W pogoni za cykadami (2022)
Adrian pisze:Takie oderwane własnoręcznie minerały, to fajna pamiątka
Fajna fajna! Leży sobie teraz na półce u kabaka wśród dziesiątek innych dziwnych pamiatek i cieszy oko!
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Jednym z celów naszej dzisiejszej wycieczki jest osiedle domków letniskowo - rybaczych. Klimaty odrobinę przypominają węgierskie jezioro Bokod ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... wegry.html ) , nad którym byliśmy półtora tygodnia wcześniej. Tam wizytówką miejsca były kładki czy domki na wyspach - tu dla odmiany prawie domek ma swój własny zjazd dla łódki. Wagoniki, baraczki, wiatki i dziwne konstrukcje, gdzie każdej można się przyglądać pół godziny i analizować z czego i jak została wykonana. Oczywiście takim miejscom często towarzyszą kablowiska ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... supow.html ) - plątaniny bezładnie pomieszanych i powiewających na wietrze drutów.
Tak prezentuje się owa osada z oddali, spod latarni morskiej.
A tak, gdy wędrowiec zmierza nabrzeżem od strony Tiulenova.
Część chatek (głównie wykonanych na bazie starych przyczep kempingowych) jest nieco oddalona od morza.
Niektóre domki przypominają architekturą zabudowę dawnych ośrodków wypoczynkowych, inne wyglądają jak całkiem nowe baraczki robotników budowlanych. Pobocza porasta "zboże" - roślina, która czepia się ubrań dużo bardziej niż rzepy. Zwłaszcza ulubiła sobie moje skarpetki, zapewniając mi codzienne, długotrwałe zajęcie w postaci skubania.
Ciekawe czy taka antena nadal coś odbiera?
Jak można się domyślać sporo domków jest opatrzonych napisem "ryba". Niestety sprzedają tylko poranny połów w postaci surowej (sprzedaży wędzonych okazów tu niestety nie prowadzą)
Kolejny wagonik rybny, wyglądający nieco jak buda z kamaza. W tle latarnia morska i nieco już zarosłe dźwigi budujące nowe molo.
Niektóre drogowskazy same są ustylizowane na rybokształtno Zwracają też uwagę przydomkowe klomby pełne kolorowych kwiatów!
Fragment jednego domku stanowią duże lustra - ciekawe o jakim pochodzeniu?
Krajobraz z widokiem na ostatni przyczółek molo - ten jeszcze nie połaczony z lądem.
Tutaj dodatkowo mają kilka solidnych, wkopanych cystern. Nie wiem czy trzymają tam bimber czy zapas ropy do łódek na czarną godzinę? Zbiorniki na wodę to raczej nie są...
Apogeum słupowiska. Wygląda na czynną pajęczynę z elektrycznoscią, niepodłączony słup telefoniczny, latarnię, dwa różne wyloty kominków i kratownicę uginającą się od dorodnej winorośli.
Jak tu nie pokochać takich klimatów?? Jak widać pnącza mają podobne gusta jak buba!
Z części ścian patrzą na nas różne reklamy i plakaty, które posłużyły raczej nie do ozdoby, ale do uszczelniania baraczków.
Do mojej relacji "krajobraz z rurą" ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... w-tle.html ) można tutaj znaleźć natchnienie i uzupełnienie o kolejne ujęcia.
A ten rejon przypomina klimat wczasów wagonowych (jaka wielka szkoda, że tutejsze domki nie są do wynajęcia...)
Mój ulubiony wagon! Ten by trzeba zarezerwować na nocleg!:)
Na poniższym zdjęciu na pierwszy rzut oka widzimy malowniczy bardak, acz po dłuższym przeanalizowaniu - tu panuje ogromne uporządkowanie! Wszystko ma swoje miejsca. Kije na opał, a obok kijki do innego użytku. Zbiór deszczówki. Narzędzia równo ułożone. Nawet dziecinne rowerki spięte razem i przywiązane do latarni!
Dalej zaczyna się rejon wyraźnie rybacki - liny, pływaki do sieci. I ten zapach! Ryb, wodorostów, fal, starych łódek - trochę smoły, trochę drewna, trochę paliwa. Ten właśnie aromat, dla którego się przyjeżdża nad morze!
Zjazdy widziane z bliska. Obrosłe glonem i innymi przedstawicielami morskich głębin.
Domki stojące na nabrzeżnej skarpie często mają solidne "hangary" piwniczne. Pewnie tam łódki się garażują.
Nad samą wodą stoją altanki i miejsca biesiadne. Co ciekawe - wszystkie z nich nie mają dachów, jest tylko kratownica. Nie wiem czy w razie imprezy w złą pogodę rozciąga się na tym jakieś folie albo plandeki? Czy może dachy były, ale kolektywnie porwała je jakaś wichura? A może to jest przygotowane, aby winorośl się po tym wspinała??
Niektóre domki sprawiają wrażenie rzadziej używanych. Obejścia i sprzęty zarastają wysokim chwastem.
W widocznej na zdjęciu skrzynce ptak miał gniazdko! Akurat były pisklęta, które popiskiwały ze środka a rodzice donosili im robale.
Rozdroże... Takie, gdzie każda z dróg zaprowadzi w ciekawe miejsce!
Takim miłym, nadbrzeżnym akcentem żegnamy się z bułgarskim morzem i rozpoczynamy powolny odwrót w kierunku domu. Jeszcze około tygodnia włóczęgi przed nami!
cdn
Tak prezentuje się owa osada z oddali, spod latarni morskiej.
A tak, gdy wędrowiec zmierza nabrzeżem od strony Tiulenova.
Część chatek (głównie wykonanych na bazie starych przyczep kempingowych) jest nieco oddalona od morza.
Niektóre domki przypominają architekturą zabudowę dawnych ośrodków wypoczynkowych, inne wyglądają jak całkiem nowe baraczki robotników budowlanych. Pobocza porasta "zboże" - roślina, która czepia się ubrań dużo bardziej niż rzepy. Zwłaszcza ulubiła sobie moje skarpetki, zapewniając mi codzienne, długotrwałe zajęcie w postaci skubania.
Ciekawe czy taka antena nadal coś odbiera?
Jak można się domyślać sporo domków jest opatrzonych napisem "ryba". Niestety sprzedają tylko poranny połów w postaci surowej (sprzedaży wędzonych okazów tu niestety nie prowadzą)
Kolejny wagonik rybny, wyglądający nieco jak buda z kamaza. W tle latarnia morska i nieco już zarosłe dźwigi budujące nowe molo.
Niektóre drogowskazy same są ustylizowane na rybokształtno Zwracają też uwagę przydomkowe klomby pełne kolorowych kwiatów!
Fragment jednego domku stanowią duże lustra - ciekawe o jakim pochodzeniu?
Krajobraz z widokiem na ostatni przyczółek molo - ten jeszcze nie połaczony z lądem.
Tutaj dodatkowo mają kilka solidnych, wkopanych cystern. Nie wiem czy trzymają tam bimber czy zapas ropy do łódek na czarną godzinę? Zbiorniki na wodę to raczej nie są...
Apogeum słupowiska. Wygląda na czynną pajęczynę z elektrycznoscią, niepodłączony słup telefoniczny, latarnię, dwa różne wyloty kominków i kratownicę uginającą się od dorodnej winorośli.
Jak tu nie pokochać takich klimatów?? Jak widać pnącza mają podobne gusta jak buba!
Z części ścian patrzą na nas różne reklamy i plakaty, które posłużyły raczej nie do ozdoby, ale do uszczelniania baraczków.
Do mojej relacji "krajobraz z rurą" ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... w-tle.html ) można tutaj znaleźć natchnienie i uzupełnienie o kolejne ujęcia.
A ten rejon przypomina klimat wczasów wagonowych (jaka wielka szkoda, że tutejsze domki nie są do wynajęcia...)
Mój ulubiony wagon! Ten by trzeba zarezerwować na nocleg!:)
Na poniższym zdjęciu na pierwszy rzut oka widzimy malowniczy bardak, acz po dłuższym przeanalizowaniu - tu panuje ogromne uporządkowanie! Wszystko ma swoje miejsca. Kije na opał, a obok kijki do innego użytku. Zbiór deszczówki. Narzędzia równo ułożone. Nawet dziecinne rowerki spięte razem i przywiązane do latarni!
Dalej zaczyna się rejon wyraźnie rybacki - liny, pływaki do sieci. I ten zapach! Ryb, wodorostów, fal, starych łódek - trochę smoły, trochę drewna, trochę paliwa. Ten właśnie aromat, dla którego się przyjeżdża nad morze!
Zjazdy widziane z bliska. Obrosłe glonem i innymi przedstawicielami morskich głębin.
Domki stojące na nabrzeżnej skarpie często mają solidne "hangary" piwniczne. Pewnie tam łódki się garażują.
Nad samą wodą stoją altanki i miejsca biesiadne. Co ciekawe - wszystkie z nich nie mają dachów, jest tylko kratownica. Nie wiem czy w razie imprezy w złą pogodę rozciąga się na tym jakieś folie albo plandeki? Czy może dachy były, ale kolektywnie porwała je jakaś wichura? A może to jest przygotowane, aby winorośl się po tym wspinała??
Niektóre domki sprawiają wrażenie rzadziej używanych. Obejścia i sprzęty zarastają wysokim chwastem.
W widocznej na zdjęciu skrzynce ptak miał gniazdko! Akurat były pisklęta, które popiskiwały ze środka a rodzice donosili im robale.
Rozdroże... Takie, gdzie każda z dróg zaprowadzi w ciekawe miejsce!
Takim miłym, nadbrzeżnym akcentem żegnamy się z bułgarskim morzem i rozpoczynamy powolny odwrót w kierunku domu. Jeszcze około tygodnia włóczęgi przed nami!
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
A różowy blaszak wymiata, ale okrutny kolor
Aż zęby bolą! Acz kabak byl zachwycony! Juz nam proponowała przemalowanie busia na różowo. Fakt, ze nieraz wspominałam, ze mi sie nie podoba jego kolor, ale nie do konca taką zmianę mialam na mysli
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze:A różowy blaszak wymiata, ale okrutny kolor
Aż zęby bolą! Acz kabak byl zachwycony! Juz nam proponowała przemalowanie busia na różowo. Fakt, ze nieraz wspominałam, ze mi sie nie podoba jego kolor, ale nie do konca taką zmianę mialam na mysli
Ale byście byli atrakcją gdziekolwiek byście się zjawili.
Na to jeszcze trochę kwiatów, pacyfa i byłby szał i styl
Adrian pisze:buba pisze:A różowy blaszak wymiata, ale okrutny kolor
Aż zęby bolą! Acz kabak byl zachwycony! Juz nam proponowała przemalowanie busia na różowo. Fakt, ze nieraz wspominałam, ze mi sie nie podoba jego kolor, ale nie do konca taką zmianę mialam na mysli
Ale byście byli atrakcją gdziekolwiek byście się zjawili.
Na to jeszcze trochę kwiatów, pacyfa i byłby szał i styl
Pewnie tak.. Acz głównym zadaniem busia jest mało sie rzucac w oczy jak stoi w rowie i wygladac na auto grzybiarzy czy robotnikow lesnych. A obawiam się ze takie "maskowanie" mogloby przynosic efekt odwrotny
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Na południe od miasta Ruse płynie sobie rzeka Rusenski Łom, która malowniczo się wije wśród skał i wąwozów. Tutajsze okolice słyną ze skalnego osadnictwa i zagospodarowywania grot na ludzkie potrzeby. Są więc skalne cerkwie, twierdze i inne nisze mieszkalne bądź magazynowe. Ogólnie mówiąc - jest gdzie połazić My byliśmy w tym rejonie 2 dni, więc odwiedziliśmy tylko te najbardziej znane i najłatwiej dostępne miejsca. Ale jakby się zapuścić głębiej w wąwozy i skały, to przypuszczam, że byłoby jeszcze ciekawiej!
Jednym z lepiej zachowanych skalnych obiektów jest cerkiew koło Ivanova. Ma w środku ścienne malowidła różnych świętych i scenek biblijnych, również wyobrażone na sufitach. Pochodzą one ze średniowiecza, coś chyba XIII wiek.
Najbardziej spodobały mi się dwa obrazki z lwem. Na jednym jakiś święty leczy łapkę lwa, a na drugim na lwie ktoś jeździ. Zazwyczaj się spotykałam z tym, że ludzie z lwami mieli dość odmienne i mniej przyjazne relacje
Mają tu balkonik przyklejony do pionowej skały. Mnisi widać nie cierpieli na lęk wysokości. Zabawne, że jest tylko jeden, a poza tym lita skała.
Natomiast świat widziany z balkonika przedstawia sie tak:
Po cerkwi kręci się przewodnik, który opowiada o ściennych malowidłach, lokalnych świętych i walorach otaczającej nas przyrody. Można sobie wybrać jeden z 6 języków w jakim będzie do ciebie gadał. Prowadzą tu również ankietę dotyczącą turystów odwiedzających to miejsce, którą spisują w zeszycie w tabelce. Zeszyt mają gruby, więc chyba tą ankietę prowadzą już od dawna. Co ich ciekawi? Skąd turysta przyjechał, jeśli obcokrajowiec to tylko kraj, jeśli lokals to miasto. Jaki język oprowadzania wybrał. Co zwiedzał wczoraj i co ma zamiar zwiedzać jutro. Gdzie nocuje. Skąd się dowiedział o skalnych cerkwiach w tych rejonach. Jeśli się weźmie udział w ankiecie to jest 30% zniżki na bilet do zwiedzania, więc raczej wszyscy ochoczo do tego podchodzą. Ze mną mają jakiś problem, bo odpowiedzi "śpimy w krzakach" albo "jutro gdzieś tu połazimy po wąwozach, chyba że nam coś konkretnego polecicie, najlepiej jakieś takie cerkwie jak ta, tylko bardziej dzikie" - jakoś kolesiowi nie pasują do rubryczek. Woła nawet do pomocy jakąś babkę, a potem razem rozważają co napisać, zamaszyście drapiąc się w głowy. Wertują też zeszyt (chyba z ciekawości, żeby sprawdzić czy poprzedni turyści z Polski też takie dziwactwa opowiadali )
Wpinamy się też na skały powyżej cerkwi. Zaglądamy do różnych grot, celem sprawdzenia czy co ciekawego tam nie siedzi.
Ścieżka prowadzi na wypłaszczenie bedące punktem widokowym. Są więc postrzępione skałki zboczy, zarosłe gęstym kożuchem drzew wąwozy i zielone płaskowyże zajmowane przez pola, gdzie od czasu do czasu przemyka jakiś traktor.
W centrum Ivanova robimy zakupy. Rzucają się nam w oczy dwie ciekawostki okolicznej zabudowy. Jedno to komunistyczny pomnik z żołnierzem o pazurkach pomalowanych na złoto.
Jest też tutaj opuszczona restauracja. Całkiem spory budynek, który nie omieszkam zwiedzić.
W głównej sali zwracają uwagę kuliste, szklone lampy. Dwa rodzaje. Pewnie odbywały się tu jakieś dyskoteki? Rozważamy też czy dziwne malowidło w tle, ta postać z okiem zamiast głowy, pochodzi z czasów funkcjonowania knajpy czy jest późniejszym muralem zostawionym przez odwiedzających?
Klatka schodowa na piętro. Nie wiem czemu w pierwszej chwili wydawało mi się, że to schody ruchome! Jakieś dziwne złudzenie optyczne
Stare lodówki.
Z takim znaczkiem - nie wiem jaka to firma? Napisu nie znalazłam.
Na drzwiach knajpy wywieszka wspominek za zmarłych. Ale tutaj już nie robi to na nas takiego wrażenia jak w okolicach Virovska. Zwraca jedynie uwagę, że dosyć młodo tu się zwijają z tego świata. I to głównie faceci.
Przy sklepie kręcił się koleś na wózku inwalidzkim. Chyba żebrał o pieniądze albo chciał, żeby mu piwo kupić? Potem, również na wózku, podjechał do kolegów siedzących na murkach koło pomnika i grał z nimi w karty. Potem się o coś kłócili, a ja nadstawiałam uszu i się bardzo wkurzałam, że kompletnie nic nie rozumiem. Ot codzienne życie lokalnych żulików. A potem ten na wózku podjechał pod opuszczoną restaurację, wstał, przypiął wózek do barierki zapięciem rowerowym i wspiął się do okna z taką zręcznością, o jakiej ja mogłabym jedynie pomarzyć... Niestety nie mam zdjęcia zaparkowanego wózka. Złośliwa mucha akurat wleciała mi w obiektyw i całe zdjęcie rozmazane... Po krótkim przerywniku znów zapuszczamy się w wąwozy. W Besarbovie jest monastyr skalny, który jest nadal używany przez mnichów.
Mają tu cerkiew, która wygląda jakby przyrosła do skały. Jak huba do drzewa!
Z zewnątrz każdy może oglądać klasztor, jednak żeby móc wejść do środka pomieszczeń czy pochodzić skalnymi balkonikami, trzeba wykupić bilet. Kwitek, który dostajemy ogromnie mi się podoba! Nie jakiś wydruk z terminala, nie jakiś skserowany folderek - pokwitowanie jest ręcznie wypisany przez mnicha! Jakby się człowiek przeniósł w inne czasy!
Teraz można się na spokojnie powłóczyć i z bliska przyjrzeć np. malowanym skalnym okienkom.
Wędrując balkonikami nagle mi staje przed oczami ośrodek wypoczynkowy z Korbielowa, gdzie byłam z rodzicami na wczasach, trzydzieści parę lat temu! Dosłownie ten sam zapach bejcy!
Miejsce, które zwiedzamy, jest związane z lokalnym świętym. Dymitar Basarbovski żył samotnie w tutejszych skalnych grotach w XVII wieku, zajmując się pasterstwem i modlitwą. Zmarł siedząc sobie nad rzeką i jego ciało przeleżało tam w stanie niezmienionym 30 lat. Odnalazła go niewidoma dziewczyna wiedziona wskazówkami ze swego snu. Znalezisko spowodowało cud - dziewczyna odzyskała wzrok. Zrobiono więc z owego pustelnika relikwie, które początkowo leżały gdzieś w tutejszym kościele. W czasie wojen turecko - rosyjskich jakiś rosyjski generał postanowił zajumać relikwie i zabrać ją do Rosji (pralek i lodówek jeszcze wtedy nie było, więc trzeba było se radzić ) Gdy zwłoki były wiezione przez Rumunię zasłynęły z tego, że ich obecność leczy dżumę. Według legendy uratowały Bukareszt - w ich towarzystwie ludzie przestali umierać z powodu zarazy. Jak można się domyślać Rumuni stwierdzili, że takiego skarbu nie oddadzą i udało im się relikwie zachować. Ponoć do dziś zwłoki pustelnika znajdują się w Bukareszcie. Źródła milczą w jaki sposób Rumuni przekonali ruskiego generała, aby oddał cenny łup Tego nie wiedział ani mnich, z którym gadaliśmy, ani nie znalazłam nigdzie w internecie. Widać po prostu mieli jakiś ogromny dar przekonywania
Jest tu do dziś skalna wnęka, która była zamieszkiwana przez owego Dymitara.
Jest też wykopana przez niego studnia, której woda jest ponoć uzdrawiająca.
Drugą osobą czczoną w tym klasztorze jest inny mnich, już dużo bardziej współczesny i o mniej malowniczej historii. On wsławił się tym, że jakoś w latach 30-stych zamieszkał w opuszczonym skalnym klasztorze i tym samym go reaktywował. Jego grota też jest wyeksponowana i pokazywana turystom.
Łazimy więc po balkonikach i gzymsach, zaglądając we wnęki i pomieszczenia. Wszystkie są dosyć podobne tzn. zawierają ikony w różnych konfiguracjach. Niektóre są skromniej urządzone, inne bardziej na bogato.
Dwa miejsca wybitnie zwracają naszą uwagę. Pierwsze to niesamowity obraz przedstawiający Trójcę Świętą. W zależności z której strony popatrzeć to widać inną osobę, a obraz jest niby jeden. Wykonanie może jest nieszczególne, ale sam pomysł - rewelacja!
Jest też płaskorzeźba wkurzonych aniołów. Wybitnie nie są to słodkie amorki, które przynoszą dzieciom prezenty pod choinkę. Nie chciałabym takowego spotkać na swojej drodze, zwłaszcza jakby akurat był nie w humorze...
Jaskółki się tu czują jak w domu!
Jakby ktoś miał wewnętrzną potrzebę poczytania sobie kamiennych napisów to jest okazja:
Na terenie klasztoru spotykamy kilku obecnie zamieszkujących go mnichów. Jeden sprzedawał bilety i pamiątki. Inny opowiadał historię tego miejsca. Jeszcze inny wpadł na nas przypadkiem i nas poświęcił. Brzozową witką - jak koszyk na Wielkanoc. Fajna sprawa. I to już drugi raz nam się tak trafia! (poprzednio w Ljadowej nad Dniestrem: https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... 8-cz9.html ) ) Najwięcej uwagi w modlitwach i polewaniu świętymi olejkami jest poświecone kabaczkowi. Nie wiem czy święcenie dzieci jest zawsze ważniejsze - w sensie, że nam to już niewiele pomoże, a dla młodej jest jeszcze szansa?
Jest tu też cerkiew wolnostojąca - tak się prezentuje z oddali.
W środku wygląda jakby ją wczoraj zbudowali.
Klasztor klasztorem, ale droga wzdłuż malowniczych skał idzie dalej. Może tam też coś jeszcze jest? Tuptamy przewąchać sprawę!
Pełno tu wszędzie różnistych nisz skalnych, ale ciężko rozszyfrować czy kiedyś do czegoś słuzyły czy ot po prostu zwykła grota.
Kawałek za monastyrem jest opuszczona knajpa.
Tylko dlaczego oznaczona takim znakiem jak szkoła? Może dzieci lubiały tu wpadać na browara?
Knajpa chyba splajtowała. Drzwi są opieczętowane.
Na terenie knajpy znajdujemy trochę popalonych dokumentów. Ten był w najlepszym stanie.
Zaraz obok jest kolejne "skalne miasto". Tym razem całkiem współczesne. Dwie ogromne jaskinie używane są jako magazyny.
cdn
Jednym z lepiej zachowanych skalnych obiektów jest cerkiew koło Ivanova. Ma w środku ścienne malowidła różnych świętych i scenek biblijnych, również wyobrażone na sufitach. Pochodzą one ze średniowiecza, coś chyba XIII wiek.
Najbardziej spodobały mi się dwa obrazki z lwem. Na jednym jakiś święty leczy łapkę lwa, a na drugim na lwie ktoś jeździ. Zazwyczaj się spotykałam z tym, że ludzie z lwami mieli dość odmienne i mniej przyjazne relacje
Mają tu balkonik przyklejony do pionowej skały. Mnisi widać nie cierpieli na lęk wysokości. Zabawne, że jest tylko jeden, a poza tym lita skała.
Natomiast świat widziany z balkonika przedstawia sie tak:
Po cerkwi kręci się przewodnik, który opowiada o ściennych malowidłach, lokalnych świętych i walorach otaczającej nas przyrody. Można sobie wybrać jeden z 6 języków w jakim będzie do ciebie gadał. Prowadzą tu również ankietę dotyczącą turystów odwiedzających to miejsce, którą spisują w zeszycie w tabelce. Zeszyt mają gruby, więc chyba tą ankietę prowadzą już od dawna. Co ich ciekawi? Skąd turysta przyjechał, jeśli obcokrajowiec to tylko kraj, jeśli lokals to miasto. Jaki język oprowadzania wybrał. Co zwiedzał wczoraj i co ma zamiar zwiedzać jutro. Gdzie nocuje. Skąd się dowiedział o skalnych cerkwiach w tych rejonach. Jeśli się weźmie udział w ankiecie to jest 30% zniżki na bilet do zwiedzania, więc raczej wszyscy ochoczo do tego podchodzą. Ze mną mają jakiś problem, bo odpowiedzi "śpimy w krzakach" albo "jutro gdzieś tu połazimy po wąwozach, chyba że nam coś konkretnego polecicie, najlepiej jakieś takie cerkwie jak ta, tylko bardziej dzikie" - jakoś kolesiowi nie pasują do rubryczek. Woła nawet do pomocy jakąś babkę, a potem razem rozważają co napisać, zamaszyście drapiąc się w głowy. Wertują też zeszyt (chyba z ciekawości, żeby sprawdzić czy poprzedni turyści z Polski też takie dziwactwa opowiadali )
Wpinamy się też na skały powyżej cerkwi. Zaglądamy do różnych grot, celem sprawdzenia czy co ciekawego tam nie siedzi.
Ścieżka prowadzi na wypłaszczenie bedące punktem widokowym. Są więc postrzępione skałki zboczy, zarosłe gęstym kożuchem drzew wąwozy i zielone płaskowyże zajmowane przez pola, gdzie od czasu do czasu przemyka jakiś traktor.
W centrum Ivanova robimy zakupy. Rzucają się nam w oczy dwie ciekawostki okolicznej zabudowy. Jedno to komunistyczny pomnik z żołnierzem o pazurkach pomalowanych na złoto.
Jest też tutaj opuszczona restauracja. Całkiem spory budynek, który nie omieszkam zwiedzić.
W głównej sali zwracają uwagę kuliste, szklone lampy. Dwa rodzaje. Pewnie odbywały się tu jakieś dyskoteki? Rozważamy też czy dziwne malowidło w tle, ta postać z okiem zamiast głowy, pochodzi z czasów funkcjonowania knajpy czy jest późniejszym muralem zostawionym przez odwiedzających?
Klatka schodowa na piętro. Nie wiem czemu w pierwszej chwili wydawało mi się, że to schody ruchome! Jakieś dziwne złudzenie optyczne
Stare lodówki.
Z takim znaczkiem - nie wiem jaka to firma? Napisu nie znalazłam.
Na drzwiach knajpy wywieszka wspominek za zmarłych. Ale tutaj już nie robi to na nas takiego wrażenia jak w okolicach Virovska. Zwraca jedynie uwagę, że dosyć młodo tu się zwijają z tego świata. I to głównie faceci.
Przy sklepie kręcił się koleś na wózku inwalidzkim. Chyba żebrał o pieniądze albo chciał, żeby mu piwo kupić? Potem, również na wózku, podjechał do kolegów siedzących na murkach koło pomnika i grał z nimi w karty. Potem się o coś kłócili, a ja nadstawiałam uszu i się bardzo wkurzałam, że kompletnie nic nie rozumiem. Ot codzienne życie lokalnych żulików. A potem ten na wózku podjechał pod opuszczoną restaurację, wstał, przypiął wózek do barierki zapięciem rowerowym i wspiął się do okna z taką zręcznością, o jakiej ja mogłabym jedynie pomarzyć... Niestety nie mam zdjęcia zaparkowanego wózka. Złośliwa mucha akurat wleciała mi w obiektyw i całe zdjęcie rozmazane... Po krótkim przerywniku znów zapuszczamy się w wąwozy. W Besarbovie jest monastyr skalny, który jest nadal używany przez mnichów.
Mają tu cerkiew, która wygląda jakby przyrosła do skały. Jak huba do drzewa!
Z zewnątrz każdy może oglądać klasztor, jednak żeby móc wejść do środka pomieszczeń czy pochodzić skalnymi balkonikami, trzeba wykupić bilet. Kwitek, który dostajemy ogromnie mi się podoba! Nie jakiś wydruk z terminala, nie jakiś skserowany folderek - pokwitowanie jest ręcznie wypisany przez mnicha! Jakby się człowiek przeniósł w inne czasy!
Teraz można się na spokojnie powłóczyć i z bliska przyjrzeć np. malowanym skalnym okienkom.
Wędrując balkonikami nagle mi staje przed oczami ośrodek wypoczynkowy z Korbielowa, gdzie byłam z rodzicami na wczasach, trzydzieści parę lat temu! Dosłownie ten sam zapach bejcy!
Miejsce, które zwiedzamy, jest związane z lokalnym świętym. Dymitar Basarbovski żył samotnie w tutejszych skalnych grotach w XVII wieku, zajmując się pasterstwem i modlitwą. Zmarł siedząc sobie nad rzeką i jego ciało przeleżało tam w stanie niezmienionym 30 lat. Odnalazła go niewidoma dziewczyna wiedziona wskazówkami ze swego snu. Znalezisko spowodowało cud - dziewczyna odzyskała wzrok. Zrobiono więc z owego pustelnika relikwie, które początkowo leżały gdzieś w tutejszym kościele. W czasie wojen turecko - rosyjskich jakiś rosyjski generał postanowił zajumać relikwie i zabrać ją do Rosji (pralek i lodówek jeszcze wtedy nie było, więc trzeba było se radzić ) Gdy zwłoki były wiezione przez Rumunię zasłynęły z tego, że ich obecność leczy dżumę. Według legendy uratowały Bukareszt - w ich towarzystwie ludzie przestali umierać z powodu zarazy. Jak można się domyślać Rumuni stwierdzili, że takiego skarbu nie oddadzą i udało im się relikwie zachować. Ponoć do dziś zwłoki pustelnika znajdują się w Bukareszcie. Źródła milczą w jaki sposób Rumuni przekonali ruskiego generała, aby oddał cenny łup Tego nie wiedział ani mnich, z którym gadaliśmy, ani nie znalazłam nigdzie w internecie. Widać po prostu mieli jakiś ogromny dar przekonywania
Jest tu do dziś skalna wnęka, która była zamieszkiwana przez owego Dymitara.
Jest też wykopana przez niego studnia, której woda jest ponoć uzdrawiająca.
Drugą osobą czczoną w tym klasztorze jest inny mnich, już dużo bardziej współczesny i o mniej malowniczej historii. On wsławił się tym, że jakoś w latach 30-stych zamieszkał w opuszczonym skalnym klasztorze i tym samym go reaktywował. Jego grota też jest wyeksponowana i pokazywana turystom.
Łazimy więc po balkonikach i gzymsach, zaglądając we wnęki i pomieszczenia. Wszystkie są dosyć podobne tzn. zawierają ikony w różnych konfiguracjach. Niektóre są skromniej urządzone, inne bardziej na bogato.
Dwa miejsca wybitnie zwracają naszą uwagę. Pierwsze to niesamowity obraz przedstawiający Trójcę Świętą. W zależności z której strony popatrzeć to widać inną osobę, a obraz jest niby jeden. Wykonanie może jest nieszczególne, ale sam pomysł - rewelacja!
Jest też płaskorzeźba wkurzonych aniołów. Wybitnie nie są to słodkie amorki, które przynoszą dzieciom prezenty pod choinkę. Nie chciałabym takowego spotkać na swojej drodze, zwłaszcza jakby akurat był nie w humorze...
Jaskółki się tu czują jak w domu!
Jakby ktoś miał wewnętrzną potrzebę poczytania sobie kamiennych napisów to jest okazja:
Na terenie klasztoru spotykamy kilku obecnie zamieszkujących go mnichów. Jeden sprzedawał bilety i pamiątki. Inny opowiadał historię tego miejsca. Jeszcze inny wpadł na nas przypadkiem i nas poświęcił. Brzozową witką - jak koszyk na Wielkanoc. Fajna sprawa. I to już drugi raz nam się tak trafia! (poprzednio w Ljadowej nad Dniestrem: https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... 8-cz9.html ) ) Najwięcej uwagi w modlitwach i polewaniu świętymi olejkami jest poświecone kabaczkowi. Nie wiem czy święcenie dzieci jest zawsze ważniejsze - w sensie, że nam to już niewiele pomoże, a dla młodej jest jeszcze szansa?
Jest tu też cerkiew wolnostojąca - tak się prezentuje z oddali.
W środku wygląda jakby ją wczoraj zbudowali.
Klasztor klasztorem, ale droga wzdłuż malowniczych skał idzie dalej. Może tam też coś jeszcze jest? Tuptamy przewąchać sprawę!
Pełno tu wszędzie różnistych nisz skalnych, ale ciężko rozszyfrować czy kiedyś do czegoś słuzyły czy ot po prostu zwykła grota.
Kawałek za monastyrem jest opuszczona knajpa.
Tylko dlaczego oznaczona takim znakiem jak szkoła? Może dzieci lubiały tu wpadać na browara?
Knajpa chyba splajtowała. Drzwi są opieczętowane.
Na terenie knajpy znajdujemy trochę popalonych dokumentów. Ten był w najlepszym stanie.
Zaraz obok jest kolejne "skalne miasto". Tym razem całkiem współczesne. Dwie ogromne jaskinie używane są jako magazyny.
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
A my kontynuujemy wycieczkę po terenach nad rzeką Rusenski Łom i jej dopływami. Ciekawe są tutaj te krajobrazy, bo zupełnie inne niż np. w okolicy Madary, gdzie wystającą skałę było widać z daleka. Tu skały "idą w dół", w postaci wąwozów wyrytych w równinie. Łatwo można by je przeoczyć. Jedziesz sobie, plaskato, wszędzie tylko nudne uprawy i nagle łup! wąwóz, skały, zabudowania rozsiane po różnych poziomach i urwiskach.
Tak właśnie witają nas okolice wioski Czerven - niespodziewanie.
Te skały wyglądają jak krzyczące gęby!
Mamy zamiar tu zwiedzić średniowieczną twierdzę, położoną na szczycie wzniesienia, na niewielkim płaskowyżu.
Skałę z trzech stron opływa rzeka Czerny Łom. Na górze zachowało się sporo zabudowań - baszta, resztki kościołów, budynków mieszkalnych i dużo murów otaczających całość. Ciekawie to wygląda na satelitarnych mapach - jakby się komuś podmurówki wysypały!
U podnóża jest parking, knajpa, kasy z biletami, tablice z opisami. Na górę prowadzą schody. Wygląda to poczatkowo nie za dobrze... Acz potem okazuje się, że sprzedający bilety był ostatnią osobą na trasie jaką spotykamy. Później już tylko kamienie i jaszczurki!
Co trzeba przyznać - plac zabaw mają tu zarąbisty! Takich huśtawek - podwójnych jeszcze nigdy nie widziałam!
Tuptamy w górę. Wreszcie jest ciepły, słoneczny dzień, gdzie temperatura zapewne przebiła sie znacznie przez 30 stopni. Jest cudownie! Toperz z kabakiem chowają się w każdym cieniu Przed nami majączą jakieś murki, więc zapewne to miejsce, do którego zmierzamy.
Ze szczytu rozciągają się widoki na zbocza wąwozów, pełne jaskiń i postrzępionych skał. Obłe pagórki kuszą sporą ilością polanek idealnych na namiot.
Można się też przyjrzeć pobliskiej miejscowości, gdzie domki o czerwonych dachach są rozwłóczone na różnych poziomach.
Stąd spokojnie możemy pozaglądać na podwórka, do szop, składzików i szklarni.
Ruiny miasta same w sobie okazują się nie być szczególnie spektakularne. Murki, ścianki, kupy kamieni. Wychodzi na to, że jeśli chodzi o same budynki, to więcej do oglądania jest w poradzieckich bazach czy opuszczonych fabrykach niż w średniowiecznych miastach. Uroku temu miejscu za to dodaje przestrzeń, pustka, płowość łąk, więc sumarycznie nasz odbiór jest bardzo pozytywny.
Jedna z podmurówek jest chyba wyjątkowo cenna, bowiem zbudowano jej nawet daszek - żeby nie mokła. Ułożono też chodniczki z palet.
Mnie ten obiekt zainteresował, zwracając uwagę niecodzienną architekturą. Jednak okazał się być zdecydowanie nie średniowieczny i nadal ochoczo użytkowany
Mają tu też basztę, gdzie można wejść po schodkach, ale tylko do połowy. Ze szczytu schodków można obejrzeć mur.
Basztę upodobały sobie pszczoły, które w rozpadlinie wyraźnie mają gniazdo. Barć typu skalnego?
Wracamy inną drogą - wąską szosą u podnóża skał.
Tempo wycieczki spowalniają dojrzałe morwy.
Na zboczu znajdujemy tajne dojście z twierdzy do rzeki. Chłodny, sztolniowy oddech mocno odcina się w taki upalny dzień jak dzisiaj.
Przewijamy się też przez wioskę Tabaczka. Ma tu być jakaś skalna kaplica, ale nie udaje się nam jej znaleźć. W okolicy też wszędzie jest sporo skał.
Znaleźliśmy za to kwietnik z trabanta "Są jednak samochody bardziej malownicze niż nasz busio!" - zauważa kabak.
Jedziemy też w okolice wsi Pepelina, gdzie jest jaskinia Orłova Czuka. Jaskinia jest zakratowana i się ją zwiedza wyłącznie z przewodnikiem. Przewodnik pojawia się o pełnych godzinach i oprowadza - o ile się zbierze 15 osób. Nie chce się nam czekać i nie jesteśmy przekonani czy mamy ochotę na wycieczkę w takim stylu. Acz zwiedzanie na własną rekę też by mogło nie być dobrym pomysłem, bo jaskinia jest hmmm... jakby to powiedzieć - dość zawiła
Tak się przedstawia wejście...
...a tak wewnętrzna feeria świateł, którą obserwujemy przez grube kraty.
A wokół wąwozy - takie jak tu wszędzie mają w okolicy.
Dwa tutajsze noclegi spędzamy w tak zwanym "sralniku" - tak nazywamy miejsca, przydrożne zatoczki, gdzie ludzie zatrzymują się głównie dla załatwiania pewnych potrzeb. Tu akurat nie srają a wywalają śmieci. Owymi śmieciami są głównie odpady budowlane, więc szczęśliwie nie cuchnie. Nad nami szumią drzewka orzechowe. Jest pusto. Odwiedzają nas tylko dwa dzikie psy, ale na szczęście nie są bardzo natrętne i szybko pojmują aluzję, że nie pragniemy ich towarzystwa.
Kolacja! Teraz, gdy piszę tą relację, to aż mi ślinka cieknie na widok tego zdjęcia. Ech... te duże aromatyczne oliwki, które u nas bardzo trudno dostać. Acz zdaje sobię sprawę, że bez przyprawy w postaci grzechotu cykad i ciepłego czerwcowego wiatru przesyconego zapachem ziół, to wszystko by aż tak nie smakowało!
Bułgarię opuszczamy przez przejście graniczne Ruse/Giurgiu. Po drodze, jeszcze w Bułgarii, wpada nam w oczy tablica przy stacji benzynowej. Jeszcze chyba nigdy nie spotkałam się, żeby sprzedawano metan!
cdn
Tak właśnie witają nas okolice wioski Czerven - niespodziewanie.
Te skały wyglądają jak krzyczące gęby!
Mamy zamiar tu zwiedzić średniowieczną twierdzę, położoną na szczycie wzniesienia, na niewielkim płaskowyżu.
Skałę z trzech stron opływa rzeka Czerny Łom. Na górze zachowało się sporo zabudowań - baszta, resztki kościołów, budynków mieszkalnych i dużo murów otaczających całość. Ciekawie to wygląda na satelitarnych mapach - jakby się komuś podmurówki wysypały!
U podnóża jest parking, knajpa, kasy z biletami, tablice z opisami. Na górę prowadzą schody. Wygląda to poczatkowo nie za dobrze... Acz potem okazuje się, że sprzedający bilety był ostatnią osobą na trasie jaką spotykamy. Później już tylko kamienie i jaszczurki!
Co trzeba przyznać - plac zabaw mają tu zarąbisty! Takich huśtawek - podwójnych jeszcze nigdy nie widziałam!
Tuptamy w górę. Wreszcie jest ciepły, słoneczny dzień, gdzie temperatura zapewne przebiła sie znacznie przez 30 stopni. Jest cudownie! Toperz z kabakiem chowają się w każdym cieniu Przed nami majączą jakieś murki, więc zapewne to miejsce, do którego zmierzamy.
Ze szczytu rozciągają się widoki na zbocza wąwozów, pełne jaskiń i postrzępionych skał. Obłe pagórki kuszą sporą ilością polanek idealnych na namiot.
Można się też przyjrzeć pobliskiej miejscowości, gdzie domki o czerwonych dachach są rozwłóczone na różnych poziomach.
Stąd spokojnie możemy pozaglądać na podwórka, do szop, składzików i szklarni.
Ruiny miasta same w sobie okazują się nie być szczególnie spektakularne. Murki, ścianki, kupy kamieni. Wychodzi na to, że jeśli chodzi o same budynki, to więcej do oglądania jest w poradzieckich bazach czy opuszczonych fabrykach niż w średniowiecznych miastach. Uroku temu miejscu za to dodaje przestrzeń, pustka, płowość łąk, więc sumarycznie nasz odbiór jest bardzo pozytywny.
Jedna z podmurówek jest chyba wyjątkowo cenna, bowiem zbudowano jej nawet daszek - żeby nie mokła. Ułożono też chodniczki z palet.
Mnie ten obiekt zainteresował, zwracając uwagę niecodzienną architekturą. Jednak okazał się być zdecydowanie nie średniowieczny i nadal ochoczo użytkowany
Mają tu też basztę, gdzie można wejść po schodkach, ale tylko do połowy. Ze szczytu schodków można obejrzeć mur.
Basztę upodobały sobie pszczoły, które w rozpadlinie wyraźnie mają gniazdo. Barć typu skalnego?
Wracamy inną drogą - wąską szosą u podnóża skał.
Tempo wycieczki spowalniają dojrzałe morwy.
Na zboczu znajdujemy tajne dojście z twierdzy do rzeki. Chłodny, sztolniowy oddech mocno odcina się w taki upalny dzień jak dzisiaj.
Przewijamy się też przez wioskę Tabaczka. Ma tu być jakaś skalna kaplica, ale nie udaje się nam jej znaleźć. W okolicy też wszędzie jest sporo skał.
Znaleźliśmy za to kwietnik z trabanta "Są jednak samochody bardziej malownicze niż nasz busio!" - zauważa kabak.
Jedziemy też w okolice wsi Pepelina, gdzie jest jaskinia Orłova Czuka. Jaskinia jest zakratowana i się ją zwiedza wyłącznie z przewodnikiem. Przewodnik pojawia się o pełnych godzinach i oprowadza - o ile się zbierze 15 osób. Nie chce się nam czekać i nie jesteśmy przekonani czy mamy ochotę na wycieczkę w takim stylu. Acz zwiedzanie na własną rekę też by mogło nie być dobrym pomysłem, bo jaskinia jest hmmm... jakby to powiedzieć - dość zawiła
Tak się przedstawia wejście...
...a tak wewnętrzna feeria świateł, którą obserwujemy przez grube kraty.
A wokół wąwozy - takie jak tu wszędzie mają w okolicy.
Dwa tutajsze noclegi spędzamy w tak zwanym "sralniku" - tak nazywamy miejsca, przydrożne zatoczki, gdzie ludzie zatrzymują się głównie dla załatwiania pewnych potrzeb. Tu akurat nie srają a wywalają śmieci. Owymi śmieciami są głównie odpady budowlane, więc szczęśliwie nie cuchnie. Nad nami szumią drzewka orzechowe. Jest pusto. Odwiedzają nas tylko dwa dzikie psy, ale na szczęście nie są bardzo natrętne i szybko pojmują aluzję, że nie pragniemy ich towarzystwa.
Kolacja! Teraz, gdy piszę tą relację, to aż mi ślinka cieknie na widok tego zdjęcia. Ech... te duże aromatyczne oliwki, które u nas bardzo trudno dostać. Acz zdaje sobię sprawę, że bez przyprawy w postaci grzechotu cykad i ciepłego czerwcowego wiatru przesyconego zapachem ziół, to wszystko by aż tak nie smakowało!
Bułgarię opuszczamy przez przejście graniczne Ruse/Giurgiu. Po drodze, jeszcze w Bułgarii, wpada nam w oczy tablica przy stacji benzynowej. Jeszcze chyba nigdy nie spotkałam się, żeby sprzedawano metan!
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Pudelek pisze:Duża kolejka na przejściu?
Pusto raczej bylo. Moze 10 minut nam zeszlo? Jakas masakra byla potem na rumunsko-wegierskiej. Aut bylo od zarabania i jakies dziwne zasady tam mieli, ze był pas dla tirów, a kamazy czy lawety pelne aut staly na pasach dla osobowek (bo to nie tiry). Jeden pas praktycznie stał, bo trafil sie w budce jakis sluzbista, ktory wszystkim dokladnie przegladal bagazniki. A pozostale pasy jechaly, wolno ale jechaly. Zgadnij ktory pas my wylosowalismy?? Po odstaniu ponad pol godziny i przesunieciu sie o 3 metry udalo sie zmienic pas (mila ciezarowka nas wpuscila przed siebie) i po poltorej godziny udalo sie wjechac na Węgry.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Początkowo planowaliśmy wracać przez Rumunię taką trasą, aby przejechać sobie trasę transfogaraską. Rezygnujemy jednak z tego pomysłu. Odwiedzani przez nas mechanicy niby zgodnie twierdzili, że z busiem wszystko jest w porządku, acz zaufanie do specjalistów to jedno, a drugie to dźwięki, ktore nam się zdecydowanie nie podobają. I intuicja podpowiada, że dużych przewyższeń i tysiąca zakretów to nam teraz zupełnie nie potrzeba. Skoro więc wizja podróży drogą 7C została wyeliminowana, decydujemy się jechać zwykła siódemką. Droga ma ten plus, że nie przewala się przez wysokie góry tylko biegnie rzeczną doliną - i na tym się jej plusy kończą. Ogólnie jest upiorna - wąska, przeładowana, pełna ryczących tirów, które nie mieszczą się na swoim pasie i co chwilę leżą przewrócone tarasując 3/4 drogi, co wpływa na tworzenie się gigantycznych korków. 5 albo 6 takowych widzieliśmy, a najbardziej spektakularny był ów, z którego wysypały się jajka. Cudna jajecznica na dwa pasy drogi...
Mijamy też po drodze jakieś zatłoczone kurorty, pełne wielkich hoteli i dmuchanych kaczuszek. Związane są chyba z utworzonym na rzece zalewem. Szosą między tirami spacerują więc pielgrzymki kuracjuszy, a do fotografowania się z pomnikami czy fontannami stoją dosłownie kolejki. Co za koszmarne miejsce!
Gdy droga wyłazi w rozległe doliny robi się przyjemniej, ale pojawia się bardziej istotny problem - nasze kółko. Wcześniej zgrzytało od dawna prawe, ale tylko przy skręcaniu. Mechanicy zgadzali się, że to wytarta guma na "drążku" i "kiedyś można wymienić". Teraz wybitnie odzywa się lewe i to w sposób ciągły. Najpierw jest to cichutkie popiskiwanie, jak granie świerszcza w oddali, ale z każdym kilometrem przybiera na sile i zaczyna brzmieć jak stado wściekłych cykad! I to niezależnie czy się jedzie prosto czy skręca, wolno czy szybciej, nie ma już opcji obrotów koła bez tego dźwięku. Mieliśmy dziś plan dotarcia do warownego kościoła Dobarca, ale jechanie w takim stanie raczej przestaje mieć sens. We wsi zwanej Miercurea Sibiului owo lewe koło zaczyna nową orkiestrę. Zgrzyty, skrzypienia i jakby odgłos podrzucania czegoś co odpadło i katula się w środku. Odpuszczamy wszelakie plany, patrząc tylko gdzie można bezpiecznie stanąć, bez opcji tira w dupie. Jedziemy z prędkością chyba poniżej kilometra na godzinę. Wyprzedzają nas polne myszy biegnące poboczem. Zbliża się wieczór. Ech... Nigdy byśmy nie pomyśleli, że ta niewielka miejscowość o trudnej nazwie będzie punktem w Rumunii, który najbardziej zapadnie nam w pamięć. Zupełnie jak mołdawskie Ciniseuti sprzed 10 lat... ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... ry_24.html ) Też miejsce zupełnie nieplanowane dla zwiedzania czy postoju, a los zdecydował, że ma swoje ważne miejsce wśród wakacyjnych wspomnień!
Na wylocie z miejscowości jest opuszczona stacja benzynowa. Toż to szczęście w nieszczęściu! Tego nam było trzeba! Jest tu rozległy plac z betonowych płyt i daszek, który niegdyś stał nad dystrybutorami.
Jest tu też zamknięty budyneczek z napisem "cafe" czy "accesori auto". Co ciekawe ten budynek ma na dachu krzyże,, jak kościół.
Podobny krzyż ma też hotelik położony po drugiej stronie szosy.
Początkowo ten hotel też bierzemy za opuszczony, ale wieczorem w dwóch oknach pojawia się światło. Kabak twierdzi też, że w nocy w innych, ciemnych oknach widziała błyski - jakby ktoś chodził z latarką. Oprócz tego do naszego placyku przylega pole szumiącej kukurydzy, pełne pustych, wkopanych zbiorników na paliwo.
Z zarośli sterczy spory maszt. Są też jakieś budyneczki jakby małej, rolniczej fabryczki, ale ciężko wnioskować na temat jej stanu użytkowania.
Kawałek dalej, po drugiej stronie szosy, wznosi się kwiatek czynnej stacji benzynowej Rompetrol.
Biorąc pod uwagę godzinę i ostatnie ciepłe błyski promieni słońca - dziś już nic nie zdziałamy. Mamy dobre miejsce na nocleg, więc szykujemy się do snu. Rano będziemy się martwić co dalej. Łatwo jednak mówić i planować - cała noc męczą nas sny związane z tematem, nieraz tak absurdalne i psychodeliczne, że nawet ciężko by je było opisać.
Poranek wstaje pogodny. Idealny, aby wyruszyć na okoliczne pagórki i szukać starych kościołów. A tu plany inne...
Mieliśmy wykupione ubezpieczenie na kraje, przez które jedziemy. Była tam opcja przyjazdu pomocy drogowej i transportu do zakładu mechanicznego w celu naprawienia usterki. Dzwonimy. Miła pani, z głosem jak z zupełnie innej agencji, wypytuje o wszystkie nasze dane, numery, kwitki i wpisuje je w swój komputer. Wszystko się zgadza. Zatem zgłoszenie zostaje przyjęte i mamy czekać na telefon z informacją co dalej. Mija godzina. Telefon milczy. Dzwonimy zapytać czy może o nas nie zapomnieli. Nie. Wszystko w toku. Czekać. Mija kolejna godzina, póltorej. Cisza. Nikt nie przyjeżdża, a co gorsze nawet nie dzwoni. Bo cenna by była informacja, że przyjadą po nas np. jutro. Byśmy wiedzieli, że dzisiaj możemy iść na spacer. A tak siedzimy przywiązani do miejsca w takim totalnym poczuciu zawieszenia i beznadziei. Ponownie dzwonimy na polski numer kontaktowy i ciągle dostajemy tą samą informację: "Z rumuńskim oddziałem póki co nie ma kontaktu".
Kit z ubezpieczeniem - postanawiamy wziąć sprawe we własne ręce. Toperz znajduje w telefonie, że w tej wiosce jest zakład mechaniczny. 700 metrów stąd. Spróbujemy podjechać i pokazać im zgrzytającego busia. Mechanik jednak nawet nie rzuca okiem jakie auto, co się stało. Twierdzi, że "ma full", nie ma czasu, mamy spadać na drzewo i nie tarasować mu wjazdu na posesję. Innego mechanika ponoć we wsi nie ma... To nie był dobry pomysł, aby tu jechać, aby opuszczać nasz miły i zaciszny placyk! Busio wydaje tak potworne zgrzyty, że mamy poważne obawy czy dojedziemy z powrotem te kilkaset metrów. Nasza cicha, opuszczona stacja benzynowa zdaje się być nieosiągalnym rajem - bez aut w zderzaku, trąbiących i wygrażających nam z okien, że śmiemy się wlec po szosie w takim ślimaczym tempie. Uffffff.... Wróciliśmy pod nasz daszek, do kwiatków wyłażących spośród popękanych płyt. Cieszymy się z tego małego sukcesu jak diabli, bo jakby busio nam stanął na szosie to nie wiem co dalej... No ale nasza sprawa jest wciąż w punkcie wyjścia. Ale przynajmniej już dokładnie wiemy, że zupełnie nie ma takiej opcji, żeby jechać do Sybinu czy Sebes szukać tam mechanika. Bo takie głupie i irracjonalne pomysły gdzieś nam się w głowie też pojawiały.
Czyli co? Nadzieja tylko w naszym ubezpieczeniu? Dzwonimy. Ktoś po tamtej stronie klepnął zgłoszenie mailowo, że przyjęte, ale nie ma żadnej informacji czy mają lawetę i nawet orientacyjnie czy w ogóle planują kiedyś się zainteresować naszą sprawą, czy mają totalnie wyrąbane. Nic. Echo. Siedzimy więc na tej opuszczonej stacji i kwitniemy. Korzenie zapuszczamy. Miła pani z infolinii o czarującym głosie mówi, że ona tam tylko pracuje i co ona może. Jej zadaniem jest wpisywać numerki z ubezpieczenia w rubryczkę i przekazywac dalej. A że owo "dalej" nie działa - to jej bardzo przykro. Dzwoni do nas jakiś inny konsultant i przeprasza, że ponoć taka sytuacja trafiła się im po raz pierwszy, ale wygląda na to, że oddział rumuński pochłonęła czarna dziura...
Mamy sporo czasu aby dokładnie obejrzeć placyk, na którym stoimy, budyneczek stacji i każde z osobna pęknięcie betonu, mimo że jest tu ich całkiem sporo. Kilkakrotnie przetaczamy busia kilka metrów, aby stał w cieniu. Jeszcze brakuje, żeby mu sie coś w silniku zagotowało.
Sporo rośnie tu miłych kwiatków, np. moja ulubiona cykoria podróżnik. Skubana lubi dokładnie to co ja! Rośnie albo przy drogach albo w spękanym betonie!
Budynek stacji jest zamkniety, a w środku leżą dawne dystrybutory.
Gdy tu stoimy mija nas sporo sympatycznych pojazdów. Co ciekawe, kompletnie nie zwracają na nas uwagi. Tak jakby niebieski bus stojący na opuszczonej stacji był codziennym zjawiskiem. Hmmm... zresztą my też już powoli mamy wrażenie, że stoimy tu od zawsze... Że świat poza tym placykiem nie istnieje...
Mija chyba ósma albo 9 godzina od przyjecia zgłoszenia o naszej awarii, a busio stoi jak stał, a my nadal nic nie wiemy. W miarę dobrze się czeka, nawet długo, jeśli się wie na co i jest nadzieja, że to coś kiedyś nastąpi. Oczyma wyobraźni widzimy zimowe zawieje i nas na tej stacji. Porosłych wczesniej trawą po pas...
Chyba więc tyle z ubezpieczeń... Kartki z kontaktem nie wyrzucamy - może się kiedyś przyda w toalecie. Musimy coś zacząć działać we własnym zakresie. Piesze wędrówki w poszukiwaniu szczęścia planujemy zacząć od pobliskiej stacji z kwiatkiem. Może tam da radę się z kims dogadać i np. wezwą nam lawetę, która zawiezie nas do Sebes?
Pierwsza napotkana babeczka na stacji jest bardzo miła, ale zupełnie nie dajemy rady się z nią dogadać. Idzie więc po drugą. Do drugiej już dociera, że jest jakieś auto i że jest zepsute. Ona dzwoni chyba do tego mechanika, którego już mieliśmy okazję poznać i wychodzi na to, że dostaje zjebkę przez telefon, że śmiała tej wielkiej osobistości zakłócić poobiednią drzemkę. Debil drze się do telefonu jak opętany, a dziewczyna ma oczy jak spodki i mówi, że lokalny mechanik nie ma miejsc w najbliższym czasie. Jest też trzecia babka, która najlepiej rozumie toperza i mówi, że ona ma kumpla mechanika i on zaraz tu przyjedzie. Czekamy. Po jakis 10 minutach zjawia się mechanik. Początkowo wykazuje zainteresowanie jedynie dziewczyną ze stacji, która go wezwała i po ich wzajemnych odnoszeniach można domniemywać, że się lubią. To dobrze nam wróży. Mechanik postanawia obejrzeć i busia. Krzywi się na dźwięk zgrzytów i... każe jechać za sobą. Busio zgrzyta, ale jedzie. O matko! Jak srzypi! Żebyśmy tylko dojechali! Ten jego zakład jest dokładnie po przeciwnej stronie wsi, a już bardziej rozwlec tej miejscowości to chyba nie mogli! Ajajajaj! Jeszcze kilkaset metrów! Busio kochany! Dojedź grzecznie! A jak kabak przemawia do busia: "Wiem, że cie bardzo boli nóżka, ale musisz jechać, o tu za zakręt. Zaraz dostaniesz pyszny syropek i wszystko będzie dobrze!"
Ufffff... Dojechalim. Po prostu kamień z serca. Mam ochote wysiąść i całować ziemię jak papież. Jak to człowiek przejeżdża tysiące kilometrów i tego nie docenia. A potem takie kilkaset metrów wydaje mu się wiecznością i drogą, której pokonanie jest wiekopomnym sukcesem.
Gdy trochę emocje opadają rozglądamy się. Fajny warsztat! Nie taki klaustrofobiczny jak u tego ch... co byliśmy rano. Ogromne hale...
Tu jest przestrzeń, spokój, zapach smaru jaki powinien wypełniać takie miejsca. Za zakładem wieś już się kończy.
Tylko pola, linia kolejowa i pagórki z bacówkami w oddali.
I wszędzie wokół horyzont zamykają góry! I w części z tych gór chyba leje...
Jedną z górek widocznych nad zakładem pokrywa gęsta zabudowa jakiejś wioski. Muszą mieć stamtąd ładne widoki!
Niko, nasz mechanik, mówi, że nasz problem to łożysko, które się rozpadło. Tak podejrzewaliśmy. Trzeba zamówić części. Będą na jutro na 9. Jupiiii! Wreszcie jakieś konkrety i wiadomo na czym człowiek stoi.
Niko w ogóle jest mistrzem porozumiewania. Tak jak babka z ośrodka "Panorama" w Bułgarii potrafiła wszystko co ważne przekazać gestami, Niko ze swoją bardzo znikomą znajomością angielskiego potrafi się wznieść na takie wyżyny elokwencji, że szczęki opadają. Jak używając 100 prostych słów omówić wszystkie ważne kwestie
Skoro już tu jesteśmy, to toperz postanawia też pokazać mechanikowi drugie koło, które nas niepokoi. To, które od dawna zgrzyta przy zakręcaniu. W tym celu busio wjeżdża na kanał, aby lepiej wszystko obejrzeć. Niko obmacuje te gumy, których już prawie nie ma, wsadza głowe we wszystkie okoliczne szczeliny i diagnozę ma tą samą co mechanik z Szabli - że to akurat nie problem, że spokojnie dojedzie i w domu możemy sobie to na wszelki wypadek wymienić. Toperz zjeżdża więc z kanału, odjeżdża jakieś 3 metry do tyłu i wtedy rozlega się donośnie PIERDUUUT! Wszyscy aż podskoczyli, bo jakby się pół hali zawaliło! Ki diabeł?? Może to Niko zamykał kanał żelaznymi kratami?? Otóż nie... To busio. To prawe koło busia, właśnie to, które chwilę wcześniej było oglądane. Pękło dokładnie to miejsce, gdzie brakowało gumy. Wszystkie bebechy więc osiadły 20 cm i wsparły się drążkiem dopiero na feldze. Pół koła schowało się pod karoserie. Nie wygląda to dobrze. Koło utraciło zdolność obracania się. A busio w połowie stoi w warsztacie a połowę poza. Dokładnie w drzwiach, które trzeba teraz zamknąć, bo nadeszła taka godzina, że mechanicy idą do domu. Niko łapie się za głowę, wybucha spazmatycznym śmiechem i biegnie zamawiać kolejne części na jutro. Biorąc pod uwagę, że przed chwilą potrząsał tym kawałkiem, mając 5 cm na głową całego busia, to chyba musiało mu się zrobić z lekka gorąco... I chyba rzeczywiście ta część musiała nie wyglądać tak źle, jak naprawdę z nią było.
Mechanicy odkręcają busiowi koło i podnoszą go na takim dziwnym podnośniku na rolkach.
Tym sposobem można busia kilka metrów przetoczyć, aby opuścił bramę.
Na tym etapie okazuje się też, że nie ma opcji, żeby w busiu dziś spać. Jakbyśmy się za bardzo wiercili i busio spadł z tego podnośnika to mógłby się solidnie powyginać czy połamać. Dobrze, że mamy namiot. I że jest tu pełno dogodnego miejsca, aby go rozbić. Ostrożnie wyjmujemy bambetle ze środka. Żegnamy się z mechanikami. Do jutra! Zamykają nas na terenie warsztatu. Namiot stawiamy między licznymi eksponatami zakładu, które chyba służą głównie jako baza części zapasowych.
Czego tu nie ma! Lawety, kombajny, dźwigi, rozmaite osobówki w stanie różnego rozkładu. Do tego daszki, budki, baraczki!
Dość wcześnie kładziemy się spać, bo wczoraj się nie wyspaliśmy ze zmartwienia.
A! Późnym wieczorem mamy telefon od naszego wspaniałego ubezpieczyciela. Po 14 godzinach od zgłoszenia. Dodzwonił się do nas oddział (!!!) węgierski!! Miły pan wie, że jesteśmy w Rumunii, ale pyta czy można nam jakoś pomóc. Na tym etapie mówimy mu, że ogarnęliśmy się sami i dziękujemy za troskę.
Skądinąd ciekawe czy osoby wpadnięte pod pociąg albo dźgnięte nożem też czekają kilkanaście godzin na jakąkolwiek pomoc. Ale wszyscy mówią - "Bądź mądry i odpowiedzialny! Kupuj ubezpieczenia!"
Rano wstajemy dosyć wcześnie, bo ktoś pozyskuje drewno w chaszczach nieopodal i stopery nie tłumią wizgu piły. Jemy śniadanie na niecodziennym stoliku - wrośniętej w ziemię lawecie.
Zgodnie z obietnicą o 9 zjawiają się mechanicy i przyjeżdżają części. Akcja w toku:
Koło południa wszystko jest gotowe. Zepsute części dostajemy na pamiątkę. Są więc na zdjęciach poniżej, bo nie do końca chyba potrafię wytłumaczyć dokładnie słowami co to były za kawałki.
To jest rozpadnięte łożysko z naszego lewego kółka. To co od dawna robiło "tutu" jak pociąg, a potem zaczęło ćwierkać jak świerszcz by ostatecznie przejść na melodię zgrzytów i przesypywania się metalowych kawałków jak w grzechotce.
Natomiast to coś z prawego kółka jest tą częścią bardziej skomplikowaną, której do teraz nie potrafię nazwać. To coś skrzypiało przy skręcaniu i było bagatelizowane przez wszystkich. I ostatecznie się urwało z wielkim hukiem - grzecznie bardzo, w drzwiach warsztatu.
Koło południa się żegnamy z naszymi mechanikami. Busio jedzie i jest tak niesamowicie cicho! Słychać tylko silnik! Aż tak dziwnie! Po drodze zawijamy na stację benzynową z kwiatkiem, żeby podziękować jeszcze raz dziewczynom. Niestety ich nie ma. Jest inna zmiana. Z nikim z obsługi nie ma opcji się porozumieć. Ni w ząb. Ot takie dziwne zrządzenie losu. Gdybyśmy dziś tu uderzali - to byśmy kompletnie nic nie załatwili i albo dalej byśmy kwitnęli na placyku, albo nasze losy potoczyłyby się jeszcze zupełnie inaczej. Ot inna nitka równoleglej rzeczywistości, która nie miała okazji zaistnieć...
Skoro juz tu jesteśmy to jedziemy do obronnego koscioła, który planowaliśmy zwiedzić.
cdn
Mijamy też po drodze jakieś zatłoczone kurorty, pełne wielkich hoteli i dmuchanych kaczuszek. Związane są chyba z utworzonym na rzece zalewem. Szosą między tirami spacerują więc pielgrzymki kuracjuszy, a do fotografowania się z pomnikami czy fontannami stoją dosłownie kolejki. Co za koszmarne miejsce!
Gdy droga wyłazi w rozległe doliny robi się przyjemniej, ale pojawia się bardziej istotny problem - nasze kółko. Wcześniej zgrzytało od dawna prawe, ale tylko przy skręcaniu. Mechanicy zgadzali się, że to wytarta guma na "drążku" i "kiedyś można wymienić". Teraz wybitnie odzywa się lewe i to w sposób ciągły. Najpierw jest to cichutkie popiskiwanie, jak granie świerszcza w oddali, ale z każdym kilometrem przybiera na sile i zaczyna brzmieć jak stado wściekłych cykad! I to niezależnie czy się jedzie prosto czy skręca, wolno czy szybciej, nie ma już opcji obrotów koła bez tego dźwięku. Mieliśmy dziś plan dotarcia do warownego kościoła Dobarca, ale jechanie w takim stanie raczej przestaje mieć sens. We wsi zwanej Miercurea Sibiului owo lewe koło zaczyna nową orkiestrę. Zgrzyty, skrzypienia i jakby odgłos podrzucania czegoś co odpadło i katula się w środku. Odpuszczamy wszelakie plany, patrząc tylko gdzie można bezpiecznie stanąć, bez opcji tira w dupie. Jedziemy z prędkością chyba poniżej kilometra na godzinę. Wyprzedzają nas polne myszy biegnące poboczem. Zbliża się wieczór. Ech... Nigdy byśmy nie pomyśleli, że ta niewielka miejscowość o trudnej nazwie będzie punktem w Rumunii, który najbardziej zapadnie nam w pamięć. Zupełnie jak mołdawskie Ciniseuti sprzed 10 lat... ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... ry_24.html ) Też miejsce zupełnie nieplanowane dla zwiedzania czy postoju, a los zdecydował, że ma swoje ważne miejsce wśród wakacyjnych wspomnień!
Na wylocie z miejscowości jest opuszczona stacja benzynowa. Toż to szczęście w nieszczęściu! Tego nam było trzeba! Jest tu rozległy plac z betonowych płyt i daszek, który niegdyś stał nad dystrybutorami.
Jest tu też zamknięty budyneczek z napisem "cafe" czy "accesori auto". Co ciekawe ten budynek ma na dachu krzyże,, jak kościół.
Podobny krzyż ma też hotelik położony po drugiej stronie szosy.
Początkowo ten hotel też bierzemy za opuszczony, ale wieczorem w dwóch oknach pojawia się światło. Kabak twierdzi też, że w nocy w innych, ciemnych oknach widziała błyski - jakby ktoś chodził z latarką. Oprócz tego do naszego placyku przylega pole szumiącej kukurydzy, pełne pustych, wkopanych zbiorników na paliwo.
Z zarośli sterczy spory maszt. Są też jakieś budyneczki jakby małej, rolniczej fabryczki, ale ciężko wnioskować na temat jej stanu użytkowania.
Kawałek dalej, po drugiej stronie szosy, wznosi się kwiatek czynnej stacji benzynowej Rompetrol.
Biorąc pod uwagę godzinę i ostatnie ciepłe błyski promieni słońca - dziś już nic nie zdziałamy. Mamy dobre miejsce na nocleg, więc szykujemy się do snu. Rano będziemy się martwić co dalej. Łatwo jednak mówić i planować - cała noc męczą nas sny związane z tematem, nieraz tak absurdalne i psychodeliczne, że nawet ciężko by je było opisać.
Poranek wstaje pogodny. Idealny, aby wyruszyć na okoliczne pagórki i szukać starych kościołów. A tu plany inne...
Mieliśmy wykupione ubezpieczenie na kraje, przez które jedziemy. Była tam opcja przyjazdu pomocy drogowej i transportu do zakładu mechanicznego w celu naprawienia usterki. Dzwonimy. Miła pani, z głosem jak z zupełnie innej agencji, wypytuje o wszystkie nasze dane, numery, kwitki i wpisuje je w swój komputer. Wszystko się zgadza. Zatem zgłoszenie zostaje przyjęte i mamy czekać na telefon z informacją co dalej. Mija godzina. Telefon milczy. Dzwonimy zapytać czy może o nas nie zapomnieli. Nie. Wszystko w toku. Czekać. Mija kolejna godzina, póltorej. Cisza. Nikt nie przyjeżdża, a co gorsze nawet nie dzwoni. Bo cenna by była informacja, że przyjadą po nas np. jutro. Byśmy wiedzieli, że dzisiaj możemy iść na spacer. A tak siedzimy przywiązani do miejsca w takim totalnym poczuciu zawieszenia i beznadziei. Ponownie dzwonimy na polski numer kontaktowy i ciągle dostajemy tą samą informację: "Z rumuńskim oddziałem póki co nie ma kontaktu".
Kit z ubezpieczeniem - postanawiamy wziąć sprawe we własne ręce. Toperz znajduje w telefonie, że w tej wiosce jest zakład mechaniczny. 700 metrów stąd. Spróbujemy podjechać i pokazać im zgrzytającego busia. Mechanik jednak nawet nie rzuca okiem jakie auto, co się stało. Twierdzi, że "ma full", nie ma czasu, mamy spadać na drzewo i nie tarasować mu wjazdu na posesję. Innego mechanika ponoć we wsi nie ma... To nie był dobry pomysł, aby tu jechać, aby opuszczać nasz miły i zaciszny placyk! Busio wydaje tak potworne zgrzyty, że mamy poważne obawy czy dojedziemy z powrotem te kilkaset metrów. Nasza cicha, opuszczona stacja benzynowa zdaje się być nieosiągalnym rajem - bez aut w zderzaku, trąbiących i wygrażających nam z okien, że śmiemy się wlec po szosie w takim ślimaczym tempie. Uffffff.... Wróciliśmy pod nasz daszek, do kwiatków wyłażących spośród popękanych płyt. Cieszymy się z tego małego sukcesu jak diabli, bo jakby busio nam stanął na szosie to nie wiem co dalej... No ale nasza sprawa jest wciąż w punkcie wyjścia. Ale przynajmniej już dokładnie wiemy, że zupełnie nie ma takiej opcji, żeby jechać do Sybinu czy Sebes szukać tam mechanika. Bo takie głupie i irracjonalne pomysły gdzieś nam się w głowie też pojawiały.
Czyli co? Nadzieja tylko w naszym ubezpieczeniu? Dzwonimy. Ktoś po tamtej stronie klepnął zgłoszenie mailowo, że przyjęte, ale nie ma żadnej informacji czy mają lawetę i nawet orientacyjnie czy w ogóle planują kiedyś się zainteresować naszą sprawą, czy mają totalnie wyrąbane. Nic. Echo. Siedzimy więc na tej opuszczonej stacji i kwitniemy. Korzenie zapuszczamy. Miła pani z infolinii o czarującym głosie mówi, że ona tam tylko pracuje i co ona może. Jej zadaniem jest wpisywać numerki z ubezpieczenia w rubryczkę i przekazywac dalej. A że owo "dalej" nie działa - to jej bardzo przykro. Dzwoni do nas jakiś inny konsultant i przeprasza, że ponoć taka sytuacja trafiła się im po raz pierwszy, ale wygląda na to, że oddział rumuński pochłonęła czarna dziura...
Mamy sporo czasu aby dokładnie obejrzeć placyk, na którym stoimy, budyneczek stacji i każde z osobna pęknięcie betonu, mimo że jest tu ich całkiem sporo. Kilkakrotnie przetaczamy busia kilka metrów, aby stał w cieniu. Jeszcze brakuje, żeby mu sie coś w silniku zagotowało.
Sporo rośnie tu miłych kwiatków, np. moja ulubiona cykoria podróżnik. Skubana lubi dokładnie to co ja! Rośnie albo przy drogach albo w spękanym betonie!
Budynek stacji jest zamkniety, a w środku leżą dawne dystrybutory.
Gdy tu stoimy mija nas sporo sympatycznych pojazdów. Co ciekawe, kompletnie nie zwracają na nas uwagi. Tak jakby niebieski bus stojący na opuszczonej stacji był codziennym zjawiskiem. Hmmm... zresztą my też już powoli mamy wrażenie, że stoimy tu od zawsze... Że świat poza tym placykiem nie istnieje...
Mija chyba ósma albo 9 godzina od przyjecia zgłoszenia o naszej awarii, a busio stoi jak stał, a my nadal nic nie wiemy. W miarę dobrze się czeka, nawet długo, jeśli się wie na co i jest nadzieja, że to coś kiedyś nastąpi. Oczyma wyobraźni widzimy zimowe zawieje i nas na tej stacji. Porosłych wczesniej trawą po pas...
Chyba więc tyle z ubezpieczeń... Kartki z kontaktem nie wyrzucamy - może się kiedyś przyda w toalecie. Musimy coś zacząć działać we własnym zakresie. Piesze wędrówki w poszukiwaniu szczęścia planujemy zacząć od pobliskiej stacji z kwiatkiem. Może tam da radę się z kims dogadać i np. wezwą nam lawetę, która zawiezie nas do Sebes?
Pierwsza napotkana babeczka na stacji jest bardzo miła, ale zupełnie nie dajemy rady się z nią dogadać. Idzie więc po drugą. Do drugiej już dociera, że jest jakieś auto i że jest zepsute. Ona dzwoni chyba do tego mechanika, którego już mieliśmy okazję poznać i wychodzi na to, że dostaje zjebkę przez telefon, że śmiała tej wielkiej osobistości zakłócić poobiednią drzemkę. Debil drze się do telefonu jak opętany, a dziewczyna ma oczy jak spodki i mówi, że lokalny mechanik nie ma miejsc w najbliższym czasie. Jest też trzecia babka, która najlepiej rozumie toperza i mówi, że ona ma kumpla mechanika i on zaraz tu przyjedzie. Czekamy. Po jakis 10 minutach zjawia się mechanik. Początkowo wykazuje zainteresowanie jedynie dziewczyną ze stacji, która go wezwała i po ich wzajemnych odnoszeniach można domniemywać, że się lubią. To dobrze nam wróży. Mechanik postanawia obejrzeć i busia. Krzywi się na dźwięk zgrzytów i... każe jechać za sobą. Busio zgrzyta, ale jedzie. O matko! Jak srzypi! Żebyśmy tylko dojechali! Ten jego zakład jest dokładnie po przeciwnej stronie wsi, a już bardziej rozwlec tej miejscowości to chyba nie mogli! Ajajajaj! Jeszcze kilkaset metrów! Busio kochany! Dojedź grzecznie! A jak kabak przemawia do busia: "Wiem, że cie bardzo boli nóżka, ale musisz jechać, o tu za zakręt. Zaraz dostaniesz pyszny syropek i wszystko będzie dobrze!"
Ufffff... Dojechalim. Po prostu kamień z serca. Mam ochote wysiąść i całować ziemię jak papież. Jak to człowiek przejeżdża tysiące kilometrów i tego nie docenia. A potem takie kilkaset metrów wydaje mu się wiecznością i drogą, której pokonanie jest wiekopomnym sukcesem.
Gdy trochę emocje opadają rozglądamy się. Fajny warsztat! Nie taki klaustrofobiczny jak u tego ch... co byliśmy rano. Ogromne hale...
Tu jest przestrzeń, spokój, zapach smaru jaki powinien wypełniać takie miejsca. Za zakładem wieś już się kończy.
Tylko pola, linia kolejowa i pagórki z bacówkami w oddali.
I wszędzie wokół horyzont zamykają góry! I w części z tych gór chyba leje...
Jedną z górek widocznych nad zakładem pokrywa gęsta zabudowa jakiejś wioski. Muszą mieć stamtąd ładne widoki!
Niko, nasz mechanik, mówi, że nasz problem to łożysko, które się rozpadło. Tak podejrzewaliśmy. Trzeba zamówić części. Będą na jutro na 9. Jupiiii! Wreszcie jakieś konkrety i wiadomo na czym człowiek stoi.
Niko w ogóle jest mistrzem porozumiewania. Tak jak babka z ośrodka "Panorama" w Bułgarii potrafiła wszystko co ważne przekazać gestami, Niko ze swoją bardzo znikomą znajomością angielskiego potrafi się wznieść na takie wyżyny elokwencji, że szczęki opadają. Jak używając 100 prostych słów omówić wszystkie ważne kwestie
Skoro już tu jesteśmy, to toperz postanawia też pokazać mechanikowi drugie koło, które nas niepokoi. To, które od dawna zgrzyta przy zakręcaniu. W tym celu busio wjeżdża na kanał, aby lepiej wszystko obejrzeć. Niko obmacuje te gumy, których już prawie nie ma, wsadza głowe we wszystkie okoliczne szczeliny i diagnozę ma tą samą co mechanik z Szabli - że to akurat nie problem, że spokojnie dojedzie i w domu możemy sobie to na wszelki wypadek wymienić. Toperz zjeżdża więc z kanału, odjeżdża jakieś 3 metry do tyłu i wtedy rozlega się donośnie PIERDUUUT! Wszyscy aż podskoczyli, bo jakby się pół hali zawaliło! Ki diabeł?? Może to Niko zamykał kanał żelaznymi kratami?? Otóż nie... To busio. To prawe koło busia, właśnie to, które chwilę wcześniej było oglądane. Pękło dokładnie to miejsce, gdzie brakowało gumy. Wszystkie bebechy więc osiadły 20 cm i wsparły się drążkiem dopiero na feldze. Pół koła schowało się pod karoserie. Nie wygląda to dobrze. Koło utraciło zdolność obracania się. A busio w połowie stoi w warsztacie a połowę poza. Dokładnie w drzwiach, które trzeba teraz zamknąć, bo nadeszła taka godzina, że mechanicy idą do domu. Niko łapie się za głowę, wybucha spazmatycznym śmiechem i biegnie zamawiać kolejne części na jutro. Biorąc pod uwagę, że przed chwilą potrząsał tym kawałkiem, mając 5 cm na głową całego busia, to chyba musiało mu się zrobić z lekka gorąco... I chyba rzeczywiście ta część musiała nie wyglądać tak źle, jak naprawdę z nią było.
Mechanicy odkręcają busiowi koło i podnoszą go na takim dziwnym podnośniku na rolkach.
Tym sposobem można busia kilka metrów przetoczyć, aby opuścił bramę.
Na tym etapie okazuje się też, że nie ma opcji, żeby w busiu dziś spać. Jakbyśmy się za bardzo wiercili i busio spadł z tego podnośnika to mógłby się solidnie powyginać czy połamać. Dobrze, że mamy namiot. I że jest tu pełno dogodnego miejsca, aby go rozbić. Ostrożnie wyjmujemy bambetle ze środka. Żegnamy się z mechanikami. Do jutra! Zamykają nas na terenie warsztatu. Namiot stawiamy między licznymi eksponatami zakładu, które chyba służą głównie jako baza części zapasowych.
Czego tu nie ma! Lawety, kombajny, dźwigi, rozmaite osobówki w stanie różnego rozkładu. Do tego daszki, budki, baraczki!
Dość wcześnie kładziemy się spać, bo wczoraj się nie wyspaliśmy ze zmartwienia.
A! Późnym wieczorem mamy telefon od naszego wspaniałego ubezpieczyciela. Po 14 godzinach od zgłoszenia. Dodzwonił się do nas oddział (!!!) węgierski!! Miły pan wie, że jesteśmy w Rumunii, ale pyta czy można nam jakoś pomóc. Na tym etapie mówimy mu, że ogarnęliśmy się sami i dziękujemy za troskę.
Skądinąd ciekawe czy osoby wpadnięte pod pociąg albo dźgnięte nożem też czekają kilkanaście godzin na jakąkolwiek pomoc. Ale wszyscy mówią - "Bądź mądry i odpowiedzialny! Kupuj ubezpieczenia!"
Rano wstajemy dosyć wcześnie, bo ktoś pozyskuje drewno w chaszczach nieopodal i stopery nie tłumią wizgu piły. Jemy śniadanie na niecodziennym stoliku - wrośniętej w ziemię lawecie.
Zgodnie z obietnicą o 9 zjawiają się mechanicy i przyjeżdżają części. Akcja w toku:
Koło południa wszystko jest gotowe. Zepsute części dostajemy na pamiątkę. Są więc na zdjęciach poniżej, bo nie do końca chyba potrafię wytłumaczyć dokładnie słowami co to były za kawałki.
To jest rozpadnięte łożysko z naszego lewego kółka. To co od dawna robiło "tutu" jak pociąg, a potem zaczęło ćwierkać jak świerszcz by ostatecznie przejść na melodię zgrzytów i przesypywania się metalowych kawałków jak w grzechotce.
Natomiast to coś z prawego kółka jest tą częścią bardziej skomplikowaną, której do teraz nie potrafię nazwać. To coś skrzypiało przy skręcaniu i było bagatelizowane przez wszystkich. I ostatecznie się urwało z wielkim hukiem - grzecznie bardzo, w drzwiach warsztatu.
Koło południa się żegnamy z naszymi mechanikami. Busio jedzie i jest tak niesamowicie cicho! Słychać tylko silnik! Aż tak dziwnie! Po drodze zawijamy na stację benzynową z kwiatkiem, żeby podziękować jeszcze raz dziewczynom. Niestety ich nie ma. Jest inna zmiana. Z nikim z obsługi nie ma opcji się porozumieć. Ni w ząb. Ot takie dziwne zrządzenie losu. Gdybyśmy dziś tu uderzali - to byśmy kompletnie nic nie załatwili i albo dalej byśmy kwitnęli na placyku, albo nasze losy potoczyłyby się jeszcze zupełnie inaczej. Ot inna nitka równoleglej rzeczywistości, która nie miała okazji zaistnieć...
Skoro juz tu jesteśmy to jedziemy do obronnego koscioła, który planowaliśmy zwiedzić.
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Są właśnie różne szkoły dotyczące zużycia elementów w aucie. Jedni jak Ci wszyscy mechanicy, by jeździć bo jeszcze da radę, druga, bliższa mnie, jak coś się zaczyna dziać, to lepiej to wymienić. Szczególnie gdy są to elementy hamulce, zawieszenie...
O psychicznym spokoju nie wspominam. Moje dziecko by prawie umarło z zamartwianie się
Czy w jakiś sposób reklamowaliście tą sytuację z ubezpieczeniem?
Co do oliwek, w tym roku, w Chorwacji spróbowałem tych dużych oliwek i uwielbiam je. Nasza córa od małego lubiła oliwki, te z papryką, ale te duże, są obecnie nr 1. Z Chorwacji przywieźliśmy dwa duże słoiki to już ich dawno nie ma. Ale parę tygodni temu w biedrze żona kupiła coś takie czarne duże, niby włoskie.
Niestety nie da się ostatnio z telefonu wrzucić zdjęcia.
O psychicznym spokoju nie wspominam. Moje dziecko by prawie umarło z zamartwianie się
Czy w jakiś sposób reklamowaliście tą sytuację z ubezpieczeniem?
Co do oliwek, w tym roku, w Chorwacji spróbowałem tych dużych oliwek i uwielbiam je. Nasza córa od małego lubiła oliwki, te z papryką, ale te duże, są obecnie nr 1. Z Chorwacji przywieźliśmy dwa duże słoiki to już ich dawno nie ma. Ale parę tygodni temu w biedrze żona kupiła coś takie czarne duże, niby włoskie.
Niestety nie da się ostatnio z telefonu wrzucić zdjęcia.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 40 gości