Idziemy przez Bystrą, gdzie odwiedzamy sklep. Stojący obok paczkomat czuje się samotny i wykazuje chęć nawiązania kontaktu z przechodniami.
A tak serio - nie wiem jaki sens mają takowe wyświetlenia? Chyba to pytanie retoryczne, bo nikt nie będzie się raczej zwierzać szafie z paczkami. A jak ktoś w weekend ma w planach iść do pracy albo na wymuszoną imprezę rodzinną - to może się jedynie dodatkowo wkurwić...
Miejscowy kościół ma bardzo ciekawą wieżę - na każdym jej rogu jest dodatkowo mała wieżyczka. Fajnie by było móc zobaczyć to od środka!
Tuptamy dalej w stronę Jordanowa. Na wielu mijanych drzewach wiszą kapliczki, kolorowo udekorowane kwiatami.
Przekraczamy rzeczkę Bystrzanka.
Na trasie spotykamy kolesia, który ma dużo tatuaży, z czego spora część jest dokładnie takowa, jak dziarali sobie w więzieniach w krajach byłego Sajuza (specyficzne gwiazdy na kolanach, kilkukopulasta cerkiew na ramieniu). A koleś jest młody i zdaje się mówić czysto po polsku. Zamieniamy ze soba kilka ogólnych zdań na temat wędrówki, ale jakoś nie mam śmiałości zapytać o nurtujące mnie zagadnienie. Obrazki, które zwróciły moją uwagę były mniej więcej w ten deseń. Zdjęcia z internetu:
Po raz pierwszy tu, na czerwonym szlaku, zaczynają się przewijać turyści z dużymi plecakami. Może nie aż tak opasłymi jak nasze, ale zdecydowanie sugerującymi niejednodniowość.
Na skraju jednej z łąk ktoś zorganizował miejsce biwakowe. Stoi stolik z ławami obitymi ceratką, otoczone cegłami miejsce na ognisko i szkielet z gałęzi - mając ze sobą plandekę można zrobić sobie wiatę!
W oddali widać już zabudowania Jordanowa.
Po drodze mamy jeszcze rzekę Skawę.
...i linie kolejową, którą będziemy wracać za kilka dni.
Jordanów to jedna wielka masakra! Tumult, kociokwik, rozprażony beton. Ścigające się auta i biegający jak w obłędzie ludzie. No ale czego można się spodziewać przy wędrówkach dwucyfrówkami... Niestety musimy przeleźć przez prawie całe miasto, więc odechciewa się wszystkiego. Wlekąc się wśród ryczących tirów rozważamy po diabła nam były te góry? A można było nad jezioro w Jelczu pojechać
Próbujemy znaleźć jakieś zaczepienia dla oka, aby choć przez chwilę popatrzeć na coś sympatycznego i oderwać się od syfu, który nas tu otacza. Uchowało się tu i ówdzie kilka drewnianych domków.
Miły mural, który przenosi nas w czasy dawnej kolei.
Ratuje nas knajpa, taka w klimatach jak restauracja z dawnych lat. Stołują się tu kuracjusze z pobliskiego ośrodka, więc mamy okazję na chwilę przenieść się w ich świat. Emerytów i młodych matek. Czwórki operatorów wózków widłowych z fabryki rur w Holandii. Daniem dnia jest grzybowa, więc jej aromat spowija wszystko dokoła, a nawet chyba wsiąka w nas i nasze rzeczy, bo zapach grzybów niesie się z nami do późnego popołudnia.
Ciut lepiej się idzie, gdy skręcamy w boczną szosę w stronę wiosek Naprawa. Czasem nawet sie trafi jakiś miły wycinek czasoprzestrzeni, acz niezmiernie rzadko...
Kapliczka, która wygryzła chodnik. Pewnie kiedyś stała przy polnej, pylistej drodze...
W wypchaniu kwiatami to ta kapliczka wysoko stawia poprzeczkę!
Dalej niebieski szlak wyprowadza nas na jeżynowe wzgórza pełne sianokosów i nowoczesnych babuszek. Było kiedyś "kobiety na traktory" a tutaj widać popularna jest odmiana "na kłady". Mija nas stareńka babinka w chusteczce w kolorowe kwiaty, z koszykiem dzikich owoców i zapinkalająca na kładzie! Z radosną miną, nucąc pod nosem pieśni religijne
A za chwilę z lasu wyskakuje i druga takowa, młodsza, więc i szybciej pogina!
Czy już wspominałam, że tak się nażarliśmy jeżyn, że aż nas zęby bolą?
Na naszej trasie jest też tajemniczy betonowy plac przy ryczącej "zakopiance". Ogromny teren wyłozony płytami, ale jakby już z lekka opuszczony i zapomniany.
Nie mam pojęcia co tu kiedyś było lub miało być? Oprócz betonowych, trójkątnych ścianek są jakieś schodki donikąd i nieczynne latarnie.
Zaraz przy samej szosie stoi też wieża. Jakby jedyny pozostały fragment dawnego domu?
W oknie przycupnęła lekko przykurzona figurka Matki Boskiej, która przypatruje się wściekłym wyścigom i jakby z zadumą wspomina czasy, gdy inaczej tu bywało pod jej okienkiem...
Wszystko na to wskazuje, że kawałek musimy przejść wzdłuż tej upiornej szosy. Jakoś trzeba będzie się przebierać rowem. Plus taki, że na mapie mam znaczoną knajpę, z której usług chętnie skorzystamy. Już się cieszymy na wizję chłodnych napojów (nasze w plecakach mają już formę zupy) i rozważamy jaki to będzie klimat lokalu - czy coś tak miłego jak jordanowski "Strumyk"? Czy może jakaś karczma w stylu zakopiańskim, z nabzdyczonymi kelnerami i gdzie za sam kibel wołają 20 zł?
Knajpa okazuje się być bardzo miła... ale nieczynna...
Bar "Spontus". Jak potem sprawdzałam - jeszcze 3 lata temu działał. Czemu go zamknęli??
Buuuuu! Ależ to niefart! Jakby sie miło teraz popijało browarka wśród tej trylinki z lekka zarosłej trawą! Choćby to był i Harnaś albo inne siki! Ech... a przed nami teraz największe na dzisiaj podejście - i to tak o suchym pysku!
Droga na Luboń jest dosyć nudna. Zdjęcie pod tabliczką, z racji braku innych ciekawych miejsc do sfocenia. Bo las jak las, błoto jak błoto.
Kamień z krzyżem. Jakieś napisy wydłubane w kamieniu, coś jakby oderwane? Grób nie grób albo zdemolowana tablica pamiątkowa?
Mijamy przysiółek Surówki Krzysie. Są tu łąki, więc pojawia się trochę widoczków na bardzo zamglone horyzonty. Upalne dni są cudowne, bo wreszcie człowiek nie marznie, ale widoki to zazwyczaj są wtedy gówniane. Tak to bywa na tym świecie - raju nie ma nigdy
Widać już stąd sympatyczną bryłę schroniska na Luboniu, położonego w cieniu wielkiego masztu.
Idziemy, idziemy, rozglądamy się, ale cały czas brak miejsc na biwak. Albo za blisko domów albo okropnie strome zbocza albo nawet w miarę nadająca się wizualnie łączka, ale jakaś taka zatęchła i pełna wściekłych, kąsających much.
Po drodze z ciekawostek to jeszcze stoi pomnik upamiętniający katastrofę śmigłowca. Już drugi w tym stylu na naszej trasie - coś te podniebne pojazdy nie miały tutaj szczęścia (acz chyba w Gorcach było jeszcze gorzej
. Tutejszy pomnik posiada krzyż wykonany z metalowych kawałków śrubkopodobnych, przypuszczalnie pochodzących ze spadniętego wraku.
W końcu znajdujemy jedno miejsce, średnie takie, bo wklinowane między drzewa i kamienie, ale osłoniete nieco od szlaku i nawet z kawałkiem widoku na Beskid Wyspowy.
Jeśli przejść kilkanaście metrów w lewo czy w prawo - to widoków jest jeszcze więcej. Muchy nie żrą, lekki, ożywczy wiaterek dmucha - ufff... myśleliśmy, że już nic tu nie znajdziemy!
Rano wychodząc na kibelek wpadam na wschód słońca. Jakiś taki mglisty, ale zawsze coś. Kto by pomyslał, że targając się po chaszczach na zboczach Lubonia jest szansa na podziwianie wschodu słońca
Pogoda się stopniowo pogarsza, jak to zawsze ma w zwyczaju na weekend. Koło godziny 9 już nie widać gór, nad którymi wschodziło słońce. Wisi za to dziwna chmura - jakby od spodu ucięta nożem.
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..