Beskidzkie ścieżki (2022) - z Żywca do Chabówki
Beskidzkie ścieżki (2022) - z Żywca do Chabówki
Lać zaczyna gdzieś pomiędzy Bielskiem a Żywcem, gdzie wiezie nas autobus kolejowej komunikacji zastępczej. Do wszystkich obrzydliwości "eski" dołączają jeszcze sine chmury ciągnące brzuchy prawie po asfalcie. Super... Można było się domyślać, że nam doleje na tym wyjeździe, ale że musi już pompować od pierwszych chwil?
W Żywcu wita nas ściana wody. Postanawiamy dać szansę pogodzie i spróbować przeczekać. Rozsiadamy się w chyba najbliższym barze od dworca PKP, gdzie serwują ziemniaczki.
Gdy 15-20 lat temu częściej jeździliśmy w Beskidy, było to stałe miejsce, gdzie zawsze kończyliśmy nasze wyjazdy. W międzyczasie ziemniaczki zmieniły swoje miejsce i przeniosły się do sąsiedniego budyneczku. Zmieniła się też maszyna opiekająca. Nie ma też lanej coli z automatu. Ale atmosfera dalej jest przyjemna a ziemniaczki smaczne, ciepłe i pożywne
Pełny brak zmian można za to zaobserwować w dzisiejszej pogodzie. Leje równo i z podobną, dość znaczną intensywnością.
Porzucamy nasz plan początkowy - pieszego przejścia do Przyłękowa i postanawiamy podjechać taksówką. Zwłaszcza, że spora część trasy i tak wiodła asfaltem wzdłuż jezdnych dróg. Nie dość, że pompuje z nieba to jeszcze auta będą na nas chlapać. Trudno - lepiej być burżujem niż zmokłą kurą na samym starcie Podjeżdżamy z miłym dziadkiem pod sanktuarium maryjne. Dalej jechać się nie da (a przynajmniej nasz kierowca nie wykazuje takiej ochoty Dziadek opowiada nam po drodze, że miesiąc temu była obława na niedźwiedzia w Żabnicy. Udało się go uśpić i gdzieś wywieźć. Skubany przywędrował ponoć ze Słowacji i robił dużo szkód. Ule poprzewracał, jakieś dzieciaki postraszył jak jagody zbierały.
Do kościoła nie zaglądamy. Trwa akurat msza weselna i budynek jest nabity ludźmi po brzegi.
Naciągamy więc kurtki, kaptury, pokrowce i klnąc na czym świat stoi (a zwłaszcza na rzekome ocieplenie klimatu i susze, których jakoś za cholerę nigdzie nie możemy napotkać). Porzucamy przysiółki i asfaltowe szosy.
Suniemy dalej błotno kamienistą drogą gdzieś w mglistą leśną toń. Wpadamy w lotne piaski - wyglądało to jak zwykła glina, na której najwyżej można się poślizgnąć, a wpadamy po kolano. Zabawne, że oboje równocześnie, więc nie ma komu robić zdjęć jak się gramolimy, a musi to wyglądać mega zabawnie. Nie ma to jak pierwsze 10 minut wędrówki a już ujebać się do pasa! Trzeba mieć talent!
Wyłazimy na Kiczorę. Jest tam krzyż, kapliczka chyba myśliwska (bo z jeleniem i kolesiem w kapeluszu), miejsce ogniskowe i dużo mokrej mgły.
Celem naszej dzisiejszej, ekstremalnie długiej wędrówki, jest pewna chatka ukryta w cieniach tutejszych lasów. Po drodze czasem nawet błyśnie jakiś widoczek.
Chatkę udaje się znaleźć już koło godziny 16. Stwierdzamy, że nie ma sensu iść dalej, a zmoknąć to jeszcze zapewne zdążymy w kolejne dni. Mamy więc przed sobą długie popołudnie i ani przypuszczamy jak ono długie będzie naprawdę
Chatka jest dziwna. Nie jest to ani bacówka, ani wiata, ani opuszczona chałupa. Najprędzej wygląda na daczę, którą ktoś kiedyś dawno zaczął budować i procesu z tajemniczego powodu nie dokończył. Budowla jest duża, drewniana i ma spory procent ażurowości. W wietrzne dni lepiej więc nie zostawiać lekkich przedmiotów bez opieki
Całość okala wielka weranda.
Budynek w oknach ma kraty, a na drzwiach solidny zamek, jakim się zazwyczaj zamyka domy mieszkalne. Wszystko to nie jest już pierwszej nowości.
W środku jest łóżko z rozgrzebaną, brudną pościelą, kanapa i tapczan zawinięte szczelnie w folię, dużo zakurzonych desek i szarego styropianu, który nie wiem czy jest taką odmianą czy był niegdyś biały, ale zszarzał ze starości.
Próbujemy się suszyć, a w trwających okolo 10 minut "oknach pogodowych" udaje się rozpalić ognisko. Jest więc herbatka, grzanki i dużo aromatycznego dymu. Beskidzkie biwakowanie można więc uznać w pełni za rozpoczęte!
Widoki są ładne, zwłaszcza ze stryszku i łączki kawalątek dalej. Chmury przewalają się przez okoliczne szczyty, sprawiając wrażenie, że są one dużo wyższe.
Ale w końcu wieczorem góry znikają. Wszystko spowija szara, lepka mgła.
Skubana włazi też do chatki i powoduje nie tylko brak schnięcia mokrych rzeczy, ale że i te początkowo suche zaczynają wciągać wilgoć jak gąbka. I nie wiem czy wspominałam, że "upał nieco zelżał", na tyle, że decydujemy się ubrać puchowe kurtki. A miałam chwilę wahania czy je brać. W końcu jest to wyjazd w samiuśkim środku wakacji! Dobrze, że wahanie było krótkie, a wnioski prawidłowe.
W celu dokładniejszego odizolowania się od wilgoci i zimna - stawiamy na stryszku namiot. Idealnie mieści się pomiędzy ławy, belki i zgromadzone tam inne rupiecie.
Noc mija pod hasłem bębnienia w dach i szumu na zewnątrz, który momentami przypomina wręcz rwącą rzekę czy morskie fale, a nie zwykły opad atmosferyczny. Początkowo nie możemy zasnąć. W namiocie, na którym leży tropik, a nie jest odciągnięty przez śledzie, szybko robi się duszno, a po otwarciu wpełza lodowate zimno. Długo nie możemy się zdecydować, która wersja jest lepsza, zwłaszcza, że zachodzi pomiędzy nami różnica zdań. Potem, nie wiedzieć czemu, zaczynamy sobie wkręcać różne rzeczy. Co ciekawe jednocześnie i bez porozumiewania ze sobą. Gadamy o tym dopiero rano. Toperz rozważa, czy przypadkiem tak nie było, że chatka została porzucona w czasie budowy, bo właściciel powiesił się na stryszku, właśnie tu gdzie stoi nasz namiot. I dlatego ta belka nad nami jest taka z lekka wygięta. Ja za to zaczynam rozmyślać o tej kołdrze, co leży na łóżku na dole, czy przypadkiem pod nią nie ma czegoś ukrytego. Bo jest jakaś taka dziwnie zwinięta, a zabrudzenie koło niej też przywołuje różne skojarzenia. A przechodzę koło niej kilkakrotnie wychodząc na nocne siku. Zaraz mi się przypomina zasiedlony przez bezdomnych pustostan w Krakowie, gdzie pod jedną sfotografowaną przeze mnie kołdrą zdecydowanie coś było, a potem o tym miejscu pisały gazety...
Coś też w namiocie wali stęchlizną. Podejrzewamy początkowo, że buty albo mokre skarpety, ale po włożeniu nosa do takowych zapach nie przybiera na intensywnosci.
Potem (koło godziny trzeciej) jednak sen przychodzi a dziwne, niepokojące myśli odlatują jak ręką odjął i śpi się wybornie. Ciekawa jest ta nagła różnica nastrojów, jakby ktoś przyszedł i przełączył wajchę...
Rankiem odkrywamy, że ulewa przybrała na intensywności.
W takich warunkach wyprawa w las na kupę skutkuje totalnym przemoczeniem, a co dopiero trasa do kolejnej chaty, która ma kilkanaście kilometrów. Rozważamy początkowo czy nie podjechać taksówką z Sopotni do Koszarawy (a wtedy relację można by zatytułować "Taksówką przez Beskid Żywiecki" Acz biorąc pod uwagę wodospady deszczu - i trasa 2 km do Sopotni może się okazać za długa. Przychodzą nam też alerty, że pada i trzeba "znaleźć bezpieczne schronienie". No rewelacja! Gdyby nie ta celna uwaga "wielkiego brata" to byśmy nie zauważyli! Byśmy myśleli, że świeci słońce i poszli się opalać! Ciekawe czy za jakiś czas będą przypominać o śniadaniu i porannym siku, bo w innym przypadku niezadbany obywatel bezradnie zleje się w gacie? Ech... jakoś wszystkie myśli dziś kręcą się wokól lania Nawet coś w rozmowie przewineło się o jakimś gospodarzu i kocie, który dostał lanie. Jak tylko zostaje to wypowiedziane, to przez długi czas zwijamy się ze śmiechu.
Ostatecznie decydujemy się zostać tu do jutra. Dach jest, w namiocie jest ciepło. Jak się nam znudzi pobyt na stryszku, to można posiedzieć na werandzie. A stan, gdy mamy suche większość ciuchów bardzo się nam podoba i chcielibyśmy go utrzymać. Odwracamy się więc na drugi bok i śpimy do 14. O 15 zjadamy śniadanie. Czas mija nam na zbieraniu deszczówki do menażki, gotowaniu herbat i wgapianiu się jak paruje las.
Jabłonka zagląda nam na werandę, a z zielonych jabłuszek spływają krople. Co ciekawe każda z nich wytycza nową trasę spływu i nie powtarza wcześniejszej drogi swoich koleżanek. Są też takie, które dziwnym trafem zapychają pod górę, przecząc naukowym teoriom i prawom grawitacji.
Otaczający nas las pachnie jak jezioro albo morze. Jakby trochę glonem i taką świeżością toni wodnej. Kabak nam ponoć zazdrości tego biwaku w deszczu. Ponoć w Bytomiu też leje, więc dziadkowie zrobili jej biwak w domu, z prawie prawdziwym ogniskiem i całkiem prawdziwym żurkiem.
Prawie tak samo
Zjadamy większą część zapasów sera, kaszy, bakalii i plujemy sobie w brodę, że w Żywcu nie kupiliśmy żadnej flaszki na czarną godzinę. Bo takowa właśnie nadeszła i zapewne jakaś pigwa czy wiśnia chętnie spędzała by z nami czas w tej miłej chatce. No ale co zrobić, jak człowiek głupi i mało zapobiegliwy to potem pozostaje deszczówka, herbata i żurawina w postaci suszonej.
Wieczorem niebo zaczyna się chwilami przecierać. Mgły włóczą się dolinami albo przyczepiają do co wyższych, okolicznych szczytów.
W końcu w porze zachodu nagle skądeś błyska słońce. Takie skondensowane promienie, które wyrwały się spod chmury i mają barwy zachodu. Powoduje to iście nieziemskie kolory, kładące się po szczytach, oświetlające fragmenty lasów czy odbijając się w oknach odległych zabudowań. Ale takie kolory, które w normalnym świecie nie wystepują! Jakby przez jakiś filtr to przepuścili! W życiu się nie spodziewaliśmy, że czeka nas dzisiaj takie widowisko! Po dwóch dniach we mgłach i szarościach taki mega prezent na dobranoc!!!!!
Nasz punkt widokowy, gdzie siedzimy z otwartymi japami.
Spać kładziemy się wcześnie, aby wstać o poranku i już dłużej nie zamulać w tym miejscu. Budzimy się na długo przed budzikiem, jako że słońce włazi nam na stryszek i smaży w namiot. Cóż za piękna odmiana po dwóch dniach ciągłej nocy polarnej! Nasze miejsce wygląda dziś zupełnie inaczej.
Z jednej strony widok cudny - będący zapowiedzią dalszej drogi i kolejnych przygód. Acz teraz to miejsce jest już tylko zwykłą chatką w zwykłych Beskidach, nie ma tej magii tajemniczości i bycia bezpieczną przystanią w dzikich, pustych i nieprzebranych mgło-górach.
Tuptamy więc w dół, rozprostowując zastane nogi, które zaczęły nam już chyba zanikać. Drogami płyną potoki wspomnień dnia wczorajszego, drzewa co chwilę otrząsaja na nas wręcz lawiny zgromadzonej wilgoci. Ale dziś nam to nie przeszkadza! Wszystko schnie w oka mgnieniu!
cdn
W Żywcu wita nas ściana wody. Postanawiamy dać szansę pogodzie i spróbować przeczekać. Rozsiadamy się w chyba najbliższym barze od dworca PKP, gdzie serwują ziemniaczki.
Gdy 15-20 lat temu częściej jeździliśmy w Beskidy, było to stałe miejsce, gdzie zawsze kończyliśmy nasze wyjazdy. W międzyczasie ziemniaczki zmieniły swoje miejsce i przeniosły się do sąsiedniego budyneczku. Zmieniła się też maszyna opiekająca. Nie ma też lanej coli z automatu. Ale atmosfera dalej jest przyjemna a ziemniaczki smaczne, ciepłe i pożywne
Pełny brak zmian można za to zaobserwować w dzisiejszej pogodzie. Leje równo i z podobną, dość znaczną intensywnością.
Porzucamy nasz plan początkowy - pieszego przejścia do Przyłękowa i postanawiamy podjechać taksówką. Zwłaszcza, że spora część trasy i tak wiodła asfaltem wzdłuż jezdnych dróg. Nie dość, że pompuje z nieba to jeszcze auta będą na nas chlapać. Trudno - lepiej być burżujem niż zmokłą kurą na samym starcie Podjeżdżamy z miłym dziadkiem pod sanktuarium maryjne. Dalej jechać się nie da (a przynajmniej nasz kierowca nie wykazuje takiej ochoty Dziadek opowiada nam po drodze, że miesiąc temu była obława na niedźwiedzia w Żabnicy. Udało się go uśpić i gdzieś wywieźć. Skubany przywędrował ponoć ze Słowacji i robił dużo szkód. Ule poprzewracał, jakieś dzieciaki postraszył jak jagody zbierały.
Do kościoła nie zaglądamy. Trwa akurat msza weselna i budynek jest nabity ludźmi po brzegi.
Naciągamy więc kurtki, kaptury, pokrowce i klnąc na czym świat stoi (a zwłaszcza na rzekome ocieplenie klimatu i susze, których jakoś za cholerę nigdzie nie możemy napotkać). Porzucamy przysiółki i asfaltowe szosy.
Suniemy dalej błotno kamienistą drogą gdzieś w mglistą leśną toń. Wpadamy w lotne piaski - wyglądało to jak zwykła glina, na której najwyżej można się poślizgnąć, a wpadamy po kolano. Zabawne, że oboje równocześnie, więc nie ma komu robić zdjęć jak się gramolimy, a musi to wyglądać mega zabawnie. Nie ma to jak pierwsze 10 minut wędrówki a już ujebać się do pasa! Trzeba mieć talent!
Wyłazimy na Kiczorę. Jest tam krzyż, kapliczka chyba myśliwska (bo z jeleniem i kolesiem w kapeluszu), miejsce ogniskowe i dużo mokrej mgły.
Celem naszej dzisiejszej, ekstremalnie długiej wędrówki, jest pewna chatka ukryta w cieniach tutejszych lasów. Po drodze czasem nawet błyśnie jakiś widoczek.
Chatkę udaje się znaleźć już koło godziny 16. Stwierdzamy, że nie ma sensu iść dalej, a zmoknąć to jeszcze zapewne zdążymy w kolejne dni. Mamy więc przed sobą długie popołudnie i ani przypuszczamy jak ono długie będzie naprawdę
Chatka jest dziwna. Nie jest to ani bacówka, ani wiata, ani opuszczona chałupa. Najprędzej wygląda na daczę, którą ktoś kiedyś dawno zaczął budować i procesu z tajemniczego powodu nie dokończył. Budowla jest duża, drewniana i ma spory procent ażurowości. W wietrzne dni lepiej więc nie zostawiać lekkich przedmiotów bez opieki
Całość okala wielka weranda.
Budynek w oknach ma kraty, a na drzwiach solidny zamek, jakim się zazwyczaj zamyka domy mieszkalne. Wszystko to nie jest już pierwszej nowości.
W środku jest łóżko z rozgrzebaną, brudną pościelą, kanapa i tapczan zawinięte szczelnie w folię, dużo zakurzonych desek i szarego styropianu, który nie wiem czy jest taką odmianą czy był niegdyś biały, ale zszarzał ze starości.
Próbujemy się suszyć, a w trwających okolo 10 minut "oknach pogodowych" udaje się rozpalić ognisko. Jest więc herbatka, grzanki i dużo aromatycznego dymu. Beskidzkie biwakowanie można więc uznać w pełni za rozpoczęte!
Widoki są ładne, zwłaszcza ze stryszku i łączki kawalątek dalej. Chmury przewalają się przez okoliczne szczyty, sprawiając wrażenie, że są one dużo wyższe.
Ale w końcu wieczorem góry znikają. Wszystko spowija szara, lepka mgła.
Skubana włazi też do chatki i powoduje nie tylko brak schnięcia mokrych rzeczy, ale że i te początkowo suche zaczynają wciągać wilgoć jak gąbka. I nie wiem czy wspominałam, że "upał nieco zelżał", na tyle, że decydujemy się ubrać puchowe kurtki. A miałam chwilę wahania czy je brać. W końcu jest to wyjazd w samiuśkim środku wakacji! Dobrze, że wahanie było krótkie, a wnioski prawidłowe.
W celu dokładniejszego odizolowania się od wilgoci i zimna - stawiamy na stryszku namiot. Idealnie mieści się pomiędzy ławy, belki i zgromadzone tam inne rupiecie.
Noc mija pod hasłem bębnienia w dach i szumu na zewnątrz, który momentami przypomina wręcz rwącą rzekę czy morskie fale, a nie zwykły opad atmosferyczny. Początkowo nie możemy zasnąć. W namiocie, na którym leży tropik, a nie jest odciągnięty przez śledzie, szybko robi się duszno, a po otwarciu wpełza lodowate zimno. Długo nie możemy się zdecydować, która wersja jest lepsza, zwłaszcza, że zachodzi pomiędzy nami różnica zdań. Potem, nie wiedzieć czemu, zaczynamy sobie wkręcać różne rzeczy. Co ciekawe jednocześnie i bez porozumiewania ze sobą. Gadamy o tym dopiero rano. Toperz rozważa, czy przypadkiem tak nie było, że chatka została porzucona w czasie budowy, bo właściciel powiesił się na stryszku, właśnie tu gdzie stoi nasz namiot. I dlatego ta belka nad nami jest taka z lekka wygięta. Ja za to zaczynam rozmyślać o tej kołdrze, co leży na łóżku na dole, czy przypadkiem pod nią nie ma czegoś ukrytego. Bo jest jakaś taka dziwnie zwinięta, a zabrudzenie koło niej też przywołuje różne skojarzenia. A przechodzę koło niej kilkakrotnie wychodząc na nocne siku. Zaraz mi się przypomina zasiedlony przez bezdomnych pustostan w Krakowie, gdzie pod jedną sfotografowaną przeze mnie kołdrą zdecydowanie coś było, a potem o tym miejscu pisały gazety...
Coś też w namiocie wali stęchlizną. Podejrzewamy początkowo, że buty albo mokre skarpety, ale po włożeniu nosa do takowych zapach nie przybiera na intensywnosci.
Potem (koło godziny trzeciej) jednak sen przychodzi a dziwne, niepokojące myśli odlatują jak ręką odjął i śpi się wybornie. Ciekawa jest ta nagła różnica nastrojów, jakby ktoś przyszedł i przełączył wajchę...
Rankiem odkrywamy, że ulewa przybrała na intensywności.
W takich warunkach wyprawa w las na kupę skutkuje totalnym przemoczeniem, a co dopiero trasa do kolejnej chaty, która ma kilkanaście kilometrów. Rozważamy początkowo czy nie podjechać taksówką z Sopotni do Koszarawy (a wtedy relację można by zatytułować "Taksówką przez Beskid Żywiecki" Acz biorąc pod uwagę wodospady deszczu - i trasa 2 km do Sopotni może się okazać za długa. Przychodzą nam też alerty, że pada i trzeba "znaleźć bezpieczne schronienie". No rewelacja! Gdyby nie ta celna uwaga "wielkiego brata" to byśmy nie zauważyli! Byśmy myśleli, że świeci słońce i poszli się opalać! Ciekawe czy za jakiś czas będą przypominać o śniadaniu i porannym siku, bo w innym przypadku niezadbany obywatel bezradnie zleje się w gacie? Ech... jakoś wszystkie myśli dziś kręcą się wokól lania Nawet coś w rozmowie przewineło się o jakimś gospodarzu i kocie, który dostał lanie. Jak tylko zostaje to wypowiedziane, to przez długi czas zwijamy się ze śmiechu.
Ostatecznie decydujemy się zostać tu do jutra. Dach jest, w namiocie jest ciepło. Jak się nam znudzi pobyt na stryszku, to można posiedzieć na werandzie. A stan, gdy mamy suche większość ciuchów bardzo się nam podoba i chcielibyśmy go utrzymać. Odwracamy się więc na drugi bok i śpimy do 14. O 15 zjadamy śniadanie. Czas mija nam na zbieraniu deszczówki do menażki, gotowaniu herbat i wgapianiu się jak paruje las.
Jabłonka zagląda nam na werandę, a z zielonych jabłuszek spływają krople. Co ciekawe każda z nich wytycza nową trasę spływu i nie powtarza wcześniejszej drogi swoich koleżanek. Są też takie, które dziwnym trafem zapychają pod górę, przecząc naukowym teoriom i prawom grawitacji.
Otaczający nas las pachnie jak jezioro albo morze. Jakby trochę glonem i taką świeżością toni wodnej. Kabak nam ponoć zazdrości tego biwaku w deszczu. Ponoć w Bytomiu też leje, więc dziadkowie zrobili jej biwak w domu, z prawie prawdziwym ogniskiem i całkiem prawdziwym żurkiem.
Prawie tak samo
Zjadamy większą część zapasów sera, kaszy, bakalii i plujemy sobie w brodę, że w Żywcu nie kupiliśmy żadnej flaszki na czarną godzinę. Bo takowa właśnie nadeszła i zapewne jakaś pigwa czy wiśnia chętnie spędzała by z nami czas w tej miłej chatce. No ale co zrobić, jak człowiek głupi i mało zapobiegliwy to potem pozostaje deszczówka, herbata i żurawina w postaci suszonej.
Wieczorem niebo zaczyna się chwilami przecierać. Mgły włóczą się dolinami albo przyczepiają do co wyższych, okolicznych szczytów.
W końcu w porze zachodu nagle skądeś błyska słońce. Takie skondensowane promienie, które wyrwały się spod chmury i mają barwy zachodu. Powoduje to iście nieziemskie kolory, kładące się po szczytach, oświetlające fragmenty lasów czy odbijając się w oknach odległych zabudowań. Ale takie kolory, które w normalnym świecie nie wystepują! Jakby przez jakiś filtr to przepuścili! W życiu się nie spodziewaliśmy, że czeka nas dzisiaj takie widowisko! Po dwóch dniach we mgłach i szarościach taki mega prezent na dobranoc!!!!!
Nasz punkt widokowy, gdzie siedzimy z otwartymi japami.
Spać kładziemy się wcześnie, aby wstać o poranku i już dłużej nie zamulać w tym miejscu. Budzimy się na długo przed budzikiem, jako że słońce włazi nam na stryszek i smaży w namiot. Cóż za piękna odmiana po dwóch dniach ciągłej nocy polarnej! Nasze miejsce wygląda dziś zupełnie inaczej.
Z jednej strony widok cudny - będący zapowiedzią dalszej drogi i kolejnych przygód. Acz teraz to miejsce jest już tylko zwykłą chatką w zwykłych Beskidach, nie ma tej magii tajemniczości i bycia bezpieczną przystanią w dzikich, pustych i nieprzebranych mgło-górach.
Tuptamy więc w dół, rozprostowując zastane nogi, które zaczęły nam już chyba zanikać. Drogami płyną potoki wspomnień dnia wczorajszego, drzewa co chwilę otrząsaja na nas wręcz lawiny zgromadzonej wilgoci. Ale dziś nam to nie przeszkadza! Wszystko schnie w oka mgnieniu!
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze: jak człowiek głupi i mało zapobiegliwy to potem pozostaje deszczówka, herbata i żurawina w postaci suszonej.
Turyści nieprzygotowani do wędrówki, a niby tacy doświadczeni...
Żeby nie słowa o terminie- że końcówka wakacji- to bym obstawiała wrzesień
Podróżnik widzi to, co widzi. Turysta widzi to, co przyszedł zobaczyć. (Gilbert Keith Chesterton).
Odwracamy się więc na drugi bok i śpimy do 14. O 15 zjadamy śniadanie. Czas mija nam na zbieraniu deszczówki do menażki, gotowaniu herbat i wgapianiu się jak paruje las.
Jakbym czytał książkę o dalekich podróżach, albo wyprawach w Himalaje, kiedy czekali na okno pogodowe i z nudów robili wszystko i nic
Zazdroszczę tych parujących lasów i zachodu słońca.
Niby utknęliście, ale zawsze znajdą się jakieś plusy
Turyści nieprzygotowani do wędrówki, a niby tacy doświadczeni...
Wstyd okropny! Jedno wino z czarnego bzu wzielismy na wieczór a w kolejny dzien mielismy przez Jelesnie przechodzic wiec uzupelnic zapasy... No a los z nas zakpił!
z takimi brakami w wyposażeniu nie powinni puszczać ludzi w góry!
Tak to jest z tymi turystami - niektorych nocą zaskakuje ciemnosc, innych zimą śnieg a inni dają d... w sposób jeszcze odmienny...
Jakbym czytał książkę o dalekich podróżach, albo wyprawach w Himalaje, kiedy czekali na okno pogodowe i z nudów robili wszystko i nic
Mysmy tez sie wtedy tak czuli! Jak na jakiejs wielkiej wyprawie w dzikie kraje!
Zazdroszczę tych parujących lasów i zachodu słońca.
Niby utknęliście, ale zawsze znajdą się jakieś plusy
To była jedna z fajniejszych rzeczy jakie nam sie przytrafiły na tym wyjezdzie! To utkniecie własnie! Takie chwile mają jakąś magie a i potem sie je najlepiej wspomina, nawet po wielu wielu latach!
Ostatnio zmieniony 2022-12-01, 19:13 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Pudelek pisze:Utknąć można przyjemnie lub dupiato. Bez alkoholu raczej dupiato
Grunt, że była herbata! Pewnie Krwawy też by sie chciał wypowiedziec na ten temat, ale niestety go tu nie ma
Pogoda póki co rzeźnicka
Potem było troche lepiej, by na kolejny weekend znow powrocic do najlepszych tradycji
Piotrek pisze:Z Żywca do Przyłękowa autobus miejski jeździ nr 1 i 13, taniej niż taksówka mogło Wam wyjść.
No zapewne duzo taniej Ale niestety nie wiedzielismy o nich... Nawet nie sprawdzałam przed wyjazdem takiej opcji bo był plan isc z buta - chyba niebieski szlak tam idzie, najpierw szosą a potem wbija w jakies pagóry miedzy Trzebinią a Przyłekowem.
Acz doszukując sie plusów - autobus pewnie staje na dole, a nie pod kosciolem na gorze?
Żeby nie słowa o terminie- że końcówka wakacji- to bym obstawiała wrzesień
We wrzesniu tez nam dolało na wyjezdzie Zreszta w tym roku na kazdym wyjezdzie nam dolewało. Chyba jedynie to sie nie zdarzyło na dwóch wyjazdach w listopadzie!
Ostatnio zmieniony 2022-12-01, 20:08 przez buba, łącznie zmieniany 5 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Piotrek pisze:Nr 13 jeździ do samej góry Przyłękowa.
W soboty też? A kierowca opowiada o niedzwiedziach?
To teraz juz bede wiedziała, że warto poszukac takowych miejskich - jakby mnie tam kiedyś znowu zaniosło! Bo powiem ci, ze w ogole nasze mysli nie poszły w tą stronę, ze do pobliskich wiosek moze dojezdzać komunikacja miejska. Wiem, ze kiedys sprawdzalismy PKSy z Żywca do Jeleśni, Koszarawy czy Pewli i wychodziło, ze w dni wolne to raczej dupa i nie jedzie nic lub prawie nic. Wiec jakos sobie wbiłam do głowy, ze w weekendy wioski wokol Zywca są odcięte od świata!
Jak widac - bardzo błędnie!
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Do Koszarawy jeżdzą, a przynajmniej jeszcze niedawno jeździły busiki też w sobotę, ale dość często nie było ich na rozkładzie w internecie. W sierpniu miałem też taką sytuację w Rycerce, że przyjechał busik, którego na stronach www nie było. A tak to bym z niego skorzystał.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
buba pisze:[Wiec jakos sobie wbiłam do głowy, ze w weekendy wioski wokol Zywca są odcięte od świata!
Jak widac - bardzo błędnie!
Do kilku wiosek linie miejskie dojeżdżają. W weekendy wiadomo - kursów mniej ale zawsze jest to jakaś możliwość.
Z tym że kierowcy raczej nie opowiadają ciekawych historii
Tu rozkład wg linii. Klikniesz kierunek/linię i pojawi się lista przystanków, a potem klikasz w przystanek i cały z niego rozkład się wyświetli.
http://www.mzk.zywiec.pl/rozklad-jazdy
Z tym, że najlepiej wybierać przystanek Dworzec/PKP, bo w wielu przypadkach dochodzi sporo kursów, bo ruszają dodatkowe z dworca.
Ostatnio zmieniony 2022-12-01, 21:56 przez Piotrek, łącznie zmieniany 1 raz.
Buba jedzie taksówką, koniec świata!
Przypomniała mi się wasza relacja z zeszłego roku z Beskidu Makowskiego, też gdzieś utkwiliście w chatce w takim deszczu, też były mgliste widoki.
Przypomniała mi się wasza relacja z zeszłego roku z Beskidu Makowskiego, też gdzieś utkwiliście w chatce w takim deszczu, też były mgliste widoki.
mój blog: http://sebastianslota.blogspot.com/
Piotrek pisze:Tu rozkład wg linii. Klikniesz kierunek/linię i pojawi się lista przystanków, a potem klikasz w przystanek i cały z niego rozkład się wyświetli.
http://www.mzk.zywiec.pl/rozklad-jazdy
O dzieki! Moze bedzie okazja skorzystac z tego rozkładu!
Sebastian pisze:Buba jedzie taksówką, koniec świata!
Buba w taksowce to nic az takiego nietypowego! Nawet kiedys było w tytule relacji
polesie-bzyczace-komarami-pieszo-stopem-i-taksowka-vt4091.htm
Przypomniała mi się wasza relacja z zeszłego roku z Beskidu Makowskiego, też gdzieś utkwiliście w chatce w takim deszczu, też były mgliste widoki.
Tak! Na Gorcu Kamienieckim. Acz tam spedzilismy tylko popołudnie, wieczór i noc. Rano udało sie ruszyc dalej. Tu tkwienie było z wiekszym przytupem
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Z mokrego lasu droga wyprowadza na rozległe łąki.
Mijamy z lekka już wrośnięte w ziemię maszyny.
A to już Sopotnia Mała. Czasem trafi się taki wycinek krajobrazu, gdzie można by domniemywać, że to drewniana wioska z przeszłości.
Trafia się też bardzo ciekawa murowana zabudowa - z wierszem na elewacji. A może to piosenka?
Dalej trasa prowadzi cały czas asfaltem. Po drodze przyglądamy się pracom rolniczym na okolicznych łąkach i pagórach.
Tak wita nas Jeleśnia. Rozważamy, czy decydując się tu iść wczoraj - byśmy się osiedlili w tej szopie? To pierwsze konkretne zadaszenie na naszej trasie (nie licząc plastikowych PKSow z Sopotni)
Centrum Jeleśni.
My też tu przylgnęliśmy na jakiś czas, głównie z powodu robienia zakupów i oczekiwania na bus do Koszarawy. Nie chce się nam zapylać szosą kolejnych 8 km.
Zjadamy też lody jagodowe w kapitalnej budce, która chyba się nie zmieniła przez ostatnie 30 lat.
Takie lody pełne prawdziwych jagód zbieranych gdzieś po okolicznych halach. Siedzisz na tym chodniku, żresz tego loda i widzisz wręcz tą babinę z umazanym pyskiem, z koszyczkiem w jednej łapie i drapaczką w drugiej. Ja zjadłam dwa rożki, a toperz to chyba cztery!
Kilkanaście lat temu Koszarawa zapadła mi w pamięć dużą ilością drewnianych chałup. Teraz mam wrażenie, że jest ich dużo mniej, acz od czasu do czasu coś się trafi. Z fajnymi szybkami na werandach, z przystrojonymi kwiatami kapliczkami czy z malowanymi ścianami.
Nad Koszarawą docieramy do chatki. Super klimatyczne miejsce, puste - wręcz idealne... ale jest godzina 13... Trochę wcześnie na biwak, nawet dla nas Zwłaszcza jak jest ładna pogoda a my w poprzednie dni już się trochę nasiedzieliśmy. Szkoda, że nie było jak sie tu wczoraj teleportować.
W drzwiach wita nas gospodyni
Spędzamy tu z pół godziny. Siedzimy, patrzymy w płynące obłoki. Trochę porządkujemy chatkę, bo chyba jakaś weekendowa ekipa trochę nasyfiła w środku. Spać nie spać, ale fajnie żeby w chacie było ogarnięte.
Kolejny punkt na trasie to Lachów Groń. Byliśmy tu w bacówkach w maju 2005 roku i jestem bardzo ciekawa jak to teraz wygląda. Na szczycie spotykamy rodzinę z czworgiem dzieci, którzy robią sobie piknik. To jedyni wędrowcy jakich dziś spotkaliśmy na szlakach. Wczoraj i przedwczoraj - nikogo. Tak to można wędrować!
A! Jeszcze takiego "turystę" dziś spotkaliśmy. Polska śródtygodniowa to cud miód orzeszki!
Toperz po dzisiejszej trasie jest bardziej obżarty niż ja, bo było więcej jagód niż malin. I niestety stan ten utrzyma się do końca wyjazdu. Jakiś nie malinowy ten rok niestety
Szerokie drogi wiją się po tutejszych łąkach.
Na chwilę obecną stoi tu jeden trójkątny szałasik. Widać, że trochę cieknie, ale nie bardzo. Mam nadzieję, że nie wypłyniemy podczas nocnych burz, bo jakieś takowe łażą po horyzontach.
17 lat temu były tu dwie bacówki. Spaliśmy wtedy w tej większej.
Teraz została po niej juz tylko "podmurówka".
Nieopodal chatynki jest fajne źródełko. Nie jest bardzo obfite i wodę trzeba nabierać kubeczkiem, ale woda jest bardzo zimna i ma przyjemny smak. No i bardzo miło się siedzi w tym bagienku wśród traw i czeka aż się nabulga do kubeczka Kiedyś było tu korytko z płynącą wodą, ale bardzo zarosło i zbutwiało.
W ogóle okolice są tutaj dosyć bagniste. Początkowo myśleliśmy, że to kwestia pogody, ale łąki porasta roślinność sugerująca, że zazwyczaj bywa tu mokro.
Wieczorem wyłazimy ponownie na szczyt, popatrzeć jak słońce błyska spod chmur, a okoliczne góry ostatecznie powyłaziły z mgieł.
Mamy też podgląd na Mędralową. Dziś ktoś tam jest. I wygląda jakby suszył mokre bety.
Wieczorne promienie spowijają las, który bardzo często odwiedzamy - bo czy na kibelek, czy po opał na ognisko
Ognisko rozpalamy dość wcześnie. W poprzednie dni nie użyliśmy za bardzo na tej formie wypoczynku, więc musimy sobie odbić
W końcu przychodzi czas układania się spać. Nasz domek pachnie jak prawdziwa bacówka - wędzonką! W końcu kilka godzin nad tym pracowaliśmy!
Montujemy ciekawe zamknięcie: sznurek + patyk. Jakby ktoś właził w nocy, żeby było go słychać i np. nie zajumał nam butów w czasie snu. Śpi się rewelacyjnie. O 10 budzi nas budzik! W nocy był taki moment, że gdy wychodziłam na kibelek to wszedzie była taka gęsta mgła, że miejsca ogniskowego nie było widać!
Nie ma nic lepszego niż słoneczny poranek i jego promienie przeciskające się przez sęki i pomiędzy deskami bacówki. Ciemne wnętrze i ta jasność, która jest gdzieś tam na zewnątrz! Tam, gdzie zaraz wyjdziemy z naszych kokonów!
Rano śniadanko przed szałasem i w drogę!
cdn
Mijamy z lekka już wrośnięte w ziemię maszyny.
A to już Sopotnia Mała. Czasem trafi się taki wycinek krajobrazu, gdzie można by domniemywać, że to drewniana wioska z przeszłości.
Trafia się też bardzo ciekawa murowana zabudowa - z wierszem na elewacji. A może to piosenka?
Dalej trasa prowadzi cały czas asfaltem. Po drodze przyglądamy się pracom rolniczym na okolicznych łąkach i pagórach.
Tak wita nas Jeleśnia. Rozważamy, czy decydując się tu iść wczoraj - byśmy się osiedlili w tej szopie? To pierwsze konkretne zadaszenie na naszej trasie (nie licząc plastikowych PKSow z Sopotni)
Centrum Jeleśni.
My też tu przylgnęliśmy na jakiś czas, głównie z powodu robienia zakupów i oczekiwania na bus do Koszarawy. Nie chce się nam zapylać szosą kolejnych 8 km.
Zjadamy też lody jagodowe w kapitalnej budce, która chyba się nie zmieniła przez ostatnie 30 lat.
Takie lody pełne prawdziwych jagód zbieranych gdzieś po okolicznych halach. Siedzisz na tym chodniku, żresz tego loda i widzisz wręcz tą babinę z umazanym pyskiem, z koszyczkiem w jednej łapie i drapaczką w drugiej. Ja zjadłam dwa rożki, a toperz to chyba cztery!
Kilkanaście lat temu Koszarawa zapadła mi w pamięć dużą ilością drewnianych chałup. Teraz mam wrażenie, że jest ich dużo mniej, acz od czasu do czasu coś się trafi. Z fajnymi szybkami na werandach, z przystrojonymi kwiatami kapliczkami czy z malowanymi ścianami.
Nad Koszarawą docieramy do chatki. Super klimatyczne miejsce, puste - wręcz idealne... ale jest godzina 13... Trochę wcześnie na biwak, nawet dla nas Zwłaszcza jak jest ładna pogoda a my w poprzednie dni już się trochę nasiedzieliśmy. Szkoda, że nie było jak sie tu wczoraj teleportować.
W drzwiach wita nas gospodyni
Spędzamy tu z pół godziny. Siedzimy, patrzymy w płynące obłoki. Trochę porządkujemy chatkę, bo chyba jakaś weekendowa ekipa trochę nasyfiła w środku. Spać nie spać, ale fajnie żeby w chacie było ogarnięte.
Kolejny punkt na trasie to Lachów Groń. Byliśmy tu w bacówkach w maju 2005 roku i jestem bardzo ciekawa jak to teraz wygląda. Na szczycie spotykamy rodzinę z czworgiem dzieci, którzy robią sobie piknik. To jedyni wędrowcy jakich dziś spotkaliśmy na szlakach. Wczoraj i przedwczoraj - nikogo. Tak to można wędrować!
A! Jeszcze takiego "turystę" dziś spotkaliśmy. Polska śródtygodniowa to cud miód orzeszki!
Toperz po dzisiejszej trasie jest bardziej obżarty niż ja, bo było więcej jagód niż malin. I niestety stan ten utrzyma się do końca wyjazdu. Jakiś nie malinowy ten rok niestety
Szerokie drogi wiją się po tutejszych łąkach.
Na chwilę obecną stoi tu jeden trójkątny szałasik. Widać, że trochę cieknie, ale nie bardzo. Mam nadzieję, że nie wypłyniemy podczas nocnych burz, bo jakieś takowe łażą po horyzontach.
17 lat temu były tu dwie bacówki. Spaliśmy wtedy w tej większej.
Teraz została po niej juz tylko "podmurówka".
Nieopodal chatynki jest fajne źródełko. Nie jest bardzo obfite i wodę trzeba nabierać kubeczkiem, ale woda jest bardzo zimna i ma przyjemny smak. No i bardzo miło się siedzi w tym bagienku wśród traw i czeka aż się nabulga do kubeczka Kiedyś było tu korytko z płynącą wodą, ale bardzo zarosło i zbutwiało.
W ogóle okolice są tutaj dosyć bagniste. Początkowo myśleliśmy, że to kwestia pogody, ale łąki porasta roślinność sugerująca, że zazwyczaj bywa tu mokro.
Wieczorem wyłazimy ponownie na szczyt, popatrzeć jak słońce błyska spod chmur, a okoliczne góry ostatecznie powyłaziły z mgieł.
Mamy też podgląd na Mędralową. Dziś ktoś tam jest. I wygląda jakby suszył mokre bety.
Wieczorne promienie spowijają las, który bardzo często odwiedzamy - bo czy na kibelek, czy po opał na ognisko
Ognisko rozpalamy dość wcześnie. W poprzednie dni nie użyliśmy za bardzo na tej formie wypoczynku, więc musimy sobie odbić
W końcu przychodzi czas układania się spać. Nasz domek pachnie jak prawdziwa bacówka - wędzonką! W końcu kilka godzin nad tym pracowaliśmy!
Montujemy ciekawe zamknięcie: sznurek + patyk. Jakby ktoś właził w nocy, żeby było go słychać i np. nie zajumał nam butów w czasie snu. Śpi się rewelacyjnie. O 10 budzi nas budzik! W nocy był taki moment, że gdy wychodziłam na kibelek to wszedzie była taka gęsta mgła, że miejsca ogniskowego nie było widać!
Nie ma nic lepszego niż słoneczny poranek i jego promienie przeciskające się przez sęki i pomiędzy deskami bacówki. Ciemne wnętrze i ta jasność, która jest gdzieś tam na zewnątrz! Tam, gdzie zaraz wyjdziemy z naszych kokonów!
Rano śniadanko przed szałasem i w drogę!
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 53 gości