Zaraz po wjeździe do Rumunii szukamy miejsca na biwak. Nocujemy nad rzeką Mures, przy moście położonym na skraju miasteczka Pecica.
Nurt rzeki jest podzielony na szereg odnóg między piaszczystymi wyspami.
Wieczorem pod most przyjeżdżają dwa busy z przyczepami wyładowanymi złomem. Wysiadają z nich cygańskie rodziny i zabierają się za robotę. Faceci klepią w przywiezione metalowe dobro. Zupełnie nie mamy pojęcia co oni robią. Początkowo myśleliśmy, że próbują rozebrać most, ale jednak wygląda to na jakieś bardziej wyszukane przedsięwzięcie. Może ubijają ten złom, żeby był mniej objętościowy i lepiej układał się na przyczepach? Szlag wie... Wiadomo jedynie, że tłuką się długo i zapamiętale. Kobity piorą w rzece, karmią dzieci, przechadzają się i zbierają kamienie rzeczne. Dzieciarnia gra w piłkę. Jesteśmy świadkami wielkiego nieszczęścia - jedną z piłek porwał rzeczny prąd... Donośny płacz wydobywający się z kilku gardzieli niesie się po okolicy.
Cykady nie próżnują i próbują zagłuszyć te miarowe, metaliczne łup łup brzdęk.
Tu po raz pierwszy spotykamy się z rośliną, która będzie nas (a głównie mnie) prześladować do końca wyjazdu. To coś wygląda jak zboże i rośnie pomiędzy trawą. W dotyku jest ostre, ostowane. Wystarczy przejść po trawie, aby fragmenty łusek powbijały się w skarpetki czy wskoczyły jakims cudem do wnętrza butów i zaczęły upiornie kłuć. Cały wyjazd więc skubię skarpetki, klnę na czym świat stoi i skubię, skubię, a nogi mam i tak całe podziubane kolcami. Co to za licho ta roslina?? Niestety nie zrobiłam zdjęcia...
Z Pecicy, jak mozna się domysleć, suniemy na południe. W Sanpetru German mijamy fajny przejazd kolejowy, pełen rozjazdów, semaforów i silosów w tle. Część torów zarasta trawa, a inne są czynne i właśnie manewruje po nich lokomotywa.
Mają tu moje ulubione słupy - te z porcelanowymi lub szklanymi izolatorami. Sporo uwagi poświeciłam im w relacji z wędrówki linią kolejową koło Pilchowic - tutaj:
https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... kie-i.html. Rumuńska konstrukcja jest wyjatkowo opasła, wielopoziomowa - jak wieżowiec!
Piekny jest też mechanizm opuszczania szlabanu!
Lokalni Cyganie oprócz łupania złomu wożą też kanapy. Kto by pomyślał, że na furze można tak wygodnie i mięciutko posiedzieć!
No właśnie - furmanki! Pojazd, który praktycznie zniknął z krajobrazu Rumunii. W 2016 roku spotykalismy ich masę. Teraz tylko z rzadka jakieś niedobitki... A może to kwestia regionu, który przemierzamy??
Bosca. Pomnik jakby robotnika drogowego kującego asfalt?
Mają tu też żołnierza, trzymającego w łapie granat. Wygląda jakby obie rzeźby wyszły spod ręki tego samego artysty.
Obserwujemy też ciekawą scenkę. Babeczka z ogromnym tłumokiem z sianem usiłuje złapać stopa. Mamy wrażenie, że ma małe szanse - w końcu nam się nieczęsto chcą zatrzymywać, bo mamy za duże plecaki. Babka stoi przy drodze jakieś 5 minut, po czym zatrzymuje się auto i ładuje pakunek na dach. Cóż... Może w Rumunii by nas podwozili, mimo rozmiaru bagażu?
Mocno krętą drogą docieramy do górniczego miasteczka Anina. Wśród lesistych wzgórz sterczą szyby kopalniane i inne fragmenty opuszczonych, przemysłowych budynków.
Droga pomiędzy Aniną a Iablanitą, przez Bozovici, Prilipet oferuje bardzo miłe i sielskie krajobrazy. Mijamy kilka furmanek, bulaste snopki siana czy bacóweczki o niezwykle długich werandach.
Dłuższą przerwę na naszej trasie zapodajemy w rejonie Baile Herculane. Jest to miejscowość położona w skalistym wąwozie wśród gór. Od dawien dawna pełni funkcję kurortowe, jako że występują tu ciepłe źródła. Pierwsze wrażenie z tego miejsca mamy niezbyt pozytywne. Wieżowce - hotele, a u podnóża cmentarz. Tak... Beton za życia i beton po śmierci...
Mijamy te paskudztwa i wbijamy dalej - wgłąb doliny. Tu klimaty zaczynają się poprawiać.
Mamy namiar na ogólnodostepne ciepłe źródła, których stopień zagospodarowania jest dla nas akceptowalny. Znajdujemy dwa takie stanowiska. Pierwsze jest bardziej funkcjonalne, a drugie o niebo klimatyczniejsze, więc w obu spędzamy sporo czasu, nie mogąc się zdecydować co wybrać
W pierwszym są dwa baseny. Jeden mocno ciepły, a drugi mega gorący.
Jest też obok lodowata rzeka, w której można się schłodzić i zimny prysznic z rur, zasysających wodę z owej rzeki.
Drugie miejsce jest położone pod mostem, co przywołuje bardzo dobre skojarzenia - ze źródłami z Armenii w grotach pod Czarcim Mostem.
Basenik i otaczający go balkonik są wykute w skale (albo to beton, ale już tak stary, że upodobnił się do naturalnej skały
Woda niestety jest chłodniejsza niż w niebieskich wannach.
Mocząc się w wodzie można wejść do takowej "jaskinio - sztolni"
Sama droga do źródła też jest fajna - prowadzi skrajem urwiska pod wielką rurą.
Mieliśmy informacje jeszcze o trzecim zgrupowaniu źródeł, ale ich nie znajdujemy. Są tylko strome schody, kładka przez rzekę i coś na kształt przepompowni - być może owe źródło siedzi w środku i właśnie w taki sposób je zagospodarowano?
Mamy dziś dylemat gdzie spać. Szosa jest tu wąska, praktycznie bez pobocza. Trzeba zaparkować na pasie ruchu. Rozważamy czy może szukać jakiegoś kempingu, a może jednak wrócić na przydrożne zatoczki, jakie mijaliśmy wcześniej? Powoli jednak dochodzi do nas, że to właśnie tutaj jest ten specyficzny, niepowtarzalny klimat, którego zawsze szukamy. Być w Baile Herculane i nie biwakować na szosie, to tak jak być w przysłowiowym Rzymie i nie widzieć papieża!
Latem to tutaj ponoć powstaje całe miasteczko namiotowe, wycinające z ruchu połowę drogi (a nieraz i więcej
)
Teraz jest początek czerwca, więc jeszcze nie ma dramatu, ale teren najbliżej źródeł jest już obstawiony przez samochody wyraźnie stacjonarne. Ktoś czyta książkę, ktoś robi żarcie na stoliku, ktoś moczy stopy w miednicy i rozgląda się gdzie położył pumeks - czy na zderzaku czy może wsadził za rejestrację? Wszędzie się suszą ręczniki i mokre gacie.
Głównie biwakują tu rumuńscy emeryci, którzy w całej masie charakteryzują się tym, że są bardzo sympatyczni i spragnieni integracji. Próbują nawiązywać z nami rozmowy i nie przejmują się trudnościami w komunikacji. Pierwszy zagaduje mnie dziadek z szarego, bardzo wiekowego mercedesa - jeszcze tego modelu, ktory ma pionowe podłużne światła. Dziadek ma na imię Beniamin i przyjeżdża tu od 30 lat. Usłyszał, że rozmawiam z kabakiem w nieznanym mu języku, więc się zainteresował skąd nas przywiało. Moja zdolność rozmawiania po angielsku jest dosyć szczątkowa, ale dziadkowa też, więc jakoś nam idzie i o dziwo poruszamy bardzo dużo tematów. Zaczyna się oczywiście od źródeł, które fajniejsze, że cieplejsze są lepsze na stawy, ale szkodliwe jak ktoś ma chore serce. Jest też o biwakowaniu, że dalej wgłąb doliny jest kemping, ale większosći emerytów nie stać, aby tam spędzić dwa czy trzy tygodnie, więc mieszkają w samochodach na szosie. Dziadek przedstawia też jakąś bardzo alternatywną historię Europy. Że najpierw Polska okupowała Rosję, a potem Rosja postanowiła się zemścić i okupowała Polskę. A potem wszystkich uratowała Rumunia, ale świat się na tym nie poznał i nikt tego nie docenił.
Dziadek Beniamin chyba szybko podzielił się z kumplami informacjami o swoich nowych znajomych (albo po prostu fama się rozniosła), ale zaczynają ku nam schodzić kolejni kuracjusze, zaciekawieni nietypowymi gośćmi.
Zagaduje nas dwóch dziadków z ręcznikami. "Żółty ręcznik" był pułkownikiem i uczył się w szkole w Moskwie, bo tam ponoć szkolili wyższych oficerów w tamtych czasach. To opowiada jego kolega, ten z ręcznikiem czerwonym. "Żółty ręcznik" mijał nas też już wcześniej i zagadywał po rosyjsku tzn. raczej deklamował: "Tu nikt nie jest pijany, tylko wiatr tak nami zarzuca". Dziadkiem akurat nie rzucało, ale widać tą frazę najlepiej zapamiętał z czasów pobierania nauk za wschodnią granicą. Nic więcej powiedzieć nie potrafi, więc jedynie do siebie machamy, udajemy owo "zarzucanie" i pękamy ze śmiechu. "Czerwony ręcznik" jest bardziej oblatany w obcych językach, więc dość długo gada z toperzem. Opowiada między innymi, że tu wąwozie występują ujemne jony, ponoć to jedno z dwóch takich miejsc w Rumunii - drugie jest gdzieś wysoko w górach. I owe jony powodowały, że niegdyś przyjeżdżali tu czescy szachiści i warcabiści, żeby im się lepiej myślało, więc i grało w swoje mądre gry.
Jeden młodszy koleś uparł się, że jesteśmy Czechami i próbuje nam odśpiewać czeski hymn. Wymienia też z dumą jakiś czeskich sportowców, o których nigdy nie słyszałam. Ale ja to się nawet na naszych sportowcach nie znam
Miłośnik starej motoryzacji również znajdzie coś dla siebie w tej dolinie! Iż Jupiter! Nieprawdaż, że piekny? Nie wiem czemu, ale motocykle z bocznymi przyczepkami są jakoś szczególnie bliskie memu sercu! Przepraszam za tak dużą ilość zdjęć, ale nie mogłam się oprzeć jego urokowi! (toperz się śmiał, że brakuje tylko fotki spod spodu
Zmierzch w wąskiej dolinie zapada dość wcześnie. Tylko szczyty gór wciąż się złocą w słońcu.
Są też świetliki! Ale nieco inne niż u nas. Mają cieplejsze i bardziej migające światło. Włóczą się też bezpańskie psy, ale zachowują się kulturalnie, nie podchodzą, nie ujadają, patrzą tylko z oddali czekajac na jakiś smakołyk. Spaceruje tu też jakaś paniusia z dwoma pupilami - te dla odmiany ujadają i szarpią się na smyczach jakby je ogniem przypalano. Z okazów zwierzyny toperz też wypatrzył karalucha na asfalcie. Mam nadzieję, że nie przywieziemy do domu zwierzątek pamiątkowych.
Do ciepłych basenów idziemy też po zmroku.
Jest wtedy super efekt - takiej buchającej pary.
Nie wspominałam jeszcze chyba, że toperz niedługo przed wyjazdem złamał sobie palec u nogi, więc kuśtyka z takim owiniętym. Nie umyka to uwadze lokalnych kuracjuszy, z których spora część też przyjeżdża tu z różnymi chorobami kości czy stawów. Palec toperza wzbudza więc powszechne zainteresowanie i chęć służenia poradą. Jeden z miejscowych np. pokazuje na migi, że nie należy zbyt długo siedzieć w źródle, bo potem lekarz piłą tarczową utnie ten palec! Jedno co jest pewne - koleś w udawaniu piły jest mistrzem! Wydaje dźwięki zupełnie jak piła, po prostu nie do rozróżnienia! Skądinąd więc ciekawe czy rozmowa była podszyta chęcią dobrej rady czy raczej potrzebą zaprezentowania niecodziennej umiejętności?
W nocy jakieś psy, nie wiem czy te bezpańskie czy paniusiowe (czy może wszystkie naraz) zaczynają przeraźliwie wyć. Może wilki albo niedźwiedzie podchodzą do wioski?
Rano wypatrzyliśmy też węża za murkiem.
Dobrze, że nikogo nie upalił, bo na tym murku sporo siedzieliśmy wieczorem.
Murek ulubiły sobie tez inne, bardzo fotogeniczne gady.
Rano jedziemy zobaczyć opuszczone łaźnie. Idę zrobić im zdjęcie z góry, ze zbocza, którym przebiega szosa. Mijam pewnego faceta. Stoi na poboczu i wrzeszczy coś do telefonu. Wygląda na to, że właśnie tłumaczy kumplowi jak należy komuś zdjąć skalp albo go wypatroszyć. I tu włażę ja... Koleś obrzuca mnie spojrzeniem z mieszaniną wściekłości i przestrachu. Wygląda jakby był porządnie zły, że ktoś właśnie poznał jego pełną emocji tajemnicę... Widać, że nie może tego tak zostawić, bo coś do mnie zagaduje, pokazując na miasto i siląc się na uśmiech. Ja rozkładam ręce, że nic nie rozumiem. Gęba faceta się rozświetla, wszystkie złe emocje znikają w jednej chwili. Słychać takie puffff... gdzie schodzi nadmiar powietrza. Dopytuje jeszcze raz po angielsku: "Nie jesteś stąd? Aha! Nic nie rozumiesz po rumuńsku? O jaka szkoda! A skąd jesteś? A pięknie u nas, co? Baile Herculane to najlepszy kurort w Rumunii. Wody, źródła i posąg Herkulesa! Życze miłego wypoczynku, co za miły dzień i jakie to szczęście, że Bóg ma nas w swojej opiece!". Żegnamy się w miłych nastrojach a ptaszki nam śpiewają.
A! Prawie bym z tego wszystkiego zapomniała zrobić zaplanowane fotki!
Dachy łaźni.
Moje łaźnie okazują się być w remoncie
Cóż za niefart! Znów się spóźniłam... Zwiedzania wnętrz więc nie będzie... Wszystkie wejścia zatkane, a nawet jakby wleźć przez jaką dziure, to co za atrakcja zobaczyć betoniarkę...
Możemy się nacieszyć jedynie owym budynkiem z zewnątrz, gdzie zachowało się jeszcze sporo nieodnowionych, porośnietych pnączami rzeźb.
Poniżej, w dolinie potoku, widać baseniki samoróbki, gdzie ludzie sobie grzeją kupry w ciepłych wodach.
Zabudowa miasteczka w tej części jest miła, pałacykowa i taka jakby trochę zapomniana.
Pewnie jakby się powłóczyć po dolinie to niejedno źródełko by jeszcze znalazł! No ale my myślami już jesteśmy w Bułgarii!
W rejonie Obarsia de Camp zwraca uwagę kolorowy przystanek autobusowy.
Zaraz obok stoi też opuszczony budynek, chyba dawnej przydrożnej knajpy. Nie omieszkam go zwiedzić.
Potem suniemy już bez dłuższych postojów ku granicy. Na jednej z przydrożnych zatoczek zatrzymujemy się na ostatnie przed granicą siku.
Na zdjęciu widać jak toperz zagląda pod busia, który zaczyna wydawać dość niepokojące odgłosy. Początkowo, jeszcze przed wyjazdem z domu, zwracało uwagę takie miarowe "tutu tutu", troche jakby jechał pociąg. Najpierw słyszał to tylko toperz i zrzucał na pompę, która niedawno była naprawiana. Nasza pompa jest, oględnie mówiąc, nie do końca kompatybilna z tym modelem auta, więc jej regulacja dostarcza mechanikom sporych problemów i nie zawsze końcowy efekt prac (więc i dźwięk) jest zgodny z ideałem. Ja mam dużo mniej wyczulony słuch na dziwne dźwięki z granicy słyszalności, więc dłużej mogłam jechać z błogą nieświadomością, że coś jest nie tak jak powinno. No i owe "tutu" zaczęło się nasilać, a kręte, górskie drogi w lasach koło Aniny miały chyba na to spory wpływ. Toperz zaczyna się skłaniać, że owe "tutu" jest jednak związane z kołami, a nie pompą, a najbardziej podejrzane jest lewe przednie. Od tego czasu wsłuchujemy się już wszyscy w trójkę w busiową melodię, żeby nie powiedzieć orkiestrę wszelakich zgrzytów, których paleta będzie się stopniowo rozwijać
Im bliżej granicy tym częściej pojawiają się całe kolumny tirów - jadących, stojących na poboczach, korkujących miasta. Tir rzecz normalna w przygranicznych terenach, jednak tym razem jeszcze nie wiemy czego to jest przedsmak...
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..