Lipiec nad bałkańskimi jeziorami
Lipiec nad bałkańskimi jeziorami
Na wakacyjny długi wyjazd czeka się właściwie cały rok, od momentu zakończenia poprzedniego. W głowie powstaje pierwszy zarys trasy, czasem kilka. Następnie wymyśla się bardzo wstępny plan, zazwyczaj wielokrotnie zmieniany. Wiosną, gdy znamy już termin, zaczyna się powolne grzebanie, aby dopracować szczegóły. Im cieplej, tym więcej punktów pojawia się na mojej rozpisce, rozglądam się za noclegami i różnymi ciekawostkami, najlepiej tymi najmniej znanymi. Na początku kalendarzowego lata jest już z grubsza wszystko ułożone, pozostają drobiazgi. Odliczam dni do momentu startu.
W tym roku też tak to wyglądało, aż w ostatnim tygodniu nagle wszystko zaczęło się sypać. Najpierw pojawiły się problemy z zębami, dość gwałtowne (już w ubiegłym roku prawie storpedowały nam zabawę w Rumunii). Gdy udało się je jako-tako opanować, to w nocy ze środy na czwartek zdrowie walnęło u mnie... A w sobotę przecież wyjeżdżamy! Szybko umawiam się do lekarza na piątkowe popołudnie, idę tam przekonany, że to tylko formalność, przepisze parę pigułek i tyle. A tu bęc!
- Wyjeżdża pan? Na dwa tygodnie?! Na Bałkany?! - nie powiedział tego wprost, ale mina i wzrok sugerowała, że to nie najlepszy pomysł.
Zamiast pakować auto pędzę do szpitala na badania, które właściwie niczego nie przynoszą, lecz skoro nikt nie stwierdził wprost iż "nie", to uznaję, że jedziemy, będzie co ma być! Jeszcze krążenie po aptekach i nabywam spory zestaw lekarstw, a co najgorsze - przez pewien czas muszę unikać alkoholu! Przecież na Bałkanach bycie abstynentem to prawie takie same zło jak bycie wegetarianinem! No trudno, przeżyję ten początek...
Ostatecznie ruszyliśmy od moich rodziców w sobotni poranek, a więc zgodnie z założeniami. Trochę z duszą na ramieniu, bo szukanie w bałkańskim interiorze szpitala to średnia przyjemność, ale może będzie dobrze... Postanowiłem, że jak wszystko się uda, to po powrocie dam na mszę . Efekt poboczny był też taki, że robiłem jeszcze więcej zdjęć niż zwykle, bo przecież nie wiadomo było, czy nie trzeba będzie szybciej wracać. No i chyba cieszyłem się jeszcze bardziej niż zazwyczaj z każdego dnia, bo jednak pokonaliśmy kłody rzucane pod nogi!
Pogoda jest nietypowa, gdyż nie pada, a nawet mocno świeci słońce, choć zazwyczaj start urlopowy dokonuje się w chmurach. Pierwszy postój na rozprostowanie nóg wypada na "naszym" parkingu przy autostradzie D1 w pobliżu Pieszczan. "Naszym", bo w ostatnich latach zawsze się tu zatrzymuję, to mniej więcej połowa drogi przez Słowację.
Za płotem trwają prace rolne, a w tle dymi elektrownia jądrowa Bohunice.
Wkrótce odbijam na ekspresówkę, z której rychło skręcam w boczne drogi prowadzące na południe. Bardzo lubię tę z numerem 573 - dobrej jakości asfalt, mało ograniczeń i obszarów zabudowanych, stosunkowo niewielki ruch.
Na chwilę zajeżdżam do miejscowości, która intrygowała mnie od jakiegoś czasu. Dedina Mládeže (Ifjúságfalva) to najmłodsza słowacka wioska. Założono ją w 1949 roku, a przy budowie pracowali członkowie Czechosłowackiego Związku Młodzieży. Młodzi, odpowiednio uświadomieni obywatele poświęcali swój wolny czas, aby dobrowolnie (przynajmniej teoretycznie) wznosić konstrukcję przydatne w nowej socjalistycznej rzeczywistości. "Wioska Młodzieży" była jednym z wielu podobnych eksperymentów, ale jedynym, gdy powstawała cała osada, a nie np. zakład pracy.
Wioskę przeznaczono jako miejsce zamieszkania dla pracowników tutejszego JRD. Początkowo osiedlili się w niej Słowacy przybyli z Węgier, ale wkrótce dołączyła do nich okoliczna ludność węgierska, która stała się większością i tak jest do tej pory.
W centrum stoi elegancki socrealistyczny Dom Kultury, wybudowany przez samych mieszkańców w latach 50. ubiegłego wieku.
Przystanek i dawny kołchoz, częściowo nadal używany. Kobieta z pobliskiej knajpy tak się zaaferowała moim aparatem, że prawie wyrżnęła głową w sufit samochodu. Chyba rzadko widują turystów...
Stąd już niedaleko do granicznego Komárna (Komárom), w którym robimy większe zakupy. Pod marketem można spożyć posiłek w Mc.Kebab .
Miałem w tym roku duży problem z Węgrami. Nie bardzo chciało mi się finansować największych przydupasów Putina w EU. Jak to jednak połączyć z tradycją grzania się w madziarskich basenach i włóczenia się po madziarskiej prowincji? Ostatecznie postanowiłem zastosować częściowy bojkot. Nie porzuciłem całkowicie tego kraju, ale spędziłem tam najmniej czasu od kilkunastu lat (więc wydałem najmniej pieniędzy). Jadąc na południe zrezygnowałem z noclegu (ostatni raz taka sytuacja miała miejsce bodajże w 2014 roku), zrezygnowałem z dłuższych postojów i zwiedzania. Pomijając zakup winietki nie wydałem tego dnia ani forinta. Nawet bak uzupełniłem na Słowacji, zwłaszcza, że Węgrzy stosują na swoich stacjach benzynowych politykę dyskryminacji cudzoziemców. Oczywiście jest to niezgodne z prawem unijnym, ale kto by się czymś takim przejmował?
Przekraczamy po raz pierwszy Dunaj i po kilku kilometrach wjeżdżamy na niesławną autostradę M1, najbardziej oblężoną drogę na Węgrzech. Ledwo się na niej znalazłem i dosłownie po kilkuset metrach wszyscy stanęliśmy! Chyba jaja sobie robią??! A jednak nie... Podobnie jak w ubiegłym roku dwa pasy w kierunku Budapesztu stoją, ruszają na chwilę i znowu stoją. Nie wiadomo co się dzieje, jakiś wypadek? Nie, to po prostu duży ruch. Rok temu jednym z powodów był remont ważnego mostu, teraz niczego nie grzebią, a i tak stoimy jak barany!
Kilka razy nagle wszyscy ruszają, wydaje się, że od tej pory wszystko pójdzie sprawnie, po czym znów stajemy! Wkurzony zjeżdżam na jednym z węzłów i najbliższe kilkadziesiąt kilometrów przejadę starą drogą numer 1. Co prawda momentami nawierzchnia chyba pamięta jeszcze towarzysza Kádára, ale ruch był tu niewielki.
Po powrocie na autostradę okazuje się, że - na szczęście - obwodnica stolicy tym razem jest przejezdna bez żadnych korków, więc sprawnie przeskakujemy na M6. Tu - jak zwykle - ruch jest znacznie mniejszy, wręcz pustki.
Po półtorej godzinie skręcamy na ekspresówkę M9, która okazuje się być zwykła drogą jednopasmową, tyle, że z bezkolizyjnymi skrzyżowaniami (aż dwoma). Dzięki niej po raz drugi przeskakujemy Dunaj - z lekką zazdrością patrzę na kąpiących się w dole ludzi.
A potem już proza węgierskich zwykłych dróg, moim zdaniem jednych z najgorszych w Europie, a na pewno w Unii Europejskiej. No i oczywiście słynny znak z wybojami i tabliczką "1 kilometr", mimo, iż są one na znacznie dłuższym odcinku. Zawsze się zastanawiam, dlaczego nie można od razu dać podpisu "5 kilometrów", tylko co chwilę powtarzać ten sam znak? Przyszły mi do głowy dwie odpowiedzi: albo Węgrzy przeżyją szok, jeśli się dowiedzą, że mają tak złe drogi, albo przeciętny obywatel potrafi liczyć tylko do jednego...
Dla odmiany tras rowerowych można im zazdrościć - prawie przy każdej ruchliwej szosie jest osobna ścieżka dla dwukołowców.
Jak wakacje, to nie mogło zabraknąć słoneczników . Wyglądają na lekko zmęczone, choć temperatura ledwo zbliża się do trzydziestki.
Małe miejscowości jak zawsze wyglądają na wymarłe. Na zdjęciach uśpiona w popołudniowym słońcu Tataháza - kościół i Pomnik Poległych.
Sąsiednie Bácsalmás (Aljmaš, Almasch) to ostatnia mieścina na unijnej ziemi. Oprócz Węgrów mieszka tu garstka Chorwatów i Niemców (Szwabów Naddunajskich).
Podczas podróży na Bałkany bardzo często granice węgierskie są wąskim gardłem, zwłaszcza, jeśli opuszczamy nie tylko Strefę Schengen, ale i Unię Europejską. W przypadku granicy z Serbią mamy do wyboru dziewięć przejść, ale tylko trzy pełnowartościowe, czyli czynne całą dobę. Największe z nich położone jest na autostradzie (Röszke - Horgoš) i tam można utknąć naprawdę na długo: postój kilka godzin to norma, ostatnio czytałem nawet o... piętnastu godzinach stania! Nas zawsze interesują przejścia ulokowane na bocznych drogach i w tym roku wybrałem nieodwiedzane wcześniej Bácsalmás - Bajmok. Co ciekawe, w czasie przerwy na parkingu sprawdzaliśmy stronę węgierskiej policji, która podaje szacowane czasy oczekiwania na swoich granicach i ze wszystkich przejść tylko "nasze" nie miało opóźnienia, więc teoretycznie powinniśmy go przekroczyć w czasie krótszym niż kwadrans. Ale to pobożne życzenia... Co prawda podjeżdżamy dość blisko budek pograniczników, ale przed nami stoi co najmniej dwadzieścia aut, więc tak prędko to nie pójdzie.
Ludzie są dziś nienawykli do nicnierobienia, więc większość natychmiast wychodzi z samochodów, kręci się w kółko, setki razy zagląda do smartfona w poszukiwaniu najważniejszej wiadomości życia, ciągle gdzieś dzwoni, przeskakuje z nogi na nogę i ogólnie zachowuje się jak osoby kiedyś uważane za nadpobudliwe.
Słynny węgierski płot antymigracyjny.
Sześć mniejszych przejść dostępnych jest wyłącznie dla obywateli EU i Serbii, nie mogą z nich korzystać ciężarówki, a w dodatku czynne są jedynie od 7-tej do 19-tej. Szczególnie w okresie wakacyjnym (zwłaszcza w weekendy po prostu się zatykają), co spowodowane jest zwiększonym ruchem nie tyle turystów, co głównie Turków i Kurdów kursujących pomiędzy swoimi ojczyznami. Władze obu krajów niewiele z tym robią, ale jest jakieś światełko w tunelu, bo w tym roku wydłużyli czas pracy dwóch małych przejść: Bácsalmás-Bajmok funkcjonuje w weekendy do północy (na tablicy jeszcze tego nie zaznaczyli).
Przekroczenie granicy zajęło nam trzy kwadranse, przy czym jak zwykle nie spieszyło się Węgrom. I tak wynik jest całkiem niezły, a więc po trzech latach ponownie zajeżdżam do Serbii :).
Można się zastanawiać, czy w stosunku do tego kraju również nie powinienem ogłosić jakiegoś bojkotu, w końcu Serbia to jeszcze większy przydupas Putina niż Węgry. W jej przypadku sytuacja jest jednak ciut inna: Rosja to tradycyjny sojusznik Serbów, czyli zupełne przeciwieństwo niż u Madziarów. Rosjanie zawsze Serbów wspierali, a przynajmniej głośno głosili to wsparcie, bo z realnymi działaniami bywało różnie. Nawet gdy wszyscy od Serbów się odwracali, wszyscy ich potępiali, to w Moskwie zawsze mogli liczyć na ciepłe słowa otuchy. Dotyczy to także wydarzeń z końca ubiegłego stulecia, z czasów rozpadu Jugosławii, nalotów NATO i odpadnięcia Kosowa. Serbowie to pamiętają i trudno się dziwić, że w przypadku wojny na Ukrainie wielu stoi po stronie agresora, a nie zaatakowanego. Serbia to od dawna kraj na rozdrożu, który nieustannie się waha, czy jednak chce na zachód, czy na wschód Europy i doskonale to widać w obecnej polityce. W każdym razie postawę Serbów rozumiem, choć bynajmniej nie popieram.
Wjechaliśmy do Wojwodiny, mojego ulubionego serbskiego regionu. Jej zachodnia część to Baczka (Bačka, Bácska), której północne fragmenty leżą również na Węgrzech, gdzie objawia się to w nazewnictwie wielu miejscowości (Bácsalmás, Bácsbokod itp.). Jak to przeważnie w Wojwodinie tablice na skrajach miast i wsi są wielojęzyczne. W przypadku Bajmoka (Бајмок) nazwa węgierska jest taka sama jak serbska, Bajmak to chorwacka, a kiedyś był jeszcze Nagelsdorf, gdyż Niemcy stanowili sporą procent mieszkańców. Pozostały po nich napisy na krzyżu przy kościele katolickim, któremu przyglądam się stojąc na światłach, a dziś najliczniejsza grupa to Serbowie nieznacznie przeważający nad Węgrami.
Przemykam przez Suboticę (Szabadka), na jej obrzeżach zaglądam do kantoru i kończę jazdę w Palić (Палић, Palics), mieście uzdrowiskowym położonym nad dużym jeziorem. Nocleg zaklepałem blisko centrum, na spokojnym osiedlu domków jednorodzinnych, w których chętnie przyjmują turystów. Informowałem, że planowo przybędziemy między 18-tą, a 19-tą i się nie pomyliłem, bo na zegarku była dokładnie 18.40, co i tak okazało się najpóźniejszym dotarciem w czasie całego urlopu. Tymczasem gospodarzy nie ma! Dzwonię do nich i dowiaduję się, że właśnie... kąpią się w jeziorze. Byli przekonani, iż utknęliśmy gdzieś na dłużej na granicy, zwłaszcza, że nie odpowiadaliśmy na zapytanie przez internet... Po chwili zjawia się właściciel i mamy wrażenie podwójnego widzenia, gdyż posiada taki sam wóz jak my .
Wieczorny spacer po Palić zaczynamy od spojrzenia na mniejsze Krvavo jezero (Vér tó), nad którym urzędują liczni wędkarze.
Większe Palićko jezero (Palicsi-tó) ma powierzchnię ponad czterech hektarów i uznawane jest za najpopularniejsze miejsce wypoczynkowe w całej Wojwodinie.
Ścieżkami wzdłuż brzegu przechadzają się grupki ludzi. Idąc za nimi dochodzimy do podwójnej nazwy miejscowości złożonej z ogromnych liter - takie konstrukcje do fotografowania będziemy widywać na wyjeździe wielokrotnie.
Północny brzeg zajmuje duży park. Na przełomie XIX i XX wieku wybudowano w nim wiele secesyjnych obiektów zaprojektowanych przez węgierskich inżynierów, a samo Palics stało się jednym z bardziej znanych uzdrowisk monarchii austro-węgierskiej. W ostatnich latach w parku przeprowadzono prace przywracające mu pierwotny blask.
W brzuchu burczy, więc zaglądamy do parkowego lokalu - Mala gostiona (Kisvendéglő) reklamuje się, iż działa w tym miejscu już od ponad 150 lat. Mimo soboty bez problemu znajdujemy stolik i zamawiamy jedzenie. Co prawda nie jesteśmy jeszcze na geograficznych Bałkanach, ale wypadałoby zjeść arcybałkańskie ćevapčići. Do tego klasyczna sałatka szopska i zupa ragu, lecz to jakaś węgierska wariacja.
Obok nas zasiada grupka kobiet z dziećmi z Polski. Nie zadomowiły długo.
- Nie ma pizzy?! - dzieciaki są zawiedzione.
- Nie ma - odpowiadają mamy. - Poszukamy gdzieś indziej, bo to jest restauracja elite.
Faktycznie przy wejściu pisało, że to lokal "elite", cokolwiek to znaczy. Jedzenie mieli smaczne (choć dziwna ta bułka do mięsa), za to obsługę fatalną. Kelner latał z obłędem w oczach, zapomniał o jednym zamówieniu, a rachunek przyniósł nieproszony w połowie posiłku. Prawdopodobnie sugerował, że mamy już nie planować deseru.
Nad brzegiem stoi budka z kręcącymi się kürtőskalácsami. Niestety, opiekają się na tyle wolno, że w związku z dużą ilością chętnych poprzestajemy na degustacji wzrokowej.
Niedzielny poranek witamy kolejnym spacerem po mieście. Symbolem Palić jest secesyjna brama wejściowa wraz z wieżą wodną; otwarto ją w 1912 roku, w tym samym momencie co ratusz w Suboticy.
Stoi przy głównej ulicy, za sąsiadów mając zarówno zabytkowe domy z drewna jak i "imperialne" salony gier.
Po alejkach mało kto jeszcze chodzi. Kolory rozmaitych kwiatów biją po oczach!
Przykłady secesyjnej zabudowy: Velika Teresa (Palicsi Vigadó) i Ženski štrand (Női fürdő) - gdzie kiedyś kobiety mogły w spokojnie zażywać kąpieli, a dziś mieści się restauracja.
Zabytkowe wille o różnym stopniu zachowania. Gdzieś mi się obiło, że w czasach komunizmu jedna z nich należała do Tito.
W 1880 roku w Palics odbyły się pierwsze... igrzyska olimpijskie! Szesnaście lat przed oficjalną olimpiadą w tej części Węgier niejaki Lajos Vermes postanowił zorganizować zawody sportowe obejmujące antyczne dyscypliny. Potem program się stopniowo poszerzał, co roku brało w nich udział kilkuset zawodników, początkowo z Austro-Węgier, potem dołączali z innych krajów. Zawody obserwowała liczna publiczność dowożona specjalnymi pociągami, a Vermes, posiadający tytuł barona oraz spore zapasy gotówki, wybudował w Palics wioskę olimpijską, tor kolarski, boiska i tory lekkoatletyczne. Ostatnie takie igrzyska miały miejsce w 1914 roku, po wojnie i zajęciu tych terenów przez Serbię już ich nie reaktywowano.
Pomnik Lajosa Vermesa przyozdobiony jest węgierskimi barwami narodowymi; Madziarzy nadal stanowią ponad połowę mieszkańców miasta, a do granicy jest w linii prostej niecałe pięć kilometrów.
Pomników wśród zieleni widać sporo, jedne klasyczne, w przypadku innych należy się zastanawiać, co autor miał na myśli.
Palić to również międzynarodowy festiwal filmowy z pierwszą edycją w 1992 roku (akurat się zaczynał w czasie naszej wizyty), a także położone na skraju parku zoo.
Przed dalszą drogą tankuję samochód. W Serbii cena paliwa jest dokładnie taka sama na wszystkich stacjach benzynowych, więc nie musimy się martwić, że np. złupią nas na autobanie. W tamtym okresie litr benzyny kosztował 199 dinarów, a więc około 7,90 złotego.
Do autostrady A1 jest rzut beretem, ze dwa kilometry od naszego noclegu. Początkowo jest pusta i... ograniczona. Z niewiadomych powodów ciągle stoją znaki z liczbą 100 i większość kierowców się tego trzyma. I mają rację - za bramkami poboru opłat czai się policja i ściąga niektóre auta na bok. Ponieważ nie było żadnych robót drogowych ani uszkodzeń jezdni, to ograniczenia wyglądają na typowe polowanie na zagranicznych kierowców. Dopiero na płatnym odcinku można przycisnąć trochę więcej.
Ruch stopniowo się zwiększa. Dominują wozy na niemieckich, austriackich i holenderskich blachach. Pasażerowie w środku jakoś dziwnie mocno opaleni. Oczywiście większość z nich to wspominani już Turcy i Kurdowie, którzy co roku zaczynają wielką migrację europejską tam i z powrotem. To dla nich co chwilę pojawiają się reklamy z miejscami noclegowymi i restauracjami w bliskowschodnich klimatach. Zabawne, że Serbowie tak zacięcie walczyli z tureckimi pozostałościami na swoich ziemiach, a teraz powróciły one wraz z kapitalizmem .
Na parkingach tłumy. Ciężko wejść na stację, kible oblegane i brudne, wszędzie walają się śmieci. Każde wolne miejsce obłożone jest wypakowanymi samochodami, całe rodziny wyciągają krzesła, stoliki, koce i zaczynają piknikować. Ktoś tam w kącie się modli.
Na horyzoncie pojawiło się pasmo Fruška Gora.
Na jej wysokości po raz trzeci przekraczamy Dunaj. Potem obwodnica Belgradu, na której odbijam w A2, autostradę noszącą dumne imię Miłosza Wielkiego. Patron (Miloš I Teodorević Obrenović) był przywódcą powstań antytureckich i pierwszym władcą autonomicznej Serbii w XIX wieku.
Przekraczamy mostem Sawę, zatem znaleźliśmy się na prawdziwych Bałkanach. Turcy albo przestraszyli się historycznej postaci, albo po prostu im nie po drodze, więc i ruch znacznie spadł. To dość nowa autostrada, budowana początkowo przez firmy serbskie, a następnie azerskie i chińskie. Docelowo ma prowadzić aż do Czarnogóry, nad Adriatyk. Kilka lat temu już jechałem jej pierwszym odcinkiem, teraz wydłużono ją pod Čačak (Чачак). Jedzie się fajnie, bo krajobraz robi się coraz bardziej górzysty, co rusz trzeba skorzystać z jakiegoś tunelu i tylko kompletnie brak tu infrastruktury. Nie ma stacji benzynowych, a za toalety służą toj-toje. Ale opłaty za przejazd oczywiście pobierają.
Za Čačakiem zaczyna się proza serbskich dróg. Prędkość od razu spada, bo pojawia się wielu zawalidrogów. Nie pomagają drogowcy - prawdopodobnie działało tu ich kilka grup, ignorujących się nawzajem. Przykładowo: widzę znak ograniczenia do 40 km/h, po czym kawałek dalej jest kolejny znak ze sugerowaną prędkością 50 km/h albo dwa obok siebie pokazują dokładnie co innego .
Mniejsza prędkość to większa szansa przyglądania się mijanej okolicy. Na poboczach pozostało sporo plakatów z wyborów odbywających się wiosną. Reelekcję uzyskał wówczas dotychczasowy "balansujący" prezydent. "Balansujący", bo próbował utrzymywać równy stosunek między EU, a Rosją, choć moim zdaniem niezbyt mu to wychodziło. Pan po lewej to nie on; nazywa się Boško Obradović z prawicowej partii Dveri, startującej w koalicji z monarchistami. Szału nie zrobił, zarówno w wyborach prezydenckich jak i parlamentarnych dostał po kilka procent głosów, lecz i tak wprowadził - po raz pierwszy - dziesięciu posłów do ichniejszego sejmu.
Wjechaliśmy w góry. To Kopaonik, w skład którego wchodzi kilka mniejszych pasm górskich, w tym widoczne tutaj Stolovi.
Zabudowa robi się coraz rzadsza, a stoki coraz bardziej zbliżają się do drogi i Ibaru, wzdłuż którego jedziemy. Zatrzymuję się za jednym z zakrętów, bo oto z boku wyrosła sylwetka zamku Maglič, średniowiecznej warowni z XIII wieku strzegącej w przeszłości jedynej w tej okolicy drogi handlowej.
Zamek zakryty jest rusztowaniami, lecz problem leży gdzie indziej: przy okazji remontu ruin rozebrano most dla pieszych nad Ibarem. Nie wiem czy planują jego odbudowę, podobno czasem czatują tu posiadacze łódek i oferują płatny przewóz na drugi brzeg, ale dziś nikogo nie ma. Głębokość rzeki oraz silny nurt wybijają z głowy wszelkie pomysły przebycia jej wpław.
Gdyby komuś skończyła się woda, to znajdzie wiele punktów, gdzie można ją uzupełnić. W tym przypadku jest to także wspomnienie zmarłej osoby.
Krótkie postoje robię dość często, bo górskie otoczenie zachęca do cykania zdjęć. A jak nie ma się gdzie zatrzymać, to pstrykam zza kierownicy .
Drogowskaz do Parku Narodowego Kapaonik.
Skryty w cieniu pomnik ofiar bombardowań NATO z 1999 roku. Samoloty Sojuszu atakowały wówczas tak strategiczne cele jak np. stację meteorologiczną w Palić.
Znaleźliśmy się w krainie zwanej przez Serbów Raszka (Raška). To jedna z kolebek pierwszego, średniowiecznego państwa serbskiego, które zajmowało zupełnie inny obszar niż obecnie. Pamiątką tamtych czasów są liczne stare cerkwie i monastyry, najcenniejsze z nich wpisano na listę UNESCO. Niektóre z nich już widziałem, dziś chciałbym zajrzeć do jednej miejscowości położonej po drugiej stronie Ibaru - Pavlicy (Павлица). Do wioski prowadzi wąska i kręta droga, na zakręcie ukazuje się nam widok białej świątyni.
Monastyr żeński Nova Pavlica założono w XIV wieku. Do dziś przetrwała tylko cerkiew klasztorna Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny. Szkoda, że drzwi zamknięte są na głucho.
Zagadujemy kręcącego się w pobliżu faceta o ruiny Starej Pavlicy. Leżą kawałek za wioską na wzgórzu nad Ibarem, prowadzą do niej schody z podkładów kolejowych. Ten monastyr powstał już w 11. lub 12. stuleciu, lecz pozostało z niego bardzo niewiele.
Nie wiadomo, kto wybudował tutejszą cerkiew, ale stylistycznie nawiązywała do typów bizantyjskich, a nie słowiańskich.
Większą atrakcją od tych resztek są widoki. W dole wije się Ibar oraz linia kolejowa do Kosowa.
Wracając do samochodu przyglądam się osadzie. Na cmentarzu mieszanka grobów: są z krzyżami, ale i z gwiazdami. Przy domostwach pustki: młoda kobieta wiesza pranie, zmęczony pies śpi na deskach służących jako kanał do przeglądu aut. Kręcą się jakieś dzieci, bardzo zdziwione obcymi blachami, ale grzecznie mówiące "dzień dobry".
Wspaniała czerwona maszyna. Regis, wielki fan traktorów, zidentyfikował ten model jako IMT 533 Deluxe. Budowany był w Jugosławii na podstawie licencji kanadyjsko-amerykańskiej firmy Massey Ferguson.
Wracając do głównej szosy staję w Brveniku Naselje (Брвеник Насеље), aby uwiecznić Pomnik Poległych w kształcie żagla.
W pewnym momencie przed maskę wyskakuje mi mały czarny kot. Gwałtownie hamuję (dobrze, że jechałem wolno), a ten drań nawet na mnie nie spojrzał, tylko zadarł ogon i poszedł dalej.
Most nad torami jest szerokości jednego wozu. Oczywiście ledwo się zatrzymałem, żeby go zobaczyć, a na pustej szosie pojawiło się kilka aut z niecierpliwymi kierowcami. Też tak macie, że odludzie nagle zmienia się w ludne miejsce, gdy postanawiamy zrobić sobie pauzę?
Wzniesienie po prawej to góra z ruinami zamku Brvenik.
Stara Pavlica ładnie się prezentuje z przelotówki z zielenią w tle. Robię zdjęcie i naciskam pedał gazu, bo wkrótce pojawią się muzułmanie...
W tym roku też tak to wyglądało, aż w ostatnim tygodniu nagle wszystko zaczęło się sypać. Najpierw pojawiły się problemy z zębami, dość gwałtowne (już w ubiegłym roku prawie storpedowały nam zabawę w Rumunii). Gdy udało się je jako-tako opanować, to w nocy ze środy na czwartek zdrowie walnęło u mnie... A w sobotę przecież wyjeżdżamy! Szybko umawiam się do lekarza na piątkowe popołudnie, idę tam przekonany, że to tylko formalność, przepisze parę pigułek i tyle. A tu bęc!
- Wyjeżdża pan? Na dwa tygodnie?! Na Bałkany?! - nie powiedział tego wprost, ale mina i wzrok sugerowała, że to nie najlepszy pomysł.
Zamiast pakować auto pędzę do szpitala na badania, które właściwie niczego nie przynoszą, lecz skoro nikt nie stwierdził wprost iż "nie", to uznaję, że jedziemy, będzie co ma być! Jeszcze krążenie po aptekach i nabywam spory zestaw lekarstw, a co najgorsze - przez pewien czas muszę unikać alkoholu! Przecież na Bałkanach bycie abstynentem to prawie takie same zło jak bycie wegetarianinem! No trudno, przeżyję ten początek...
Ostatecznie ruszyliśmy od moich rodziców w sobotni poranek, a więc zgodnie z założeniami. Trochę z duszą na ramieniu, bo szukanie w bałkańskim interiorze szpitala to średnia przyjemność, ale może będzie dobrze... Postanowiłem, że jak wszystko się uda, to po powrocie dam na mszę . Efekt poboczny był też taki, że robiłem jeszcze więcej zdjęć niż zwykle, bo przecież nie wiadomo było, czy nie trzeba będzie szybciej wracać. No i chyba cieszyłem się jeszcze bardziej niż zazwyczaj z każdego dnia, bo jednak pokonaliśmy kłody rzucane pod nogi!
Pogoda jest nietypowa, gdyż nie pada, a nawet mocno świeci słońce, choć zazwyczaj start urlopowy dokonuje się w chmurach. Pierwszy postój na rozprostowanie nóg wypada na "naszym" parkingu przy autostradzie D1 w pobliżu Pieszczan. "Naszym", bo w ostatnich latach zawsze się tu zatrzymuję, to mniej więcej połowa drogi przez Słowację.
Za płotem trwają prace rolne, a w tle dymi elektrownia jądrowa Bohunice.
Wkrótce odbijam na ekspresówkę, z której rychło skręcam w boczne drogi prowadzące na południe. Bardzo lubię tę z numerem 573 - dobrej jakości asfalt, mało ograniczeń i obszarów zabudowanych, stosunkowo niewielki ruch.
Na chwilę zajeżdżam do miejscowości, która intrygowała mnie od jakiegoś czasu. Dedina Mládeže (Ifjúságfalva) to najmłodsza słowacka wioska. Założono ją w 1949 roku, a przy budowie pracowali członkowie Czechosłowackiego Związku Młodzieży. Młodzi, odpowiednio uświadomieni obywatele poświęcali swój wolny czas, aby dobrowolnie (przynajmniej teoretycznie) wznosić konstrukcję przydatne w nowej socjalistycznej rzeczywistości. "Wioska Młodzieży" była jednym z wielu podobnych eksperymentów, ale jedynym, gdy powstawała cała osada, a nie np. zakład pracy.
Wioskę przeznaczono jako miejsce zamieszkania dla pracowników tutejszego JRD. Początkowo osiedlili się w niej Słowacy przybyli z Węgier, ale wkrótce dołączyła do nich okoliczna ludność węgierska, która stała się większością i tak jest do tej pory.
W centrum stoi elegancki socrealistyczny Dom Kultury, wybudowany przez samych mieszkańców w latach 50. ubiegłego wieku.
Przystanek i dawny kołchoz, częściowo nadal używany. Kobieta z pobliskiej knajpy tak się zaaferowała moim aparatem, że prawie wyrżnęła głową w sufit samochodu. Chyba rzadko widują turystów...
Stąd już niedaleko do granicznego Komárna (Komárom), w którym robimy większe zakupy. Pod marketem można spożyć posiłek w Mc.Kebab .
Miałem w tym roku duży problem z Węgrami. Nie bardzo chciało mi się finansować największych przydupasów Putina w EU. Jak to jednak połączyć z tradycją grzania się w madziarskich basenach i włóczenia się po madziarskiej prowincji? Ostatecznie postanowiłem zastosować częściowy bojkot. Nie porzuciłem całkowicie tego kraju, ale spędziłem tam najmniej czasu od kilkunastu lat (więc wydałem najmniej pieniędzy). Jadąc na południe zrezygnowałem z noclegu (ostatni raz taka sytuacja miała miejsce bodajże w 2014 roku), zrezygnowałem z dłuższych postojów i zwiedzania. Pomijając zakup winietki nie wydałem tego dnia ani forinta. Nawet bak uzupełniłem na Słowacji, zwłaszcza, że Węgrzy stosują na swoich stacjach benzynowych politykę dyskryminacji cudzoziemców. Oczywiście jest to niezgodne z prawem unijnym, ale kto by się czymś takim przejmował?
Przekraczamy po raz pierwszy Dunaj i po kilku kilometrach wjeżdżamy na niesławną autostradę M1, najbardziej oblężoną drogę na Węgrzech. Ledwo się na niej znalazłem i dosłownie po kilkuset metrach wszyscy stanęliśmy! Chyba jaja sobie robią??! A jednak nie... Podobnie jak w ubiegłym roku dwa pasy w kierunku Budapesztu stoją, ruszają na chwilę i znowu stoją. Nie wiadomo co się dzieje, jakiś wypadek? Nie, to po prostu duży ruch. Rok temu jednym z powodów był remont ważnego mostu, teraz niczego nie grzebią, a i tak stoimy jak barany!
Kilka razy nagle wszyscy ruszają, wydaje się, że od tej pory wszystko pójdzie sprawnie, po czym znów stajemy! Wkurzony zjeżdżam na jednym z węzłów i najbliższe kilkadziesiąt kilometrów przejadę starą drogą numer 1. Co prawda momentami nawierzchnia chyba pamięta jeszcze towarzysza Kádára, ale ruch był tu niewielki.
Po powrocie na autostradę okazuje się, że - na szczęście - obwodnica stolicy tym razem jest przejezdna bez żadnych korków, więc sprawnie przeskakujemy na M6. Tu - jak zwykle - ruch jest znacznie mniejszy, wręcz pustki.
Po półtorej godzinie skręcamy na ekspresówkę M9, która okazuje się być zwykła drogą jednopasmową, tyle, że z bezkolizyjnymi skrzyżowaniami (aż dwoma). Dzięki niej po raz drugi przeskakujemy Dunaj - z lekką zazdrością patrzę na kąpiących się w dole ludzi.
A potem już proza węgierskich zwykłych dróg, moim zdaniem jednych z najgorszych w Europie, a na pewno w Unii Europejskiej. No i oczywiście słynny znak z wybojami i tabliczką "1 kilometr", mimo, iż są one na znacznie dłuższym odcinku. Zawsze się zastanawiam, dlaczego nie można od razu dać podpisu "5 kilometrów", tylko co chwilę powtarzać ten sam znak? Przyszły mi do głowy dwie odpowiedzi: albo Węgrzy przeżyją szok, jeśli się dowiedzą, że mają tak złe drogi, albo przeciętny obywatel potrafi liczyć tylko do jednego...
Dla odmiany tras rowerowych można im zazdrościć - prawie przy każdej ruchliwej szosie jest osobna ścieżka dla dwukołowców.
Jak wakacje, to nie mogło zabraknąć słoneczników . Wyglądają na lekko zmęczone, choć temperatura ledwo zbliża się do trzydziestki.
Małe miejscowości jak zawsze wyglądają na wymarłe. Na zdjęciach uśpiona w popołudniowym słońcu Tataháza - kościół i Pomnik Poległych.
Sąsiednie Bácsalmás (Aljmaš, Almasch) to ostatnia mieścina na unijnej ziemi. Oprócz Węgrów mieszka tu garstka Chorwatów i Niemców (Szwabów Naddunajskich).
Podczas podróży na Bałkany bardzo często granice węgierskie są wąskim gardłem, zwłaszcza, jeśli opuszczamy nie tylko Strefę Schengen, ale i Unię Europejską. W przypadku granicy z Serbią mamy do wyboru dziewięć przejść, ale tylko trzy pełnowartościowe, czyli czynne całą dobę. Największe z nich położone jest na autostradzie (Röszke - Horgoš) i tam można utknąć naprawdę na długo: postój kilka godzin to norma, ostatnio czytałem nawet o... piętnastu godzinach stania! Nas zawsze interesują przejścia ulokowane na bocznych drogach i w tym roku wybrałem nieodwiedzane wcześniej Bácsalmás - Bajmok. Co ciekawe, w czasie przerwy na parkingu sprawdzaliśmy stronę węgierskiej policji, która podaje szacowane czasy oczekiwania na swoich granicach i ze wszystkich przejść tylko "nasze" nie miało opóźnienia, więc teoretycznie powinniśmy go przekroczyć w czasie krótszym niż kwadrans. Ale to pobożne życzenia... Co prawda podjeżdżamy dość blisko budek pograniczników, ale przed nami stoi co najmniej dwadzieścia aut, więc tak prędko to nie pójdzie.
Ludzie są dziś nienawykli do nicnierobienia, więc większość natychmiast wychodzi z samochodów, kręci się w kółko, setki razy zagląda do smartfona w poszukiwaniu najważniejszej wiadomości życia, ciągle gdzieś dzwoni, przeskakuje z nogi na nogę i ogólnie zachowuje się jak osoby kiedyś uważane za nadpobudliwe.
Słynny węgierski płot antymigracyjny.
Sześć mniejszych przejść dostępnych jest wyłącznie dla obywateli EU i Serbii, nie mogą z nich korzystać ciężarówki, a w dodatku czynne są jedynie od 7-tej do 19-tej. Szczególnie w okresie wakacyjnym (zwłaszcza w weekendy po prostu się zatykają), co spowodowane jest zwiększonym ruchem nie tyle turystów, co głównie Turków i Kurdów kursujących pomiędzy swoimi ojczyznami. Władze obu krajów niewiele z tym robią, ale jest jakieś światełko w tunelu, bo w tym roku wydłużyli czas pracy dwóch małych przejść: Bácsalmás-Bajmok funkcjonuje w weekendy do północy (na tablicy jeszcze tego nie zaznaczyli).
Przekroczenie granicy zajęło nam trzy kwadranse, przy czym jak zwykle nie spieszyło się Węgrom. I tak wynik jest całkiem niezły, a więc po trzech latach ponownie zajeżdżam do Serbii :).
Można się zastanawiać, czy w stosunku do tego kraju również nie powinienem ogłosić jakiegoś bojkotu, w końcu Serbia to jeszcze większy przydupas Putina niż Węgry. W jej przypadku sytuacja jest jednak ciut inna: Rosja to tradycyjny sojusznik Serbów, czyli zupełne przeciwieństwo niż u Madziarów. Rosjanie zawsze Serbów wspierali, a przynajmniej głośno głosili to wsparcie, bo z realnymi działaniami bywało różnie. Nawet gdy wszyscy od Serbów się odwracali, wszyscy ich potępiali, to w Moskwie zawsze mogli liczyć na ciepłe słowa otuchy. Dotyczy to także wydarzeń z końca ubiegłego stulecia, z czasów rozpadu Jugosławii, nalotów NATO i odpadnięcia Kosowa. Serbowie to pamiętają i trudno się dziwić, że w przypadku wojny na Ukrainie wielu stoi po stronie agresora, a nie zaatakowanego. Serbia to od dawna kraj na rozdrożu, który nieustannie się waha, czy jednak chce na zachód, czy na wschód Europy i doskonale to widać w obecnej polityce. W każdym razie postawę Serbów rozumiem, choć bynajmniej nie popieram.
Wjechaliśmy do Wojwodiny, mojego ulubionego serbskiego regionu. Jej zachodnia część to Baczka (Bačka, Bácska), której północne fragmenty leżą również na Węgrzech, gdzie objawia się to w nazewnictwie wielu miejscowości (Bácsalmás, Bácsbokod itp.). Jak to przeważnie w Wojwodinie tablice na skrajach miast i wsi są wielojęzyczne. W przypadku Bajmoka (Бајмок) nazwa węgierska jest taka sama jak serbska, Bajmak to chorwacka, a kiedyś był jeszcze Nagelsdorf, gdyż Niemcy stanowili sporą procent mieszkańców. Pozostały po nich napisy na krzyżu przy kościele katolickim, któremu przyglądam się stojąc na światłach, a dziś najliczniejsza grupa to Serbowie nieznacznie przeważający nad Węgrami.
Przemykam przez Suboticę (Szabadka), na jej obrzeżach zaglądam do kantoru i kończę jazdę w Palić (Палић, Palics), mieście uzdrowiskowym położonym nad dużym jeziorem. Nocleg zaklepałem blisko centrum, na spokojnym osiedlu domków jednorodzinnych, w których chętnie przyjmują turystów. Informowałem, że planowo przybędziemy między 18-tą, a 19-tą i się nie pomyliłem, bo na zegarku była dokładnie 18.40, co i tak okazało się najpóźniejszym dotarciem w czasie całego urlopu. Tymczasem gospodarzy nie ma! Dzwonię do nich i dowiaduję się, że właśnie... kąpią się w jeziorze. Byli przekonani, iż utknęliśmy gdzieś na dłużej na granicy, zwłaszcza, że nie odpowiadaliśmy na zapytanie przez internet... Po chwili zjawia się właściciel i mamy wrażenie podwójnego widzenia, gdyż posiada taki sam wóz jak my .
Wieczorny spacer po Palić zaczynamy od spojrzenia na mniejsze Krvavo jezero (Vér tó), nad którym urzędują liczni wędkarze.
Większe Palićko jezero (Palicsi-tó) ma powierzchnię ponad czterech hektarów i uznawane jest za najpopularniejsze miejsce wypoczynkowe w całej Wojwodinie.
Ścieżkami wzdłuż brzegu przechadzają się grupki ludzi. Idąc za nimi dochodzimy do podwójnej nazwy miejscowości złożonej z ogromnych liter - takie konstrukcje do fotografowania będziemy widywać na wyjeździe wielokrotnie.
Północny brzeg zajmuje duży park. Na przełomie XIX i XX wieku wybudowano w nim wiele secesyjnych obiektów zaprojektowanych przez węgierskich inżynierów, a samo Palics stało się jednym z bardziej znanych uzdrowisk monarchii austro-węgierskiej. W ostatnich latach w parku przeprowadzono prace przywracające mu pierwotny blask.
W brzuchu burczy, więc zaglądamy do parkowego lokalu - Mala gostiona (Kisvendéglő) reklamuje się, iż działa w tym miejscu już od ponad 150 lat. Mimo soboty bez problemu znajdujemy stolik i zamawiamy jedzenie. Co prawda nie jesteśmy jeszcze na geograficznych Bałkanach, ale wypadałoby zjeść arcybałkańskie ćevapčići. Do tego klasyczna sałatka szopska i zupa ragu, lecz to jakaś węgierska wariacja.
Obok nas zasiada grupka kobiet z dziećmi z Polski. Nie zadomowiły długo.
- Nie ma pizzy?! - dzieciaki są zawiedzione.
- Nie ma - odpowiadają mamy. - Poszukamy gdzieś indziej, bo to jest restauracja elite.
Faktycznie przy wejściu pisało, że to lokal "elite", cokolwiek to znaczy. Jedzenie mieli smaczne (choć dziwna ta bułka do mięsa), za to obsługę fatalną. Kelner latał z obłędem w oczach, zapomniał o jednym zamówieniu, a rachunek przyniósł nieproszony w połowie posiłku. Prawdopodobnie sugerował, że mamy już nie planować deseru.
Nad brzegiem stoi budka z kręcącymi się kürtőskalácsami. Niestety, opiekają się na tyle wolno, że w związku z dużą ilością chętnych poprzestajemy na degustacji wzrokowej.
Niedzielny poranek witamy kolejnym spacerem po mieście. Symbolem Palić jest secesyjna brama wejściowa wraz z wieżą wodną; otwarto ją w 1912 roku, w tym samym momencie co ratusz w Suboticy.
Stoi przy głównej ulicy, za sąsiadów mając zarówno zabytkowe domy z drewna jak i "imperialne" salony gier.
Po alejkach mało kto jeszcze chodzi. Kolory rozmaitych kwiatów biją po oczach!
Przykłady secesyjnej zabudowy: Velika Teresa (Palicsi Vigadó) i Ženski štrand (Női fürdő) - gdzie kiedyś kobiety mogły w spokojnie zażywać kąpieli, a dziś mieści się restauracja.
Zabytkowe wille o różnym stopniu zachowania. Gdzieś mi się obiło, że w czasach komunizmu jedna z nich należała do Tito.
W 1880 roku w Palics odbyły się pierwsze... igrzyska olimpijskie! Szesnaście lat przed oficjalną olimpiadą w tej części Węgier niejaki Lajos Vermes postanowił zorganizować zawody sportowe obejmujące antyczne dyscypliny. Potem program się stopniowo poszerzał, co roku brało w nich udział kilkuset zawodników, początkowo z Austro-Węgier, potem dołączali z innych krajów. Zawody obserwowała liczna publiczność dowożona specjalnymi pociągami, a Vermes, posiadający tytuł barona oraz spore zapasy gotówki, wybudował w Palics wioskę olimpijską, tor kolarski, boiska i tory lekkoatletyczne. Ostatnie takie igrzyska miały miejsce w 1914 roku, po wojnie i zajęciu tych terenów przez Serbię już ich nie reaktywowano.
Pomnik Lajosa Vermesa przyozdobiony jest węgierskimi barwami narodowymi; Madziarzy nadal stanowią ponad połowę mieszkańców miasta, a do granicy jest w linii prostej niecałe pięć kilometrów.
Pomników wśród zieleni widać sporo, jedne klasyczne, w przypadku innych należy się zastanawiać, co autor miał na myśli.
Palić to również międzynarodowy festiwal filmowy z pierwszą edycją w 1992 roku (akurat się zaczynał w czasie naszej wizyty), a także położone na skraju parku zoo.
Przed dalszą drogą tankuję samochód. W Serbii cena paliwa jest dokładnie taka sama na wszystkich stacjach benzynowych, więc nie musimy się martwić, że np. złupią nas na autobanie. W tamtym okresie litr benzyny kosztował 199 dinarów, a więc około 7,90 złotego.
Do autostrady A1 jest rzut beretem, ze dwa kilometry od naszego noclegu. Początkowo jest pusta i... ograniczona. Z niewiadomych powodów ciągle stoją znaki z liczbą 100 i większość kierowców się tego trzyma. I mają rację - za bramkami poboru opłat czai się policja i ściąga niektóre auta na bok. Ponieważ nie było żadnych robót drogowych ani uszkodzeń jezdni, to ograniczenia wyglądają na typowe polowanie na zagranicznych kierowców. Dopiero na płatnym odcinku można przycisnąć trochę więcej.
Ruch stopniowo się zwiększa. Dominują wozy na niemieckich, austriackich i holenderskich blachach. Pasażerowie w środku jakoś dziwnie mocno opaleni. Oczywiście większość z nich to wspominani już Turcy i Kurdowie, którzy co roku zaczynają wielką migrację europejską tam i z powrotem. To dla nich co chwilę pojawiają się reklamy z miejscami noclegowymi i restauracjami w bliskowschodnich klimatach. Zabawne, że Serbowie tak zacięcie walczyli z tureckimi pozostałościami na swoich ziemiach, a teraz powróciły one wraz z kapitalizmem .
Na parkingach tłumy. Ciężko wejść na stację, kible oblegane i brudne, wszędzie walają się śmieci. Każde wolne miejsce obłożone jest wypakowanymi samochodami, całe rodziny wyciągają krzesła, stoliki, koce i zaczynają piknikować. Ktoś tam w kącie się modli.
Na horyzoncie pojawiło się pasmo Fruška Gora.
Na jej wysokości po raz trzeci przekraczamy Dunaj. Potem obwodnica Belgradu, na której odbijam w A2, autostradę noszącą dumne imię Miłosza Wielkiego. Patron (Miloš I Teodorević Obrenović) był przywódcą powstań antytureckich i pierwszym władcą autonomicznej Serbii w XIX wieku.
Przekraczamy mostem Sawę, zatem znaleźliśmy się na prawdziwych Bałkanach. Turcy albo przestraszyli się historycznej postaci, albo po prostu im nie po drodze, więc i ruch znacznie spadł. To dość nowa autostrada, budowana początkowo przez firmy serbskie, a następnie azerskie i chińskie. Docelowo ma prowadzić aż do Czarnogóry, nad Adriatyk. Kilka lat temu już jechałem jej pierwszym odcinkiem, teraz wydłużono ją pod Čačak (Чачак). Jedzie się fajnie, bo krajobraz robi się coraz bardziej górzysty, co rusz trzeba skorzystać z jakiegoś tunelu i tylko kompletnie brak tu infrastruktury. Nie ma stacji benzynowych, a za toalety służą toj-toje. Ale opłaty za przejazd oczywiście pobierają.
Za Čačakiem zaczyna się proza serbskich dróg. Prędkość od razu spada, bo pojawia się wielu zawalidrogów. Nie pomagają drogowcy - prawdopodobnie działało tu ich kilka grup, ignorujących się nawzajem. Przykładowo: widzę znak ograniczenia do 40 km/h, po czym kawałek dalej jest kolejny znak ze sugerowaną prędkością 50 km/h albo dwa obok siebie pokazują dokładnie co innego .
Mniejsza prędkość to większa szansa przyglądania się mijanej okolicy. Na poboczach pozostało sporo plakatów z wyborów odbywających się wiosną. Reelekcję uzyskał wówczas dotychczasowy "balansujący" prezydent. "Balansujący", bo próbował utrzymywać równy stosunek między EU, a Rosją, choć moim zdaniem niezbyt mu to wychodziło. Pan po lewej to nie on; nazywa się Boško Obradović z prawicowej partii Dveri, startującej w koalicji z monarchistami. Szału nie zrobił, zarówno w wyborach prezydenckich jak i parlamentarnych dostał po kilka procent głosów, lecz i tak wprowadził - po raz pierwszy - dziesięciu posłów do ichniejszego sejmu.
Wjechaliśmy w góry. To Kopaonik, w skład którego wchodzi kilka mniejszych pasm górskich, w tym widoczne tutaj Stolovi.
Zabudowa robi się coraz rzadsza, a stoki coraz bardziej zbliżają się do drogi i Ibaru, wzdłuż którego jedziemy. Zatrzymuję się za jednym z zakrętów, bo oto z boku wyrosła sylwetka zamku Maglič, średniowiecznej warowni z XIII wieku strzegącej w przeszłości jedynej w tej okolicy drogi handlowej.
Zamek zakryty jest rusztowaniami, lecz problem leży gdzie indziej: przy okazji remontu ruin rozebrano most dla pieszych nad Ibarem. Nie wiem czy planują jego odbudowę, podobno czasem czatują tu posiadacze łódek i oferują płatny przewóz na drugi brzeg, ale dziś nikogo nie ma. Głębokość rzeki oraz silny nurt wybijają z głowy wszelkie pomysły przebycia jej wpław.
Gdyby komuś skończyła się woda, to znajdzie wiele punktów, gdzie można ją uzupełnić. W tym przypadku jest to także wspomnienie zmarłej osoby.
Krótkie postoje robię dość często, bo górskie otoczenie zachęca do cykania zdjęć. A jak nie ma się gdzie zatrzymać, to pstrykam zza kierownicy .
Drogowskaz do Parku Narodowego Kapaonik.
Skryty w cieniu pomnik ofiar bombardowań NATO z 1999 roku. Samoloty Sojuszu atakowały wówczas tak strategiczne cele jak np. stację meteorologiczną w Palić.
Znaleźliśmy się w krainie zwanej przez Serbów Raszka (Raška). To jedna z kolebek pierwszego, średniowiecznego państwa serbskiego, które zajmowało zupełnie inny obszar niż obecnie. Pamiątką tamtych czasów są liczne stare cerkwie i monastyry, najcenniejsze z nich wpisano na listę UNESCO. Niektóre z nich już widziałem, dziś chciałbym zajrzeć do jednej miejscowości położonej po drugiej stronie Ibaru - Pavlicy (Павлица). Do wioski prowadzi wąska i kręta droga, na zakręcie ukazuje się nam widok białej świątyni.
Monastyr żeński Nova Pavlica założono w XIV wieku. Do dziś przetrwała tylko cerkiew klasztorna Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny. Szkoda, że drzwi zamknięte są na głucho.
Zagadujemy kręcącego się w pobliżu faceta o ruiny Starej Pavlicy. Leżą kawałek za wioską na wzgórzu nad Ibarem, prowadzą do niej schody z podkładów kolejowych. Ten monastyr powstał już w 11. lub 12. stuleciu, lecz pozostało z niego bardzo niewiele.
Nie wiadomo, kto wybudował tutejszą cerkiew, ale stylistycznie nawiązywała do typów bizantyjskich, a nie słowiańskich.
Większą atrakcją od tych resztek są widoki. W dole wije się Ibar oraz linia kolejowa do Kosowa.
Wracając do samochodu przyglądam się osadzie. Na cmentarzu mieszanka grobów: są z krzyżami, ale i z gwiazdami. Przy domostwach pustki: młoda kobieta wiesza pranie, zmęczony pies śpi na deskach służących jako kanał do przeglądu aut. Kręcą się jakieś dzieci, bardzo zdziwione obcymi blachami, ale grzecznie mówiące "dzień dobry".
Wspaniała czerwona maszyna. Regis, wielki fan traktorów, zidentyfikował ten model jako IMT 533 Deluxe. Budowany był w Jugosławii na podstawie licencji kanadyjsko-amerykańskiej firmy Massey Ferguson.
Wracając do głównej szosy staję w Brveniku Naselje (Брвеник Насеље), aby uwiecznić Pomnik Poległych w kształcie żagla.
W pewnym momencie przed maskę wyskakuje mi mały czarny kot. Gwałtownie hamuję (dobrze, że jechałem wolno), a ten drań nawet na mnie nie spojrzał, tylko zadarł ogon i poszedł dalej.
Most nad torami jest szerokości jednego wozu. Oczywiście ledwo się zatrzymałem, żeby go zobaczyć, a na pustej szosie pojawiło się kilka aut z niecierpliwymi kierowcami. Też tak macie, że odludzie nagle zmienia się w ludne miejsce, gdy postanawiamy zrobić sobie pauzę?
Wzniesienie po prawej to góra z ruinami zamku Brvenik.
Stara Pavlica ładnie się prezentuje z przelotówki z zielenią w tle. Robię zdjęcie i naciskam pedał gazu, bo wkrótce pojawią się muzułmanie...
Ostatnio zmieniony 2022-09-10, 16:25 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Na wakacyjny długi wyjazd czeka się właściwie cały rok, od momentu zakończenia poprzedniego. W głowie powstaje pierwszy zarys trasy, czasem kilka. Następnie wymyśla się bardzo wstępny plan, zazwyczaj wielokrotnie zmieniany. Wiosną, gdy znamy już termin, zaczyna się powolne grzebanie, aby dopracować szczegóły. Im cieplej, tym więcej punktów pojawia się na mojej rozpisce, rozglądam się za noclegami i różnymi ciekawostkami, najlepiej tymi najmniej znanymi. Na początku kalendarzowego lata jest już z grubsza wszystko ułożone, pozostają drobiazgi. Odliczam dni do momentu startu.
Czy też tak masz, że na takim wyjezdzie zazwyczaj sie okazuje, ze jest 3 razy za mało czasu na realizację całego planu?
to w nocy ze środy na czwartek zdrowie walnęło u mnie... A w sobotę przecież wyjeżdżamy! Szybko umawiam się do lekarza na piątkowe popołudnie, idę tam przekonany, że to tylko formalność, przepisze parę pigułek i tyle. A tu bęc!
- Wyjeżdża pan? Na dwa tygodnie?! Na Bałkany?! - nie powiedział tego wprost, ale mina i wzrok sugerowała, że to nie najlepszy pomysł.
Zamiast pakować auto pędzę do szpitala na badania, które właściwie niczego nie przynoszą, lecz skoro nikt nie stwierdził wprost iż "nie", to uznaję, że jedziemy, będzie co ma być! Jeszcze krążenie po aptekach i nabywam spory zestaw lekarstw, a co najgorsze - przez pewien czas muszę unikać alkoholu! Przecież na Bałkanach bycie abstynentem to prawie takie same zło jak bycie wegetarianinem! No trudno, przeżyję ten początek...
A co ci sie stalo? Bo poczatkowo pomyslalam, ze mocne przeziębienie albo zatrucie, ale opis mi nie do konca pasuje...
Postanowiłem, że jak wszystko się uda, to po powrocie dam na mszę
Wróciles, zyjesz, napisales relacje - znaczy dałeś???
A co to za konstrukcja za przystankiem? To jest słup elektryczny? Czy podstument dla ideologicznych plakatow mlodziezowych?
Nie bardzo chciało mi się finansować największych przydupasów Putina w EU
Myslisz ze Putin ma szanse odczuc wasz wspanialomyslny bojkot? Czy to jedna z takich akcji "na zlosc tacie odmroze se uszy". Bo mam wrazenie, ze zawsze lubiles zwiedzac ten kraj..
Nawet bak uzupełniłem na Słowacji, zwłaszcza, że Węgrzy stosują na swoich stacjach benzynowych politykę dyskryminacji cudzoziemców. Oczywiście jest to niezgodne z prawem unijnym, ale kto by się czymś takim przejmował?
E tam! Mysmy tankowali dwa razy i policzyli nam jak miejscowym. Nie wiem czy wygladamy na Wegrów czy moze byly to stacje gdzie cudzoziemcy raczej nie trafiaja, wiec nie mają wdrozonych innych procedur.
Dzięki niej po raz drugi przeskakujemy Dunaj - z lekką zazdrością patrzę na kąpiących się w dole ludzi.
To chyba mogles do nich dołaczyc!
Przyszły mi do głowy dwie odpowiedzi: albo Węgrzy przeżyją szok, jeśli się dowiedzą, że mają tak złe drogi, albo przeciętny obywatel potrafi liczyć tylko do jednego...
Albo wujek ma fabrykę znakow
Można się zastanawiać, czy w stosunku do tego kraju również nie powinienem ogłosić jakiegoś bojkotu, w końcu Serbia to jeszcze większy przydupas Putina niż Węgry.
No wlasnie to pytanie mi sie zaraz nasunęlo!
Serbia to od dawna kraj na rozdrożu, który nieustannie się waha, czy jednak chce na zachód, czy na wschód Europy i doskonale to widać w obecnej polityce. W każdym razie postawę Serbów rozumiem, choć bynajmniej nie popieram.
Moze Węgry są na owym rozdrożu od niedawna?
Jak to przeważnie w Wojwodinie tablice na skrajach miast i wsi są wielojęzyczne.
Mysle, ze wielu forumowiczów bedzie tym faktem oburzona!
Idąc za nimi dochodzimy do podwójnej nazwy miejscowości złożonej z ogromnych liter
Jak w Gizycku!
Gdzieś mi się obiło, że w czasach komunizmu jedna z nich należała do Tito.
Ciekawe czy te wille mają nadal jakies nierozwiazane prawo wlasnosci? Czy duch Tito w nich straszy? Bo napotkalam takowe dwie i obie byly opuszczone, mimo ze polozone w ladnych miejscach, a by sie wydawalo ze to łakomy kąsek!
W dole wije się Ibar oraz linia kolejowa do Kosowa.
Czynna?
Wspaniała czerwona maszyna. Regis, wielki fan traktorów, zidentyfikował ten model jako IMT 533 Deluxe. Budowany był w Jugosławii na podstawie licencji kanadyjsko-amerykańskiej firmy Massey Ferguson.
Ciekawe czemu ma zielone blachy? Kiedys slyszalam ze takowe mają auta elektryczne albo hybrydowe, czy jak tam nazywają teraz te auta, ktorymi sie jarają milosnicy odchodzenia od paliw kopalnych. No ale ten traktor to chyba do nich nie nalezy??
Też tak macie, że odludzie nagle zmienia się w ludne miejsce, gdy postanawiamy zrobić sobie pauzę?
Tak! Zawsze! Chocby na drodze z błotem do pół kola posrodku niczego... Zawsze masz wtedy kogos w zderzaku...
Wzniesienie po prawej to góra z ruinami zamku Brvenik.
Moze byc ciekawe miejsce! Choc tak świdrując oczami w zdjecie - chyba tych ruin nie zostalo za duzo?
i naciskam pedał gazu, bo wkrótce pojawią się muzułmanie...
Czemu akurat muzułmanie? I czemu przed nimi uciekasz?
Ostatnio zmieniony 2022-09-10, 20:27 przez buba, łącznie zmieniany 2 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze:Czy też tak masz, że na takim wyjezdzie zazwyczaj sie okazuje, ze jest 3 razy za mało czasu na realizację całego planu?
3 razy nie, ale oczywiście nigdy nie można całego planu zrealizować. Zresztą się z tym nie łudzę, plan zawsze jest na wyrost
buba pisze:A co ci sie stalo? Bo poczatkowo pomyslalam, ze mocne przeziębienie albo zatrucie, ale opis mi nie do konca pasuje...
kamienie nerkowe Ale faktem jest, że lekarz trochę przesadzał i dobrze, że go nie posłuchałem
buba pisze:Wróciles, zyjesz, napisales relacje - znaczy dałeś???
więcej - dałem już na wyjeździe!
buba pisze:A co to za konstrukcja za przystankiem? To jest słup elektryczny? Czy podstument dla ideologicznych plakatow mlodziezowych?
a nawet na to nie zwróciłem uwagi...
buba pisze:Myslisz ze Putin ma szanse odczuc wasz wspanialomyslny bojkot? Czy to jedna z takich akcji "na zlosc tacie odmroze se uszy". Bo mam wrazenie, ze zawsze lubiles zwiedzac ten kraj..
każdy bojkot musi się zacząć od indywidualnych działań. Oczywiście nie w Polsce, bo tutaj zawsze ważniejsze będzie kupienie czegoś za złotówkę taniej, niż jakiekolwiek spojrzenie, nazwijmy to moralnie. Ale po prostu czułem, że nie mogę udawać, że nic się nie dzieje. Nie zrezygnowałem całkowicie z odwiedzin, ale zostawiłem tam najmniej kasy od 20 lat. Tak jak nie tankuję w Polsce na Orlenach (ale za to chętnie tam sikam) i unikam wszelkich instytucji związanych z PiSem, tak zrobiłem na Węgrzech. To tak jak miałbym w okolicy sklepu i wiedziałbym, że w jednym jest co prawda fajny wybór, ale właściciel to gnój i bydlę. Wybierałbym inne.
Kraj nadal zwiedzać lubię, lecz ludzie coraz bardziej mnie odrzucają. To nie paradoks
buba pisze:E tam! Mysmy tankowali dwa razy i policzyli nam jak miejscowym. Nie wiem czy wygladamy na Wegrów czy moze byly to stacje gdzie cudzoziemcy raczej nie trafiaja, wiec nie mają wdrozonych innych procedur.
to dziwne. Teoretycznie powinniście się wylegitymować węgierskim dokumentem wozu. I dopiero wtedy cena idzie w dół. Możliwe, że toperz wyglądał na ruskiego mnicha znowu, stąd zniżka
buba pisze:Moze Węgry są na owym rozdrożu od niedawna?
Węgrzy są w EU, więc już nie bardzo mogą być na rozdrożu. Nie można być trochę w ciąży. Tu powinna być podjęta decyzja - albo Europa, albo ZBiR Putina. Węgrzy kiedyś decyzję niby podjęli, ale nie do końca. Serbowie nadal się wahają, choć nie da się ukryć, że najbardziej głośni poplecznicy Władimira to polityczny plankton, trochę jak u nas.
buba pisze:Mysle, ze wielu forumowiczów bedzie tym faktem oburzona!
bo te Goebellsy są wszędzie!
buba pisze:Ciekawe czy te wille mają nadal jakies nierozwiazane prawo wlasnosci? Czy duch Tito w nich straszy? Bo napotkalam takowe dwie i obie byly opuszczone, mimo ze polozone w ladnych miejscach, a by sie wydawalo ze to łakomy kąsek!
zapewne posiadłość Tito przejęło państwo, ale tu raczej chodzi o pieniądze potrzebne na renowację
buba pisze:Czynna?
jeszcze kilka lat temu kursowały pociągi do Kosowskiej Mitrowicy, obecnie chyba kursy kończą się po serbskiej stronie
buba pisze:Ciekawe czemu ma zielone blachy? Kiedys slyszalam ze takowe mają auta elektryczne albo hybrydowe, czy jak tam nazywają teraz te auta, ktorymi sie jarają milosnicy odchodzenia od paliw kopalnych. No ale ten traktor to chyba do nich nie nalezy??
zdaje się, że to spadek po Jugosławii, gdzie traktory miały zielone tablice. Podobnie jak kiedyś u nas motocykle
buba pisze:Choc tak świdrując oczami w zdjecie - chyba tych ruin nie zostalo za duzo?
jakieś kupki kamieni tylko
buba pisze:Czemu akurat muzułmanie? I czemu przed nimi uciekasz?
dociskam gaz, bo ucieka czas, a muzułmanie - bo będzie ich tam najwięcej
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
kamienie nerkowe Ale faktem jest, że lekarz trochę przesadzał i dobrze, że go nie posłuchałem
Uuuu to faktycznie nieprzyjemna sprawa! Ale grunt, ze nie pokrzyzowala wyjazdu! Mam nadzieje ze juz ci lepiej!
buba napisał/a:
Wróciles, zyjesz, napisales relacje - znaczy dałeś???
więcej - dałem już na wyjeździe!
Ło ho! To czekam niecierpliwie na ten fragment!
każdy bojkot musi się zacząć od indywidualnych działań. Oczywiście nie w Polsce, bo tutaj zawsze ważniejsze będzie kupienie czegoś za złotówkę taniej, niż jakiekolwiek spojrzenie, nazwijmy to moralnie. Ale po prostu czułem, że nie mogę udawać, że nic się nie dzieje. Nie zrezygnowałem całkowicie z odwiedzin, ale zostawiłem tam najmniej kasy od 20 lat. Tak jak nie tankuję w Polsce na Orlenach (ale za to chętnie tam sikam) i unikam wszelkich instytucji związanych z PiSem, tak zrobiłem na Węgrzech. To tak jak miałbym w okolicy sklepu i wiedziałbym, że w jednym jest co prawda fajny wybór, ale właściciel to gnój i bydlę. Wybierałbym inne.
No rozumiem. To tak jak ja postanowilam zbojkotowac ta wredną babę z Błąkałów co sie na mnie wydarła. Jej pewnie duzo nie zaszkodziłam, ale fakt ze mi było na sercu lepiej!
to dziwne. Teoretycznie powinniście się wylegitymować węgierskim dokumentem wozu. I dopiero wtedy cena idzie w dół. Możliwe, że toperz wyglądał na ruskiego mnicha znowu, stąd zniżka
Nikt o żadne papiery nie pytał. Juz nawet nie pamietam czy tankowal toperz czy jakis lokalny koles, ale teraz tak mysle, ze w kasie musialo dojsc do jakiegos kontaktu - chocby podania numeru dystrybutora (acz moze toperz pokazał na migi ) Nawet zapomnielismy o tym, ze na Węgrzech mieli miec takie podwojne ceny, ale potem przy przeliczaniu kasy wyszło ze paliwo bylo prawie dwa razy tansze niz wszedzie indziej. I na powrocie to samo. No chyba ze ta cena dla obcokrajowcow i tak byla duzo nizsza niz w pozostalych ościennych krajów ta normalna?
A to prawda, ze toperz wszedzie byl brany za popa Ale ostatnio jak sporo schudł i ma dredy to trochę mniej Acz fakt ze i bułgarscy mnisi ze skalnych klasztorow byli dla nas wybitnie mili i nawet jakoś specjalnie namaszczali kabaka świetymi olejkami (acz moze po prostu widzieli, ze muszą wypędzić z niej diabła
Węgrzy są w EU, więc już nie bardzo mogą być na rozdrożu.
Moze nie do takiej unii wchodzili? Co jesli podejmiesz wybor a w miedzyczasie zmienią sie zasady? Wtedy nie bylo mowy o przyjmowaniu tysiecy ciapatych ani o marznięciu w dupkę z braku gazu dla wyzszych celow moralnych...
Ja tez osobiscie nie slyszalam aby ktokolwiek z liczacych sie politykow węgierskich twierdzil, ze popiera Putina. Slyszalam ze Orban mówil, ze "on jest po stronie Węgrów" - i to chyba wlasnie po to go wybrali, aby najbardziej dbał o interesy swoich obywateli a nie wszystkich innych wokol , ktorzy akurat są w modzie w tym sezonie.
bo te Goebellsy są wszędzie!
Nawet Bałkany podbili! Skubancy!
jeszcze kilka lat temu kursowały pociągi do Kosowskiej Mitrowicy, obecnie chyba kursy kończą się po serbskiej stronie
No ciekawe! Czyli juz po odłączeniu Kosowa nadal dzialała wspolna komunikacja? Bo chyba przewaznie takie separatystyczne regiony są szybko odcinane od transportu.
Podobnie jak kiedyś u nas motocykle
Ale jaja! To tego nie wiedzialam! Kiedy to bylo? Bo chyba nigdy nie widzialam takim blach?
buba napisał/a:
Czemu akurat muzułmanie? I czemu przed nimi uciekasz?
dociskam gaz, bo ucieka czas, a muzułmanie - bo będzie ich tam najwięcej
A bo juz myslalam ze jakas grubsza akcja (jak z tymi co nam targali za klamki w Albanii) i celowo przerwales relację w tym miejscu dla dodania dramatyzmu
Ostatnio zmieniony 2022-09-11, 15:54 przez buba, łącznie zmieniany 6 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze:Wtedy nie bylo mowy o przyjmowaniu tysiecy ciapatych ani o marznięciu w dupkę z braku gazu dla wyzszych celow moralnych...
Węgrzy i tak ciapatych nie przyjmowali i generalnie obecnie mało to kogo u nich obchodzi, bo główny ruch migracyjny przeniósł się na wschód EU, a marznąć w dupkę to będą m.in. dzięki Orbanowi, bo to za jego rządów Węgry się uzależniły od ruskich surowców jako mało kto. Inne kraje (w tym Polska) próbowały szukać alternatywnych dostawców, Orban stawiał jedynie na Putina, bo dzięki temu było taniej, więc mógł się przymilać do wyborców.
buba pisze:Ja tez osobiscie nie slyszalam aby ktokolwiek z liczacych sie politykow węgierskich twierdzil, ze popiera Putina. Slyszalam ze Orban mówil, ze "on jest po stronie Węgrów" - i to chyba wlasnie po to go wybrali, aby najbardziej dbał o interesy swoich obywateli a nie wszystkich innych wokol , ktorzy akurat są w modzie w tym sezonie.
węgierska telewizja i przed inwazją i już w trakcie inwazji uderzała w narrację, że to Ukraińcy są sami sobie winni, bo podskakiwali Rosji. Biorąc pod uwagę co się wydarzyło w 1956 roku (Węgrzy podskakujący ZSRR) to brzmi to jak opluwanie powstańców z tamtych lat. Generalnie rządowe media (a innych praktycznie tam brak) pokazywali głównie ruski punkt widzenia, m.in. przemilczywując rosyjskie zbrodnie. Orban w czasie kampanii non stop atakował Zeleńskiego i Ukrainę, wyśmiewał go, wyzywał i tym podobne. To mniej więcej tak jakby w 1939 roku regent Horthy szydził z polskich polityków, że dostają w dupę od Niemców. Po zwycięstwie Orban znowu coś tam bełkotał, że wygrał nie tylko z opozycją, ale i z Zelenskim... Polityce węgierscy jako jedni z nielicznych jeździli do Moskwy, Węgrzy nieustannie blokują nie tylko sankcje gospodarcze (to jeszcze bym zrozumiał), ale i personalne wobec wysoko postawionych Rosjan. Więc nie trzeba mówić, że popiera się Putina, aby tak się zachowywać. Węgrom prawdopodobnie nadal się marzy odzyskanie Zakarpacia, a w przypadku upadku Ukrainy byłyby na to jakieś mizerne szanse, więc nie można zwalać wszystkiego na "dbanie o swoich obywateli". Zresztą Orban zawsze Putina podziwiał, podobnie jak Erdogana, bo to ten sam typ polityków. A wielu Węgrów myśli podobnie jak w Polsce - EU ma tylko dawać kasę, a nie wymagać. No niestety, chyba nie doczytali warunków przyjęcia, że nie ma nic za darmo...
buba pisze:No ciekawe! Czyli juz po odłączeniu Kosowa nadal dzialała wspolna komunikacja? Bo chyba przewaznie takie separatystyczne regiony są szybko odcinane od transportu.
na pewno kursują autobusy, przynajmniej do północnej części. Separacja separacją, ale ludzie żyć dalej muszą.
buba pisze:Kiedy to bylo? Bo chyba nigdy nie widzialam takim blach?
przed wprowadzeniem tych obecnych, białych
buba pisze:Uuuu to faktycznie nieprzyjemna sprawa! Ale grunt, ze nie pokrzyzowala wyjazdu! Mam nadzieje ze juz ci lepiej!
były wzloty i upadki, ale na szczęście ogólnie na plus
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze:Biorąc pod uwagę co się wydarzyło w 1956 roku (Węgrzy podskakujący ZSRR) to brzmi to jak opluwanie powstańców z tamtych lat.
A moze po prostu umiejetnosc uczenia sie na wlasnych błędach i wyciagania wnioskow? Bo Węgrzy na owym powstaniu to za dobrze nie wyszli...
Pudelek pisze:Orban stawiał jedynie na Putina, bo dzięki temu było taniej, więc mógł się przymilać do wyborców.
Nasi politycy to sie za to przymilają do wyborcow robiąc tak, żeby obywatelowi było drożej! I nadal nie tracą poparcia! To jest dopiero mega patent!
Separacja separacją, ale ludzie żyć dalej muszą.
W Armenii czy Gruzji tez zyją ludzie, a autobusów przez nieuznane granice to raczej tam nie ma! Nie twierdze, ze to jest wlasciwe tylko sie zdumialam ze w Kosowie jest inaczej.
przed wprowadzeniem tych obecnych, białych
Czyli wtedy co auta mialy czarne? A ty osobiscie widziales te zielone blachy czy tylko o tym czytales?
Ostatnio zmieniony 2022-09-11, 18:10 przez buba, łącznie zmieniany 3 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze:A moze po prostu umiejetnosc uczenia sie na wlasnych błędach i wyciagania wnioskow? Bo Węgrzy na owym powstaniu to za dobrze nie wyszli...
na powstaniach rzadko wychodzi się dobrze, ale co innego uczenie się na błędach, a co innego opluwanie tych, którzy te błędy popełniają.
buba pisze:Nasi politycy to sie za to przymilają do wyborcow robiąc tak, żeby obywatelowi było drożej! I nadal nie tracą poparcia! To jest dopiero mega patent!
PiS to fenomen Oni zawsze najpierw robią, a potem myślą. Teraz tak samo - najpierw ogłosili bojkot, a dopiero potem sprawdzili, że nie mają żadnych zapasów
buba pisze:W Armenii czy Gruzji tez zyją ludzie, a autobusów przez nieuznane granice to raczej tam nie ma! Nie twierdze, ze to jest wlasciwe tylko sie zdumialam ze w Kosowie jest inaczej.
mimo wszystko to jednak Europa Poza tym Serbowie uznają przecież Kosowo za część Serbii, więc nie odetną komunikacji, a Kosowu zależy na pokazywanie, iż są normalnym państwem, więc podobnie. A to, że przy okazji sprawiają sobie problemy w tej kwestii, to inna sprawa.
buba pisze:Czyli wtedy co auta mialy czarne? A ty osobiscie widziales te zielone blachy czy tylko o tym czytales?
nawet mam jedną na strychu Musiałabyś odkurzyć jakieś stare zdjęcia. A, przepraszam, te tablice były tylko na motorowerach, na motocyklach chyba nie. Ale np. Jawa mojego taty takie też miała Poniżej zdjęcie z internetu:
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
na powstaniach rzadko wychodzi się dobrze, ale co innego uczenie się na błędach, a co innego opluwanie tych, którzy te błędy popełniają.
Opluwanie jest nie na miejscu. Jesli tak faktycznie bylo - to chamówa...
PiS to fenomen Oni zawsze najpierw robią, a potem myślą. Teraz tak samo - najpierw ogłosili bojkot, a dopiero potem sprawdzili, że nie mają żadnych zapasów
A po co im mysleć? Skoro niezaleznie jaką glupote zrobią to słupki im rosną (a przynajmniej nie maleją...
mimo wszystko to jednak Europa
Gruzini by sie obrazili!
nawet mam jedną na strychu Musiałabyś odkurzyć jakieś stare zdjęcia. A, przepraszam, te tablice były tylko na motorowerach, na motocyklach chyba nie. Ale np. Jawa mojego taty takie też miała Poniżej zdjęcie z internetu:
To musze poszukac w starych albumach - moze sie jakas załapala. Choc z drugiej strony to taka ciemna zielen - ze jak np. byla przykurzona czy ubłocona to ciezko ją odroznic od czarnej
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Pudelek pisze:Gdyby komuś skończyła się woda, to znajdzie wiele punktów, gdzie można ją uzupełnić. W tym przypadku jest to także wspomnienie zmarłej osoby.
Zmarłej po wypiciu wody z tego punktu.
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- Tępy dyszel
- Posty: 2924
- Rejestracja: 2013-07-07, 16:49
- Lokalizacja: Tychy
Z oczywistych przyczyn w tym roku wyjazd wyszedł droższy - 16 dni pochłonęło około 6500 złotych, czyli mniej więcej tysiąc więcej niż przed rokiem, ale nie oszczędzaliśmy zbytnio. Serbia cenowo jest podobna do Polski, część rzeczy jest tańszych, część droższych. Najwięciej podrożało oczywiśćie paliwo, więc ten element był znacząco droższy, natomiast na Bałkanach nadal można bez problemu znaleźć nocleg pod dachem dla dwóch osób za stówę albo i mniej. Wizyty w restauracji to koszt w przedziale 50-100 złotych na dwójkę. Stołowanie się w lokalach też podrożało, co jest zresztą naturalne (podczas mojej pierwszej wizyty w Serbii 10 lat temu to kolacja powyżej 50 złotych była ewenementem), lecz nadal bez tragedii.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Sandżak to nazwa dawnej podstawowej jednostki administracyjnej Imperium Osmańskiego. Dziś określa się tak region położony na pograniczu Serbii i Czarnogóry (Sandžak), którego największym miastem jest serbski Novi Pazar. Sandżak Nowopazarski jako osobna jednostka powstał dopiero w XIX wieku, a na karty historii trafił dzięki kongresowi berlińskiemu, który w 1878 roku przyznał Austro-Węgrom prawo do jego okupacji wraz z Bośnią i Hercegowiną. W ten sposób Habsburgowie mogli wbić klin pomiędzy Serbię i Czarnogórę oraz uzyskać dogodną drogę do ewentualnych ruchów na południe, aż do Salonik. Formalnie jednak terytorium to pozostawało częścią Turcji, administrację cywilną sprawowali oni. W 1908 roku Austro-Węgry oficjalnie anektowali Bośnię i Hercegowinę, a z Sandżaku się wycofali, przywracając Osmanom pełnię władzy, lecz tylko na pięć lat - w wyniku wojen bałkańskich Turcja została prawie całkowicie wyparta z Bałkanów, a Sandżakiem Nowopazarskim podzielili się Serbowie i Czarnogórcy.
Region ten jest wyjątkowy, ponieważ największą grupę mieszkańców stanowią Boszniacy, czyli słowiańscy muzułmanie. Ci sami, którzy zamieszkują Bośnią i Hercegowinę. Dawni Serbowie, Chorwaci, Czarnogórcy, którzy z różnych powodów w czasie rządów osmańskich przyjęli islam. To dość ciekawa sytuacja, bo etnicznie nie różnią się oni od swoich serbskich czy czarnogórskich sąsiadów, wyznacznikiem jest religia (choć zdarzają się Boszniacy, którzy muzułmanami nie są). Biorąc pod uwagę spisy powszechne w obu krajach, to niemal połowa ludności deklaruje przynależność do tej grupy narodowościowej. Kolejni są Serbowie, następnie dużo mniej liczni Czarnogórcy, "muzułmanie" bez określenia narodowości, aż w końcu Albańczycy. Kiedyś dość powszechnie błędnie kojarzono wszystkich wyznawców islamu w Serbii jako Albańczyków, teraz się to już zmieniło - mimo bliskości Kosowa jest ich tu niewielu, a dodatkowo ponoć Boszniacy się z nimi nie lubią (delikatnie pisząc). Proporcje poszczególnych narodowości nieco się różnią w części serbskiej i czarnogórskiej, lecz wspomnę o tym później, żeby teraz za bardzo nie kręcić .
Wymieszanie ludności różnych wyznań i narodowości zwykle oznacza na Bałkanach kłopoty i rzeczywiście tak tu było: w ubiegłym stuleciu przy każdej wojnie i każdym przejściu wojsk odbywały się regularne masakry. Przeważnie Serbowie mordowali muzułmanów, rzadziej muzułmanie Serbów, przy czym zazwyczaj dotyczyło to Albańczyków, a nie samych Boszniaków, którzy raczej do broni się nie garnęli. Przy okazji II wojny światowej wybito Żydów, a teren Sandżaku był w orbicie zainteresowań Niemców, Włochów, zwolenników Wielkiej Albanii, nawet ustaszy z Chorwacji! Można stwierdzić, że ziemia ta obficie zroszona była krwią niewinnych ludzi, lecz przecież w tej części Europy to nic nadzwyczajnego.
Serbowie zamiast określenia "Sandżak" wolą używać słowa Raszka (Raška), od nazwy swojego królestwa istniejącego tu w średniowieczu. I choć dzisiaj dominuje islam, to najcenniejszymi zabytkami są stare, prawosławne klasztory. Niektóre z nich wpisano na listę UNESCO; dwa z nich już odwiedziłem, tym razem postanowiłem zajrzeć do trzeciego, położonego tuż obok Nowego Pazaru.
Odbicia na skrzyżowaniach są kiepsko albo wcale oznaczone, ale sama droga jest porządna i szybko wynosi nas na wzgórza z widokami na okolicę.
Đurđevi Stupovi (Ђурђеви cтупови, "Słupy Jerzego") to monastyr męski założony w XII wieku. Okres jego świetności skończył się dawno temu, gdyż został opuszczony w 1689 roku, po tym jak dziesiątki tysięcy Serbów uciekło na północ przed Turkami (był to efekt wojny austriacko-osmańskiej, Serbowie wspierali wówczas Habsburgów). Klasztor opustoszał, zaczął niszczeć, a kompletnie zdemolowano go w czasie wojen bałkańskich. Zdjęcie poniżej ukazuje stan sprzed stu lat.
A dziś prezentuje się tak:
W latach 60. przystąpiono do prac rekonstrukcyjnych, kontynuowane są one przez cały czas. Zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz można zobaczyć dokładną granicę pomiędzy starym i nowym. Ot, na przykład ze średniowiecznych fresków pozostały tylko malutkie fragmenty.
Można dyskutować, czy odbudowa budynków po tak długim czasie jest sensowna, natomiast kompletnie nie rozumiem, dlaczego obiekt ten znalazł się na liście UNESCO? Przy tak niedużym procencie oryginalnej substancji możemy mówić o uhonorowaniu współczesnej konstrukcji. Biorąc pod uwagę, że w tej części Serbii są dziesiątki lepiej zachowanych klasztorów, to tym bardziej decyzja ta wydaje się niezrozumiała.
Tyle, że wpisy na Listę Dziedzictwa UNESCO to również sprawa polityczna. Kandydatów wskazują władze państw, które przy tej okazji często próbują osiągnąć określone cele, niekoniecznie związane z kulturą. Đurđevi stupovi zostało wpisane w 1979 roku pod oficjalną nazwą "Zabytkowe miasto Ras z monastyrem Sopoćani" - przynależy więc do ruin stolicy państwa serbskiego z okresu średniowiecza. Nie trudno się domyślić, że można to potraktować jako demonstracje odwiecznej serbskości tych ziem, w kontrze do muzułmanów-renegatów serbskiego narodu.
Oprócz odbudowanej cerkwi zobaczymy tu pozostałości zabudowań gospodarczych i mieszkalnych, m.in. refektarza, cysterny na wodę i konaku.
Więcej fresków zachowało się w dawnej wieży wejściowej. Przedstawiają członków panującej dynastii, którzy zostali mnichami, a nad nimi odbywa się "anielska uczta". Datowane są na 13. stulecie.
Obecnie w monastyrze mieszka kilku mnichów i budynek im służący jest nowy. Ale oprócz tego klasztor wygląda jako prawie nieprzygotowany na wizyty wiernych, o turystach nie mówiąc - żadnej toalety, żadnego kraniku z wodą, sklepik z dewocjonaliami zamknięty na głucho. Z racji późnego popołudnia byliśmy jedynymi odwiedzającymi, ale mimo wszystko miałem wrażenie, że tłumów się nie spodziewają.
Wracamy krętą drogą do cywilizacji, co jakiś czas zwalniam albo staję, by uwiecznić górki, dachy domów i liczne minarety.
Novi Pazar (Нови Пазар; cyrylica prawie nie występuje w przestrzeni publicznej, Nowy Pazar - w wikipedii pojawia się nazwa oryginalna, więc jej będę się trzymał) to jedno z najbardziej muzułmańskich miast Serbii (ponad osiemdziesiąt procent wśród mieszkańców). Tak było od zawsze - założony został w XV wieku przez Turków i pełnił ważną rolę w kontroli ziem serbskich. Przez dwa stulecia bogacił się na handlu i eksporcie rozmaitych towarów. Upadek zaczął się w tym samym okresie, co opuszczenie Đurđevi stupovi - podczas walk z Turkami zdobyli go i spalili serbscy powstańcy. Później zdarzały się powodzie, kolejne wojny, powstania, liczba ludności spadała i ponownie wzrastała. Kiedyś żyło tu wielu Albańczyków, ale stopniowo przenosili się one na teren dzisiejszego Kosowa, więc dziś stanowią niewielki promil. Po włączeniu w skład Serbii, a potem Jugosławii, władze centralne Novi Pazar ignorowały, bo przecież Boszniacy to zdrajcy, którzy oderwali się od serbskiego narodu. Zmieniło się to dopiero po upadku Miloševića, ale różnica zamożności pomiędzy NP a wizytowaną dzień wcześniej Wojwodiną widać gołym okiem. Patrząc na wąskie uliczki, ciasną zabudowę, typowy orientalny harmider i burdel można mieć wątpliwości, czy to nadal jedno państwo.
Nocleg zaklepałem w centrum. Właściwą ulicę znalazłem dość szybko, nawet udało się wcisnąć samochód na kawałek wolnego chodnika, a potem przez kilka minut szukałem odpowiedniego numeru. W końcu jest - przez bramę wchodzimy na podwórze trzech domów, w jednym z nich są pokoje dla turystów. Właściciel mówi po angielsku, jest uprzejmy, wita się podaniem ręki, lecz tylko ze mną - w stosunku do Teresy zachował rezerwę. Wiadomo - kobieta i to obca. Sam pokój jest spory, wygodny, z łazienką i telewizorem, oczywiście również z klimatyzacją. I rozgrzanym tarasem z widokiem na rozsypujące się sąsiednie domostwo. Wszystko to za około 80 złotych. Cena prawie nie do znalezienia w innych miejscach.
Gospodarz proponuje, aby przestawić auto bliżej bramy. Konsultuje się z matką, czy na pewno możemy stanąć na zakazie, w końcu są raczej pewni, że chyba tak. I że nikt się nie przyczepi, choć to strefa płatnego parkowania. Chyba .
Po ulicach chodzi sporo zakrytych kobiet. Niektóre tylko w chustach, inne również w kieckach na całe ciało. Brak burek, a zdarzają się chociażby w Sarajewie. Ale pań ubranych po europejsku jest podobna ilość, nawet takich z cyckami bijącymi po oczach, co oznacza, że i część muzułmanek ignoruje religijne nakazy. Zresztą Boszniacy to akurat naród podchodzący do zapisów Koranu bardzo liberalnie. Z kolei panowie zdają się głównie zajmować ważną czynnością siedzenia przy stolikach, picia kawy z wodą i prowadzenia niekończących się dyskusji.
W ścisłym centrum brak jest cerkwi, za to znajdziemy kilka meczetów. Jeden położony był tuż obok naszego noclegu. Jeden z najważniejszych to Altun-alem džamija z XVI wieku.
Arap džamija wciśnięty pomiędzy sąsiednie budynki.
Jądro miasta to szersza przestrzeń nad rzeką Raška, gdzie znajdziemy budynek władz. Zawieszono przy nim flagę Serbii, miasta oraz Sandżaku, zawierający boszniackie lilie oraz księżyce na zielonym tle, symbol islamu.
Nie mogło braknąć plastikowej nazwy, przy której można się sfotografować.
Pamiątką po przeszłości są resztki tureckiej twierdzy. Zostało trochę murów i jedna wieża. Dawne wnętrze zmieniło się w park.
Liczne małe sklepiki i jadłodajnie.
Wymyśliłem sobie, że fajnie byłoby usiąść w jakimś małym lokalu i zjeść coś bałkańskiego za niską cenę. Na głównym deptaku nic takiego nie znaleźliśmy, dominowały knajpy z kuchnią bynajmniej nie serbską, do tego sporo kawiarni i wcale nie mało pubów, w których można się napić zagranicznego sikacza. Przy sąsiednich ulicach podobnie.
Zaglądamy w coraz mniejsze uliczki. Mało tu przechodniów, za to pełno poplątanych kabli. Wciskamy się pod bloki i pod stare domy.
Wreszcie widzę knajpkę serwującą potrawy z grilla. Zamawiamy ćevapi z kajmakiem - niezłe, choć odrobinę za tłuste. Do tego kiselo mleko, czyli kiszkę. O dziwo, nie pogoniło mnie .
Po zachodzie słońca Novi Pazar bynajmniej nie zamierza iść spać. Spadek temperatury wyciągnął wiele osób na ulice. Ludzie spotykają znajomych, pędzą przed siebie na rowerach, głośniki puszczają skoczną muzykę na całą okolicę. Pojawiają się nawet policjanci kłócący się z pewnym kierowcą. Na głównym rondzie każdy próbuje znaleźć dziurę dla siebie.
Obudowane brzegi rzeki Raški.
Czasem na murach można przeczytać hasła polityczne. Boszniacy od dawna domagają się autonomii dla Sandżaku, ale Serbowie nie są skorzy do jej przyznania. Na szczęście dla władz nie było do tej pory prób oderwania się regionu ani żadnych wystąpień zbrojnych - w końcu muzułmańscy Słowianie to nie Albańczycy.
Sklepy oferują stroje na każdą okazję - kobiety mogą się tak odziać na ślub albo inną ważną uroczystość. Albo zagrać w filmie historycznym.
Chciałem zajrzeć do meczetu Altun-alem, lecz właśnie kończyły się modlitwy i wychodziło sporo osób. Przed świątynią znajduje się niewielki cmentarz z nagrobkami w języku arabskim.
Zbiór chrustu na zimę już się rozpoczął.
Z pokoju słyszę nawoływanie muezzinów. Trzech, w tym jeden brzmi zupełnie jak kobieta. A rano, była może czwarta, może trochę wcześniej lub później, znowu się jeden wydzierał. Fadżr, pierwsza modlitwa dnia, musi się odbywać przed wschodem słońca, więc prawowierny muzułmanin nigdy się nie wyśpi.
W poniedziałkowy ranek idziemy na spacer "za jasnego". Na budynkach wisi sporo szyldów salonów gier - a przecież hazard w islamie jest zakazany. No, chyba, że Allah nie widzi... Widać również dużo sklepów ze złotem oraz jubilerów.
Ludzie ciągną w kierunku głównego ronda. Lokale obłożone facetami wpatrującymi się w swoje filiżanki i papierosy.
Historyczna pamiątka - Isa-begov hamam, pochodzący z okresu lokacji miasta. Jedna z nielicznych łaźni tureckich w kraju. Choć formalnie zabytek, to mocno zniszczony, w części mieści się kawiarnia, w pozostałej gruzowisko.
Spacer wzdłuż Raški - woda jest wyjątkowo czysta jak na niezbyt czyste miasto, to pewnie zasługa szybkiego nurtu. Kawałek dalej są specyficzne konstrukcje - most oraz zabudowane przejście nawiązujące do architektury islamskiej.
W tym miejscu rzeka nie jest już tak czysta i przejrzysta, a i zapach wyraźnie się zmienił.
I znów architektoniczny misz-masz: dachy uniwersyteckie (fakultet studiów islamskich) nawiązuje do łaźni, natomiast w tle wybija się typowy jugosłowiański blok.
Amir-agin han - zajazd działający prawdopodobnie od XVII wieku. W nieco lepszym stanie niż hamman, ale też przydałaby się jakaś mała renowacja. Z boku dolepiły się rzędy kantorów.
Prezent z Sarajewa - Sebilj, czyli kopia drewnianej fontanny stojącej w stolicy Bośni. Oba miasta łączy nie tylko narodowość i wyznanie większości mieszkańców, ale też założył je ten sam człowiek - niejaki Isa-Beg Isaković, osmański bej, ale z pochodzenia Słowianin.
Przemknął Moskwicz, pewnie wersja eksportowa i to z lekko podniesionym nadwoziem.
Z każdym kwadransem robi się coraz cieplej, więc na ulicach pojawia się coraz więcej wody, która na jakiś czas zbija temperaturę.
Zaglądamy do małej piekarni, aby kupić burki na śniadanie. Siedzi tam kilku chłopów w pomarańczowych strojach roboczych i wybałusza oczy. Cudzoziemiec jest tu rzadkim widokiem. Nie spotkaliśmy żadnych innych zagranicznych osobników, a jeśli chodzi o turystów, to owszem, zagadała do nas jedna rodzina szukająca drogi do centrum, ale to byli Serbowie. Bo choć w pobliżu miasta pełno zabytków (wspomniane monastyry plus jeden z najstarszych na Bałkanach kościołów położony na przedmieściach), to sam Novi Pazar generalnie się omija. I dobrze, bo przynajmniej dłużej zostanie autentycznym.
W sierpniu przez kilka dnia Novi Pazar pojawił się w mediach przy okazji kolejnej odsłony konfliktu serbsko-albańskiego. Poszło o nowe przepisy wprowadzane przez władze Kosowa - zaczęli oni wymagać, żeby Serbowie w Kosowie musieli zakładać kosowskie tablice rejestracyjne i posługiwać się dodatkowymi dokumentami (zwykłe dowody osobiste już nie wystarczą). Brzmi jak prowokacja, tyle, że od dawna takie wymagania wobec Albańczyków z Kosowa stawiają w Serbii. Wybuchła awantura, tradycyjnie zablokowano kilka dróg, pobito się z policją i przypadkowymi nieszczęśnikami, ale tym razem poszły w eter informacje, że zaraz wybuchnie wojna. Na dowód tego podawano wieści z NP, że jakoby słychać tu strzały, syreny i ludzie się burzą. Sugerowano też, że w mieście doszło do jakiś turbulencji z udziałem Albańczyków, podobnie jak po drugiej stronie granicy. I tu doskonale wychodzi burdel, jaki robią media: do Kosowa jest stąd kilkanaście kilometrów, zatem nie ma szans, żeby ktoś usłyszał strzały z broni maszynowej, zwłaszcza w nieustannym hałasie. Zamieszek także tu nie mogło być, gdyż - jak już kilkukrotnie pisałem - w mieście mieszkają Boszniacy, a nie Albańczycy. Zapewne używano skrótu myślowego, myląc Novi Pazar z jednostką administracyjną Novi Pazar, sięgającą granicy, ale to tak jakby pomylić Opole z województwem opolskim . Dodam, że przy okazji pokazywano zdjęcia z Kosowskiej Mitrowicy i podpisywano jako "granica z Serbią" - tymczasem na fotografiach widniał most w centrum miejscowości oddalonej od Serbii o ponad dwadzieścia kilometrów. Nie ma to jak rzetelne dziennikarstwo.
Cała awantura skończyła się równie szybko, jak zaczęła. I zapewne powróci jeszcze nie raz, bo to węzeł gordyjski nie do rozwiązania. A pisać o wojnie mogli tylko ludzie, którzy o Bałkanach nie mają zielonego pojęcia. Bo kto mógł kogo zaatakować? Serbia? Czym? Ich wojsko to tylko nędzny cień dawnej jugosłowiańskiej armii. Dwie dekady temu nie za bardzo potrafili sobie poradzić z albańską partyzantką, a teraz zaczęliby się bić z NATO, bowiem KFOR zapewne nie stałby bezczynnie? Nawet Putin tu nie pomoże, choć sugerowano (raczej na wyrost), iż to on znowu mieszał w bałkańskim kotle. Oczywiście na Bałkanach nigdy nie można czegoś wykluczać na sto procent, ale jakakolwiek interwencja Serbii byłaby dla niej samobójstwem militarnym, politycznym i gospodarczym.
Wyjeżdżamy z miasta bez większych problemów. Na jednym ze skrzyżowań drogowskaz wskazuje na Kosowską Mitrowicę. Oczywiście bez oznaczeń, że to zagranica, dla Serbów to nadal Serbia. Z tego punktu do kosowskich posterunków jest około dziesięciu kilometrów. Kiedyś już tamtędy jechałem.
W Sandżaku podział etniczny w obu państwach wygląda podobnie: na zachodzie dominują Serbowie, na wschodzie Boszniacy. W Ribaricach (Рибариће) dziewięciu na dziesięciu mieszkańców deklaruje się jako ci drudzy.
Profesjonalna myjnia samochodowa. Żadna prowizorka, pobierano opłaty za użycie.
Kręte, górskie drogi. Z boku jakiś punkt widokowy z szutrowym dojściem. Coś pięknego!
Z remontowanego mostu spoglądam w dół na Ibar, który po krótkim pobycie w Kosowie powrócił do Serbii.
Godzinę po opuszczeniu Nowego Pazaru meldujemy się na granicy. Najpierw kontrola serbska, potem czarnogórska. Poszło dość sprawnie, krócej niż kwadrans. Inni mieli gorzej - Serbowie bardzo dokładnie trzepali "Niemców" wjeżdżających do ich kraju.
A potem się zaczęło. Jedne światła, drugie światła - bo remont. Z naprzeciwka i tak jadą auta. Wlecze się jakiś facet na rumuńskich blachach, dosłownie blokuje ruch, w końcu udaje się go wyprzedzić na zakręcie. I znowu światła, wahadło, stoimy. Choć nie wszyscy, samochody z lokalnymi rejestracjami nawet nie zwalniają.
Z boku ciągłe wysypisko śmieci, smród, niektóre się palą. Fajnie Czarnogóra wita... Nagle dostrzegamy coś jeszcze bardziej nieprzyjemnego - odciętą... krowią głowę. Brrr.
Czekamy na zielone światło. Mijają minuty, już dobre ponad dziesięć, a tu nic. Nawet Rumun zdążył dojechać z tyłu. Stwierdzam, że jak zjawi się miejscowy, to ruszam za nim i tak zrobiłem. Okazało się, że chodziło o odcinek kilkuset metrów, a z tamtej strony też są światła czerwone! Po chwili pojawiają się kolejne wahadła, oczywiście z czerwonym, lecz już nawet nie czekam i po prostu ostrożnie jadę przed siebie. Szczególnie trzeba było się pilnować w nieoświetlonych tunelach. Na większości drogi spokojnie szło się minąć, choć czasem jedna strona musiała się cofnąć. Ale cóż poradzić, skoro na każdym wyświetlaczu świeciło się na czerwono w obu kierunkach!
Dodam, że około kilometra od odciętej głowy znalazłem inny fragment nieszczęsnej krowy - kopyto.
Gdy na moment robi się szerzej to staję, aby rozprostować kości. Widoki i tak są tu piękne, jeżeli przymknie się oczy na gruz i niekończące się wysypisko. Czekam też, czy pojawi się powolny Rumun, ale ani go czuć. Najprawdopodobniej ciągle stał przed sygnalizacją i wypatrywał zielonego. Może tak stoi i do tej pory...
Remont kończy się dopiero przed pierwszą większą czarnogórską miejscowością, czyli przed Rožaje. W czarnogórskim Sandżaku największą grupą narodowościową są Serbowie, Boszniacy spadli na drugie miejsce. Jeszcze mniej jest samych Czarnogórców, ale oni generalnie mieszkają bliżej wybrzeża. W Rožaje akurat dominują Boszniacy, miasto jest ich nieoficjalną stolicą w Montenegro.
Ulice i zabudowa przypominają Novi Pazar, podobnie jak widok wielu zasłoniętych kobiet. Moim celem są dwa meczety, stary i nowy. Nowy znajduję bez problemów. Ukończono go w 2008 roku w miejscu dwóch starszych świątyń. To największy taki obiekt w Czarnogórze.
Starszego z drewna nie udało mi się znaleźć, choć - jak później sprawdzałem mapę - dwukrotnie koło niego przejeżdżałem! Musiał się nieźle zakamuflować. Niejako w zastępstwie uwieczniłem zrekonstruowaną wieżę oraz coś, co początkowo wziąłem właśnie za meczet, lecz okazało się zwykłą chałupą.
Przy wyjeździe przez jakiś czas mam przed sobą samochód, który wydaje się palić: dym bucha mu jak z paleniska! Kierowca się nie zraża, choć machają do niego przechodnie, policjanci, a wozy z naprzeciwka błyskają światłami i trąbią. Pędzi tak kilka kilometrów, po czym skręca w boczną drogę.
Ponieważ nieustannie mknę przez urokliwe okolice, więc parkuję w jednej z zatoczek, aby zrobić kilka zdjęć. Jest sielsko: mimo coraz wyższej temperatury sporo zieleni, pojedyncze gospodarstwa, polne ścieżki...
Nawet droga, choć przelotówka, jest sielska - krowa melancholijnie miele pyskiem, znak ze śladami po kulach...
Mało brakowało, a byłyby to ostatnie zdjęcia na tym wyjeździe, a może i w życiu. Wracam do auta, rozglądam się w jedną stronę - nic nie jedzie. W drugą - pusto. No to gaz i pakuję się na mój pas i w tym momencie słyszę gwałtowny pisk opon, trąbienie, jakiś harmider; patrzę w lusterko i widzę tańczący wóz, któremu w ostatniej chwili udało się zahamować oraz kierowcę, na przemian wygrażającemu mi i załamującemu ręce. Wyskoczył jak Filip z konopi zza zakręt z fotki powyżej i musiał jechać na tyle szybko, że nie miałem szans go dostrzec... W pierwszych sekundach wzruszyłem tylko ramionami, ale po chwili dotarła do mnie groza sytuacji i przeszył lodowaty chłód. Poczułem się, jakbym dostał nowe życie...
Przed nami Berane, gdzie dominują Serbowie - meczety się pochowały, są cerkwie. Na przedmieściach znajduje się monastyr o takiej samej nazwie jak ten obok Nowego Pazaru - Đurđevi Stupovi.
Powstał o stulecie później, niż bardziej znany serbski odpowiednik (XIII wiek) i również wygląda podejrzanie świeżo. Albo go w dużym stopniu odbudowano, albo przeprowadzono niedawno remont i dokładnie wyczyszczono.
Biorąc pod uwagę, że we wnętrzach także zachowało się niewiele fresków, to pewnie przynajmniej częściowa rekonstrukcja. Co w sumie nie dziwi, biorąc pod uwagę, że przynajmniej pięć razy zniszczyli go Turcy.
Znów wypadałoby napisać, że otoczenie mają sielskie. Górki na horyzoncie spokojnie przekraczają tysiąc metrów.
Inne podobieństwo do monastyru z listy UNESCO to brak jakiejkolwiek infrastruktury pod wiernych i turystów: próżno szukać kibelka, sklepu czy chociażby miejsca, gdzie można w spokoju i w cieniu usiąść. Udało się natomiast znaleźć kranik z wodą.
Przy drodze dojazdowej (też kiepsko oznaczonej) stoi kilka dziwnych betonowych konstrukcji. Na niektórych wymalowano serbskie flagi z symboliką narodową. Gdyby brać pod uwagę terytorialne wyniki referendum niepodległościowego z 2006 roku, to większość Sandżaku pozostałaby w związku państwowym z Serbią.
Mijamy mniejsze lub większe miejscowości, czasem trafi się miła dla oka cerkiewka. I w ten sposób zakończyliśmy wizytę w Sandżaku, w którym miłośnicy historii, ale i wielu turystów, nie będzie się nudzić.
Region ten jest wyjątkowy, ponieważ największą grupę mieszkańców stanowią Boszniacy, czyli słowiańscy muzułmanie. Ci sami, którzy zamieszkują Bośnią i Hercegowinę. Dawni Serbowie, Chorwaci, Czarnogórcy, którzy z różnych powodów w czasie rządów osmańskich przyjęli islam. To dość ciekawa sytuacja, bo etnicznie nie różnią się oni od swoich serbskich czy czarnogórskich sąsiadów, wyznacznikiem jest religia (choć zdarzają się Boszniacy, którzy muzułmanami nie są). Biorąc pod uwagę spisy powszechne w obu krajach, to niemal połowa ludności deklaruje przynależność do tej grupy narodowościowej. Kolejni są Serbowie, następnie dużo mniej liczni Czarnogórcy, "muzułmanie" bez określenia narodowości, aż w końcu Albańczycy. Kiedyś dość powszechnie błędnie kojarzono wszystkich wyznawców islamu w Serbii jako Albańczyków, teraz się to już zmieniło - mimo bliskości Kosowa jest ich tu niewielu, a dodatkowo ponoć Boszniacy się z nimi nie lubią (delikatnie pisząc). Proporcje poszczególnych narodowości nieco się różnią w części serbskiej i czarnogórskiej, lecz wspomnę o tym później, żeby teraz za bardzo nie kręcić .
Wymieszanie ludności różnych wyznań i narodowości zwykle oznacza na Bałkanach kłopoty i rzeczywiście tak tu było: w ubiegłym stuleciu przy każdej wojnie i każdym przejściu wojsk odbywały się regularne masakry. Przeważnie Serbowie mordowali muzułmanów, rzadziej muzułmanie Serbów, przy czym zazwyczaj dotyczyło to Albańczyków, a nie samych Boszniaków, którzy raczej do broni się nie garnęli. Przy okazji II wojny światowej wybito Żydów, a teren Sandżaku był w orbicie zainteresowań Niemców, Włochów, zwolenników Wielkiej Albanii, nawet ustaszy z Chorwacji! Można stwierdzić, że ziemia ta obficie zroszona była krwią niewinnych ludzi, lecz przecież w tej części Europy to nic nadzwyczajnego.
Serbowie zamiast określenia "Sandżak" wolą używać słowa Raszka (Raška), od nazwy swojego królestwa istniejącego tu w średniowieczu. I choć dzisiaj dominuje islam, to najcenniejszymi zabytkami są stare, prawosławne klasztory. Niektóre z nich wpisano na listę UNESCO; dwa z nich już odwiedziłem, tym razem postanowiłem zajrzeć do trzeciego, położonego tuż obok Nowego Pazaru.
Odbicia na skrzyżowaniach są kiepsko albo wcale oznaczone, ale sama droga jest porządna i szybko wynosi nas na wzgórza z widokami na okolicę.
Đurđevi Stupovi (Ђурђеви cтупови, "Słupy Jerzego") to monastyr męski założony w XII wieku. Okres jego świetności skończył się dawno temu, gdyż został opuszczony w 1689 roku, po tym jak dziesiątki tysięcy Serbów uciekło na północ przed Turkami (był to efekt wojny austriacko-osmańskiej, Serbowie wspierali wówczas Habsburgów). Klasztor opustoszał, zaczął niszczeć, a kompletnie zdemolowano go w czasie wojen bałkańskich. Zdjęcie poniżej ukazuje stan sprzed stu lat.
A dziś prezentuje się tak:
W latach 60. przystąpiono do prac rekonstrukcyjnych, kontynuowane są one przez cały czas. Zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz można zobaczyć dokładną granicę pomiędzy starym i nowym. Ot, na przykład ze średniowiecznych fresków pozostały tylko malutkie fragmenty.
Można dyskutować, czy odbudowa budynków po tak długim czasie jest sensowna, natomiast kompletnie nie rozumiem, dlaczego obiekt ten znalazł się na liście UNESCO? Przy tak niedużym procencie oryginalnej substancji możemy mówić o uhonorowaniu współczesnej konstrukcji. Biorąc pod uwagę, że w tej części Serbii są dziesiątki lepiej zachowanych klasztorów, to tym bardziej decyzja ta wydaje się niezrozumiała.
Tyle, że wpisy na Listę Dziedzictwa UNESCO to również sprawa polityczna. Kandydatów wskazują władze państw, które przy tej okazji często próbują osiągnąć określone cele, niekoniecznie związane z kulturą. Đurđevi stupovi zostało wpisane w 1979 roku pod oficjalną nazwą "Zabytkowe miasto Ras z monastyrem Sopoćani" - przynależy więc do ruin stolicy państwa serbskiego z okresu średniowiecza. Nie trudno się domyślić, że można to potraktować jako demonstracje odwiecznej serbskości tych ziem, w kontrze do muzułmanów-renegatów serbskiego narodu.
Oprócz odbudowanej cerkwi zobaczymy tu pozostałości zabudowań gospodarczych i mieszkalnych, m.in. refektarza, cysterny na wodę i konaku.
Więcej fresków zachowało się w dawnej wieży wejściowej. Przedstawiają członków panującej dynastii, którzy zostali mnichami, a nad nimi odbywa się "anielska uczta". Datowane są na 13. stulecie.
Obecnie w monastyrze mieszka kilku mnichów i budynek im służący jest nowy. Ale oprócz tego klasztor wygląda jako prawie nieprzygotowany na wizyty wiernych, o turystach nie mówiąc - żadnej toalety, żadnego kraniku z wodą, sklepik z dewocjonaliami zamknięty na głucho. Z racji późnego popołudnia byliśmy jedynymi odwiedzającymi, ale mimo wszystko miałem wrażenie, że tłumów się nie spodziewają.
Wracamy krętą drogą do cywilizacji, co jakiś czas zwalniam albo staję, by uwiecznić górki, dachy domów i liczne minarety.
Novi Pazar (Нови Пазар; cyrylica prawie nie występuje w przestrzeni publicznej, Nowy Pazar - w wikipedii pojawia się nazwa oryginalna, więc jej będę się trzymał) to jedno z najbardziej muzułmańskich miast Serbii (ponad osiemdziesiąt procent wśród mieszkańców). Tak było od zawsze - założony został w XV wieku przez Turków i pełnił ważną rolę w kontroli ziem serbskich. Przez dwa stulecia bogacił się na handlu i eksporcie rozmaitych towarów. Upadek zaczął się w tym samym okresie, co opuszczenie Đurđevi stupovi - podczas walk z Turkami zdobyli go i spalili serbscy powstańcy. Później zdarzały się powodzie, kolejne wojny, powstania, liczba ludności spadała i ponownie wzrastała. Kiedyś żyło tu wielu Albańczyków, ale stopniowo przenosili się one na teren dzisiejszego Kosowa, więc dziś stanowią niewielki promil. Po włączeniu w skład Serbii, a potem Jugosławii, władze centralne Novi Pazar ignorowały, bo przecież Boszniacy to zdrajcy, którzy oderwali się od serbskiego narodu. Zmieniło się to dopiero po upadku Miloševića, ale różnica zamożności pomiędzy NP a wizytowaną dzień wcześniej Wojwodiną widać gołym okiem. Patrząc na wąskie uliczki, ciasną zabudowę, typowy orientalny harmider i burdel można mieć wątpliwości, czy to nadal jedno państwo.
Nocleg zaklepałem w centrum. Właściwą ulicę znalazłem dość szybko, nawet udało się wcisnąć samochód na kawałek wolnego chodnika, a potem przez kilka minut szukałem odpowiedniego numeru. W końcu jest - przez bramę wchodzimy na podwórze trzech domów, w jednym z nich są pokoje dla turystów. Właściciel mówi po angielsku, jest uprzejmy, wita się podaniem ręki, lecz tylko ze mną - w stosunku do Teresy zachował rezerwę. Wiadomo - kobieta i to obca. Sam pokój jest spory, wygodny, z łazienką i telewizorem, oczywiście również z klimatyzacją. I rozgrzanym tarasem z widokiem na rozsypujące się sąsiednie domostwo. Wszystko to za około 80 złotych. Cena prawie nie do znalezienia w innych miejscach.
Gospodarz proponuje, aby przestawić auto bliżej bramy. Konsultuje się z matką, czy na pewno możemy stanąć na zakazie, w końcu są raczej pewni, że chyba tak. I że nikt się nie przyczepi, choć to strefa płatnego parkowania. Chyba .
Po ulicach chodzi sporo zakrytych kobiet. Niektóre tylko w chustach, inne również w kieckach na całe ciało. Brak burek, a zdarzają się chociażby w Sarajewie. Ale pań ubranych po europejsku jest podobna ilość, nawet takich z cyckami bijącymi po oczach, co oznacza, że i część muzułmanek ignoruje religijne nakazy. Zresztą Boszniacy to akurat naród podchodzący do zapisów Koranu bardzo liberalnie. Z kolei panowie zdają się głównie zajmować ważną czynnością siedzenia przy stolikach, picia kawy z wodą i prowadzenia niekończących się dyskusji.
W ścisłym centrum brak jest cerkwi, za to znajdziemy kilka meczetów. Jeden położony był tuż obok naszego noclegu. Jeden z najważniejszych to Altun-alem džamija z XVI wieku.
Arap džamija wciśnięty pomiędzy sąsiednie budynki.
Jądro miasta to szersza przestrzeń nad rzeką Raška, gdzie znajdziemy budynek władz. Zawieszono przy nim flagę Serbii, miasta oraz Sandżaku, zawierający boszniackie lilie oraz księżyce na zielonym tle, symbol islamu.
Nie mogło braknąć plastikowej nazwy, przy której można się sfotografować.
Pamiątką po przeszłości są resztki tureckiej twierdzy. Zostało trochę murów i jedna wieża. Dawne wnętrze zmieniło się w park.
Liczne małe sklepiki i jadłodajnie.
Wymyśliłem sobie, że fajnie byłoby usiąść w jakimś małym lokalu i zjeść coś bałkańskiego za niską cenę. Na głównym deptaku nic takiego nie znaleźliśmy, dominowały knajpy z kuchnią bynajmniej nie serbską, do tego sporo kawiarni i wcale nie mało pubów, w których można się napić zagranicznego sikacza. Przy sąsiednich ulicach podobnie.
Zaglądamy w coraz mniejsze uliczki. Mało tu przechodniów, za to pełno poplątanych kabli. Wciskamy się pod bloki i pod stare domy.
Wreszcie widzę knajpkę serwującą potrawy z grilla. Zamawiamy ćevapi z kajmakiem - niezłe, choć odrobinę za tłuste. Do tego kiselo mleko, czyli kiszkę. O dziwo, nie pogoniło mnie .
Po zachodzie słońca Novi Pazar bynajmniej nie zamierza iść spać. Spadek temperatury wyciągnął wiele osób na ulice. Ludzie spotykają znajomych, pędzą przed siebie na rowerach, głośniki puszczają skoczną muzykę na całą okolicę. Pojawiają się nawet policjanci kłócący się z pewnym kierowcą. Na głównym rondzie każdy próbuje znaleźć dziurę dla siebie.
Obudowane brzegi rzeki Raški.
Czasem na murach można przeczytać hasła polityczne. Boszniacy od dawna domagają się autonomii dla Sandżaku, ale Serbowie nie są skorzy do jej przyznania. Na szczęście dla władz nie było do tej pory prób oderwania się regionu ani żadnych wystąpień zbrojnych - w końcu muzułmańscy Słowianie to nie Albańczycy.
Sklepy oferują stroje na każdą okazję - kobiety mogą się tak odziać na ślub albo inną ważną uroczystość. Albo zagrać w filmie historycznym.
Chciałem zajrzeć do meczetu Altun-alem, lecz właśnie kończyły się modlitwy i wychodziło sporo osób. Przed świątynią znajduje się niewielki cmentarz z nagrobkami w języku arabskim.
Zbiór chrustu na zimę już się rozpoczął.
Z pokoju słyszę nawoływanie muezzinów. Trzech, w tym jeden brzmi zupełnie jak kobieta. A rano, była może czwarta, może trochę wcześniej lub później, znowu się jeden wydzierał. Fadżr, pierwsza modlitwa dnia, musi się odbywać przed wschodem słońca, więc prawowierny muzułmanin nigdy się nie wyśpi.
W poniedziałkowy ranek idziemy na spacer "za jasnego". Na budynkach wisi sporo szyldów salonów gier - a przecież hazard w islamie jest zakazany. No, chyba, że Allah nie widzi... Widać również dużo sklepów ze złotem oraz jubilerów.
Ludzie ciągną w kierunku głównego ronda. Lokale obłożone facetami wpatrującymi się w swoje filiżanki i papierosy.
Historyczna pamiątka - Isa-begov hamam, pochodzący z okresu lokacji miasta. Jedna z nielicznych łaźni tureckich w kraju. Choć formalnie zabytek, to mocno zniszczony, w części mieści się kawiarnia, w pozostałej gruzowisko.
Spacer wzdłuż Raški - woda jest wyjątkowo czysta jak na niezbyt czyste miasto, to pewnie zasługa szybkiego nurtu. Kawałek dalej są specyficzne konstrukcje - most oraz zabudowane przejście nawiązujące do architektury islamskiej.
W tym miejscu rzeka nie jest już tak czysta i przejrzysta, a i zapach wyraźnie się zmienił.
I znów architektoniczny misz-masz: dachy uniwersyteckie (fakultet studiów islamskich) nawiązuje do łaźni, natomiast w tle wybija się typowy jugosłowiański blok.
Amir-agin han - zajazd działający prawdopodobnie od XVII wieku. W nieco lepszym stanie niż hamman, ale też przydałaby się jakaś mała renowacja. Z boku dolepiły się rzędy kantorów.
Prezent z Sarajewa - Sebilj, czyli kopia drewnianej fontanny stojącej w stolicy Bośni. Oba miasta łączy nie tylko narodowość i wyznanie większości mieszkańców, ale też założył je ten sam człowiek - niejaki Isa-Beg Isaković, osmański bej, ale z pochodzenia Słowianin.
Przemknął Moskwicz, pewnie wersja eksportowa i to z lekko podniesionym nadwoziem.
Z każdym kwadransem robi się coraz cieplej, więc na ulicach pojawia się coraz więcej wody, która na jakiś czas zbija temperaturę.
Zaglądamy do małej piekarni, aby kupić burki na śniadanie. Siedzi tam kilku chłopów w pomarańczowych strojach roboczych i wybałusza oczy. Cudzoziemiec jest tu rzadkim widokiem. Nie spotkaliśmy żadnych innych zagranicznych osobników, a jeśli chodzi o turystów, to owszem, zagadała do nas jedna rodzina szukająca drogi do centrum, ale to byli Serbowie. Bo choć w pobliżu miasta pełno zabytków (wspomniane monastyry plus jeden z najstarszych na Bałkanach kościołów położony na przedmieściach), to sam Novi Pazar generalnie się omija. I dobrze, bo przynajmniej dłużej zostanie autentycznym.
W sierpniu przez kilka dnia Novi Pazar pojawił się w mediach przy okazji kolejnej odsłony konfliktu serbsko-albańskiego. Poszło o nowe przepisy wprowadzane przez władze Kosowa - zaczęli oni wymagać, żeby Serbowie w Kosowie musieli zakładać kosowskie tablice rejestracyjne i posługiwać się dodatkowymi dokumentami (zwykłe dowody osobiste już nie wystarczą). Brzmi jak prowokacja, tyle, że od dawna takie wymagania wobec Albańczyków z Kosowa stawiają w Serbii. Wybuchła awantura, tradycyjnie zablokowano kilka dróg, pobito się z policją i przypadkowymi nieszczęśnikami, ale tym razem poszły w eter informacje, że zaraz wybuchnie wojna. Na dowód tego podawano wieści z NP, że jakoby słychać tu strzały, syreny i ludzie się burzą. Sugerowano też, że w mieście doszło do jakiś turbulencji z udziałem Albańczyków, podobnie jak po drugiej stronie granicy. I tu doskonale wychodzi burdel, jaki robią media: do Kosowa jest stąd kilkanaście kilometrów, zatem nie ma szans, żeby ktoś usłyszał strzały z broni maszynowej, zwłaszcza w nieustannym hałasie. Zamieszek także tu nie mogło być, gdyż - jak już kilkukrotnie pisałem - w mieście mieszkają Boszniacy, a nie Albańczycy. Zapewne używano skrótu myślowego, myląc Novi Pazar z jednostką administracyjną Novi Pazar, sięgającą granicy, ale to tak jakby pomylić Opole z województwem opolskim . Dodam, że przy okazji pokazywano zdjęcia z Kosowskiej Mitrowicy i podpisywano jako "granica z Serbią" - tymczasem na fotografiach widniał most w centrum miejscowości oddalonej od Serbii o ponad dwadzieścia kilometrów. Nie ma to jak rzetelne dziennikarstwo.
Cała awantura skończyła się równie szybko, jak zaczęła. I zapewne powróci jeszcze nie raz, bo to węzeł gordyjski nie do rozwiązania. A pisać o wojnie mogli tylko ludzie, którzy o Bałkanach nie mają zielonego pojęcia. Bo kto mógł kogo zaatakować? Serbia? Czym? Ich wojsko to tylko nędzny cień dawnej jugosłowiańskiej armii. Dwie dekady temu nie za bardzo potrafili sobie poradzić z albańską partyzantką, a teraz zaczęliby się bić z NATO, bowiem KFOR zapewne nie stałby bezczynnie? Nawet Putin tu nie pomoże, choć sugerowano (raczej na wyrost), iż to on znowu mieszał w bałkańskim kotle. Oczywiście na Bałkanach nigdy nie można czegoś wykluczać na sto procent, ale jakakolwiek interwencja Serbii byłaby dla niej samobójstwem militarnym, politycznym i gospodarczym.
Wyjeżdżamy z miasta bez większych problemów. Na jednym ze skrzyżowań drogowskaz wskazuje na Kosowską Mitrowicę. Oczywiście bez oznaczeń, że to zagranica, dla Serbów to nadal Serbia. Z tego punktu do kosowskich posterunków jest około dziesięciu kilometrów. Kiedyś już tamtędy jechałem.
W Sandżaku podział etniczny w obu państwach wygląda podobnie: na zachodzie dominują Serbowie, na wschodzie Boszniacy. W Ribaricach (Рибариће) dziewięciu na dziesięciu mieszkańców deklaruje się jako ci drudzy.
Profesjonalna myjnia samochodowa. Żadna prowizorka, pobierano opłaty za użycie.
Kręte, górskie drogi. Z boku jakiś punkt widokowy z szutrowym dojściem. Coś pięknego!
Z remontowanego mostu spoglądam w dół na Ibar, który po krótkim pobycie w Kosowie powrócił do Serbii.
Godzinę po opuszczeniu Nowego Pazaru meldujemy się na granicy. Najpierw kontrola serbska, potem czarnogórska. Poszło dość sprawnie, krócej niż kwadrans. Inni mieli gorzej - Serbowie bardzo dokładnie trzepali "Niemców" wjeżdżających do ich kraju.
A potem się zaczęło. Jedne światła, drugie światła - bo remont. Z naprzeciwka i tak jadą auta. Wlecze się jakiś facet na rumuńskich blachach, dosłownie blokuje ruch, w końcu udaje się go wyprzedzić na zakręcie. I znowu światła, wahadło, stoimy. Choć nie wszyscy, samochody z lokalnymi rejestracjami nawet nie zwalniają.
Z boku ciągłe wysypisko śmieci, smród, niektóre się palą. Fajnie Czarnogóra wita... Nagle dostrzegamy coś jeszcze bardziej nieprzyjemnego - odciętą... krowią głowę. Brrr.
Czekamy na zielone światło. Mijają minuty, już dobre ponad dziesięć, a tu nic. Nawet Rumun zdążył dojechać z tyłu. Stwierdzam, że jak zjawi się miejscowy, to ruszam za nim i tak zrobiłem. Okazało się, że chodziło o odcinek kilkuset metrów, a z tamtej strony też są światła czerwone! Po chwili pojawiają się kolejne wahadła, oczywiście z czerwonym, lecz już nawet nie czekam i po prostu ostrożnie jadę przed siebie. Szczególnie trzeba było się pilnować w nieoświetlonych tunelach. Na większości drogi spokojnie szło się minąć, choć czasem jedna strona musiała się cofnąć. Ale cóż poradzić, skoro na każdym wyświetlaczu świeciło się na czerwono w obu kierunkach!
Dodam, że około kilometra od odciętej głowy znalazłem inny fragment nieszczęsnej krowy - kopyto.
Gdy na moment robi się szerzej to staję, aby rozprostować kości. Widoki i tak są tu piękne, jeżeli przymknie się oczy na gruz i niekończące się wysypisko. Czekam też, czy pojawi się powolny Rumun, ale ani go czuć. Najprawdopodobniej ciągle stał przed sygnalizacją i wypatrywał zielonego. Może tak stoi i do tej pory...
Remont kończy się dopiero przed pierwszą większą czarnogórską miejscowością, czyli przed Rožaje. W czarnogórskim Sandżaku największą grupą narodowościową są Serbowie, Boszniacy spadli na drugie miejsce. Jeszcze mniej jest samych Czarnogórców, ale oni generalnie mieszkają bliżej wybrzeża. W Rožaje akurat dominują Boszniacy, miasto jest ich nieoficjalną stolicą w Montenegro.
Ulice i zabudowa przypominają Novi Pazar, podobnie jak widok wielu zasłoniętych kobiet. Moim celem są dwa meczety, stary i nowy. Nowy znajduję bez problemów. Ukończono go w 2008 roku w miejscu dwóch starszych świątyń. To największy taki obiekt w Czarnogórze.
Starszego z drewna nie udało mi się znaleźć, choć - jak później sprawdzałem mapę - dwukrotnie koło niego przejeżdżałem! Musiał się nieźle zakamuflować. Niejako w zastępstwie uwieczniłem zrekonstruowaną wieżę oraz coś, co początkowo wziąłem właśnie za meczet, lecz okazało się zwykłą chałupą.
Przy wyjeździe przez jakiś czas mam przed sobą samochód, który wydaje się palić: dym bucha mu jak z paleniska! Kierowca się nie zraża, choć machają do niego przechodnie, policjanci, a wozy z naprzeciwka błyskają światłami i trąbią. Pędzi tak kilka kilometrów, po czym skręca w boczną drogę.
Ponieważ nieustannie mknę przez urokliwe okolice, więc parkuję w jednej z zatoczek, aby zrobić kilka zdjęć. Jest sielsko: mimo coraz wyższej temperatury sporo zieleni, pojedyncze gospodarstwa, polne ścieżki...
Nawet droga, choć przelotówka, jest sielska - krowa melancholijnie miele pyskiem, znak ze śladami po kulach...
Mało brakowało, a byłyby to ostatnie zdjęcia na tym wyjeździe, a może i w życiu. Wracam do auta, rozglądam się w jedną stronę - nic nie jedzie. W drugą - pusto. No to gaz i pakuję się na mój pas i w tym momencie słyszę gwałtowny pisk opon, trąbienie, jakiś harmider; patrzę w lusterko i widzę tańczący wóz, któremu w ostatniej chwili udało się zahamować oraz kierowcę, na przemian wygrażającemu mi i załamującemu ręce. Wyskoczył jak Filip z konopi zza zakręt z fotki powyżej i musiał jechać na tyle szybko, że nie miałem szans go dostrzec... W pierwszych sekundach wzruszyłem tylko ramionami, ale po chwili dotarła do mnie groza sytuacji i przeszył lodowaty chłód. Poczułem się, jakbym dostał nowe życie...
Przed nami Berane, gdzie dominują Serbowie - meczety się pochowały, są cerkwie. Na przedmieściach znajduje się monastyr o takiej samej nazwie jak ten obok Nowego Pazaru - Đurđevi Stupovi.
Powstał o stulecie później, niż bardziej znany serbski odpowiednik (XIII wiek) i również wygląda podejrzanie świeżo. Albo go w dużym stopniu odbudowano, albo przeprowadzono niedawno remont i dokładnie wyczyszczono.
Biorąc pod uwagę, że we wnętrzach także zachowało się niewiele fresków, to pewnie przynajmniej częściowa rekonstrukcja. Co w sumie nie dziwi, biorąc pod uwagę, że przynajmniej pięć razy zniszczyli go Turcy.
Znów wypadałoby napisać, że otoczenie mają sielskie. Górki na horyzoncie spokojnie przekraczają tysiąc metrów.
Inne podobieństwo do monastyru z listy UNESCO to brak jakiejkolwiek infrastruktury pod wiernych i turystów: próżno szukać kibelka, sklepu czy chociażby miejsca, gdzie można w spokoju i w cieniu usiąść. Udało się natomiast znaleźć kranik z wodą.
Przy drodze dojazdowej (też kiepsko oznaczonej) stoi kilka dziwnych betonowych konstrukcji. Na niektórych wymalowano serbskie flagi z symboliką narodową. Gdyby brać pod uwagę terytorialne wyniki referendum niepodległościowego z 2006 roku, to większość Sandżaku pozostałaby w związku państwowym z Serbią.
Mijamy mniejsze lub większe miejscowości, czasem trafi się miła dla oka cerkiewka. I w ten sposób zakończyliśmy wizytę w Sandżaku, w którym miłośnicy historii, ale i wielu turystów, nie będzie się nudzić.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 42 gości