Súľovské vrchy - majówka z głosami.
Súľovské vrchy - majówka z głosami.
Sulowskie Wierchy (Súľovské vrchy) to nieduże pasmo górskie znajdujące się w północno-wschodniej Słowacji. Wciśnięte jest pomiędzy Kotlinę Żylińską (Žilinská kotlina), dolinę Wagu oraz Góry Strażowskie (Strážovské vrchy). Co prawda według polskiego podziału stanowią one północny fragment Gór Strażowskich, ale Słowacy mają w tej sprawie inne zdanie i uznają je za osobną grupę górską, więc tej wersji będziemy się trzymać.
Góry te nie powalają wysokościami, co zupełnie mi nie przeszkadza, ale posiadają wiele punktów widokowych z fajnymi panoramami, do tego masa skał i kilka ciekawych pamiątek historycznych, więc planowałem odwiedzenie ich w majówkę już w 2020 roku, lecz wiadomo, że plan ten nie miał szans wypalić. Udało się dopiero teraz!
Ruszamy z Bastkiem wyjątkowo wcześnie, bo już 28 kwietnia, w czwartek. Powodem takiej daty były prognozy, mówiące że do soboty ma być najlepsza pogoda - dużo słońca. Prognozy mają to do siebie, że lubią się nie sprawdzać, więc w Żylinie witają nas chmury, niska temperatura i przenikliwy wiatr. Nie myśląc długo wskakujemy do autobusu miejskiego i opuszczamy centrum, przenosząc się do położonej na obrzeżach dzielnicy Bánová (węg. Zsolnabánfalva). Tam wychodzimy w nieco innym świecie - dookoła nas opuszczone ubytovňe, magazyny i centrum handlowe z materiałami budowlanymi.
Przechodzimy na drugi brzeg rzeki Rajčanki, a tam ponownie inny świat - osiedla domków jednorodzinnych i dzikie kury biegające po ulicach i trawie.
Pierwszy dzień majówki zaplanowałem jako "etap dojazdowo-dojściowy", więc mamy do przebycia dziś niewiele kilometrów, w dodatku jest stosunkowo młoda pora, więc na głównym placu Bánovej (włączonej do Żyliny dopiero w 1970 roku) zaglądamy do Hostinca pri potôčku. Przypominający nieco dworzec kolejowy obiekt to niezwykle sympatyczna spelunka, kumulująca w sobie większość pozytywnych cech kojarzących się z klimatem czechosłowackich knajp.
Zaglądają tu przypadkowi rowerzyści, chłopy wracające z pracy, ale przede wszystkim element, dla którego piwiarnia jest bardziej domowa niż własne cztery kąty. Siadamy na zewnątrz.
Mniej więcej po kwadransie zjawia się siwowłosy jegomość. Fachowiec, więc od razu nas rozpoznaje.
- Ja mogę mówić po słowacku, angielsku, niemiecku i po hiszpańsku. A najlepiej po rosyjsku, to taki piękny język - informuje. - Mogę się dołączyć?
Pytanie raczej retoryczne. Facet wydaje się mocno ogarnięty.
- Jesteście z Polski? Ale skąd? Ze Śląska? A to chyba nie jest już taka normalna Polska? O, prawdziwi Ślązacy - cieszy się. - A ja jestem Niemiec. Niemiec ze Śląska, lecz stąd.
Niemców mieszkało na Słowacji kiedyś sporo, dziś też trochę ich zostało, ale pierwsze słyszę o śląskich Niemcach, którzy byliby tu autochtonami .
Przedstawia się jako Rudolf i ubolewa, że u Słowaków nikt nie nosi takiego germańskiego imienia.
- Jak to nikt? - dziwię się. - A Rudolf Schuster?
Rudolf Schuster był słowackim prezydentem na początku tego wieku (nota bene też pochodzenia niemieckiego), ale nasz Rudolf uśmiecha się lekko zawstydzony, jakbym odkrył jakiś sekret i tylko macha ręką. Zamawia sobie przez okienko lane wino do szklaneczki i próbuje kleić jakąś rozmowę, ale w miarę upływu czasu przypomina to raczej przeskakiwanie z tematu na temat. Pytał się m.in. czy Katyń to była prawda. Potem wspólnie doszliśmy do wniosku, że Putin to **** i powinien go wykorzystać jakiś dobrze wyposażony przez naturę Murzyn . Następnie - dla odmiany - stwierdził, że Bandera wcale nie był taki zły. Odwoływał się też do znacznie dalszej historii - doszedł aż do podbicia terenów dzisiejszej Słowacji przez Bolesława Chrobrego (choć nie wiadomo, czy rzeczywiście się to wydarzyło). Kilkukrotnie wspominał także o polskim królu, który pokonał Turków i któremu Słowacy powinni być za to wdzięczni.
- Jan Sobieski - podpowiadam mu, ale ten kręci głową, gdyż ciągle wydaje mu się, iż to znowu jakiś Bolesław.
- To był taki dwumetrowy chłop, który jednym ruchem ścinał trzy głowy naraz! - woła z przekonaniem. Prawie jak w "Ogniem i mieczem".
Mijają kwadranse, a Rudolf zaczyna być męczący, bo ciągle nawija to samo, co prawdopodobnie wynika ze stanu jego upojenia - co prawda trzymał się nieźle, ale sam przyznał, że pije od rana. W końcu sugeruję Bastkowi, że należy przenieść się do środka lokalu, bo "tam jest ciepło". Rudolf, który przed chwilą deklarował, że da nam na piwo, teraz zaczyna prosić... o jakieś drobne centy na wino. I tak jak podejrzewałem - decyduje się poszukać innych ofiar w okolicy, więc nasze owocne spotkanie dobiega końca. Na pożegnanie życzy nam wszystkie dobrego, Bastkowi fajnej dziewczyny, a mnie... chłopaka .
We wnętrzu hostinca jest spokojnie, ale daję się wciągnąć w lecącą w telewizji słowacką wersję programu "Trudne sprawy" - jakieś dwie starszy baby miały ze sobą problem po śmierci jednego chłopa i dopiero po tym, jak każda znalazła sobie nowego mężczyznę, to się uspokoiły.
Tymczasem na dworze pogoda bez większych zmian - dominują chmury. Zerkamy na prognozy, bo może coś się zmieniło, ale nie - według czołowych stron pogodowych mamy w tej chwili mieć nad sobą niemal bezchmurne niebo, co widać na załączonym obrazku.
O siedemnastej - tak jak zakładałem - zarzucamy plecaki. Co prawda okazało się, że kawałek dalej znowu jest jakiś bar, ale niestety (lub na szczęście) chyba już od dawna nie działa.
Na horyzoncie bieleją szczyty Małej Fatry. Cieszę się, że nie będziemy wspinać się aż tak wysoko, bo śnieg w majówkę do szczęście nie jest mi potrzebny.
Nasz dzisiejszy cel jest znacznie bliżej - w pewnym momencie pojawia się przed nami, po lewej.
Idziemy sobie niespiesznie zielonym szlakiem, mijamy cmentarz oraz farmę z pozującymi kozami.
Nagle wyprzedza nas jakiś samochód, gwałtownie hamuje i wyskakuje z niego brodaty facet. Myślałem, że może ktoś z farmy i nie spodobało mu się, że fotografujemy jego kozy
- Dokąd idziecie?
- Na zamek - odpowiadam zgodnie z prawdą.
- A potem?
- W Sulowskie Wierchy.
- A jaki jest wasz punkt końcowy?
Przesłuchanie, czy co? Z trudem przypominam sobie nazwę miejscowości, gdzie będziemy wchodzić na pociąg.
- Czyli nie idziecie do Santiago de Compostela? - kierowca wyraźnie się rozczarował. - Bo wyglądacie jakbyście udawali się w tak daleką podróż i pomyślałem, że może potrzebujecie jakiejś pomocy...
To miłe, ale aż tak ambitnych planów nie mieliśmy.
- Ja kiedyś szedłem aż do Santiago - mówi z uśmiechem. - Trzy tysiące kilometrów! Ale nie miałem namiotu i dużego plecaka.
- Bo w plecaku nosimy dużo piwa - zdradzam mu sekret, na co ten śmieje się (zdaniem Bastka niezbyt szczerze).
Pożegnał się z Panem Bogiem na ustach, wsiadł do auta i zawrócił.
- Widziałeś jego krzyż? - pyta się Bastek. Nie widziałem. Ponoć sięgał mu prawie do pasa, ale był z drewna, więc w ogóle go nie zauważyłem.
Po tym sympatycznym przerywniku opuszczamy teren zabudowany i przechodzimy pod autostradą D1. Na mapie ta okolica oznaczona jest jako Laziská.
Podchodzimy na górkę, gdzie uskuteczniamy krótką przerwę. Słońce wreszcie zaczyna wygrywać z chmurami.
Po połączeniu z niebieskim szlakiem robi się naprawdę ładnie. Między bliższymi kopcami znowu ukazuje się grań Małej Fatry - nadajniki to szczyt Veľká lúka.
Przed nami wschodnia część wioski Lietava (węg. Zsolnalitva) rozłożona pod zamkiem o tej samej nazwie.
Na tę polanę będziemy musieli się za chwilę wdrapać, po czym skręcimy w prawo.
Kamenné dvojkreslo, czyli lokalna atrakcja, którą jednak wyobrażałem sobie jako ciut bardziej okazałą. Jest to skałka, którą do takiego stanu przerobili ludzie - najprawdopodobniej włoscy kamieniarze, którzy kilka wieków temu pozyskiwali w okolicy surowiec. Istnieje też legenda, że to dawne miejsce kultowe sprzed czterech tysięcy lat.
Sądziłem, że przez Lietavę tylko przemkniemy, ale niespodziewanie widzimy, że tuż obok szlaku działa jakaś knajpa! Wygląda na sezonowy bufet, dookoła pełno jakiś kamieni, ale zimne piwo mają!
Grzechem byłoby nie wpaść na jedno! Siedzimy w promieniach wieczornego słońca, z trzeszczących głośników płyną słowackie szlagiery... Ech, dla takich chwil się żyje.
Dolina Lietavy to granica pomiędzy Kotliną Żylińską a Sulowskimi Wierchami, konkretnie podgrupą Skalky. Według szlakowskazu mamy jeszcze pół godziny podejścia na zamek. Mozolnie wdrapujemy się na wzdłuż polany co chwilę oglądając się za siebie, bo z każdym metrem wyłania się coraz więcej górek.
Z przełęczy spoglądamy na południe, gdzie jest kolejna dolina oraz szczyty Skalki i Biela skala. Według pierwotnego planu właśnie tam miał wypaść pierwszy wyjazdowy nocleg, potem zmieniłem go na bardziej emocjonującą wersję.
Jesteśmy prawie pod zamkiem. Prawie, gdyż musimy obejść dookoła górę o nazwie Cibuľník; strasznie nam się to dłuży.
Wreszcie, kwadrans przed dwudziestą, stajemy pod murami zamku Lietava (Lietavský hrad).
Zamek jest jednym z największych w kraju, być może nawet drugi po Zamku Spiskim. Już od końca XVII wieku nie był na stałe zamieszkały, potem mieściło się tu przez jakiś czas archiwum Komposesoratu Orawskiego, aż wreszcie od 18. stulecia zaczął stopniowo zmieniać się w ruinę. Obecnie jest własnością prywatnego stowarzyszenia, które się nim opiekuje i prowadzi powolne prace konserwatorskie. Jednocześnie za wizytę nie pobiera się żadnych opłat, ruiny są dostępne bez ograniczeń przez całą dobę i cały rok. Zatem doskonałe miejsce na nocleg!
Nigdy nie spałem w ruinach zamku, więc myśl o Lietavie podnosiła mi ciśnienie już od paru dni. Nie byłem pewien, jak w rzeczywistości wyglądają tu warunki, czy znajdzie się jakiś kąt dla dwóch osób, bo przecież nie rozbijemy namiotu. Zaglądamy do drewnianej komórki, ale tam ciasno i dość brudno. Lepiej wygląda główny dziedziniec. W kącie stoi wiata, lecz nasz wzrok przykuwa wieża starej bramy po przeciwległej stronie - u jej podstawy znajduje się częściowo osłonięte pomieszczenie ze stołem i dwoma ławami oraz drewnianą podłogą! Idealne!
Zrzucamy klamoty i wybieramy miejsce na ognisko - decydujemy się również na główny dziedziniec, bo są tu dwa przygotowane paleniska, nie wieje wiatr i nikt nas nie będzie widział. Chyba, bo choć szukaliśmy, to nie dostrzegliśmy żadnych kamer.
Potem idziemy pokręcić się jeszcze po ruinach - czysta przyjemność w tych warunkach: koniec dnia i nikogo obcego.
Żylina całkiem niedaleko... Ładnie można stąd podziwiać jej górskie otoczenie.
Nie mieliśmy szans obejrzeć zachodu słońca, pozostaje nam delektowanie się ostatnimi kolorami kończącego się dnia.
Poszarpane skałki będziemy oceniać jutro ze znacznie mniejszej odległości.
Sądziłem, że może kogoś tu spotkamy, bo ponoć Lietavský hrad jest popularnym miejscem wieczornych spacerów, ale nie. No, prawie nie, gdyż w pewnym momencie spotkałem rowerzystę siedzącego na murku jednego z bastionów, czym zresztą mnie wystraszył. Po chwili i on zniknął, więc zabraliśmy się do gospodarzenia na zamku.
Znając zamiłowanie ludzi do wszelkich zakazów próbowałem dowiedzieć się jak formalnie wygląda kwestia nocowania i rozpalania ognia, lecz nigdzie nie było żadnej wzmianki, że nie wolno tego robić. Jedyny zakaz, jaki pojawił się na tabliczkach, to wchodzenia na mury, co wydaje się zrozumiałe, bo na niektórych można skręcić kark, podobnie jak w wielu innych miejscach.
Bastek rozpala ognisko. Staraliśmy się nie pobierać przygotowanego tutaj drewna, aby przypadkiem ktoś nie czepiał się, iż korzystamy z cudzej własności, więc przytargaliśmy je z lasu.
Zrobiło się całkiem ciemno. Klimat niesamowity, w dole migoczą światełka, Żylina jawi się prawie jak metropolia.
Nagle wpada nam do głowy pytanie: a co, jeśli tu straszy? O tym wcześniej nie myślałem . Pocieszamy się tym, że o żadnej białej damie nie czytałem, a zazwyczaj zamki się tym chwalą. Nie mniej nasz spokój co jakiś czas jest zakłócany różnymi dochodzącymi dźwiękami: głosy, rozmowy, śmiechy. Chichoty kobiet i nawoływania dzieciaków. Ze dwa razy jestem przekonany, że idzie do nas jakaś grupa, są już za bramą, więc wychodzę im naprzeciw, a tam pusto...W pewnym momencie słyszymy warkot motorka i znów mam pewność, że zaraz do nas wpadnie, ale ten powoli cichnie... Dziwnym trafem te hałasy tak wyraźne docierały jedynie do moich uszu, Bastek słyszał jakiś szum i tym podobne, więc albo wiatr przynosił odgłosy z pobliskich wiosek, albo...
Wpatrując się w ciemność dostrzegam, że w jednej z wnęk świeci się słabe światło. Ki diabeł? Podchodzę z lekką nieśmiałością - w kącie ustawiono portret jednego ze współzałożycieli stowarzyszenia, który zmarł tragicznie. To znicz pod zdjęciem się pali, choć wcześniej nie zauważyłem, aby się świecił.
Taak, nocleg w ruinach zamku ma swój klimat.
Na ognisku smażymy kiełbaskę, gotuje się woda, podnosimy ciśnienie piwami i cytrynówką. Jest pięknie.
Noc minęła spokojnie, pobudka była wczesna, bo chcemy zaliczyć wschód słońca.
Niebo jest już kolorowe, wkrótce nad Żyliną pojawi się czerwona tarcza.
Patrzę sobie na te kopce za miastem, należące do Gór Kysuckich (Kysucká vrchovina) i myślę, że po nich też warto byłoby kiedyś się pokręcić. A jeśli chodzi o bardziej znajome tereny, to na środku horyzontu mamy Wielką Raczę, oddaloną o nieco o ponad trzydzieści kilometrów.
Słońce leniwie zaczyna swą wędrówkę... Z powodu drzew wschód nie jest imponujący, ale na pewno można zaliczyć go do ładnych.
Zamek także zaczyna robić się jaśniejszy. Z tej perspektywy dobrze widać, że była to potężna twierdza, nigdy nie zdobyta.
Wracamy do śpiworów jeszcze nieco pospać, a po drugiej pobudce słońce jest już w pełni i przygrzewa. Na zdjęciu poniżej znajdują się miejsca ogniskowe oraz wiata na głównym dziedzińcu. Z kolei za bramą po prawej mieszczą się dwa wychodki, zatem nie grozi nam latanie po krzakach. W przeszłości jeden z wychodków zamkowych funkcjonował w wieży, pod którą spaliśmy - odchody po prostu przelatywały za mury.
Podczas porannej toalety rozbijam lusterko! Cholera. Ostatnie takie stłukłem w 2015 roku i potem nastąpiło siedem lat nieszczęścia, oby tym razem to się nie powtórzyło. Oprócz tego wydarzenia innych strat nie odnotowano, natomiast my mamy pierwszych gości, bo pojawiła się jedna parka i poszła za róg zjeść śniadanie. Ruszam się także i ja, aby z wysokości sfotografować położoną na południu wioskę Lietavská Svinná (Litvaszinye).
Boisku klubu TJ Iskra.
Spostrzegliśmy, że jednak na zamku jest kamera - przymocowano ją obok okna, kilka metrów nad naszym legowiskiem .
Ciekawostka mocno historyczna - w latach 60. po usunięciu warstw ziemi archeolodzy odkryli na jednej ze skał dziedzińca wykute znaki runiczne. Jedne mają mieć pochodzenie celtyckie, inne germańskie. Być może był to kiedyś ołtarz ofiarny, co może tłumaczyć ludowe podania, że dawno temu zamiast zamku istniało miejsce kultu bogini Łady albo Lietvy.
Mam nadzieję, że runy są dobrze widoczne na zdjęciu .
Zbieramy się niespiesznie. Na częściowo odbudowanym bastionie robimy sobie pamiątkową fotkę z faną.
Rzut oka na Żylinę...
...oraz na cel dzisiejszej wędrówki: wioska Podhorie i chwilowo zacienione "jądro" Sulowskich Wierchów.
Jeśli chodzi o zamek Lietava to mnie zachwycił, a spędzona tu noc była jedną z najciekawszych w czasie górskich wędrówek. Czasem spotyka się opinie, że za bardzo przesadzono z rekonstrukcją ruin, że są zbyt nowe; jestem bardzo wyczulony w tej kwestii i bardzo mnie drażnią takie "nowe-stare" konstrukcje, ale w przypadku Lietavy nie odniosłem takiego wrażenia. Wydaje się, że - przynajmniej na razie - prace prowadzone są w taki sposób, aby zabezpieczyć najbardziej newralgiczne fragmenty i nie ma zagrożenia, że powstanie tutaj słowacka wersja Bobolic.
Wychodząc spotykamy maszerującą na ruiny rodzinę z dwójką dzieci. W weekend pewnie będzie tu bardzo tłoczno, czasem otwierany jest również niewielki sklepik z pamiątkami i przekąskami.
Kolejne kilka kilometrów to niezbyt emocjonujący niebieski szlak przez las.
Idziemy spokojnym tempem, Bastek męczy aparat robiąc zdjęcia różnym kwiatkom i chwastom. Mą uwagę przyciąga natomiast tablica, informująca, że Lietava wchodzi w skład trójkąta zwanego Beskydský hradný triangel. Pozostałe dwa zamki to Súľov i Hričov. Wszystko fajnie, tylko żaden z nich nie jest położony w Beskidach, bo Sulowskie Wierchy do nich nie należą! Co prawda jest to Euroregion Beskidy, ale pisanie o "beskidzkich zamkach" to po prostu bzdura.
Gdy las się skończył popełniamy błąd - zamiast w lewo, skręcamy w prawo. Na nasze usprawiedliwienie dodam, że tak pokazywał znaczek szlakowy, ale zastanawiam się, czy ktoś go czasem nie przestawił. W efekcie musimy przebijać się przez pole i manewrować wzdłuż ogrodzeń pod napięciem, a także płoszymy sarnę.
Ruiny z oddalenia.
Docieramy do drogi. Cały czas sądzę, że jesteśmy w innym miejscu, więc znowu cisnę w prawo i z zaskoczeniem widzę tablicę nie tej wioski, co trzeba. Na szczęście nie nadłożyliśmy wielu kilometrów, więc zawracamy i po chwili przekraczamy granicę Podhoria (Zsolnaerdőd).
Na ulicach pusto, bo słońce mocno przygrzewa, więc ludzie pochowali się w domach. W centrum miejscowości znajdujemy market. Na piętrze zlokalizowano knajpę, ale ta działa tylko w sobotę i niedzielę. Na pobliskim słupie reklamuje się jakiś szynk, zatem idę go sprawdzić, lecz okazuje się, że szykują się do imprezy. No cóż, pozostaje nam sklep.
Niektórzy z mieszkańców ostro przygotowują się do weekendu, bo facet przede mną targał trzy skrzynki piwa, a więc sześćdziesiąt butelek Kelta. My aż takich ambicji nie mamy; w cieniu samochodu spożywamy obiad.
Za rogiem czai się kościółek o dziwnej sylwetce, przypominającej bardziej remizę strażacką, niż świątynię.
Po opuszczeniu Podhoria gramolimy się powoli pod górę szeroką łąką. Za plecami mamy widoki na zamek oraz góry, z każdym metrem coraz rozleglejsze.
Mała Fatra: Rozsutec, Stoh, Krywań... Zapewne jeszcze dzisiaj jest tam spokojnie, ale jutro zwali się sporo turystów.
Z boku rozłożyła się Lietavská Závadka (Szúnyogfalu), administracyjnie część Lietavy.
Odkryty teren się kończy, więc ostatnie spojrzenia na Żylinę, zamek i Fatrę.
W lesie czeka na nas Droga Krzyżowa - dosłownie i w przenośni - która zaprowadzi do punktu, gdzie zacznie się najciekawszy fragment wędrówki przez Sulowskie Wierchy.
Góry te nie powalają wysokościami, co zupełnie mi nie przeszkadza, ale posiadają wiele punktów widokowych z fajnymi panoramami, do tego masa skał i kilka ciekawych pamiątek historycznych, więc planowałem odwiedzenie ich w majówkę już w 2020 roku, lecz wiadomo, że plan ten nie miał szans wypalić. Udało się dopiero teraz!
Ruszamy z Bastkiem wyjątkowo wcześnie, bo już 28 kwietnia, w czwartek. Powodem takiej daty były prognozy, mówiące że do soboty ma być najlepsza pogoda - dużo słońca. Prognozy mają to do siebie, że lubią się nie sprawdzać, więc w Żylinie witają nas chmury, niska temperatura i przenikliwy wiatr. Nie myśląc długo wskakujemy do autobusu miejskiego i opuszczamy centrum, przenosząc się do położonej na obrzeżach dzielnicy Bánová (węg. Zsolnabánfalva). Tam wychodzimy w nieco innym świecie - dookoła nas opuszczone ubytovňe, magazyny i centrum handlowe z materiałami budowlanymi.
Przechodzimy na drugi brzeg rzeki Rajčanki, a tam ponownie inny świat - osiedla domków jednorodzinnych i dzikie kury biegające po ulicach i trawie.
Pierwszy dzień majówki zaplanowałem jako "etap dojazdowo-dojściowy", więc mamy do przebycia dziś niewiele kilometrów, w dodatku jest stosunkowo młoda pora, więc na głównym placu Bánovej (włączonej do Żyliny dopiero w 1970 roku) zaglądamy do Hostinca pri potôčku. Przypominający nieco dworzec kolejowy obiekt to niezwykle sympatyczna spelunka, kumulująca w sobie większość pozytywnych cech kojarzących się z klimatem czechosłowackich knajp.
Zaglądają tu przypadkowi rowerzyści, chłopy wracające z pracy, ale przede wszystkim element, dla którego piwiarnia jest bardziej domowa niż własne cztery kąty. Siadamy na zewnątrz.
Mniej więcej po kwadransie zjawia się siwowłosy jegomość. Fachowiec, więc od razu nas rozpoznaje.
- Ja mogę mówić po słowacku, angielsku, niemiecku i po hiszpańsku. A najlepiej po rosyjsku, to taki piękny język - informuje. - Mogę się dołączyć?
Pytanie raczej retoryczne. Facet wydaje się mocno ogarnięty.
- Jesteście z Polski? Ale skąd? Ze Śląska? A to chyba nie jest już taka normalna Polska? O, prawdziwi Ślązacy - cieszy się. - A ja jestem Niemiec. Niemiec ze Śląska, lecz stąd.
Niemców mieszkało na Słowacji kiedyś sporo, dziś też trochę ich zostało, ale pierwsze słyszę o śląskich Niemcach, którzy byliby tu autochtonami .
Przedstawia się jako Rudolf i ubolewa, że u Słowaków nikt nie nosi takiego germańskiego imienia.
- Jak to nikt? - dziwię się. - A Rudolf Schuster?
Rudolf Schuster był słowackim prezydentem na początku tego wieku (nota bene też pochodzenia niemieckiego), ale nasz Rudolf uśmiecha się lekko zawstydzony, jakbym odkrył jakiś sekret i tylko macha ręką. Zamawia sobie przez okienko lane wino do szklaneczki i próbuje kleić jakąś rozmowę, ale w miarę upływu czasu przypomina to raczej przeskakiwanie z tematu na temat. Pytał się m.in. czy Katyń to była prawda. Potem wspólnie doszliśmy do wniosku, że Putin to **** i powinien go wykorzystać jakiś dobrze wyposażony przez naturę Murzyn . Następnie - dla odmiany - stwierdził, że Bandera wcale nie był taki zły. Odwoływał się też do znacznie dalszej historii - doszedł aż do podbicia terenów dzisiejszej Słowacji przez Bolesława Chrobrego (choć nie wiadomo, czy rzeczywiście się to wydarzyło). Kilkukrotnie wspominał także o polskim królu, który pokonał Turków i któremu Słowacy powinni być za to wdzięczni.
- Jan Sobieski - podpowiadam mu, ale ten kręci głową, gdyż ciągle wydaje mu się, iż to znowu jakiś Bolesław.
- To był taki dwumetrowy chłop, który jednym ruchem ścinał trzy głowy naraz! - woła z przekonaniem. Prawie jak w "Ogniem i mieczem".
Mijają kwadranse, a Rudolf zaczyna być męczący, bo ciągle nawija to samo, co prawdopodobnie wynika ze stanu jego upojenia - co prawda trzymał się nieźle, ale sam przyznał, że pije od rana. W końcu sugeruję Bastkowi, że należy przenieść się do środka lokalu, bo "tam jest ciepło". Rudolf, który przed chwilą deklarował, że da nam na piwo, teraz zaczyna prosić... o jakieś drobne centy na wino. I tak jak podejrzewałem - decyduje się poszukać innych ofiar w okolicy, więc nasze owocne spotkanie dobiega końca. Na pożegnanie życzy nam wszystkie dobrego, Bastkowi fajnej dziewczyny, a mnie... chłopaka .
We wnętrzu hostinca jest spokojnie, ale daję się wciągnąć w lecącą w telewizji słowacką wersję programu "Trudne sprawy" - jakieś dwie starszy baby miały ze sobą problem po śmierci jednego chłopa i dopiero po tym, jak każda znalazła sobie nowego mężczyznę, to się uspokoiły.
Tymczasem na dworze pogoda bez większych zmian - dominują chmury. Zerkamy na prognozy, bo może coś się zmieniło, ale nie - według czołowych stron pogodowych mamy w tej chwili mieć nad sobą niemal bezchmurne niebo, co widać na załączonym obrazku.
O siedemnastej - tak jak zakładałem - zarzucamy plecaki. Co prawda okazało się, że kawałek dalej znowu jest jakiś bar, ale niestety (lub na szczęście) chyba już od dawna nie działa.
Na horyzoncie bieleją szczyty Małej Fatry. Cieszę się, że nie będziemy wspinać się aż tak wysoko, bo śnieg w majówkę do szczęście nie jest mi potrzebny.
Nasz dzisiejszy cel jest znacznie bliżej - w pewnym momencie pojawia się przed nami, po lewej.
Idziemy sobie niespiesznie zielonym szlakiem, mijamy cmentarz oraz farmę z pozującymi kozami.
Nagle wyprzedza nas jakiś samochód, gwałtownie hamuje i wyskakuje z niego brodaty facet. Myślałem, że może ktoś z farmy i nie spodobało mu się, że fotografujemy jego kozy
- Dokąd idziecie?
- Na zamek - odpowiadam zgodnie z prawdą.
- A potem?
- W Sulowskie Wierchy.
- A jaki jest wasz punkt końcowy?
Przesłuchanie, czy co? Z trudem przypominam sobie nazwę miejscowości, gdzie będziemy wchodzić na pociąg.
- Czyli nie idziecie do Santiago de Compostela? - kierowca wyraźnie się rozczarował. - Bo wyglądacie jakbyście udawali się w tak daleką podróż i pomyślałem, że może potrzebujecie jakiejś pomocy...
To miłe, ale aż tak ambitnych planów nie mieliśmy.
- Ja kiedyś szedłem aż do Santiago - mówi z uśmiechem. - Trzy tysiące kilometrów! Ale nie miałem namiotu i dużego plecaka.
- Bo w plecaku nosimy dużo piwa - zdradzam mu sekret, na co ten śmieje się (zdaniem Bastka niezbyt szczerze).
Pożegnał się z Panem Bogiem na ustach, wsiadł do auta i zawrócił.
- Widziałeś jego krzyż? - pyta się Bastek. Nie widziałem. Ponoć sięgał mu prawie do pasa, ale był z drewna, więc w ogóle go nie zauważyłem.
Po tym sympatycznym przerywniku opuszczamy teren zabudowany i przechodzimy pod autostradą D1. Na mapie ta okolica oznaczona jest jako Laziská.
Podchodzimy na górkę, gdzie uskuteczniamy krótką przerwę. Słońce wreszcie zaczyna wygrywać z chmurami.
Po połączeniu z niebieskim szlakiem robi się naprawdę ładnie. Między bliższymi kopcami znowu ukazuje się grań Małej Fatry - nadajniki to szczyt Veľká lúka.
Przed nami wschodnia część wioski Lietava (węg. Zsolnalitva) rozłożona pod zamkiem o tej samej nazwie.
Na tę polanę będziemy musieli się za chwilę wdrapać, po czym skręcimy w prawo.
Kamenné dvojkreslo, czyli lokalna atrakcja, którą jednak wyobrażałem sobie jako ciut bardziej okazałą. Jest to skałka, którą do takiego stanu przerobili ludzie - najprawdopodobniej włoscy kamieniarze, którzy kilka wieków temu pozyskiwali w okolicy surowiec. Istnieje też legenda, że to dawne miejsce kultowe sprzed czterech tysięcy lat.
Sądziłem, że przez Lietavę tylko przemkniemy, ale niespodziewanie widzimy, że tuż obok szlaku działa jakaś knajpa! Wygląda na sezonowy bufet, dookoła pełno jakiś kamieni, ale zimne piwo mają!
Grzechem byłoby nie wpaść na jedno! Siedzimy w promieniach wieczornego słońca, z trzeszczących głośników płyną słowackie szlagiery... Ech, dla takich chwil się żyje.
Dolina Lietavy to granica pomiędzy Kotliną Żylińską a Sulowskimi Wierchami, konkretnie podgrupą Skalky. Według szlakowskazu mamy jeszcze pół godziny podejścia na zamek. Mozolnie wdrapujemy się na wzdłuż polany co chwilę oglądając się za siebie, bo z każdym metrem wyłania się coraz więcej górek.
Z przełęczy spoglądamy na południe, gdzie jest kolejna dolina oraz szczyty Skalki i Biela skala. Według pierwotnego planu właśnie tam miał wypaść pierwszy wyjazdowy nocleg, potem zmieniłem go na bardziej emocjonującą wersję.
Jesteśmy prawie pod zamkiem. Prawie, gdyż musimy obejść dookoła górę o nazwie Cibuľník; strasznie nam się to dłuży.
Wreszcie, kwadrans przed dwudziestą, stajemy pod murami zamku Lietava (Lietavský hrad).
Zamek jest jednym z największych w kraju, być może nawet drugi po Zamku Spiskim. Już od końca XVII wieku nie był na stałe zamieszkały, potem mieściło się tu przez jakiś czas archiwum Komposesoratu Orawskiego, aż wreszcie od 18. stulecia zaczął stopniowo zmieniać się w ruinę. Obecnie jest własnością prywatnego stowarzyszenia, które się nim opiekuje i prowadzi powolne prace konserwatorskie. Jednocześnie za wizytę nie pobiera się żadnych opłat, ruiny są dostępne bez ograniczeń przez całą dobę i cały rok. Zatem doskonałe miejsce na nocleg!
Nigdy nie spałem w ruinach zamku, więc myśl o Lietavie podnosiła mi ciśnienie już od paru dni. Nie byłem pewien, jak w rzeczywistości wyglądają tu warunki, czy znajdzie się jakiś kąt dla dwóch osób, bo przecież nie rozbijemy namiotu. Zaglądamy do drewnianej komórki, ale tam ciasno i dość brudno. Lepiej wygląda główny dziedziniec. W kącie stoi wiata, lecz nasz wzrok przykuwa wieża starej bramy po przeciwległej stronie - u jej podstawy znajduje się częściowo osłonięte pomieszczenie ze stołem i dwoma ławami oraz drewnianą podłogą! Idealne!
Zrzucamy klamoty i wybieramy miejsce na ognisko - decydujemy się również na główny dziedziniec, bo są tu dwa przygotowane paleniska, nie wieje wiatr i nikt nas nie będzie widział. Chyba, bo choć szukaliśmy, to nie dostrzegliśmy żadnych kamer.
Potem idziemy pokręcić się jeszcze po ruinach - czysta przyjemność w tych warunkach: koniec dnia i nikogo obcego.
Żylina całkiem niedaleko... Ładnie można stąd podziwiać jej górskie otoczenie.
Nie mieliśmy szans obejrzeć zachodu słońca, pozostaje nam delektowanie się ostatnimi kolorami kończącego się dnia.
Poszarpane skałki będziemy oceniać jutro ze znacznie mniejszej odległości.
Sądziłem, że może kogoś tu spotkamy, bo ponoć Lietavský hrad jest popularnym miejscem wieczornych spacerów, ale nie. No, prawie nie, gdyż w pewnym momencie spotkałem rowerzystę siedzącego na murku jednego z bastionów, czym zresztą mnie wystraszył. Po chwili i on zniknął, więc zabraliśmy się do gospodarzenia na zamku.
Znając zamiłowanie ludzi do wszelkich zakazów próbowałem dowiedzieć się jak formalnie wygląda kwestia nocowania i rozpalania ognia, lecz nigdzie nie było żadnej wzmianki, że nie wolno tego robić. Jedyny zakaz, jaki pojawił się na tabliczkach, to wchodzenia na mury, co wydaje się zrozumiałe, bo na niektórych można skręcić kark, podobnie jak w wielu innych miejscach.
Bastek rozpala ognisko. Staraliśmy się nie pobierać przygotowanego tutaj drewna, aby przypadkiem ktoś nie czepiał się, iż korzystamy z cudzej własności, więc przytargaliśmy je z lasu.
Zrobiło się całkiem ciemno. Klimat niesamowity, w dole migoczą światełka, Żylina jawi się prawie jak metropolia.
Nagle wpada nam do głowy pytanie: a co, jeśli tu straszy? O tym wcześniej nie myślałem . Pocieszamy się tym, że o żadnej białej damie nie czytałem, a zazwyczaj zamki się tym chwalą. Nie mniej nasz spokój co jakiś czas jest zakłócany różnymi dochodzącymi dźwiękami: głosy, rozmowy, śmiechy. Chichoty kobiet i nawoływania dzieciaków. Ze dwa razy jestem przekonany, że idzie do nas jakaś grupa, są już za bramą, więc wychodzę im naprzeciw, a tam pusto...W pewnym momencie słyszymy warkot motorka i znów mam pewność, że zaraz do nas wpadnie, ale ten powoli cichnie... Dziwnym trafem te hałasy tak wyraźne docierały jedynie do moich uszu, Bastek słyszał jakiś szum i tym podobne, więc albo wiatr przynosił odgłosy z pobliskich wiosek, albo...
Wpatrując się w ciemność dostrzegam, że w jednej z wnęk świeci się słabe światło. Ki diabeł? Podchodzę z lekką nieśmiałością - w kącie ustawiono portret jednego ze współzałożycieli stowarzyszenia, który zmarł tragicznie. To znicz pod zdjęciem się pali, choć wcześniej nie zauważyłem, aby się świecił.
Taak, nocleg w ruinach zamku ma swój klimat.
Na ognisku smażymy kiełbaskę, gotuje się woda, podnosimy ciśnienie piwami i cytrynówką. Jest pięknie.
Noc minęła spokojnie, pobudka była wczesna, bo chcemy zaliczyć wschód słońca.
Niebo jest już kolorowe, wkrótce nad Żyliną pojawi się czerwona tarcza.
Patrzę sobie na te kopce za miastem, należące do Gór Kysuckich (Kysucká vrchovina) i myślę, że po nich też warto byłoby kiedyś się pokręcić. A jeśli chodzi o bardziej znajome tereny, to na środku horyzontu mamy Wielką Raczę, oddaloną o nieco o ponad trzydzieści kilometrów.
Słońce leniwie zaczyna swą wędrówkę... Z powodu drzew wschód nie jest imponujący, ale na pewno można zaliczyć go do ładnych.
Zamek także zaczyna robić się jaśniejszy. Z tej perspektywy dobrze widać, że była to potężna twierdza, nigdy nie zdobyta.
Wracamy do śpiworów jeszcze nieco pospać, a po drugiej pobudce słońce jest już w pełni i przygrzewa. Na zdjęciu poniżej znajdują się miejsca ogniskowe oraz wiata na głównym dziedzińcu. Z kolei za bramą po prawej mieszczą się dwa wychodki, zatem nie grozi nam latanie po krzakach. W przeszłości jeden z wychodków zamkowych funkcjonował w wieży, pod którą spaliśmy - odchody po prostu przelatywały za mury.
Podczas porannej toalety rozbijam lusterko! Cholera. Ostatnie takie stłukłem w 2015 roku i potem nastąpiło siedem lat nieszczęścia, oby tym razem to się nie powtórzyło. Oprócz tego wydarzenia innych strat nie odnotowano, natomiast my mamy pierwszych gości, bo pojawiła się jedna parka i poszła za róg zjeść śniadanie. Ruszam się także i ja, aby z wysokości sfotografować położoną na południu wioskę Lietavská Svinná (Litvaszinye).
Boisku klubu TJ Iskra.
Spostrzegliśmy, że jednak na zamku jest kamera - przymocowano ją obok okna, kilka metrów nad naszym legowiskiem .
Ciekawostka mocno historyczna - w latach 60. po usunięciu warstw ziemi archeolodzy odkryli na jednej ze skał dziedzińca wykute znaki runiczne. Jedne mają mieć pochodzenie celtyckie, inne germańskie. Być może był to kiedyś ołtarz ofiarny, co może tłumaczyć ludowe podania, że dawno temu zamiast zamku istniało miejsce kultu bogini Łady albo Lietvy.
Mam nadzieję, że runy są dobrze widoczne na zdjęciu .
Zbieramy się niespiesznie. Na częściowo odbudowanym bastionie robimy sobie pamiątkową fotkę z faną.
Rzut oka na Żylinę...
...oraz na cel dzisiejszej wędrówki: wioska Podhorie i chwilowo zacienione "jądro" Sulowskich Wierchów.
Jeśli chodzi o zamek Lietava to mnie zachwycił, a spędzona tu noc była jedną z najciekawszych w czasie górskich wędrówek. Czasem spotyka się opinie, że za bardzo przesadzono z rekonstrukcją ruin, że są zbyt nowe; jestem bardzo wyczulony w tej kwestii i bardzo mnie drażnią takie "nowe-stare" konstrukcje, ale w przypadku Lietavy nie odniosłem takiego wrażenia. Wydaje się, że - przynajmniej na razie - prace prowadzone są w taki sposób, aby zabezpieczyć najbardziej newralgiczne fragmenty i nie ma zagrożenia, że powstanie tutaj słowacka wersja Bobolic.
Wychodząc spotykamy maszerującą na ruiny rodzinę z dwójką dzieci. W weekend pewnie będzie tu bardzo tłoczno, czasem otwierany jest również niewielki sklepik z pamiątkami i przekąskami.
Kolejne kilka kilometrów to niezbyt emocjonujący niebieski szlak przez las.
Idziemy spokojnym tempem, Bastek męczy aparat robiąc zdjęcia różnym kwiatkom i chwastom. Mą uwagę przyciąga natomiast tablica, informująca, że Lietava wchodzi w skład trójkąta zwanego Beskydský hradný triangel. Pozostałe dwa zamki to Súľov i Hričov. Wszystko fajnie, tylko żaden z nich nie jest położony w Beskidach, bo Sulowskie Wierchy do nich nie należą! Co prawda jest to Euroregion Beskidy, ale pisanie o "beskidzkich zamkach" to po prostu bzdura.
Gdy las się skończył popełniamy błąd - zamiast w lewo, skręcamy w prawo. Na nasze usprawiedliwienie dodam, że tak pokazywał znaczek szlakowy, ale zastanawiam się, czy ktoś go czasem nie przestawił. W efekcie musimy przebijać się przez pole i manewrować wzdłuż ogrodzeń pod napięciem, a także płoszymy sarnę.
Ruiny z oddalenia.
Docieramy do drogi. Cały czas sądzę, że jesteśmy w innym miejscu, więc znowu cisnę w prawo i z zaskoczeniem widzę tablicę nie tej wioski, co trzeba. Na szczęście nie nadłożyliśmy wielu kilometrów, więc zawracamy i po chwili przekraczamy granicę Podhoria (Zsolnaerdőd).
Na ulicach pusto, bo słońce mocno przygrzewa, więc ludzie pochowali się w domach. W centrum miejscowości znajdujemy market. Na piętrze zlokalizowano knajpę, ale ta działa tylko w sobotę i niedzielę. Na pobliskim słupie reklamuje się jakiś szynk, zatem idę go sprawdzić, lecz okazuje się, że szykują się do imprezy. No cóż, pozostaje nam sklep.
Niektórzy z mieszkańców ostro przygotowują się do weekendu, bo facet przede mną targał trzy skrzynki piwa, a więc sześćdziesiąt butelek Kelta. My aż takich ambicji nie mamy; w cieniu samochodu spożywamy obiad.
Za rogiem czai się kościółek o dziwnej sylwetce, przypominającej bardziej remizę strażacką, niż świątynię.
Po opuszczeniu Podhoria gramolimy się powoli pod górę szeroką łąką. Za plecami mamy widoki na zamek oraz góry, z każdym metrem coraz rozleglejsze.
Mała Fatra: Rozsutec, Stoh, Krywań... Zapewne jeszcze dzisiaj jest tam spokojnie, ale jutro zwali się sporo turystów.
Z boku rozłożyła się Lietavská Závadka (Szúnyogfalu), administracyjnie część Lietavy.
Odkryty teren się kończy, więc ostatnie spojrzenia na Żylinę, zamek i Fatrę.
W lesie czeka na nas Droga Krzyżowa - dosłownie i w przenośni - która zaprowadzi do punktu, gdzie zacznie się najciekawszy fragment wędrówki przez Sulowskie Wierchy.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Darz Duch na Zamku !
Świetny początek. Piękny zamek. Miałem przyjemność gwintować na jego dziedzińcu
Świetny początek. Piękny zamek. Miałem przyjemność gwintować na jego dziedzińcu
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Straszący rowerzyści to chyba stały element tego zamku. Jakieś osiem lat temu pod wieczór (na pewno po 19:00) myszkowaliśmy po tych ruinach przez jakąś godzinę całkowicie sami, a gdy wychodziliśmy, nagle wyprzedził nas rowerzysta wyjeżdżający spomiędzy ruin. Do tej pory, wspominając tamten wyjazd, zastanawiamy się skąd się wziął.
Byłem przekonany (chyba nawet gdzieś czytałem), że restauracja zamku już się zakończyła i sprzedają bilety na wejście. Fajnie, że jednak jeszcze nie został całkiem ucywilizowany. Strecno, na przykład, bardzo mnie rozczarował.
Byłem przekonany (chyba nawet gdzieś czytałem), że restauracja zamku już się zakończyła i sprzedają bilety na wejście. Fajnie, że jednak jeszcze nie został całkiem ucywilizowany. Strecno, na przykład, bardzo mnie rozczarował.
Kaszub pisze:Fajnie, że jednak jeszcze nie został całkiem ucywilizowany.
Byłem tam w październiku 2015. Od tej pory mało co się zmienił To może być "restauracja bezkosztowa"
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- sprocket73
- Posty: 5935
- Rejestracja: 2013-07-14, 08:56
- Kontakt:
Pudelek pisze:Bastkowi fajnej dziewczyny, a mnie... chłopaka
Zgoliłeś wąsa?
Fajny ten nocleg. Ciekawe czy to wyobraźnia tak działa, czy faktycznie coś było na rzeczy
SPROCKET
viewtopic.php?f=17&t=1876
viewtopic.php?f=17&t=1876
Kaszub pisze:Byłem przekonany (chyba nawet gdzieś czytałem), że restauracja zamku już się zakończyła i sprzedają bilety na wejście.
nie wiem czy w ogóle są takie plany aby zamek odgrodzić, a w dodatku w niemal każdym tekście mu poświęconym pisze, iż zamek jest dostępny cały czas za darmo. Możliwe, że ci ludzie ze stowarzyszenia są po prostu normalni, powoli remontują, robią swoje, a niekoniecznie chcą się na ruinach dorobić.
Strecno to inna bajka, zdaje się, że należy do państwa, które włożyło kupę kasy w remont, jest łatwy dojazd i dojście, więc kasują. Ale widoki stamtąd i tak bardzo ładne.
Dobromił pisze:Od tej pory mało co się zmienił To może być "restauracja bezkosztowa"
to chyba Ty gdzieś narzekałeś, że tam jakieś pustaki są i tym podobne... Oglądałem zdjęcia sprzed kilku lat, różnice widać, ale większość uzupełnień dotyczy kluczowych ubytków, np. w okolicach okna, coby się nie zawaliło. Ale roboty tam jeszcze sporo w tych bardziej oddalonych kątkach.
sprocket73 pisze:Zgoliłeś wąsa?
jak zwykle
sprocket73 pisze:Ciekawe czy to wyobraźnia tak działa, czy faktycznie coś było na rzeczy
to nie był ostatni raz na tym wyjeździe, gdy tylko ja coś słyszałem
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Najciekawszym fragmentem Sulowskich Wierchów (Súľovské vrchy) są Sulowskie Skały (Súľovské skaly). Jak sama nazwa wskazuje jest to teren licznych skał występujących w najróżniejszych formach: turniach, maczugach, ambonach, masztach, bramach i tym podobnych. Jeśli dodamy do tego częste punkty widokowe, to można być pewnym, że jako turyści spędzimy tu czas miło i pożytecznie.
W przeciwieństwie do większości odwiedzających przybyliśmy w Sulowskie Skały od wschodu, niebieskim szlakiem z Podhoria. Po nieco wyczerpującym wspinaniu się wąwozem wzdłuż drewnianej Drogi Krzyżowej robimy odpoczynek pod wiatą na przełęczy Roháčske sedlo. Domek jest słusznych rozmiarów i nawet się zastanawiałem, czy czasem nie spędzić pod nim jednej z nocy.
Spodziewałem się, że na tym odcinku w końcu spotkamy jakiś innych wędrowców i rzeczywiście: ledwo się rozsiedliśmy, a pojawiła się pierwsza dwójka. Oczywiście z Polski.
Przejście Sulowskich Skał przeważnie oznacza zrobienie okręgu dookoła północnej części Kotliny Sulowskiej (Súľovská kotlina), gdzie w dole leży wioska Súľov-Hradná (jeśli chodzi o nazewnictwo, to Słowacy zbytnio się nie wysilali, ważne aby występował człon Súľov ;)). To właśnie w tę stronę skierowane są wszystkie punkty widokowe. I tu lekko pomarudzę - ponieważ często musiałem robić zdjęcia pod słońce, w dodatku z powodu jego promieni i wysokiej temperatury kolory są lekko pobladłe i mało efektowne. Aczkolwiek i tak wyglądało to pięknie!
Dotarliśmy na wysokość przekraczającą 700 metrów n.p.m., a więc nie grożą nam już wielkie podejścia. Pomykamy wzdłuż urwiska, czasem trzeba tylko wdrapać się na jakąś skałkę, aby nacisnąć spust migawki.
Poszarpane kamienie to szczyt Brada, najbardziej charakterystyczna formacja okolicy; podziwialiśmy ją z murów zamku Lietava. I tak sobie myślę - wczoraj były Laziská, dzisiaj Brada, ewidentnie nawiązanie do moich rodzinnych stron.
Powoli zmienia nam się perspektywa, bo jesteśmy na północnych ścianach ograniczających kotlinę.
Skały z daleka, ale też z bliska. Kształty rozmaite.
Wiele punktów widokowych częściowo już pozarastało, więc czasem trzeba się pomęczyć, aby zrobić zdjęcie bez gałęzi.
Na szczyt Brady nie można legalnie wejść, bo znajdujemy się w rezerwacie przyrody. Tuż pod nim ulokowany jest jeden z najlepszych punktów widokowych.
Przyznam się szczerze, że czasami miałem miękkie nogi, kiedy trzeba się było trochę wychylić .
Jak już wspominałem - spodziewałem się zwiększonej frekwencji na szlaku, ale spotkaliśmy w sumie z dziesięć osób. Niektórzy ludzie koniecznie chcieli z nami pogadać.
- Skąd idziecie? Aż z Lietavy??! - nie kryli zdziwienia. - Ile wam to zajęło?
- Trzy godziny - niechcący trochę skłamałem, bo w rzeczywistości szliśmy pół godziny dłużej.
- To świetny wynik! - kiwała z uznaniem kobieta.
- Ale to tylko dziesięć kilometrów - tłumaczę, lecz nasi rozmówcy zaczęli nas traktować niemal jak jakiś superbohaterów . Co prawda jako jedyni targaliśmy wielkie plecaki, ale bez przesady... Chcieli się jeszcze dowiedzieć, gdzie leży Koliba. Nie skojarzyłem o co chodzi i dopiero później przypomniałem sobie, że w dolinie jest taka knajpa, ponoć ze świetnym jedzeniem. Jak do niej dojść opisał inny facet, który pojawił się z wielkim psem - zwierzę trzeba było przywiązać, bo niebezpiecznie zbliżało się do przepaści.
Za Bradą właściwie kończą się punkty widokowe, a szlak zaczyna się mocno obniżać.
Jedna z nielicznych przebitek na to, co już za nami.
Na rozwidleniu szlaków o przykrótkiej nazwie Lúka pod hradom, prameň musimy zdecydować, czy schodzimy do wioski, czy wbijamy jeszcze na pobliski zamek Súľov. Przejście przez ruiny i skały nie jest wiele dłuższe jeśli chodzi o odległość, ale - według szlakowskazu - zajmie godzinę więcej. Co prawda pora jeszcze niezbyt późna, ale zmęczenie robi swoje, więc decyzję o wyborze dalszej drogi zostawiam Bastkowi. To bardzo sprytne rozwiązanie - będzie później można zwalić na niego winę, jeśli coś pójdzie nie tak . Po krótkim zawahaniu Bastek sugeruje zejście do wioski. Zamek odwiedzimy jutro z rana i okaże się, że to był dobry wybór!
Teren się zupełnie wypłaszczył, więc metry połykamy szybko. Na jednej z polanek można podziwiać Bradę w większej swej okazałości.
Przed nami Súľov-Hradná (Szulyóváralja), miejscowość z myślnikiem, gdyż składa się z dwóch dawniej niezależnych wsi. My będziemy w części północnej, czyli w Súľovie.
Już na początku witają nas dwa zabytkowe obiekty. Pierwszy z nich to kościół Michała Archanioła, renesansowy z dobudowaną później wieżą. Drugi to tzw. Wielki Kasztel z początku XVII wieku, opuszczony i zaniedbany.
Kolory wreszcie zaczęły się robić bardziej soczyste.
W centrum wioski znajduje się druga świątynia - ewangelicka z połowy 18. stulecia, postawiona jako kościół artykularny, czyli w drodze wyjątku po spełnieniu określonych warunków. Jego dzisiejsza sylwetka to efekt przebudów.
Warto przy okazji wspomnieć, że obecny kościół katolicki także został wybudowany przez luteran i dopiero potem odebrano go w czasie kontrreformacji, jednak nie zmieniło to charakteru religijnego miejscowości - jeszcze w ubiegłym stuleciu opisywano obydwie wioski jako zamieszkałe głównie przez ewangelików.
Ponieważ odpuściliśmy zamek, więc dotarliśmy na tyle wcześnie, że zastaliśmy jeszcze otwarty sklep. Na słowackiej prowincji najczęściej działają one maksymalnie do godziny osiemnastej w dni robocze i do południa w soboty. W niedzielę otwarte są jedynie markety międzynarodowych sieci, a i to nie zawsze. I wiecie co? Słowacy żyją. Nie wyginęli, nie zostali bez zapasów i z pustymi lodówkami. Wspominam o tym, bo niektórym może wydawać się niepojęte, aby nie móc zrobić zakupów późnym wieczorem albo w sobotnie popołudnie.
Nadrobiony czas przeznaczamy na wypicie jednego małego przed sklepem.
Boczną drogą idziemy kawałek do góry, skąd można ocenić jak pięknie jest Súľov położony!
Wymyśliłem, że dzisiejszą noc spędzimy... na kempingu! Tak, nie w żadnych ruinach, w chatce czy w krzakach. Uznałem, że przyda się trochę luksusu w postaci ciepłego prysznica oraz zostawienia bezpiecznie namiotu i przejścia się na lekko na kolację.
W Súľovie jest kemping zlokalizowany przez pensjonacie. Nocleg pod dachem przekraczał nasze możliwości finansowe (zwłaszcza, że trzeba obowiązkowo zamawiać wyżywienie), ale pole namiotowe w cenie poniżej 10 euro za osobę to nie tragedia. No i te widoki...
Sprawy w recepcji załatwiamy szybko, jeszcze się dopytuję, czy jeśli rano pójdziemy na zamek, to nikt nam namiotów nie zdemontuję, bo przekroczymy czas wymeldowania się. Uśmiechnięta młoda dziewczyna mówi, że nie będzie żadnych problemów.
Na trawie oprócz nas stacjonuje jeden kamper i jeden samochód - ten drugi na bielskich blachach. Rozstawiamy namioty i idziemy się ogarnąć, a także wyłapać wszystkie minusy kempingu, a jest ich sporo. Po pierwsze - prysznic jest tylko na żetony, ograniczony czasowo. Na szczęście dostaliśmy po jednym darmowym żetonie w czasie rejestracji. Po drugie - innej ciepłej wody nie doświadczymy, nawet w kranie. Po trzecie - brak jakiegokolwiek gniazdka, oprócz tych płatnych. Po czwarte - brak jakiegokolwiek zaplecza kuchennego i tym podobnego. Po piąte - obiekt sanitarny to taka prowizorka, wieje spod drzwi i znad drzwi, nawet zamknąć się nie można. Słowem - bieda-kemping. Na plus trzeba docenić, że są ze dwa miejsca ogniskowe i jakieś skromne ławeczki.
Umyci i pachnący uderzamy do "śródmieścia" oddalonego o kilkaset metrów, gdzie wpadamy do restauracji, mającej trochę niższe ceny niż lokal przy kempingu. Wypytujemy panią o menu, a ta z głowy rzuca kilka pozycji. Wybieram smażony ser (czego zazwyczaj nie robię, bo dawno mi się przejadł), a Bastek boršč, który okazał się wariacją na temat kwaśnicy. Napiszę tak - szału nie było, ale brzuch się ucieszył z wizyty czegoś ciepłego.
Knajpa to centrum wieczornego życia wioski - oprócz turystów, których nie ma jakoś dużo, przesiadują miejscowi. Jeden dziadek dorwał pilota i przeskakuje z kanału na kanał, oglądając trzy mecze hokeja na raz i jeszcze zahaczając o wiadomości .
Po wyjściu czujemy, że dzisiejsza noc będzie zimniejsza niż wczorajsza. Dużo zimniejsza. Już wcześniej pewien facet pytał się, czy nie zamarzniemy, ale wtedy wydawało się to żartem . Tęsknym wzrokiem patrzę w kierunku świecących się okien pensjonatu, wypijamy po czymś szybkim przy mokrej ławeczce i ładujemy się do namiotów.
Fakt, było zimnawo, ale do zamarznięcia daleko. Wstajemy dość wcześnie, wszystko dookoła pokryte rosą, tropiki ociekają wilgocią, lecz z każdym kwadransem temperatura będzie rosnąć.
Zjadamy szybkie śniadanie, a tymczasem kwadrans po ósmej na kempingu zjawiają się pierwsi nowi goście. Ciekawe, o której mieli pobudkę?
Wydawało się, że wkrótce niebo zrobi się czyste, ale nie - dużą jego część pokrywa chmurne mleko...
Na zamek Súľov wejdziemy od drugiej strony niż poszlibyśmy wczoraj - z parkingu przy drodze w Wąwozie Sulowskim (Súľovská tiesňava). I już tam spotykamy tyle samo ludzi, co w piątek przez cały dzień...
Zielony szlak już na samym początku zaczyna mocno wpiąć się w górę po kamieniach - w jednym miejscu Bastek musi wręcz podnieść mi nogę, abym wskoczył na szczyt. I od razu mówimy do siebie:
- Jak byśmy tutaj schodzili z plecakami? Byłaby masakra!
Po pewnym czasie dochodzimy do pierwszego dużego skupiska skał ze słynną formacją Gotycka brama (Gotická brána).
Patrząc na zachód widzimy w dole Jablonové (Almásfalu) i kamieniołom, a dalej dolinę Wagu i Jaworniki.
Brada od południowej strony.
Bywa wąsko, bywa stromo, bywa ciasno. Pojawiają się drabinki i metalowe kółka do łapania się (może kiedyś były tu łańcuchy?). Nie powiem, przydadzą się... I znowu wiemy, że wczoraj z plecakiem mielibyśmy niezłą przeprawę.
Wreszcie stajemy na nieco szerszej półce skalnej, czyli w miejscu dawnego zamku Súľov (Súľovský hrad, a wcześniej Roháč). Nie zostało z niego zbyt wiele, ale w końcu przestał być zamieszkały już w połowie XVIII wieku.
Największa jazda to wejście na zamek górny. Przejście przez przekutą skałę przy pomocy uchwytów, następnie dyndająca drabinka i przeciskanie się przez dziurę. Tak, przeciskanie się, osoby z większą nadwagą miałyby poważne problemy z przebiciem się .
Z samej góry są też widoki, ale nie tak spektakularne, jak z wczorajszych skał, a po za tym w mleku nie robią większego wrażenia.
Zejście z zamku do przełęczy jest krótkie, ale także okraszone uchwytami i drabinkami.
Na szlakach robi się coraz większy tłum, więc nie ma co zwlekać, tylko trzeba wracać do Súľova. W wiosce zaglądamy przez kratę do kościoła oraz ponownie na sypiący się kasztel (jeden z trzech w miejscowości, lecz tamte są wyremontowane).
Ostatnie zakupy w sklepie, który zamykają punktualnie w południe (właściwie przedostatnie, gdyż jeszcze rzutem na taśmę wrócę się po piwo na drogę ) i uderzamy na kemping, gdzie namioty ładnie już przeschły. Pakujemy się niespiesznie, a tymczasem zjawia się coraz więcej weekendowych turystów. Także samochód z Polski, a ja próbuję odgadnąć, jaki jest cel ich wizyty. Prawdopodobnie kulinarno-telefoniczny, gdyż facet ciągle coś je, a dziewczyna nieustannie nadaje przez smartfona obdzwaniając kolejnych znajomych i informując, że żyje.
Jeszcze zdjęcie z faną i rozpoczniemy trzeci etap wędrówki majówkowej, w którym również nie będziemy się nudzić .
W przeciwieństwie do większości odwiedzających przybyliśmy w Sulowskie Skały od wschodu, niebieskim szlakiem z Podhoria. Po nieco wyczerpującym wspinaniu się wąwozem wzdłuż drewnianej Drogi Krzyżowej robimy odpoczynek pod wiatą na przełęczy Roháčske sedlo. Domek jest słusznych rozmiarów i nawet się zastanawiałem, czy czasem nie spędzić pod nim jednej z nocy.
Spodziewałem się, że na tym odcinku w końcu spotkamy jakiś innych wędrowców i rzeczywiście: ledwo się rozsiedliśmy, a pojawiła się pierwsza dwójka. Oczywiście z Polski.
Przejście Sulowskich Skał przeważnie oznacza zrobienie okręgu dookoła północnej części Kotliny Sulowskiej (Súľovská kotlina), gdzie w dole leży wioska Súľov-Hradná (jeśli chodzi o nazewnictwo, to Słowacy zbytnio się nie wysilali, ważne aby występował człon Súľov ;)). To właśnie w tę stronę skierowane są wszystkie punkty widokowe. I tu lekko pomarudzę - ponieważ często musiałem robić zdjęcia pod słońce, w dodatku z powodu jego promieni i wysokiej temperatury kolory są lekko pobladłe i mało efektowne. Aczkolwiek i tak wyglądało to pięknie!
Dotarliśmy na wysokość przekraczającą 700 metrów n.p.m., a więc nie grożą nam już wielkie podejścia. Pomykamy wzdłuż urwiska, czasem trzeba tylko wdrapać się na jakąś skałkę, aby nacisnąć spust migawki.
Poszarpane kamienie to szczyt Brada, najbardziej charakterystyczna formacja okolicy; podziwialiśmy ją z murów zamku Lietava. I tak sobie myślę - wczoraj były Laziská, dzisiaj Brada, ewidentnie nawiązanie do moich rodzinnych stron.
Powoli zmienia nam się perspektywa, bo jesteśmy na północnych ścianach ograniczających kotlinę.
Skały z daleka, ale też z bliska. Kształty rozmaite.
Wiele punktów widokowych częściowo już pozarastało, więc czasem trzeba się pomęczyć, aby zrobić zdjęcie bez gałęzi.
Na szczyt Brady nie można legalnie wejść, bo znajdujemy się w rezerwacie przyrody. Tuż pod nim ulokowany jest jeden z najlepszych punktów widokowych.
Przyznam się szczerze, że czasami miałem miękkie nogi, kiedy trzeba się było trochę wychylić .
Jak już wspominałem - spodziewałem się zwiększonej frekwencji na szlaku, ale spotkaliśmy w sumie z dziesięć osób. Niektórzy ludzie koniecznie chcieli z nami pogadać.
- Skąd idziecie? Aż z Lietavy??! - nie kryli zdziwienia. - Ile wam to zajęło?
- Trzy godziny - niechcący trochę skłamałem, bo w rzeczywistości szliśmy pół godziny dłużej.
- To świetny wynik! - kiwała z uznaniem kobieta.
- Ale to tylko dziesięć kilometrów - tłumaczę, lecz nasi rozmówcy zaczęli nas traktować niemal jak jakiś superbohaterów . Co prawda jako jedyni targaliśmy wielkie plecaki, ale bez przesady... Chcieli się jeszcze dowiedzieć, gdzie leży Koliba. Nie skojarzyłem o co chodzi i dopiero później przypomniałem sobie, że w dolinie jest taka knajpa, ponoć ze świetnym jedzeniem. Jak do niej dojść opisał inny facet, który pojawił się z wielkim psem - zwierzę trzeba było przywiązać, bo niebezpiecznie zbliżało się do przepaści.
Za Bradą właściwie kończą się punkty widokowe, a szlak zaczyna się mocno obniżać.
Jedna z nielicznych przebitek na to, co już za nami.
Na rozwidleniu szlaków o przykrótkiej nazwie Lúka pod hradom, prameň musimy zdecydować, czy schodzimy do wioski, czy wbijamy jeszcze na pobliski zamek Súľov. Przejście przez ruiny i skały nie jest wiele dłuższe jeśli chodzi o odległość, ale - według szlakowskazu - zajmie godzinę więcej. Co prawda pora jeszcze niezbyt późna, ale zmęczenie robi swoje, więc decyzję o wyborze dalszej drogi zostawiam Bastkowi. To bardzo sprytne rozwiązanie - będzie później można zwalić na niego winę, jeśli coś pójdzie nie tak . Po krótkim zawahaniu Bastek sugeruje zejście do wioski. Zamek odwiedzimy jutro z rana i okaże się, że to był dobry wybór!
Teren się zupełnie wypłaszczył, więc metry połykamy szybko. Na jednej z polanek można podziwiać Bradę w większej swej okazałości.
Przed nami Súľov-Hradná (Szulyóváralja), miejscowość z myślnikiem, gdyż składa się z dwóch dawniej niezależnych wsi. My będziemy w części północnej, czyli w Súľovie.
Już na początku witają nas dwa zabytkowe obiekty. Pierwszy z nich to kościół Michała Archanioła, renesansowy z dobudowaną później wieżą. Drugi to tzw. Wielki Kasztel z początku XVII wieku, opuszczony i zaniedbany.
Kolory wreszcie zaczęły się robić bardziej soczyste.
W centrum wioski znajduje się druga świątynia - ewangelicka z połowy 18. stulecia, postawiona jako kościół artykularny, czyli w drodze wyjątku po spełnieniu określonych warunków. Jego dzisiejsza sylwetka to efekt przebudów.
Warto przy okazji wspomnieć, że obecny kościół katolicki także został wybudowany przez luteran i dopiero potem odebrano go w czasie kontrreformacji, jednak nie zmieniło to charakteru religijnego miejscowości - jeszcze w ubiegłym stuleciu opisywano obydwie wioski jako zamieszkałe głównie przez ewangelików.
Ponieważ odpuściliśmy zamek, więc dotarliśmy na tyle wcześnie, że zastaliśmy jeszcze otwarty sklep. Na słowackiej prowincji najczęściej działają one maksymalnie do godziny osiemnastej w dni robocze i do południa w soboty. W niedzielę otwarte są jedynie markety międzynarodowych sieci, a i to nie zawsze. I wiecie co? Słowacy żyją. Nie wyginęli, nie zostali bez zapasów i z pustymi lodówkami. Wspominam o tym, bo niektórym może wydawać się niepojęte, aby nie móc zrobić zakupów późnym wieczorem albo w sobotnie popołudnie.
Nadrobiony czas przeznaczamy na wypicie jednego małego przed sklepem.
Boczną drogą idziemy kawałek do góry, skąd można ocenić jak pięknie jest Súľov położony!
Wymyśliłem, że dzisiejszą noc spędzimy... na kempingu! Tak, nie w żadnych ruinach, w chatce czy w krzakach. Uznałem, że przyda się trochę luksusu w postaci ciepłego prysznica oraz zostawienia bezpiecznie namiotu i przejścia się na lekko na kolację.
W Súľovie jest kemping zlokalizowany przez pensjonacie. Nocleg pod dachem przekraczał nasze możliwości finansowe (zwłaszcza, że trzeba obowiązkowo zamawiać wyżywienie), ale pole namiotowe w cenie poniżej 10 euro za osobę to nie tragedia. No i te widoki...
Sprawy w recepcji załatwiamy szybko, jeszcze się dopytuję, czy jeśli rano pójdziemy na zamek, to nikt nam namiotów nie zdemontuję, bo przekroczymy czas wymeldowania się. Uśmiechnięta młoda dziewczyna mówi, że nie będzie żadnych problemów.
Na trawie oprócz nas stacjonuje jeden kamper i jeden samochód - ten drugi na bielskich blachach. Rozstawiamy namioty i idziemy się ogarnąć, a także wyłapać wszystkie minusy kempingu, a jest ich sporo. Po pierwsze - prysznic jest tylko na żetony, ograniczony czasowo. Na szczęście dostaliśmy po jednym darmowym żetonie w czasie rejestracji. Po drugie - innej ciepłej wody nie doświadczymy, nawet w kranie. Po trzecie - brak jakiegokolwiek gniazdka, oprócz tych płatnych. Po czwarte - brak jakiegokolwiek zaplecza kuchennego i tym podobnego. Po piąte - obiekt sanitarny to taka prowizorka, wieje spod drzwi i znad drzwi, nawet zamknąć się nie można. Słowem - bieda-kemping. Na plus trzeba docenić, że są ze dwa miejsca ogniskowe i jakieś skromne ławeczki.
Umyci i pachnący uderzamy do "śródmieścia" oddalonego o kilkaset metrów, gdzie wpadamy do restauracji, mającej trochę niższe ceny niż lokal przy kempingu. Wypytujemy panią o menu, a ta z głowy rzuca kilka pozycji. Wybieram smażony ser (czego zazwyczaj nie robię, bo dawno mi się przejadł), a Bastek boršč, który okazał się wariacją na temat kwaśnicy. Napiszę tak - szału nie było, ale brzuch się ucieszył z wizyty czegoś ciepłego.
Knajpa to centrum wieczornego życia wioski - oprócz turystów, których nie ma jakoś dużo, przesiadują miejscowi. Jeden dziadek dorwał pilota i przeskakuje z kanału na kanał, oglądając trzy mecze hokeja na raz i jeszcze zahaczając o wiadomości .
Po wyjściu czujemy, że dzisiejsza noc będzie zimniejsza niż wczorajsza. Dużo zimniejsza. Już wcześniej pewien facet pytał się, czy nie zamarzniemy, ale wtedy wydawało się to żartem . Tęsknym wzrokiem patrzę w kierunku świecących się okien pensjonatu, wypijamy po czymś szybkim przy mokrej ławeczce i ładujemy się do namiotów.
Fakt, było zimnawo, ale do zamarznięcia daleko. Wstajemy dość wcześnie, wszystko dookoła pokryte rosą, tropiki ociekają wilgocią, lecz z każdym kwadransem temperatura będzie rosnąć.
Zjadamy szybkie śniadanie, a tymczasem kwadrans po ósmej na kempingu zjawiają się pierwsi nowi goście. Ciekawe, o której mieli pobudkę?
Wydawało się, że wkrótce niebo zrobi się czyste, ale nie - dużą jego część pokrywa chmurne mleko...
Na zamek Súľov wejdziemy od drugiej strony niż poszlibyśmy wczoraj - z parkingu przy drodze w Wąwozie Sulowskim (Súľovská tiesňava). I już tam spotykamy tyle samo ludzi, co w piątek przez cały dzień...
Zielony szlak już na samym początku zaczyna mocno wpiąć się w górę po kamieniach - w jednym miejscu Bastek musi wręcz podnieść mi nogę, abym wskoczył na szczyt. I od razu mówimy do siebie:
- Jak byśmy tutaj schodzili z plecakami? Byłaby masakra!
Po pewnym czasie dochodzimy do pierwszego dużego skupiska skał ze słynną formacją Gotycka brama (Gotická brána).
Patrząc na zachód widzimy w dole Jablonové (Almásfalu) i kamieniołom, a dalej dolinę Wagu i Jaworniki.
Brada od południowej strony.
Bywa wąsko, bywa stromo, bywa ciasno. Pojawiają się drabinki i metalowe kółka do łapania się (może kiedyś były tu łańcuchy?). Nie powiem, przydadzą się... I znowu wiemy, że wczoraj z plecakiem mielibyśmy niezłą przeprawę.
Wreszcie stajemy na nieco szerszej półce skalnej, czyli w miejscu dawnego zamku Súľov (Súľovský hrad, a wcześniej Roháč). Nie zostało z niego zbyt wiele, ale w końcu przestał być zamieszkały już w połowie XVIII wieku.
Największa jazda to wejście na zamek górny. Przejście przez przekutą skałę przy pomocy uchwytów, następnie dyndająca drabinka i przeciskanie się przez dziurę. Tak, przeciskanie się, osoby z większą nadwagą miałyby poważne problemy z przebiciem się .
Z samej góry są też widoki, ale nie tak spektakularne, jak z wczorajszych skał, a po za tym w mleku nie robią większego wrażenia.
Zejście z zamku do przełęczy jest krótkie, ale także okraszone uchwytami i drabinkami.
Na szlakach robi się coraz większy tłum, więc nie ma co zwlekać, tylko trzeba wracać do Súľova. W wiosce zaglądamy przez kratę do kościoła oraz ponownie na sypiący się kasztel (jeden z trzech w miejscowości, lecz tamte są wyremontowane).
Ostatnie zakupy w sklepie, który zamykają punktualnie w południe (właściwie przedostatnie, gdyż jeszcze rzutem na taśmę wrócę się po piwo na drogę ) i uderzamy na kemping, gdzie namioty ładnie już przeschły. Pakujemy się niespiesznie, a tymczasem zjawia się coraz więcej weekendowych turystów. Także samochód z Polski, a ja próbuję odgadnąć, jaki jest cel ich wizyty. Prawdopodobnie kulinarno-telefoniczny, gdyż facet ciągle coś je, a dziewczyna nieustannie nadaje przez smartfona obdzwaniając kolejnych znajomych i informując, że żyje.
Jeszcze zdjęcie z faną i rozpoczniemy trzeci etap wędrówki majówkowej, w którym również nie będziemy się nudzić .
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości