. Hitem jest wydziergany na drutach bohater radzieckiej bajki ! Towarzyszą mu dwie owce.
Podczas powrotu na słowacką stronę przyczepia się do nas piesek. Biały z czarną plamką, lekko kulał na jedną łapkę. Gosia już kombinowała, czy go nie porwać, nawet miała dla niego imię, lecz ostatecznie plan ten upadł. Piesek zaczął z nami schodzić w dół i nie chciał się odczepić, więc w końcu odwróciłem się, wykonałem zdecydowany ruch ręką i spokojnym, ale stanowczym tonem nakazałem mu drogę powrotną. Posłuchał bez szemrania, więc chyba powinienem zostać psim behawiorystą .
Antek z uporem próbuje zjeżdżać na każdym możliwym odcinku białego, co kończy się potarganymi rękawiczkami i uszkodzonymi spodniami. Przecież nie odpuści szansy, którą dała mu zima!
Przed nami znów wielkie wiadukty. Przekraczamy granicę czesko-słowacką i do wioski schodzimy szeroką drogą - też jej kiedyś nie było, prowadziła tędy jedynie normalna ścieżka ze szlakiem.
W Čiernym moglibyśmy wejść do autobusu, ale aż tak nam się nie spieszy, więc zaglądamy do pizzerii i wypijamy po piwku. Pani zza lady chyba pracuje tam za karę, a pies urządza takie śpiewy, że wystraszyłby nawet hycla.
Następnie podjeżdżamy do Skalitégo pociągiem, dzięki czemu zaoszczędzamy prawie kilometr drogi do chatki.
Dodatkową atrakcję na Skalance jest finał WOŚP! O dzień wcześniejszy, ale w niedzielę wieczorem nikogo już tutaj nie będzie. Trwa więc licytacja różnych gadżetów (sam dorzuciłem grę planszową), a sala wypełniona jest szczelnie i czasem odbywa się zacięta walka.
Po takim wydarzeniu wydawałoby się, że zacznie się jakaś większa impreza. Nic z tego. Część osób od razu poszła na pokoje, zostało kilka małych grupek kiszących się przy osobnych stolikach. W okolicach 22.30 już tylko jeden stolik przedstawiał jakąś aktywność - ten przy którym siedzieliśmy . Zrobiliśmy sobie grzańca, potem otworzyliśmy słowacką miętówkę i pojawił się młody chłopak, który brzdąkał na gitarze. Do tego kilku śpiewających (Gosi muzyka nigdy nie przeszkadzała w śpiewaniu, ja się nadal trochę krępuję), jedna babka była bardzo dziwna i właściwie torpedowała każdą próbę rozmowy, uzurpując sobie wyłączność na dyskusję z grajkiem. Wyglądało to trochę jak wstęp do nocnych zalotów, więc zostawiliśmy ich później bez zbędnych obserwatorów.
I to jest właśnie podstawowa różnica między Laskiem a Skalanką. Na Lasku jest brudno, zawalone gratami, nie zawsze idealnie ciepło, ale wieczór i noc praktycznie zazwyczaj spędza się w przyjemnej integracji. Na Skalance jest ciepło, czysto, wychuchane, ale bez swojego własnego towarzystwa może się okazać, że najciekawszą opcją nocną będzie położenie się spać. Dodam, że w piątek jeszcze nie było północy, a już pojawiły się niewypowiedziane pretensje, że jesteśmy za głośno, no bo przecież "dzieci śpią". Tak więc niech każdy dokona wyboru jaki klimat mu bardziej pasuje, bo i jedna i druga chatka ma swoje do zaoferowania, ale w zupełnie inny sposób.
W niedzielę pogoda zaczyna się poprawiać, spomiędzy chmur nieśmiało przebija słońce.
Chatkę zamykają w południe, więc pakujemy się szybciej, plecaki zostawiamy na ganku i idziemy... na sanki! Zabawa jest przednia, tylko pies nie wie za kim latać .
A dookoła zrobiło się pięknie!
Wracamy do samochodu delektując się widokami. Z tyłu szczyt Skalanka, będący tłem walki jasności z ciemnością.
W okolicy restauracji "Na Beskidku", gdzie zostawiliśmy wóz, słońce zwycięża. Gapiąc się na okolicę postanawiamy, że po obiedzie zaliczymy jeszcze jeden punkt programu!
Padło na Ochodzitą, która nam towarzyszyła przez okna podczas konsumpcji zupy. Nie dość, że to wdzięczna górka, bo szybko osiągamy świetny punkt widokowy, to jeszcze możemy dołączyć kolejny szczyt do Korony Gór Polskich! Tak, tak! No bo gdzie leży Ochodzita? W Beskidzie Śląskim, odpowie prawie każdy z turystów. I będzie miał rację, ale według ostatniego, pochodzącego z 2018 roku, podziału fizyczno-geograficznego jest to najwyższy szczyt Międzygórza Jabłonkowsko-Koniakowskiego! Tak traktują go również Czesi, którzy do jednostki Jablunkovské mezihoří włączają również całą południową część swoich Beskidów Śląskich, a więc m.in. Girową, Herczawę i trójstyk. Również Słowacy je wyróżniają (Jablunkovské medzihorie), należy do niego cała dolina Čierňanki z wioskami Čierne i Skalité.
Tak więc, w zależności od podziałów, w ten weekend zaliczyliśmy Beskid Żywiecki i Śląski albo Żywiecki i Międzygórze, co w żaden sposób nie zmienia faktu, że na Ochodzitej jest cudnie! Mróz dochodzący do minus sześciu i prawdziwa zima z widokami kończącego się dnia.
Sesja na ławeczce, wyjątkowo pustej.
Temperatura szczypie w policzki, więc wracamy do samochodu, mijając drałującą do góry grupę w strojach wieczorowych. To prawdopodobnie obóz przetrwania znad talerza!
Jak wynika z powyższych zdjęć i tekstu pierwszy miesiąc 2023 roku był na pewno udany pod względem górskim! Nawet pogoda, kapryśna w styczniu, dopisała, w czym oczywiście zasługa czarownicy w składzie. No i wybrane przez nas lokalizacje nie zrujnowały portfela, bo nocleg na Lasku kosztuje 35 złotych, a na Skalance 25 złotych. Pies gratis.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Nie rozumiem fenomenu trójstyków. To miejsce, gdzie stykają się granice trzech państw, i co z tego do ku.wy nędzy?
Byłem na Suwalszczyźnie, tam koło Wiżajn jest trójstyk granic, byłem na Rawce, obok też jest trójstyk i olałem oba.
Byłem na Suwalszczyźnie, tam koło Wiżajn jest trójstyk granic, byłem na Rawce, obok też jest trójstyk i olałem oba.
mój blog: http://sebastianslota.blogspot.com/
Sebastian pisze:Nie rozumiem fenomenu trójstyków. To miejsce, gdzie stykają się granice trzech państw, i co z tego do ku.wy nędzy?
to dokładnie tak samo jak choćby zbieranie kolejnych punktów do KGP. Bo wiele z nich to są miejsca zupełnie nieciekawe, ale odwiedza się je, bo z jakiegoś powodu są ważne.
Natomiast ja fenomen trójstyków doskonale rozumiem - dla wielu osób możliwość przebywania w trzecha państwach na raz, to duża atrakcja (dla mnie również). Kiedyś za komuny atrakcją było stanie jednocześnie w PRLu i CSRF, teraz się trochę rozszerzyły możliwości.
Sebastian pisze:tam koło Wiżajn jest trójstyk granic, byłem na Rawce, obok też jest trójstyk i olałem oba.
no widzisz, a ja na Rawce po raz pierwszy postawiłem nogę na ukraińskiej ziemi Natomiast Wiżajny są ciekawe, bo na własne oczy można zobaczyć granicę z państwem bandyckim (jak kiedyś robili obywatele "wolnego świata" w Berlinie Zachodnim, albo robią to dzisiaj na granicy Korei Południowej i Północnej). Płoty, czujniki, groźne tablice i duża szansa na spotkanie SG, którzy raczą opowieściami o tym, jak to ruskie pogranicznicy biją turystów pałką albo karabinem
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze:Natomiast Wiżajny są ciekawe
Wiżajny są bardzo ciekawe, piękna okolica. Cud i miód.
mój blog: http://sebastianslota.blogspot.com/
Pudelek pisze:okolica faktycznie ładna, jak to na Suwalszczyźnie...
O to właśnie mi chodzi.
mój blog: http://sebastianslota.blogspot.com/
Pudelek pisze:Klubu "Grzmot-Odrodzenie"
Czy znasz genezę tej nazwy ?
Pudelek pisze:Natomiast ja fenomen trójstyków doskonale rozumiem - dla wielu osób możliwość przebywania w trzecha państwach na raz, to duża atrakcja (dla mnie również).
Popieram. Byłem na trójstyku w Bieszczadach, piszesz o nim, i się mi podobało.
A że modne, popularne, "komercyjne", itd ... Jedni lubią korony, inni co roku powtarzają te same opowieści o kwiatkach, kolejni maja jeszcze inne odchyły.
I świat turystyczny się toczy dalej.
Piotrek pisze:Skalanka...niezmierzone lity win Halny i Juhas tam spożyłem
A Pokusy ?
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Piotrek pisze:Skalanka...niezmierzone lity win Halny i Juhas tam spożyłem . Ale to jeszcze za czasów gdy chatkowym był Kwadrat.
W jakich to bylo mniej wiecej latach? Ja pierwszy raz na Skalance bylam w 2002 roku i wtedy chatkowym byl ktos inny, ale rozne legendy o tym Kwadracie wciaż krazyly po okolicy
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Oj, to było dawno, ale musiałaś być zaraz po zniknięciu Kwadrata, więc coś w okolicach do 2002 r, tak mi się zdaje. Gość był bardzo sympatyczny, jeździliśmy do niego czasem nawet i po 3 razy w miesiącu na weekendy. Działo się sporo...
Ale była fajna sytuacja z jego odejściem, bo miałem przerwę w wyjazdach krótką i jak po niej pojechaliśmy, to się okazało, że juz nie prowadzi chatki, i że ma jakiś pensjonat w Koniakowie. No to po nocy poszliśmy szlakiem do Koniakowa i udało się go znaleźć. I tam potem jeździliśmy "powalczyć". W końcu po jakimś czasie z tego miejsca zniknął i ślad się urwał. A ekipa nasza wkroczyła w -że tak powiem- prozę życia rodzinnego i już nie było ciągu dalszego.
Fakt, Pokusy też Chociaż nie pamiętam czy były produkowane w wytwórni win "Las" w Żywcu, tak jak Juhas i Halny.
Ale była fajna sytuacja z jego odejściem, bo miałem przerwę w wyjazdach krótką i jak po niej pojechaliśmy, to się okazało, że juz nie prowadzi chatki, i że ma jakiś pensjonat w Koniakowie. No to po nocy poszliśmy szlakiem do Koniakowa i udało się go znaleźć. I tam potem jeździliśmy "powalczyć". W końcu po jakimś czasie z tego miejsca zniknął i ślad się urwał. A ekipa nasza wkroczyła w -że tak powiem- prozę życia rodzinnego i już nie było ciągu dalszego.
Dobromił pisze:A Pokusy ?
Fakt, Pokusy też Chociaż nie pamiętam czy były produkowane w wytwórni win "Las" w Żywcu, tak jak Juhas i Halny.
Ostatnio zmieniony 2023-04-02, 20:05 przez Piotrek, łącznie zmieniany 1 raz.
Piotrek pisze:Halny
Pierwszego dnia Halny powalił pół grupy.
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Dobromił pisze:Piotrek pisze:Halny
Pierwszego dnia Halny powalił pół grupy.
W Cieszynie też był "Las" i robili okrutne trunki
Ostatnio zmieniony 1970-01-01, 01:00 przez Adrian, łącznie zmieniany 1 raz.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 72 gości