Czerwcowa włóczęga - ku nieznanym zaułkom środkowej Polski (
Wiolcia pisze:Na pewno na jednodniówki będziemy się wybierać i to pewnie gdzieś w pobliżu nas (czyli w Twoją stronę). Będę pamiętać!
O! To sie moze kiedys zgadamy!
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Popołudniem jedziemy zobaczyć fort Strubiny. Niesamowite miejsce - przepaściście ogromne! Jest to na chwilę obecną chyba mój ulubiony fort! Początkowo, zaraz po wejściu, fort jest betonowy, ale im dalej w głąb - tym pojawia się większy udział ściennych i sufitowych kamieni. Zwiększa się ilość szemrzącej wody i nacieków. Ma się wrażenie, że maleje ślad pozostawiony przez człowieka, a widać coraz większy wpływ przyrody... Fort ma kilka poziomów, a te niższe są zimne, tajemnicze i zdawałoby się - bezdenne...
No ale po kolei
Najpierw musimy się przebić przez ogródki działkowe, później ścieżka zagłębia się w ciemny tunel utworzony z kolczastych krzewów. Dzień jest słoneczny, pogodny, a tu panuje prawie wieczorny mrok. Kabak się śmieje, że jeszcze nie weszliśmy do fortu a już by można włączyć latarki! Atmosfera tego miejsca tworzy się więc stopniowo i ze smakiem. Jeszcze nie widzimy poszukiwanego obiektu - a już się nam obłędnie podoba!
Ech te podwarszawskie okolice! Jak one nas pozytywnie zaskoczyły! Codziennie nie możemy się wręcz z tym ogarnąć, że tu co krok to jakaś rewelacja!
Tędy włazimy, tzw. “dziura ze znikającą butelką”. Gdy wychodziliśmy butelki już nie było.
Początkowo jest betonowo i półkoliście. Od innych fortów miejsce odróżnia się póki co jedynie lodowatym ciągiem. Takim jak wieje z MRU czy z fragmentów adżymuszkajskich kamieniołomów, mających połączenie z głebią. To taka pierwsza sugestia, że nie jest to piwniczka, którą obejrzymy w 5 minut…
Resztki rowerka. Co się stało z pasażerem - nie wiadomo. Nie spotkaliśmy go, acz momentami było takie wrażenie jakby nam deptał po piętach, cichutko coś nucąc. Ale to chyba jednak woda kapała…
Co chwilę pojawiają się jakieś schodki. I gdzie teraz iść? tzn. gdzie najpierw? Żeby czegoś fajnego nie przegapić!
Ten korytarz czuć, że krótki nie jest… Tak nawet po zapachu Jest taka specyficzna woń podziemnej przestrzeni!
Pojawia się coraz więcej iście jaskiniowych nacieków. Białych, rudych, mieszanych…
Różniste formy przyjmują…
Oo! Czy to fragment tego, wcześniej napotkanego rowerka? Czy może inny rowerzysta również przepadł tu bez śladu - i tylko tyle po nim pozostało?
Ściany wyraźnie zrobione są z płyt. Nie tylko płytówka na drodze sugeruje, że idziemy w dobrą stronę! Ta ścienna również!
I wszędzie coraz więcej wody. Zarówno tej chlupoczącej pod nogami, jak i ściekającej za kołnierz. Póki co jeszcze się nie ubieramy w ciepłe fatałaszki. Póki co grzeją nas emocje i zachwyt!
Tu jakby naciekowe ramki! Chyba woda przesącza się przez łączenia płyt?
Sufity zawierają coraz większy udział kamyków.
A w innych miejscach są jakby ujęte w metalową siatkę, która powoli zaczyna wypełzać spod pokruszonych tynków.
Tu można szybko zmienić poziom zwiedzania
O! Wyjście! Ale nie to nasze - jakieś inne!
Kolejny długaśny korytarz.
I teraz pytanie - to ta sama “ramka naciekowa” co wcześniej czy jakaś inna? Wodzi nas jak na bagnach czy może u nich tu ramek dostatek?
A to za pierwszym rzutem oka myślałam, że jest kapliczką… A to tylko wnęka w ścianie zatkana zbutwiałym, nadpalonym drewnem. I kolorowy kamyczek. Chyba ktoś go pomalował i zostawił, bo raczej nie wygląda na naturalnie powstały naciek.
Gdzieniegdzie sufity stają się czarne…
...a ściany pokryte kropelkami - jak rosa na letniej trawie o poranku!
Albo dla odmiany - sufity karbowane!
Karbowańce nurkują coraz bardziej w głąb chłodnych czeluści i nabierają ciepłych kolorów. Może aby choć wizualnie zrównoważyć spadek odczuwalnej temperatury?
Nie wiem czy to wyszło na zdjęciu, ale ten biały naciek to wyglądał nieco jak postać. Taka wskazująca drogę… I tylko pytanie - czy warto iść za takowymi wskazaniami?
Czy może lepiej za takimi?
I znów schody. I w górę, i w dół… A za chwilę kolejne.
Dziwne nacieki tu występowały. Takie jakby przyklejone do sufitu kuleczki.
I po raz pierwszy w fortach spotykamy drewniane sufity! Bardziej mi przypominają stemplowania gdzieś w starych sztolniach!
Kompozycja kamienno - ceglano - drewniana.
Wnętrza są tak poszarpane i zawiłe, że można się zgubić już po trzecim zakręcie. Kręcimy się więc jak dzieci we mgle, trafiając często w miejsce, gdzie byliśmy już przed chwilą, ale przychodząc z nowej strony albo z tej, z której się najmniej tego spodziewaliśmy. Ale nie przeszkadza nam to, bo za każdym okrążeniem napotykamy coś nowego, coś co poprzednio umknęło naszej uwadze albo wyglądało zgoła inaczej. A może to jednak nie są te same miejsca? Może są tylko bardzo podobne?
Próbujemy też odszukać fort Strubiny D4, ale tam gdzie byśmy się go spodziewali jest tylko chaszcz gigant. Próbujemy się przedrzeć, ale przejścia bronią nie tylko kolczaste rośliny, ale również rozpadliny, rowy i bagienka. I nigdzie nie wyziera ani kawałek betonu. Więc może to nie tu? Może na darmo wyrywamy sobie skórę i włosy? Może jednak ten fort jest zupełnie gdzie indziej? Poddajemy się.. Zabrakło motywacji. I chyba dobrze, bo przy kolejnym forcie spotkamy kolesia, który się ponoć przedarł dużo dalej i też przedsięwzięcie uwieńczone sukcesem nie było...
cdn
No ale po kolei
Najpierw musimy się przebić przez ogródki działkowe, później ścieżka zagłębia się w ciemny tunel utworzony z kolczastych krzewów. Dzień jest słoneczny, pogodny, a tu panuje prawie wieczorny mrok. Kabak się śmieje, że jeszcze nie weszliśmy do fortu a już by można włączyć latarki! Atmosfera tego miejsca tworzy się więc stopniowo i ze smakiem. Jeszcze nie widzimy poszukiwanego obiektu - a już się nam obłędnie podoba!
Ech te podwarszawskie okolice! Jak one nas pozytywnie zaskoczyły! Codziennie nie możemy się wręcz z tym ogarnąć, że tu co krok to jakaś rewelacja!
Tędy włazimy, tzw. “dziura ze znikającą butelką”. Gdy wychodziliśmy butelki już nie było.
Początkowo jest betonowo i półkoliście. Od innych fortów miejsce odróżnia się póki co jedynie lodowatym ciągiem. Takim jak wieje z MRU czy z fragmentów adżymuszkajskich kamieniołomów, mających połączenie z głebią. To taka pierwsza sugestia, że nie jest to piwniczka, którą obejrzymy w 5 minut…
Resztki rowerka. Co się stało z pasażerem - nie wiadomo. Nie spotkaliśmy go, acz momentami było takie wrażenie jakby nam deptał po piętach, cichutko coś nucąc. Ale to chyba jednak woda kapała…
Co chwilę pojawiają się jakieś schodki. I gdzie teraz iść? tzn. gdzie najpierw? Żeby czegoś fajnego nie przegapić!
Ten korytarz czuć, że krótki nie jest… Tak nawet po zapachu Jest taka specyficzna woń podziemnej przestrzeni!
Pojawia się coraz więcej iście jaskiniowych nacieków. Białych, rudych, mieszanych…
Różniste formy przyjmują…
Oo! Czy to fragment tego, wcześniej napotkanego rowerka? Czy może inny rowerzysta również przepadł tu bez śladu - i tylko tyle po nim pozostało?
Ściany wyraźnie zrobione są z płyt. Nie tylko płytówka na drodze sugeruje, że idziemy w dobrą stronę! Ta ścienna również!
I wszędzie coraz więcej wody. Zarówno tej chlupoczącej pod nogami, jak i ściekającej za kołnierz. Póki co jeszcze się nie ubieramy w ciepłe fatałaszki. Póki co grzeją nas emocje i zachwyt!
Tu jakby naciekowe ramki! Chyba woda przesącza się przez łączenia płyt?
Sufity zawierają coraz większy udział kamyków.
A w innych miejscach są jakby ujęte w metalową siatkę, która powoli zaczyna wypełzać spod pokruszonych tynków.
Tu można szybko zmienić poziom zwiedzania
O! Wyjście! Ale nie to nasze - jakieś inne!
Kolejny długaśny korytarz.
I teraz pytanie - to ta sama “ramka naciekowa” co wcześniej czy jakaś inna? Wodzi nas jak na bagnach czy może u nich tu ramek dostatek?
A to za pierwszym rzutem oka myślałam, że jest kapliczką… A to tylko wnęka w ścianie zatkana zbutwiałym, nadpalonym drewnem. I kolorowy kamyczek. Chyba ktoś go pomalował i zostawił, bo raczej nie wygląda na naturalnie powstały naciek.
Gdzieniegdzie sufity stają się czarne…
...a ściany pokryte kropelkami - jak rosa na letniej trawie o poranku!
Albo dla odmiany - sufity karbowane!
Karbowańce nurkują coraz bardziej w głąb chłodnych czeluści i nabierają ciepłych kolorów. Może aby choć wizualnie zrównoważyć spadek odczuwalnej temperatury?
Nie wiem czy to wyszło na zdjęciu, ale ten biały naciek to wyglądał nieco jak postać. Taka wskazująca drogę… I tylko pytanie - czy warto iść za takowymi wskazaniami?
Czy może lepiej za takimi?
I znów schody. I w górę, i w dół… A za chwilę kolejne.
Dziwne nacieki tu występowały. Takie jakby przyklejone do sufitu kuleczki.
I po raz pierwszy w fortach spotykamy drewniane sufity! Bardziej mi przypominają stemplowania gdzieś w starych sztolniach!
Kompozycja kamienno - ceglano - drewniana.
Wnętrza są tak poszarpane i zawiłe, że można się zgubić już po trzecim zakręcie. Kręcimy się więc jak dzieci we mgle, trafiając często w miejsce, gdzie byliśmy już przed chwilą, ale przychodząc z nowej strony albo z tej, z której się najmniej tego spodziewaliśmy. Ale nie przeszkadza nam to, bo za każdym okrążeniem napotykamy coś nowego, coś co poprzednio umknęło naszej uwadze albo wyglądało zgoła inaczej. A może to jednak nie są te same miejsca? Może są tylko bardzo podobne?
Próbujemy też odszukać fort Strubiny D4, ale tam gdzie byśmy się go spodziewali jest tylko chaszcz gigant. Próbujemy się przedrzeć, ale przejścia bronią nie tylko kolczaste rośliny, ale również rozpadliny, rowy i bagienka. I nigdzie nie wyziera ani kawałek betonu. Więc może to nie tu? Może na darmo wyrywamy sobie skórę i włosy? Może jednak ten fort jest zupełnie gdzie indziej? Poddajemy się.. Zabrakło motywacji. I chyba dobrze, bo przy kolejnym forcie spotkamy kolesia, który się ponoć przedarł dużo dalej i też przedsięwzięcie uwieńczone sukcesem nie było...
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kolejny fort jaki odwiedzamy to Janowo. Wyróżnia się malowniczymi schodkami na zewnątrz. Jak jakiś amfiteatr! Trochę podobne wykończenie pamiętam z krakowskiego fortu Łapianka. Czy miało to jakiś cel oprócz względów estetycznych i do czegoś konkretnego służyło?
Nam służy, żeby się wyłożyć i zjeść kanapki, podziwiając okolice i oddając się sielance. Do tego celu jest przystosowane idealnie!
Wejście jest duże i otoczone cyckami. Kabak na ściennych napisach próbuje uczyć się czytać. Zwykle jej to idzie topornie, ale tutaj przeczytała. I przez godzinę się śmieje i ma tęgą rozkminę po kiego diabła ktoś napisał “cycki” na murze! Może to jakiś szyfr? Może w to jakaś magiczna tajemnica? A może ktoś się podpisał, bo koledzy tak na niego wołają?
Początkowo wnętrza są osmolone, zaśmiecone i trochę cuchnie. Jakby człowiekiem.
Złazimy na niższy poziom. Tam jest fajniej. Aromat zatęchłej piwnicy zabija woń niepranych od roku gaci.
Dolny poziom fortu ma ściany i schodki zrobione z ogromnych kamulców. Wręcz głazów! Jakby je z potoku jakiego wyzbierali! Albo ostatecznie traktor na polu wyorał
Pojawiają się łukowate, metalowe sufity. Chropawy deseń rdzy jest zawsze miły dla oka!
Inne fragmenty ze złomiarskich marzeń i snów.
Ponoć czasem zjawiają się tutaj mroczne cienie małych dziewczynek. Np. ten pan w brązowej koszulce idzie, zwiedza, a krok w krok za nim podąża dziwny cień.
Tu ktoś w prosty i sensowny sposób oznakował studzienkę.
Gdzieś w podziemnych zaułkach.
Radość z odnalezienia kibelków!
Przy Janówku spotykamy jedynego w tych okolicach turystę, który podobnie jak my wędruje śladem zatopionych w buszu starych betonów. Trochę mamy problem się dogadać, gdzie już byliśmy, a gdzie planujemy dotrzeć, bo on zwiedza forty po kolei po numerach, a my po nazwach i to wybrane wyrywkowo. Gość spędza urlop tutaj podobnie jak my - z racji nieakceptowalnych warunków dla wyjazdów zagranicznych. On też uwielbiał Pribałtikę - rozmawiając o Lipawie, Rummu, półwyspie Takhuna czy Harze używamy już tej samej nomenklatury w nazewnictwie, więc jest prościej Żegnamy się chyba trzykrotnie i potem w kolejnych czeluściach wilgotnych piwnic znów na siebie wpadamy! Tak to jest jak się chodzi tymi samymi ścieżkami! Może też kiedyś w przyszłości sie gdzieś spotkamy. Blachy DWR na busie ukrytym w krzakach o tym sugerują!
Odwiedzamy też fort Błogosławie. Wejście podobne jak w poprzednim. Napisy również.
Fort jest pełny rozpadlin i dziur w podłodze. To jedno z miejsc, gdzie nie ma opcji cofnąć się o krok dla lepszej fotki, bo można szybko zmienić poziom i poznać uroki piwnicy.
Acz można też przemieszczać się dostojnie i kulturalnie, schodami.
Czasem gdzieś z boku niespodziewanie błyśnie światło dzienne.
Rozważamy - czy to aby nie Buki?
Byłoby gdzie hamak przywiązać, ale nie zabraliśmy…
Sporo korytarzy jest zalanych aż po sam sufit.
Wyłazimy z innej strony.
Nie omieszkamy też wspiąć się na dach i spojrzeć na otaczający świat z tej perspektywy.
Tereny wokół fortu służą chyba do jakiś rajdów przełajowych czy innych skoków na motorach.
A wierny busio czeka wśród słonecznych traw!
cdn
Nam służy, żeby się wyłożyć i zjeść kanapki, podziwiając okolice i oddając się sielance. Do tego celu jest przystosowane idealnie!
Wejście jest duże i otoczone cyckami. Kabak na ściennych napisach próbuje uczyć się czytać. Zwykle jej to idzie topornie, ale tutaj przeczytała. I przez godzinę się śmieje i ma tęgą rozkminę po kiego diabła ktoś napisał “cycki” na murze! Może to jakiś szyfr? Może w to jakaś magiczna tajemnica? A może ktoś się podpisał, bo koledzy tak na niego wołają?
Początkowo wnętrza są osmolone, zaśmiecone i trochę cuchnie. Jakby człowiekiem.
Złazimy na niższy poziom. Tam jest fajniej. Aromat zatęchłej piwnicy zabija woń niepranych od roku gaci.
Dolny poziom fortu ma ściany i schodki zrobione z ogromnych kamulców. Wręcz głazów! Jakby je z potoku jakiego wyzbierali! Albo ostatecznie traktor na polu wyorał
Pojawiają się łukowate, metalowe sufity. Chropawy deseń rdzy jest zawsze miły dla oka!
Inne fragmenty ze złomiarskich marzeń i snów.
Ponoć czasem zjawiają się tutaj mroczne cienie małych dziewczynek. Np. ten pan w brązowej koszulce idzie, zwiedza, a krok w krok za nim podąża dziwny cień.
Tu ktoś w prosty i sensowny sposób oznakował studzienkę.
Gdzieś w podziemnych zaułkach.
Radość z odnalezienia kibelków!
Przy Janówku spotykamy jedynego w tych okolicach turystę, który podobnie jak my wędruje śladem zatopionych w buszu starych betonów. Trochę mamy problem się dogadać, gdzie już byliśmy, a gdzie planujemy dotrzeć, bo on zwiedza forty po kolei po numerach, a my po nazwach i to wybrane wyrywkowo. Gość spędza urlop tutaj podobnie jak my - z racji nieakceptowalnych warunków dla wyjazdów zagranicznych. On też uwielbiał Pribałtikę - rozmawiając o Lipawie, Rummu, półwyspie Takhuna czy Harze używamy już tej samej nomenklatury w nazewnictwie, więc jest prościej Żegnamy się chyba trzykrotnie i potem w kolejnych czeluściach wilgotnych piwnic znów na siebie wpadamy! Tak to jest jak się chodzi tymi samymi ścieżkami! Może też kiedyś w przyszłości sie gdzieś spotkamy. Blachy DWR na busie ukrytym w krzakach o tym sugerują!
Odwiedzamy też fort Błogosławie. Wejście podobne jak w poprzednim. Napisy również.
Fort jest pełny rozpadlin i dziur w podłodze. To jedno z miejsc, gdzie nie ma opcji cofnąć się o krok dla lepszej fotki, bo można szybko zmienić poziom i poznać uroki piwnicy.
Acz można też przemieszczać się dostojnie i kulturalnie, schodami.
Czasem gdzieś z boku niespodziewanie błyśnie światło dzienne.
Rozważamy - czy to aby nie Buki?
Byłoby gdzie hamak przywiązać, ale nie zabraliśmy…
Sporo korytarzy jest zalanych aż po sam sufit.
Wyłazimy z innej strony.
Nie omieszkamy też wspiąć się na dach i spojrzeć na otaczający świat z tej perspektywy.
Tereny wokół fortu służą chyba do jakiś rajdów przełajowych czy innych skoków na motorach.
A wierny busio czeka wśród słonecznych traw!
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Niedaleko miejscowości Nowy Lubiel przekraczamy Narew promem. To chyba najmniejszy promik jakim póki co jechaliśmy. Mieści się na nim jeden busio. Drugiego by już nie upchali.
Zaraz po zjeździe z promu, w miejscowości Nowe Łachy, wpada nam w oczy miły sklepik. Nie omieszkamy skorzystać z jego gościnnych ławeczek.
Naszym głównym celem są wyrobiska po żwirowniach koło wsi Brzóze. Jeziorek jest tutaj kilka. Część z nich jest połączonych ze sobą, rozgałęziona w różne strony, a plątanina wysepek, półwyspów czy mierzei tworzy bardzo fajny i urozmaicony krajobraz.
Wypatrzyłam sobie to miejsce na satelitarnych mapach. Bo raz, że uwielbiam wszelakie żwirownie, piaskownie, glinianki, kamieniołomy czy innej bajora o przeszłości industrialnej - zazwyczaj dobrze rokują biwakowo i kąpielowo. Tutaj dodatkowo było widać jakieś porzucone obiekty wielkości niedużej. Jakby rozsiane wśród piachów wraki pojazdów? Przeczesywanie internetów w poszukiwaniu “co to jest” - nie przyniosło rezultatów. Chęć odkrycia tajemnicy potęgowało więc pociąg do tego miejsca.
Teren okazuje się rewelacyjny, a co najważniejsze - dosyć pusty. Dziś jest piątek, więc gdzieś trzeba się ukryć by przetrwać weekend i nie ulec zadeptaniu. I aż nam trochę dziwnie, że jest aż tak pusto. Może tu nie wolno wchodzić i wieczorem nas wyrzucą? Może znowu jakaś gadająca głowa z telewizora postanowiła zamknąć lasy i na wszelki wypadek zarekomendowała trzymać głowę w wiadrze wypełnionym domestosem? Na wyjazdach nie śledzimy wiadomości ze świata, więc możemy jedynie snuć domysły czy mieć nadzieję, że jak wydarzyło się coś rzeczywiście istotnego, to rodzina poinformuje nas smsem. Jak się okazuje - powód był. Bardzo złe prognozy pogody na weekend. A że ostatnimi czasy ludzie zatracili umiejętność patrzenia za okno i przewodnikiem przez życie jest jedynie ekranik smartfona - to większość zabarykadowała się w domu. Postanawiamy zostać tu dwie noce. Raz, że mamy fajne miejsce i nie trzeba się będzie jutro szarpać z szukaniem kolejnego, a dwa, że sobie jutro obejdziemy bajorka. Na przeciwległym brzegu widać jakąś plażę, może tam knajpa jest albo inne ciekawostki regionalne?
Dziś póki co ruszamy w poszukiwaniu wraków. Są, acz nie są to porzucone masowo samochody, jak sobie wyobrażałam wspominając np. ormiański Madan (https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... an_12.html ) Są to zdecydowanie wraki, ale kurde czego?? Jakiś pomostów? Baniaków? Cystern? Ciekawe czy to z czasów działania wyrobisk czy ktoś to później tutaj przywiózł i zwałował? Fajne urozmaicenie terenu - pordzewiałe, zarośnięte, można wleźć na górę i spojrzeć na okoliczny świat z nieco wyższej perpektywy.
Z oddali słyszymy też niesamowicie skondensowany kwik ptactwa. Idziemy w tamtą stronę. Tak odkrywamy prywatną ptasią wyspę, na której wręcz się roi!
Pyliste drogi rozchodzą się na wszystkie strony. I którą tu iść najpierw?
Piątkowe popołudnie i wieczór, na przekór przepowiedniom, okazują się być ciepłe i słoneczne.
Drewna na ognisko jest sporo, więc robimy nawet zapasy.
Budujemy chatko - szałas dla jednorożców.
Gdzieś chyba polewało, bo nad lasem pojawia się tęcza. A nawet dwie!
Wieczorny biwak jest niezwykle malowniczy. Jeszcze nie wiemy, że jutrzejszy będzie równie klimatyczny, ale zupełnie, zupełnie inny
Rano wybieramy się w stronę piaszczystej, plażopodobnej łachy. Przyjemne miejsce, co postanawiamy uczcić fikołkami i turlaniem.
Widać supermaskującego się busia stojącego w dalekiej zatoczce.
Rozważamy czy to taras dla bociana czy punkt widokowy dla turystów?
Jest tutaj też drewniany sklepobar, przywodzący na myśl dawne klimaty bieszczadzkie, zarówno ze względu na wygląd, jak i klientele.
Jeden pan pod sklepem opowiada nam, że z wyrobisk można się przedostać kanałem do Narwi. Ponoć rok temu jakaś ekipa wypożyczyła rowerek wodny, przebrała się przez ten kanał, a potem to już porwał ich nurt. Z zeszłorocznego pobytu w Drawnie ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... rawno.html ) bardzo dobrze wiemy jak świetnym pojazdem do pływania pod prąd jest plastikowa taradajka zwana rowerkiem. Nam się wprawdzie udało, ale mieliśmy bardzo krótki odcinek Ci tutejsi mieli mniej szczęścia - łowili ich ponoć pod Warszawą
My więc też postanawiamy wypożyczyć rowerek, acz nie po to, aby po raz kolejny zobaczyć Spichlerz, dla odmiany z innej perspektywy Będziemy grzecznie pływać po wyrobiskach, zaglądając w co ciekawsze zatoczki i zawijasy.
Chmury czernieją w oczach. Ale ma to i swoje plusy - jesteśmy w tej chwili jedynymi użytkownikami szarej toni wodnej.
W oddali jeżdżą ciężarówy jak z jakiegoś czynnego wyrobiska.
Nie wiem ile los dał nam popływać na sucho. Pół godziny? Może godzinę? No a potem sprawdziły się najczarniejsze obietnice smartfonów. Lunęło szybko i przykładnie. Dla potwierdzenia wagi sytuacji gruchnęło piorunem tam i siam. Przezornie zabrałam foliowe kurteczki, ale zanim udało się je rozwinąć z kulki - i tak byliśmy cali mokrzy. Przetrwały tylko bluzy w plecaku, bo jego pierwszego zawinęłam w folie.
Ponoć nasze zmagania z deszczem i co gorsze z silnym, przeciwnym wiatrem, obserwuje cały kwiat barowej czeredy. Dopingując nas i robiąc zakłady czy uda się nam dobić do właściwego brzegu. Gdy się w końcu udaje, w sklepie czekają nas wyrazy uznania (od miejscowych) i utyskiwania nad naszą nieodpowiedzialnością - od jakiegoś tranzytowego rowerzysty w rajstopach. “Toż to dziecko jest całe przemoczone, ono zaraz będzie chore i skończy w szpitalu!!” Gdy wykręcam jej warkoczyki, Kabak wskazuje na rowerzystę i szepce mi na ucho (ale mówienia szeptem to ona jeszcze nie całkiem opanowała) : “Mamo, co ten pan ma na pupie? To jest pieluszka? Może on jest dla mnie niemiły, bo mi zazdrości, że ja już nie muszę nosić?” Oj takich rzeczy nie trzeba żulikom dwa razy powtarzać, od razu podchwytują A może po prostu pieluchowiec nie wzbudził ich sympatii? Ba! Jak się potem okazuje, im też robił wykłady - o zakazie spożywania alkoholu w miejscach publicznych, używaniu niecenzuralnych słów i “że on sobie nie życzy tego słuchać”.
Mimo wzmagającego się deszczu pan odpowiedzialny i tak wskakuje na rower i znika we mgle… Cóż… Nie wszyscy mogą mieć miłe wspomnienia z knajpy nad wyrobiskiem Wypijamy coś tam na rozgrzewkę, ale nic tu po nas.. Żegnamy się w sympatycznej atmosferze i idziemy się ogarnąć do busia.
Lepiej się suszy w busiu niż w namiocie - to pewne. No ale miejsca do rozwieszania też nie ma zbyt dużo, a roznosząca się wilgoć powoduje zamakanie nawet tych rzeczy, które chwilę wcześniej były suche. Poza tym co? Będziemy siedzieć i patrzeć na zaparowane szyby? I tak do wieczora? Masakra! Jeszcze nie ma 15. Zdechniemy tu z marazmu! No i co z naszą karkówką?
Postanawiamy zrobić z busia wiatę kominkową! Na tylną klapę zarzucamy plandeki, pod nie podstawiamy miskę grillową XXXL i rozpalamy w niej ognisko z suchego drewna, które zawsze staramy się wozić na takie okazje. Od razu inna atmosfera! Ogień to ciepło, zapach i radość. Ogień to życie! Tak tworzy się mobilna suszarnio - wędzarnia. Z czego pierwsze działa tak na pół gwizdka - ale drugie pełną parą! Nie wiem co się stało, ale z wnętrza kabiny tworzy się jakby komin, który zasysa dym. Tak uwędzonego busia to jeszcze nie było. Idąc po coś do środka łzy płyną strumieniami, a oddychać przy zamkniętych drzwiach to nie ma opcji. Dym się później przewietrzył, ale zapach wędzonki pozostanie z nami już chyba na zawsze
Deszcz leje falami, wiatr targa plandeką. Prawie wysuszone spodnie wpadły mi do błota. Bluza miała mniej szczęścia, bo nie spadła, ale wisiała za blisko ogniska. Do jej malowniczych dziur dołącza więc kolejna - wypalona Gęste kłęby dymu wypełniają szczelnie busiowe wnętrze, wirując i tworząc jakby szare, pełgające stwory. Był taki odcinek Muminków, gdzie cienie niewidzialnych stworków ściągało ciepło ogniska…. W okopconej misce dymi czajnik z kolejnymi litrami zielonej herbaty. Kabak siedzi na krzesełku majtając nóżkami nad ogniem. Właśnie przed chwilą bawiła się w kałuży i nalało jej się do gumiaków górą.. Gumiaki więc dołączyły do suszarni. Tęczowe jednorożce mają całe grzywy w glinie. Kabak siedzi, patrzy w zamyśleniu w dal i nagle zaczyna rechotać. Pytam co się stało? Kabak: :”Wyobraziłam sobie, że przyszedł tu teraz ten pan z pieluszką. I jaką by zrobił minę i co by powiedział. Myślę, że od razu by się poszedł utopić”
Momentami są przerwy w zlewach. Można wtedy iść nad wodę podziwiać spokojną jej taflę, podnoszące się mgły i czerń postrzępionych chmur... Jest to też dogodny moment by umyć naczynia czy wyprac konikom grzywy.
A rano suszenia ciąg dalszy Dotyczy ubrań, plandeki i miski. Gdy wszystko juz było prawie suche - to niespodziewanie lunęło...
Potem, już w domu, przeglądając zdjęcia, dochodzimy do wniosku, że był to najbardziej udany biwak z całego naszego wyjazdu
cdn
Zaraz po zjeździe z promu, w miejscowości Nowe Łachy, wpada nam w oczy miły sklepik. Nie omieszkamy skorzystać z jego gościnnych ławeczek.
Naszym głównym celem są wyrobiska po żwirowniach koło wsi Brzóze. Jeziorek jest tutaj kilka. Część z nich jest połączonych ze sobą, rozgałęziona w różne strony, a plątanina wysepek, półwyspów czy mierzei tworzy bardzo fajny i urozmaicony krajobraz.
Wypatrzyłam sobie to miejsce na satelitarnych mapach. Bo raz, że uwielbiam wszelakie żwirownie, piaskownie, glinianki, kamieniołomy czy innej bajora o przeszłości industrialnej - zazwyczaj dobrze rokują biwakowo i kąpielowo. Tutaj dodatkowo było widać jakieś porzucone obiekty wielkości niedużej. Jakby rozsiane wśród piachów wraki pojazdów? Przeczesywanie internetów w poszukiwaniu “co to jest” - nie przyniosło rezultatów. Chęć odkrycia tajemnicy potęgowało więc pociąg do tego miejsca.
Teren okazuje się rewelacyjny, a co najważniejsze - dosyć pusty. Dziś jest piątek, więc gdzieś trzeba się ukryć by przetrwać weekend i nie ulec zadeptaniu. I aż nam trochę dziwnie, że jest aż tak pusto. Może tu nie wolno wchodzić i wieczorem nas wyrzucą? Może znowu jakaś gadająca głowa z telewizora postanowiła zamknąć lasy i na wszelki wypadek zarekomendowała trzymać głowę w wiadrze wypełnionym domestosem? Na wyjazdach nie śledzimy wiadomości ze świata, więc możemy jedynie snuć domysły czy mieć nadzieję, że jak wydarzyło się coś rzeczywiście istotnego, to rodzina poinformuje nas smsem. Jak się okazuje - powód był. Bardzo złe prognozy pogody na weekend. A że ostatnimi czasy ludzie zatracili umiejętność patrzenia za okno i przewodnikiem przez życie jest jedynie ekranik smartfona - to większość zabarykadowała się w domu. Postanawiamy zostać tu dwie noce. Raz, że mamy fajne miejsce i nie trzeba się będzie jutro szarpać z szukaniem kolejnego, a dwa, że sobie jutro obejdziemy bajorka. Na przeciwległym brzegu widać jakąś plażę, może tam knajpa jest albo inne ciekawostki regionalne?
Dziś póki co ruszamy w poszukiwaniu wraków. Są, acz nie są to porzucone masowo samochody, jak sobie wyobrażałam wspominając np. ormiański Madan (https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... an_12.html ) Są to zdecydowanie wraki, ale kurde czego?? Jakiś pomostów? Baniaków? Cystern? Ciekawe czy to z czasów działania wyrobisk czy ktoś to później tutaj przywiózł i zwałował? Fajne urozmaicenie terenu - pordzewiałe, zarośnięte, można wleźć na górę i spojrzeć na okoliczny świat z nieco wyższej perpektywy.
Z oddali słyszymy też niesamowicie skondensowany kwik ptactwa. Idziemy w tamtą stronę. Tak odkrywamy prywatną ptasią wyspę, na której wręcz się roi!
Pyliste drogi rozchodzą się na wszystkie strony. I którą tu iść najpierw?
Piątkowe popołudnie i wieczór, na przekór przepowiedniom, okazują się być ciepłe i słoneczne.
Drewna na ognisko jest sporo, więc robimy nawet zapasy.
Budujemy chatko - szałas dla jednorożców.
Gdzieś chyba polewało, bo nad lasem pojawia się tęcza. A nawet dwie!
Wieczorny biwak jest niezwykle malowniczy. Jeszcze nie wiemy, że jutrzejszy będzie równie klimatyczny, ale zupełnie, zupełnie inny
Rano wybieramy się w stronę piaszczystej, plażopodobnej łachy. Przyjemne miejsce, co postanawiamy uczcić fikołkami i turlaniem.
Widać supermaskującego się busia stojącego w dalekiej zatoczce.
Rozważamy czy to taras dla bociana czy punkt widokowy dla turystów?
Jest tutaj też drewniany sklepobar, przywodzący na myśl dawne klimaty bieszczadzkie, zarówno ze względu na wygląd, jak i klientele.
Jeden pan pod sklepem opowiada nam, że z wyrobisk można się przedostać kanałem do Narwi. Ponoć rok temu jakaś ekipa wypożyczyła rowerek wodny, przebrała się przez ten kanał, a potem to już porwał ich nurt. Z zeszłorocznego pobytu w Drawnie ( https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... rawno.html ) bardzo dobrze wiemy jak świetnym pojazdem do pływania pod prąd jest plastikowa taradajka zwana rowerkiem. Nam się wprawdzie udało, ale mieliśmy bardzo krótki odcinek Ci tutejsi mieli mniej szczęścia - łowili ich ponoć pod Warszawą
My więc też postanawiamy wypożyczyć rowerek, acz nie po to, aby po raz kolejny zobaczyć Spichlerz, dla odmiany z innej perspektywy Będziemy grzecznie pływać po wyrobiskach, zaglądając w co ciekawsze zatoczki i zawijasy.
Chmury czernieją w oczach. Ale ma to i swoje plusy - jesteśmy w tej chwili jedynymi użytkownikami szarej toni wodnej.
W oddali jeżdżą ciężarówy jak z jakiegoś czynnego wyrobiska.
Nie wiem ile los dał nam popływać na sucho. Pół godziny? Może godzinę? No a potem sprawdziły się najczarniejsze obietnice smartfonów. Lunęło szybko i przykładnie. Dla potwierdzenia wagi sytuacji gruchnęło piorunem tam i siam. Przezornie zabrałam foliowe kurteczki, ale zanim udało się je rozwinąć z kulki - i tak byliśmy cali mokrzy. Przetrwały tylko bluzy w plecaku, bo jego pierwszego zawinęłam w folie.
Ponoć nasze zmagania z deszczem i co gorsze z silnym, przeciwnym wiatrem, obserwuje cały kwiat barowej czeredy. Dopingując nas i robiąc zakłady czy uda się nam dobić do właściwego brzegu. Gdy się w końcu udaje, w sklepie czekają nas wyrazy uznania (od miejscowych) i utyskiwania nad naszą nieodpowiedzialnością - od jakiegoś tranzytowego rowerzysty w rajstopach. “Toż to dziecko jest całe przemoczone, ono zaraz będzie chore i skończy w szpitalu!!” Gdy wykręcam jej warkoczyki, Kabak wskazuje na rowerzystę i szepce mi na ucho (ale mówienia szeptem to ona jeszcze nie całkiem opanowała) : “Mamo, co ten pan ma na pupie? To jest pieluszka? Może on jest dla mnie niemiły, bo mi zazdrości, że ja już nie muszę nosić?” Oj takich rzeczy nie trzeba żulikom dwa razy powtarzać, od razu podchwytują A może po prostu pieluchowiec nie wzbudził ich sympatii? Ba! Jak się potem okazuje, im też robił wykłady - o zakazie spożywania alkoholu w miejscach publicznych, używaniu niecenzuralnych słów i “że on sobie nie życzy tego słuchać”.
Mimo wzmagającego się deszczu pan odpowiedzialny i tak wskakuje na rower i znika we mgle… Cóż… Nie wszyscy mogą mieć miłe wspomnienia z knajpy nad wyrobiskiem Wypijamy coś tam na rozgrzewkę, ale nic tu po nas.. Żegnamy się w sympatycznej atmosferze i idziemy się ogarnąć do busia.
Lepiej się suszy w busiu niż w namiocie - to pewne. No ale miejsca do rozwieszania też nie ma zbyt dużo, a roznosząca się wilgoć powoduje zamakanie nawet tych rzeczy, które chwilę wcześniej były suche. Poza tym co? Będziemy siedzieć i patrzeć na zaparowane szyby? I tak do wieczora? Masakra! Jeszcze nie ma 15. Zdechniemy tu z marazmu! No i co z naszą karkówką?
Postanawiamy zrobić z busia wiatę kominkową! Na tylną klapę zarzucamy plandeki, pod nie podstawiamy miskę grillową XXXL i rozpalamy w niej ognisko z suchego drewna, które zawsze staramy się wozić na takie okazje. Od razu inna atmosfera! Ogień to ciepło, zapach i radość. Ogień to życie! Tak tworzy się mobilna suszarnio - wędzarnia. Z czego pierwsze działa tak na pół gwizdka - ale drugie pełną parą! Nie wiem co się stało, ale z wnętrza kabiny tworzy się jakby komin, który zasysa dym. Tak uwędzonego busia to jeszcze nie było. Idąc po coś do środka łzy płyną strumieniami, a oddychać przy zamkniętych drzwiach to nie ma opcji. Dym się później przewietrzył, ale zapach wędzonki pozostanie z nami już chyba na zawsze
Deszcz leje falami, wiatr targa plandeką. Prawie wysuszone spodnie wpadły mi do błota. Bluza miała mniej szczęścia, bo nie spadła, ale wisiała za blisko ogniska. Do jej malowniczych dziur dołącza więc kolejna - wypalona Gęste kłęby dymu wypełniają szczelnie busiowe wnętrze, wirując i tworząc jakby szare, pełgające stwory. Był taki odcinek Muminków, gdzie cienie niewidzialnych stworków ściągało ciepło ogniska…. W okopconej misce dymi czajnik z kolejnymi litrami zielonej herbaty. Kabak siedzi na krzesełku majtając nóżkami nad ogniem. Właśnie przed chwilą bawiła się w kałuży i nalało jej się do gumiaków górą.. Gumiaki więc dołączyły do suszarni. Tęczowe jednorożce mają całe grzywy w glinie. Kabak siedzi, patrzy w zamyśleniu w dal i nagle zaczyna rechotać. Pytam co się stało? Kabak: :”Wyobraziłam sobie, że przyszedł tu teraz ten pan z pieluszką. I jaką by zrobił minę i co by powiedział. Myślę, że od razu by się poszedł utopić”
Momentami są przerwy w zlewach. Można wtedy iść nad wodę podziwiać spokojną jej taflę, podnoszące się mgły i czerń postrzępionych chmur... Jest to też dogodny moment by umyć naczynia czy wyprac konikom grzywy.
A rano suszenia ciąg dalszy Dotyczy ubrań, plandeki i miski. Gdy wszystko juz było prawie suche - to niespodziewanie lunęło...
Potem, już w domu, przeglądając zdjęcia, dochodzimy do wniosku, że był to najbardziej udany biwak z całego naszego wyjazdu
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Pudelek pisze:Odnośnie tych fortów to ja jednak bym się bał, że się tak pogubię, że nie wyjdę albo w ogóle albo po kilku dniach
Tylko w Strubinach mielismy takie odczucia. Bo pogubilismy sie od razu i za cholere nie wiedzialam gdzie jest wyjscie...
W pozostalych nie bylo takiego problemu.
Ostatnio zmieniony 2021-12-03, 20:36 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Pudelek pisze:Może rozwijać jakąś nić Ariadny?
W adżymuszkajskich kamieniolomach ludzie rozwijali za sobą taśme z kaset magnetofonowych. Nam to nie pomogło w ten sposob co myslelismy, bo szlismy niby za taśmą a wyszlismy po przeciwleglej stronie zbocza niz planowalismy
Pudelek pisze:Albo rzucać coś za siebie
Chris, Iwona i Szymon byli latem w odeskich katakumbach (a tam to naprawde mozna sie zgubic i nie wyjsc juz nigdy) i na kazdym skrzyzowaniu zostawiali świecące strzałki. Ponoc zdało to egzamin.
Pudelek pisze:malować krzyżyki na skrzyżowaniach?
Tu w tym forcie byly na scianach namalowane strzałki z napisem "exit" Wiec tak myslalam, ze jakbysmy mieli jakies problemy to sie bedziemy nimi kierowac
Niema to jak pływać rowerkiem wodnym w deszczu i burzy
Zupełnie inne wrazenia niz klasyczna sielanka przy słoneczku!
Pudelek pisze:Noo i tak narażać dziecko na śmierć albo coś gorszego!
Na pożarcie przez lokalnych dżentelmenow
Ostatnio zmieniony 2021-12-03, 22:04 przez buba, łącznie zmieniany 2 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Jedziemy przez miejscowość o wdzięcznej nazwie Jednorożec. Nie muszę wspominać, który członek ekipy jest tym faktem najbardziej zachwycony.
Herb też jest taki jak trzeba!
I mają w okolicy różowe słupy! Ponoć jakaś radna z władz gminnych tak zadecydowała, bo to jej ulubiony kolor. Kabak twierdzi, że to fuszerka, bo słupy powinny być jeszcze obsypane brokatem i błyszczeć się w słońcu.
Przydrożne ogłoszenie. Ciekawe ile takich rzeczy leży gdzieś po stodołach
Powoli zbliżamy się do terenów bardziej obfitujących w jeziora. Pierwsze na naszej trasie jest jezioro Kalwa, na którego brzegach mamy namierzone kilka zapomnianych ośrodków. A nuż któryś spodoba się nam na tyle, aby zostać w nim na nocleg?
W miejscowości Pasym odwiedzamy pierwszy takowy obiekt.
Asfalt z dużą domieszką igliwia! A może raczej igliwie z pewną domieszką asfaltu?
Mech najlepiej się hoduje na stołach pingpongowych.
Niestety były tu ostatnio jakieś pożary, więc już żadne z zabudowań nie nadaje się do użytku. Charakteryzują się przeważnie dużą ażurowością.
Szczególnie tego domku mi żal… Gdyby nie spalona podłoga i część ścian - można by tutaj zostać na nocleg!
Jaki fajny piecyk w środku był!
Nie możemy odgadnąć jakie funkcje toto pełniło? Fontanna? Ogródek piwny? Plac zabaw? Romantyczna sztuczna ruina stylizowana na zamek księżniczki?
Jedno jest pewne - pod prysznicami zawsze warto być czujnym!
Zatem co? Trzeba było pitwać ryby w pokojach?
Kolejne odwiedzone miejsce to Rudziska Pasymskie. Już tabliczka początkowa sugeruje, że zagłębiamy się w zapomnianą dżunglę.
Na brzegu jeziora stoi hotel zwany Rudka - ogromny moloch.
Widoki z tarasu.
Dosyć długo włóczymy się przepastnymi korytarzami, przeplotkami, drabinami, dachami i piwnicami.
Ośrodek jest nieczynny od około 20 lat. Wnętrza są już zupełnie wypatroszone, niestety nie zostały żadne sprzęty z dawnych lat. Jedynie taki mural ze słoneczkiem wciąż zdobi jedną ze ścian.
A mysza nieśmiało wygląda z okna
W korytarzach zaczynają już rosnąć drzewka...
W oddali widać jeszcze inne budynki, chyba kiedyś przynależące do tego kompleksu.
Ekipa w komplecie. Pozdrawiamy! Tacy byliśmy w czerwcu 2021!
Kawałek dalej stoją pozostałości starszych budowli. Są mocniej zarośnięte, solidnie nadszarpnięte zębem czasu i przyrody. Przed wojną działał tu pensjonat, zaraz po wojnie Mazurski Uniwersytet Ludowy, poźniej kolejny Ośrodek Szkoleniowo-Wczasowy. Pod koniec lat 80-tych budynki się nadpaliły i jakoś zabrakło kasy, pomysłów czy chęci na odbudowę.
Spotykamy tu bardzo ciekawą i intrygującą ekipę. Było ich trzech. Jeden z nich przedstawił się jako Florian. Tylko on z nami rozmawiał. Pozostali łypali nieco wilkiem i milczeli. Na początku wzięliśmy ich za bezdomnych, którzy tu pomieszkują albo złomiarzy, którzy bezskutecznie węszą za jakimiś pozostałościami żelastwa. Trochę nas z tropu jednak zbiło, że robią dużo zdjęć, zwłaszcza różnych detali budynku (np. framug okiennych). Z ich słów wynikało, że poszukują keszy. Przyjechali starym oplem z solidnie wgniecionymi drzwiami, którego dokładnie ukryli w krzakach. Na tyle profesjonalnie to zrobili, że wcześniej mijaliśmy ten samochód o 5 metrów i go nie zauważyliśmy. Samochód nie był zaparkowany na czas zwiedzania, on był celowo zamaskowany! Blachy mieli z drugiego końca Polski - FZA. Odjeżdżając tak przysolili w jakąś gałąź, że wyleciało boczne okno. Widać byli na to przygotowani, bo sprawnie wyjęli duży worek, taśmę klejącą i w mig naprawili szkody. Oddalili się trąbiąc i machając, a ich śmiechy i pogwizdywanie jeszcze długo huczały nam w uszach...
Na nocleg zatrzymujemy się na polu biwakowym “Cicho - sza”. I wygląda ono tak jak się nazywa. Oprócz nas nocuje tu tylko nieinwazyjny motocyklista, z którym zamieniamy kilka słów, a potem on rozbija się na drugim końcu pola, tak że nawet nawzajem się nie widzimy. Możemy się więc cieszyć totalną pustką i ciszą mąconą jedynie szumem wysokich sosen. Zupełnie jak w Estonii. To miejsce, położone w pachnącym, żywicznym lesie, bardzo mi właśnie przypominało biwakowiska RMK...
Niedaleko jest jeziorko, w którym nie omieszkamy się przekąpać, zarówno z wieczora jak i rana.
Kolejnego dnia zatrzymujemy się w przydrożnym w barze “Szczupak”, gdzie jak sama nazwa wskazuje, zjadamy sandacza.
Wielkim odkryciem dnia okazuje się być pigwoniada!! I trafia ona na podium moich ulubionych napojów - po zielonej herbacie i kwaskowatym, dunajskim winie. Jest kilka odmian tego specyfiku, a najlepszy jest ten, który zawiera herbatę! Jest to produkt regionalny, ale nie produkcja własna tego baru. Sprowadzają to od jakiegoś rolnika z okolicy, który ma wielkie plantacje pigwowca. Na szczęście odkryłam, że można toto kupować wysyłkowo! Szkoda, że nie jest dostepne w żadnym oławskim sklepie...
Gdzieś po drodze, na wygrzanym podsklepiu.
Potem jedziemy na poszukiwanie ośrodków z dawnych lat. Miałam namiar na malutkie domeczki w miejscowości Zamordeje, nad jeziorem Nidzkim. Domki same w sobie rzeczywiście przeklimatyczne i takie jedyne w swoim rodzaju. Jak skrzyżowanie starego typu namiotu z psią budą Raz jedyny takowe widziałam!
Ale na tym się kończą plusy tego miejsca. Panuje tu jakaś klaustrofobia (i nie mam tu na myśli wielkości domku Ciągle ktoś łazi, gapi się... Domki przeplatają się z kamperami i przyczepami, ale mieszkając w domku nie wolno obok zaparkować. Trzeba więc patrzeć na stojącego 10 metrów obok nabzdyczonego kampera, a swoje bambetle nosić z drugiego końca ośrodka. Gdzie tu logika? Nic tu po nas. Jedziemy dalej… Żal, że nie można teleportować takiego domeczku w inne miejsce...
W tym rejonie, chyba z racji na dużą ilość jezior i rozlewisk, nie bardzo da się omijać główne drogi. Musimy więc jeździć dwucyfrówkami, co do przyjemności nie należy. Zwłaszcza źle nam zapada w pamięci przejazd przez Pisz. Miasto totalnie wyprane z zieleni. Pakujemy się w korek i to jeszcze za krzywą, przechyloną mocno na bok przyczepą tira wyładowaną drewnem. Zastanawiamy się kiedy to wszystko się na nas zwali... Korzystając z pierwszej możliwości uciekamy przed belami drewna w jakieś osiedle dotknięte skrajną betonozą. Wracając na drogę wylosowujemy jechać za traktorem z jakimś baniakiem, który w godzinach szczytu przemierza miasto z prędkością 5 km/h. No ale przynajmniej baniak na nas nie zleci. Nad jeziorem Roś szukamy kolejnych ośrodków, które ktoś kiedyś mi polecał. Ale też nas nie urzekają. Tłum, zgiełk, kupa turystów i wokół tego jeszcze jakaś budowa chodnika czy parkingu. Zaglądamy jeszcze na pola namiotowe, ale na to w ogóle lepiej spuścić zasłonę milczenia. Lepsze klimaty biwakowe oferuje oławski parking pod Biedronką... Zaczynamy bardzo tęsknić za okolicami Warszawy…
Podejmujemy jeszcze ostatnią próbę, jeszcze jedną szansę dajemy Mazurom. Cierzpięty. Też ponoć mają tu ośrodek w klimatach z dawnych lat. I to jest strzał w dziesiątkę. Uffff... Na sam koniec... Tego właśnie szukaliśmy. Miejsce na tyle urokliwe, że będzie bohaterem całej, kolejnej relacji
cdn
Herb też jest taki jak trzeba!
I mają w okolicy różowe słupy! Ponoć jakaś radna z władz gminnych tak zadecydowała, bo to jej ulubiony kolor. Kabak twierdzi, że to fuszerka, bo słupy powinny być jeszcze obsypane brokatem i błyszczeć się w słońcu.
Przydrożne ogłoszenie. Ciekawe ile takich rzeczy leży gdzieś po stodołach
Powoli zbliżamy się do terenów bardziej obfitujących w jeziora. Pierwsze na naszej trasie jest jezioro Kalwa, na którego brzegach mamy namierzone kilka zapomnianych ośrodków. A nuż któryś spodoba się nam na tyle, aby zostać w nim na nocleg?
W miejscowości Pasym odwiedzamy pierwszy takowy obiekt.
Asfalt z dużą domieszką igliwia! A może raczej igliwie z pewną domieszką asfaltu?
Mech najlepiej się hoduje na stołach pingpongowych.
Niestety były tu ostatnio jakieś pożary, więc już żadne z zabudowań nie nadaje się do użytku. Charakteryzują się przeważnie dużą ażurowością.
Szczególnie tego domku mi żal… Gdyby nie spalona podłoga i część ścian - można by tutaj zostać na nocleg!
Jaki fajny piecyk w środku był!
Nie możemy odgadnąć jakie funkcje toto pełniło? Fontanna? Ogródek piwny? Plac zabaw? Romantyczna sztuczna ruina stylizowana na zamek księżniczki?
Jedno jest pewne - pod prysznicami zawsze warto być czujnym!
Zatem co? Trzeba było pitwać ryby w pokojach?
Kolejne odwiedzone miejsce to Rudziska Pasymskie. Już tabliczka początkowa sugeruje, że zagłębiamy się w zapomnianą dżunglę.
Na brzegu jeziora stoi hotel zwany Rudka - ogromny moloch.
Widoki z tarasu.
Dosyć długo włóczymy się przepastnymi korytarzami, przeplotkami, drabinami, dachami i piwnicami.
Ośrodek jest nieczynny od około 20 lat. Wnętrza są już zupełnie wypatroszone, niestety nie zostały żadne sprzęty z dawnych lat. Jedynie taki mural ze słoneczkiem wciąż zdobi jedną ze ścian.
A mysza nieśmiało wygląda z okna
W korytarzach zaczynają już rosnąć drzewka...
W oddali widać jeszcze inne budynki, chyba kiedyś przynależące do tego kompleksu.
Ekipa w komplecie. Pozdrawiamy! Tacy byliśmy w czerwcu 2021!
Kawałek dalej stoją pozostałości starszych budowli. Są mocniej zarośnięte, solidnie nadszarpnięte zębem czasu i przyrody. Przed wojną działał tu pensjonat, zaraz po wojnie Mazurski Uniwersytet Ludowy, poźniej kolejny Ośrodek Szkoleniowo-Wczasowy. Pod koniec lat 80-tych budynki się nadpaliły i jakoś zabrakło kasy, pomysłów czy chęci na odbudowę.
Spotykamy tu bardzo ciekawą i intrygującą ekipę. Było ich trzech. Jeden z nich przedstawił się jako Florian. Tylko on z nami rozmawiał. Pozostali łypali nieco wilkiem i milczeli. Na początku wzięliśmy ich za bezdomnych, którzy tu pomieszkują albo złomiarzy, którzy bezskutecznie węszą za jakimiś pozostałościami żelastwa. Trochę nas z tropu jednak zbiło, że robią dużo zdjęć, zwłaszcza różnych detali budynku (np. framug okiennych). Z ich słów wynikało, że poszukują keszy. Przyjechali starym oplem z solidnie wgniecionymi drzwiami, którego dokładnie ukryli w krzakach. Na tyle profesjonalnie to zrobili, że wcześniej mijaliśmy ten samochód o 5 metrów i go nie zauważyliśmy. Samochód nie był zaparkowany na czas zwiedzania, on był celowo zamaskowany! Blachy mieli z drugiego końca Polski - FZA. Odjeżdżając tak przysolili w jakąś gałąź, że wyleciało boczne okno. Widać byli na to przygotowani, bo sprawnie wyjęli duży worek, taśmę klejącą i w mig naprawili szkody. Oddalili się trąbiąc i machając, a ich śmiechy i pogwizdywanie jeszcze długo huczały nam w uszach...
Na nocleg zatrzymujemy się na polu biwakowym “Cicho - sza”. I wygląda ono tak jak się nazywa. Oprócz nas nocuje tu tylko nieinwazyjny motocyklista, z którym zamieniamy kilka słów, a potem on rozbija się na drugim końcu pola, tak że nawet nawzajem się nie widzimy. Możemy się więc cieszyć totalną pustką i ciszą mąconą jedynie szumem wysokich sosen. Zupełnie jak w Estonii. To miejsce, położone w pachnącym, żywicznym lesie, bardzo mi właśnie przypominało biwakowiska RMK...
Niedaleko jest jeziorko, w którym nie omieszkamy się przekąpać, zarówno z wieczora jak i rana.
Kolejnego dnia zatrzymujemy się w przydrożnym w barze “Szczupak”, gdzie jak sama nazwa wskazuje, zjadamy sandacza.
Wielkim odkryciem dnia okazuje się być pigwoniada!! I trafia ona na podium moich ulubionych napojów - po zielonej herbacie i kwaskowatym, dunajskim winie. Jest kilka odmian tego specyfiku, a najlepszy jest ten, który zawiera herbatę! Jest to produkt regionalny, ale nie produkcja własna tego baru. Sprowadzają to od jakiegoś rolnika z okolicy, który ma wielkie plantacje pigwowca. Na szczęście odkryłam, że można toto kupować wysyłkowo! Szkoda, że nie jest dostepne w żadnym oławskim sklepie...
Gdzieś po drodze, na wygrzanym podsklepiu.
Potem jedziemy na poszukiwanie ośrodków z dawnych lat. Miałam namiar na malutkie domeczki w miejscowości Zamordeje, nad jeziorem Nidzkim. Domki same w sobie rzeczywiście przeklimatyczne i takie jedyne w swoim rodzaju. Jak skrzyżowanie starego typu namiotu z psią budą Raz jedyny takowe widziałam!
Ale na tym się kończą plusy tego miejsca. Panuje tu jakaś klaustrofobia (i nie mam tu na myśli wielkości domku Ciągle ktoś łazi, gapi się... Domki przeplatają się z kamperami i przyczepami, ale mieszkając w domku nie wolno obok zaparkować. Trzeba więc patrzeć na stojącego 10 metrów obok nabzdyczonego kampera, a swoje bambetle nosić z drugiego końca ośrodka. Gdzie tu logika? Nic tu po nas. Jedziemy dalej… Żal, że nie można teleportować takiego domeczku w inne miejsce...
W tym rejonie, chyba z racji na dużą ilość jezior i rozlewisk, nie bardzo da się omijać główne drogi. Musimy więc jeździć dwucyfrówkami, co do przyjemności nie należy. Zwłaszcza źle nam zapada w pamięci przejazd przez Pisz. Miasto totalnie wyprane z zieleni. Pakujemy się w korek i to jeszcze za krzywą, przechyloną mocno na bok przyczepą tira wyładowaną drewnem. Zastanawiamy się kiedy to wszystko się na nas zwali... Korzystając z pierwszej możliwości uciekamy przed belami drewna w jakieś osiedle dotknięte skrajną betonozą. Wracając na drogę wylosowujemy jechać za traktorem z jakimś baniakiem, który w godzinach szczytu przemierza miasto z prędkością 5 km/h. No ale przynajmniej baniak na nas nie zleci. Nad jeziorem Roś szukamy kolejnych ośrodków, które ktoś kiedyś mi polecał. Ale też nas nie urzekają. Tłum, zgiełk, kupa turystów i wokół tego jeszcze jakaś budowa chodnika czy parkingu. Zaglądamy jeszcze na pola namiotowe, ale na to w ogóle lepiej spuścić zasłonę milczenia. Lepsze klimaty biwakowe oferuje oławski parking pod Biedronką... Zaczynamy bardzo tęsknić za okolicami Warszawy…
Podejmujemy jeszcze ostatnią próbę, jeszcze jedną szansę dajemy Mazurom. Cierzpięty. Też ponoć mają tu ośrodek w klimatach z dawnych lat. I to jest strzał w dziesiątkę. Uffff... Na sam koniec... Tego właśnie szukaliśmy. Miejsce na tyle urokliwe, że będzie bohaterem całej, kolejnej relacji
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Jednorożec to taki koń ze szpikulcem
Czujność pod prysznicem i klaustrofobia na wolnej przestrzeni, warte zapamiętania
Zajawka na opuszczone ośrodki i nie tylko, to totalna fanaberia podróżnicza, znacie jeszcze kogoś kto tak podróżuje?
Czujność pod prysznicem i klaustrofobia na wolnej przestrzeni, warte zapamiętania
Zajawka na opuszczone ośrodki i nie tylko, to totalna fanaberia podróżnicza, znacie jeszcze kogoś kto tak podróżuje?
Ostatnio zmieniony 1970-01-01, 01:00 przez Adrian, łącznie zmieniany 1 raz.
Adrian pisze:Jednorożec to taki koń ze szpikulcem
Taki nosorozec mutant, co mu rog urosl nie tam gdzie trzeba
Adrian pisze:Zajawka na opuszczone ośrodki i nie tylko, to totalna fanaberia podróżnicza, znacie jeszcze kogoś kto tak podróżuje?
Takich osob, ktore podrozują śladami opuszczonych miejsc znam calkiem sporo, w sensie że na swoich trasach zwiedzają opuszczone domy, ośrodki, fabryki, bunkry, sztolnie, palace, koscioly...
I to w roznych celach - fotograficznych, szabrowniczych, szukając keszy, szukając darmowych miejsc na noclegi czy imprezy..
Acz takich coby celowo szukali starych, dzialających osrodków, aby w nich zanocowac i przeniesc sie w czasie - to chyba jednak nie znam za duzo.. A moze nawet wcale? To chyba nasza autorska fanaberia
Ostatnio zmieniony 2021-12-04, 23:13 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze:Adrian pisze:Jednorożec to taki koń ze szpikulcem
Taki nosorozec mutant, co mu rog urosl nie tam gdzie trzebaAdrian pisze:Zajawka na opuszczone ośrodki i nie tylko, to totalna fanaberia podróżnicza, znacie jeszcze kogoś kto tak podróżuje?
Takich osob, ktore podrozują śladami opuszczonych miejsc znam calkiem sporo, w sensie że na swoich trasach zwiedzają opuszczone domy, ośrodki, fabryki, bunkry, sztolnie, palace, koscioly...
I to w roznych celach - fotograficznych, szabrowniczych, szukając keszy, szukając darmowych miejsc na noclegi czy imprezy..
Acz takich coby celowo szukali starych, dzialających osrodków, aby w nich zanocowac i przeniesc sie w czasie - to chyba jednak nie znam za duzo.. A moze nawet wcale? To chyba nasza autorska fanaberia
Jesteście wyjątkowi
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 13 gości