A może by tak wszystko rzucić i wyjechać w Bieszczady?
Po latach wyjazdów w Tatry postanawiamy kontynuować pomysł poznawania innych pasm górskich. Po zeszłorocznym świetnym wyjeździe na Babią Górę w tym roku wybieramy miejsce, gdzie nas razem jeszcze nie było. Mityczne Bieszczady. I na szczęście udaje się plany zgrać na tyle, żeby letniego zlotu nie organizować jesienią 🙂
Kasia zdecydowanie wkracza do akcji i oświadcza że jadą ci, co zapłacą zaliczkę 🙂 Zadziałało. Skład i termin ustaliły się momentalnie.
Odliczamy. Oczywiście zgodnie z prawem dziwnych przeciwności losu im bliżej wyjazdu, tym bardziej piętrzą się trudności. Najpierw trafia na mnie, ale dzień przed wyjazdem dostaję planowany od dawna urlop.
Kolejny z przeciwnościami losu walczy Wojtek.
Musiał mieć wielką determinację, bo przyjeżdża jako ostatni w środku nocy pożyczonym autem. „Check engine” trafi do kolekcji kultowych zlotowych tekstów.
Z kolei Piotrek testuje nowe auto, które stawia zasłony dymne. Diesel musi dymić 😉
A tak naprawdę zablokował mu się jakiś magiczny zawór w silniku – mniejsza zresztą o szczegóły. Wyjątkowo komfortowo docieramy na miejsce, bo auto wygodne, a ekspresówka w Bieszczady skończona i aż do Rzeszowa płyniemy piękną dwupasmową jezdnią. Tu dołącza do ekipy ircowej nowa para. Z miejsca się asymilują z nami i pod Biedronką w Lesku przypieczętowujemy nową przyjaźń kolejką Bociana 🙂
Tu też dociera drugie auto pełne dobrych ludzi – to Radek z Amelką i zgarnięta po drodze Kasia z Adasiem i Elą. No to mamy komplet. Kierunek Stuposiany.
Kwatera okazuje się bardzo przyjemna, podział pokoi jest bezproblemowy i zasiadamy do integracji. Jak zwykle spotkanie się przeciąga, ale tym razem kanalizujemy próby ucieczki do łóżek argumentem, że „czekamy na Wojtka”. W ten sposób możemy przywitać w komplecie ostatnich zlotowiczów. Wojtek wpada z przytupem pożyczonym „golfikiem w tedeiku” około pierwszej w nocy.
Poranek się nieco przedłuża 😉
Przy śniadaniu ekipa zgodnie ocenia, że należy się nam mała modyfikacja planu. Rozkładamy mapę. A na niej jest coś, co Wojtek nazywa „punktem widokowym”.
Ruszamy i przed nami kilka kilometrów asfaltem do odejścia szlaku. Po drodze jest prawdziwy bieszczadzki sklep „z wszystkim” Czuję się prawie jak na Słowacji 🙂
Wreszcie jest wejście na szlak.
Pan z budki z biletami do Parku sugeruje, że nasza ścieżka zaczyna się od przedzierania przez bagno i podpowiada inny wariant. Posłuchaliśmy. Potem zaczyna się długie podejście, szukanie szlaku w chaszczach. Są też misiowe kupy (chyba) i słynne bieszczadzkie błoto. Mój okrzyk „uwaga błoto” dociera do zainteresowanego, gdy zaczyna się w nim zapadać 🙂
Po dobrej godzinie docieramy na grań.
Widoków brak ale i tak jest … pięknie.
Dobre dwie godziny zajmuje nam dotarcie do rozstaju szlaków. Pierwszy raz coś widać 🙂
Stąd właśnie mamy ruszyć na „punkt widokowy”. Widzie tam bardzo klimatyczna ścieżka.
Szczyt okazuje się niewybitny, zarośnięty przez krzaki, ale za to ma ponad tysiąc metrów npm!
To Magura Stuposiańska.
Czas na foto i w kolejne 15 minut wracamy do rozstaju.
Tu odpoczywa ekipa oczekująca na GOPR. Ktoś tam im zasłabł…
My zaś mamy kolejny cel – według mapy 15 minut stąd jest schronisko. Szlak jest wyraźnie oznaczony 🙂
Oczekiwałem, że będzie to raczej polna szopa, a tu okazuje się, że Koliba to całkiem okazały obiekt. W dodatku jest to schronisko bliskiej memu sercu Politechniki Warszawskiej 🙂
Zasiadamy na zasłużone placki ziemniaczane. To jedno z trzech dań z menu – do wyboru był jeszcze bigos i flaczki 🙂 Ku wielkiemu rozczarowaniu nie ma w nim szarlotki… Piwo też jest ciepłe 😉
Placki szybko znikają, a zaraz potem my ze schroniska. Czeka nas godzinny spacer w dół. To jeden z tych szlaków, które pamięta się długo. Z moich bieszczadzkich wędrówek to chyba jeden z piękniejszych fragmentów. Fantazyjne wąwozy, kręta ścieżka, mostki, wiszące korzenie – wszystko to tworzy piękny spektakl natury.
Ścieżka kończy się na kempingu.
Stąd niestety czeka nas powrót. I to całkiem długi. W dodatku po asfalcie, a ruch jest całkiem spory…
Tną jak wszędzie…
Tego dnia robimy pokaźną normę kilometrów – nazbierało się ich około 22. Prawie równo z zapadającym zmrokiem pojawiamy się w miejscu startu. Zdziwiony właściciel noclegowni pyta, czemu nie zadzwoniliśmy po podwózkę 🙂
Po takim marszu padamy… na trochę. Nie przyjechaliśmy tu, aby spać. Jak zawsze wieczór spędzamy na nie kończących się pogaduchach. W szczególności o tym, kto bardziej nie lubi miłościwie nam panujących 😉
Kolejny ranek, kolejny plan. Dziś nareszcie powinniśmy zobaczyć coś więcej niż tylko drzewa i asfalt. Tym razem siadamy do aut, by dojechać na początek szlaku. Jest to w sumie około 10 km, ale za to mocno pod górkę. Pojawiamy się w Mucznem, gdzie wynajdujemy mały parking przy samym wejściu na szlak.
Uważamy oczywiście na lipkę 🙂
Nasz cel to Tarnica przez Bukowe Berdo. Jeden z ostatnich bieszczadzkich szlaków, którym nie szedłem. Najpierw jest długie podejście lasem. Łagodnie nabieramy wysokości, można powiedzieć, że idziemy parkową aleją. Już widzę tu oczami wyobraźni swoje ulubione jesienne kolory, ale póki co jest zielono.
W oddali słuchać dziwny odgłos, a potem trzask. Wojna? Nie – wycinka.
Natura próbuje protestować ….
W niecałą godzinę wynurzamy się z lasu.
Pogoda… drugi dzień uparła się, że nam przygrzeje. Praktycznie cały poprzedni dzień spędziliśmy w lesie, ale dziś żarty się skończyły. Upał pod 30 stopni, więc nie postaje nic innego, jak nałożyć krem, czapeczki, okularki i ruszamy na podbój połonin. Jedynie Ela stwierdza, że w tych warunkach będzie jej zbyt ciężko i w pełni popieramy jej decyzje odwrotu. Zapewne też knajpa na dole mocno ją kusiła 🙂
Szlak na Bukowe Berdo jest z gatunku tych najlepszych. Czysta radość wędrowania i podziwiania.
Wojtek jak prawdziwy dżentelmen pokazuje gdzie stawiać stopy 🙂
Dzielni strażacy zdobywają kilometry 🙂
W pobliżu kulminacji spotykamy się wszyscy i rozważamy modyfikację planu.
Jest gorąco, do Tarnicy jeszcze sporo, więc powrót będzie długi. Mieliśmy wracać do aut tą samą drogą, ale plany są po to by je modyfikować. Jeszcze przed wycieczką sugerowałem odstawić jakieś auto do Wołosatego, ale pomysł upadł. Podejmujemy więc ryzyko, że atakujemy Tarnicę, zejdziemy do Wołosatego i tam się będziemy martwić jak wrócić 🙂
Jak pomyśleli tak zrobili.
Najpierw jest karkołomne zejście na Przełęcz Goprowską, potem wspinaczka na siodło pod Tarnicę i w 15 minut meldujemy się na szczycie.
Trochę się tu zmieniło… Żelazne płoty, zamiast ścieżki – schody ułożone z belek. Trochę słabo się po tym chodzi.
Jest czas na kanapki i obowiązkowe pieczarki.
Zejście z Tarnicy jest zwykle dość szybkie, więc pozwalamy sobie na dłuższy biwak. Trzeba dodać, że Kasia przeżywa tu swój pierwszy raz. Znaczy, że nigdy tu nie była 😉
Chciałoby się siedzieć, ale trzeba poderwać dupki i w drogę.
Najpierw na przełęcz, potem w stronę lasu – tu znowu czekają nas słynne schody.
Z ulgą doczekuję momentu, gdy się kończą.
Teraz stromy odcinek w dół. Schodzi z nami sporo ludzi o różnym stopniu zaawansowania turystycznego 😉 Słyszymy więc ciekawe dyskusje:
„Patrz, idzie, niewidoma!”. Czujna Beata skacząc wesoło po kamieniach w swoich ciemnych okularach odpowiada: „Nie dość że widzi to i słyszy” 😉
Po ekspresowym zejściu jesteśmy w Wołosatem.
Po dawnych dziurach w asfalcie pozostało wspomnienie. Na wprost nas stoi…. bus. Czary 🙂
Kasia błyskawicznie dzwoni na numer podany za szybą i w 15 minut jedziemy do naszych aut w Mucznem i mocno stęsknionej za nami Eli 🙂
Sam nie wierzę, że poszło tak łatwo… Przecież to dzikie Bieszczady!
Wieczorem zarządzamy grilla. Lekko spalone kiełbaski zniknęły w jeden moment 😉
Potem ekipa przenosi się do budynku. Tam prawie do północy dzielimy się wrażeniami z wycieczki. Licytacja kto bardziej nie lubi jaśnie panujących nabiera tempa 😉
Kolejny poranek zapowiada brak zmiany pogody 🙂 Dziś danie główne czyli źródła Sanu. Zapowiada się znowu długi spacer, bo według map jest około 11 kilometrów – w jedną stronę. Pocieszamy Elę, że „po płaskim”. Nie wiem czy tak będzie, bo nigdy tam nie byłem a wzrok Eli mówi mi, że jak nie będzie to zginę 🙂
Spontanicznie Kasia wymyśla, że dziś jemy jak paniska i będzie na nas czekał obiad przygotowany przez gospodarzy. Pomysł wydaje się dobry, tylko… zabraknie nam czasu. Poganiam grupkę bo trzeba jeszcze dojechać. Do Tarnawy mamy 15 kilometrów. Droga wiedzie ponad samą granicą – w dole widać San, słupki graniczne a asfalt wyraźnie znika 🙂 Zgodnie z opisami dojazdu miały być szutry. No i są – tylko że te szutry to powstały z tego asfaltu, który kiedyś tu pewnie leżał. W skali do dziesięciu „dziurowatości drogi” tej tu daję jedenaście 🙂
Kierowcy miny mają nietęgie, ale dzielnie walczą z przeciwnościami. Odcinek do parkingu w Bukowcu śmiało mógłby być odcinkiem doświadczalnym dla terenówek na wytrzymałość zawieszenia 🙂 Nasze auta, choć nie terenówki – jakoś test przetrzymały.
Pierwsze ma szlaku wypatrujemy spa. Bieszczadzkie.
Ruszamy przez łąki i pola. Wysokie Bieszczady zostały za nami – tu jest pełna sielanka. Przede wszystko pustka. Cisza. Jest sobota, więc mijamy kilka osób.
Na łąkach widać bele siana. Proponują wakacje na beli (bali).
Nasza ścieżka widzie przy samej granicy, którą stanowi koryto Sanu. Tu też jest susza i woda ledwo się sączy dnem rzeki.
Odcinek przez łąki kończy się cmentarzem w Beniowej. Stykamy się z historią. Tyle tylko zostało po wsi wysiedlonej po wojnie w ramach akcji Wisła. Wsród traw widać miejsca po studniach.
Czasem jakieś owocowe drzewa wskazują, gdzie było ludzkie siedlisko.
Na cmentarzu robimy krótką przerwę na zwiedzanie.
Czas w dalszą drogę.
Zagłębiamy się w las. Droga idzie wysoką skarpą ponad rzeką i wychodzimy na szutrową, szeroką drogę. Kilka kolejnych kilometrów zmierzamy na południu. Jest ciepło… bardzo ciepło 🙂
Czasem mignie nam granica.
Przy wiatce skręcamy ponownie w las.
Docieramy w 20 minut do dworu Stroińskich. Zostały tylko fundamenty.
Czas nam się kurczy (ech, ten obiad), ale nacieramy dalej i mijając nieistniejącą wieś Sianki trafiamy na kaplicę zwaną Grobem Hrabiny. Hrabia pewnie podpadł, skoro tak nazwano to miejsce 😉
Rozsiadamy się na chwilę. Wychodzi , że powinniśmy wracać. Do źródeł zostało niewiele, jednak tabliczki sugerują, że jest to nadal 40 minut w jedną stronę. Na szybki bieg decyduje się część grupy, pozostali robią odwrót. Trochę z żalem, ale decyduję się przyłączyć do grupy idącej w dół. Przerażała myśl zbiegnięcia a nie zejścia na parking 🙂
Potem okaże się, że do punktu widokowego i końca szlaku było łącznie 20 minut. Nic to – muszę tu wrócić.
Ruszamy w dół.
Spokojnym tempem docieramy w pobliże cmentarza w Beniowej, gdzie dogania nas grupa Wojtka. Na osłodę podziwiamy rudego biegającego po okolicznych krzakach.
Kolejne czterdzieści minut zajmuje nam dotarcie na parking.
Jest końcówka sierpnia, dzień wyraźnie krótszy, towarzyszy nam złota godzina.
Ruszamy na test numer dwa. Słychać co jakiś czas walące o kamienie rury i tłumiki, ale nas to nie zraża i bez strat pokonujemy ten szalony odcinek. Na kwaterze właściciel zajazdu opowie nam na pocieszenie kilka historii, jak to ściągał stąd auta, które nie przeszły testu 😉
Na obiad zdążyliśmy – nie da się ukryć, że był świetny.
Zaszywamy się w pokoju i robimy wieczór wspomnień. Piotr tradycyjnie próbuje spać na siedząco, mi się jakoś ta sztuka nie udaje i odpływam na chwilę do pozycji horyzontalnej. Co jak zwykle uaktywnia paparazzich 😉
Rano wstajemy wcześniej niż zwykle. Pewnie nocne spotkanie było za krótkie 🙂 Atak naprawdę to trzeba się spakować i w drogę. Trzy dni „żelaznej” pogody sprawiły, że Ircownicy stworzyli plemię czerwonoskórych, ale też pozwoliły na piękną i niezapomnianą wędrówkę. Z podsumowań wynika, że w 3 dni urobiliśmy 60 kilometrów i całkiem spore przewyższenia.
Zaglądamy jeszcze do żubrów.
Powrotna droga to już standard, tylko nieco szybszy. Ekspresówka do Lublina „robi robotę”. Przystanek u siostry Piotra to obowiązkowy punkt programu. A za dwie godziny można rozpakowywać plecak i brać się za obróbkę zdjęć.
21 Letni Zlot Ircowników
21 Letni Zlot Ircowników
Ostatnio zmieniony 2022-11-10, 18:14 przez Wiesio, łącznie zmieniany 2 razy.
Zawsze się zastanawialam jaki sens ma stawianie takich tabliczek "uwaga niebezpieczny niedzwiedz"? Czy chodzi o to, aby turysta się wystraszył, zawrócil i nie kontynuował wycieczki ta trasa? Czy moze jest to sugestia, zeby zabrał spluwe? Czy moze, zeby nie szedł kupke w krzaki tylko walił na środku szlaku? Czy jest to nie ostrzezenie a forma atrakcji turystycznej, zeby mozna zrobic sobie zdjecie pod tabliczką pt. "Patrz w jakim byłem niebezpiecznym miejcu! Ha! Jestem dzielny!"
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Wiesio pisze:Szlak na Bukowe Berdo jest z gatunku tych najlepszych. Czysta radość wędrowania i podziwiania.
Jak zwykle zgadzam się z takim zdaniem
A te schody kiedyś zeżre kornik, mam taką błogą nadzieję, że szybciej niż później
Podróżnik widzi to, co widzi. Turysta widzi to, co przyszedł zobaczyć. (Gilbert Keith Chesterton).
Adrian pisze:Maszerowanie po Bieszczadach w upale, jak to miło I przyjemnie brzmi
Polecam chłód i wiatr października
mój blog: http://sebastianslota.blogspot.com/
Sebastian pisze:Polecam chłód i wiatr października
Od lat jeździłem w październiku, w tym roku wyjątek
Ostatnio zmieniony 2022-11-21, 22:12 przez Wiesio, łącznie zmieniany 1 raz.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 53 gości