Czerwcowa włóczęga - ku nieznanym zaułkom środkowej Polski (
Czerwcowa włóczęga - ku nieznanym zaułkom środkowej Polski (
W tym roku po raz kolejny kisimy się w naszym pięknym kraju... Mając więc w planie dłuższy wyjazd rozważamy gdzie by tu pojechać, gdzie nas jeszcze nie było? Dochodzimy do wniosku, że praktycznie najlepiej znamy obrzeża Polski, a sam środek jest terenem praktycznie nieznanym. Tam więc się kierujemy.
Pierwsze dłuższe postoje robimy w okolicach Bełchatowa. Koło Szczercowa, na skraju sosnowego lasu, jest sobie takie miejsce, gdzie na małej przestrzeni osiedliło się kilkaset kapliczek.
Ceper - jeśli to czytasz to jeszcze raz wielkie dzięki, bo to ty poleciłeś mi ten miły zaułek!
Jedne świątki z zadumą patrzą w dal, inne strzygą gdzieś wzrokiem z ukosa, niektóre patrzą nam prosto w oczy i nieco sprawiają wrażenie zdziwionych…
A inne zdają się drzemać, jakby odsypiały jakąś zarwaną noc.
Kapliczki tu nie są standardowe. Każda jest nieco inna i ma swoją historię powstania. W każdą z nich wmontowane są najróżniejsze przedmioty codziennego użytku - koryta, ramy okienne, krzesła, kosze na bieliznę, drabiny czy znaleziony w lesie drut. Ma to ponoć nie tylko zastosowanie praktyczne, ale również symboliczne - przywracania użyteczności porzuconym, starym, pozornie niepotrzebnym już przedmiotom. Ma to też symbolizować możliwość zmian - to że powszechnie się wydaje, że ktoś lub coś zostało stworzone do określonego celu, nie oznacza przeznaczenia na amen. Zawsze jest czas i możliwość zawrócenia z obranej drogi - znalezienia nowego, innego powołania i celu w życiu.
Jest kapliczka pszczelarska.
Z ciekawą koroną. W korycie. W chomącie. Z kolumienkami.
Drzewny wąsacz.
Ten jakiś taki biedny… Jakby zmarznięty?
Szopka. Tylko niemowlak jakiś już podrośnięty
Część kapliczek poświęcona jest różnym wydarzeniom historycznym.
Inne poczuły się zmęczone i postanowiły odpocząć na miękkiej, wygrzanej trawce.
Nie sposób nie wspomnieć o właścicielu terenu. Mieszka tu pan Bernard - emerytowany żołnierz, dawny podpułkownik a obecnie lokalny artysta. Mamy przyjemność poznać gospodarza i z nim pogadać. Opowiada nam o swojej historii w wojsku, misjach w Libanie, na które jeździł z ramienia ONZ, zwiedzaniu Ziemi Świętej, co nieco zmieniło jego podejście do religii. O zwróceniu się w stronę Boga, chęci zmian i jakby odkupienia dawnych win, bo jednak kiedyś był fragmentem "machiny do zabijania". Na terenie obejścia są wystawki zdjęć z tamtych lat.
Sam dom i terenowa pracownia rzeźbiarska prezentują się bardzo ciekawie.
Plan założenia Kapliczkowa kiełkował stopniowo. Najpierw była jedna, ogromna kapliczka, która stała niedaleko obejścia. Gdy została skradziona, gospodarz uznał, że "przykleiła się" komuś, bo musiała się mu spodobać. I świadczy to o społecznym zapotrzebowaniu na kapliczki! Więc może warto robić kolejne? Potem przyszła pewna misja - chęć przywrócenia kapliczek w polskim krajobrazie, głównie tych z Jezusem frasobliwym, które niegdyś często stały na rozstajach dróg. Według pana Bernarda za bardzo rozpowszechnił się w Polsce kult maryjny, co wypchnęło z miejsc religijnych postać Chrystusa. Zwłaszcza tego przydrożnego, zadumanego, wspartego na ręce i zapatrzonego w dal.
Gospodarz także marzy o tym, aby kapliczki jak dawniej były miejscem spotkań ludzi, gdzie przystaje się aby porozmawiać czy celowo spotyka dla wspólnych śpiewów. Tak jak było w czasach jego dzieciństwa.
Maryjki też tu mają swój sektor! Nie to, żeby całkiem były zapomniane i odsunięte na boczny tor.
Stróżujące przy kapliczce.
Acz niektóre są chyba z lekka zawstydzone i zerkają tylko nieśmiało zza drzewa.
Różni ludzie tu przychodzą. Niektórzy z okolicznych wsi przybywają się pomodlić, inni oczekują natychmiastowych cudów - no bo skoro tyle Jezusików zgromadzono naraz, to powinna być jakaś kumulacja działania, nie? Inni traktują miejsce jako galerie sztuki, muzeum osobliwości i powiew niesztampowości w nudnym i monotonnym krajobrazie. Wpadają również znudzeni turyści, którzy skoro już są w okolicy to wypada coś zwiedzić, a ktoś znajomy im polecił albo gdzieś napisali.
Oprócz kapliczek jest tutaj także wybudowany schron. W środku mini muzeum bojowe - sprzęty, mundury, stare zdjęcia. Są też płascy żołnierze naturalnej wielkości.
Piwniczki i inne betonowe umocnienia.
Największe wrażenie robi na mnie drzewo obsiadnięte przez Chrystusiki. Metalowe niewielkie nagrobkowe rzeźby, zdjęte z krzyży, ale nadal z wyciągniętymi ku niebu rękoma. Niektórym zatarły się już twarze. Innym zlazła farba utworzyła na ciele ciekawe plamy - ni to tatuaż, ni to długo nieleczony parch… Części odpadły nóżki albo pokryła gęsta warstwa pajęczyn. Trochę toto upiorne, trochę smutne... Bo każda postać pochodzi zapewne z jakiegoś rozwalonego nagrobka. Pewnie już nie opłacanego, zdemontowanego i zrównanego z ziemią. A może na odwót - takiego, gdzie rodzina postanowiła zbudować bardziej wypaśny, bogatszy, z bardziej eleganckich marmurów? Według autora rzeźba ma upamiętniać naszych rodaków, którzy oddali życie za ojczyznę. Moim zdaniem miejsce skłania do zadumy i można go interpretować jeszcze też na wiele innych sposobów…
Na kabaku miejsce też zrobiło wrażenie. Jeszcze długo widząc przydrożne krzyże mówiła: “On tu taki samotny wisi, może zabierzemy go do Kapliczkowa, tam będzie miał towarzystwo i będzie mu weselej!”
Co ciekawe - wystrój Kapliczkowa nie jest stały, ulega ciągłym zmianom i przeorganizowaniu. Jeszcze niedawno przy wszystkich kapliczkach leżały dywany. Ponoć zaczęły gnić, wydzielać nieprzyjemny zapach, więc zostały usunięte. Strasznie mi żal, że nie udało się zobaczyć tego miejsca z dywanami. Nie wiem czemu mam ogromną sympatię i sentyment do dywanów w terenie. No ale jak zakisły - to siła wyższa. Został tylko niewielki sektor dywanowy, zasypany igliwiem, szyszkami i nieco już zarosły zielskiem...
Ze znalezionych w internecie zdjęć wynikało, że były tu też instalacje artystyczne ze starych zegarów, lalek czy maskotek. Ich też nie zauważyliśmy.
A kabak dostaje od gospodarza podarki - pocztówki, kredki i drewnianego, zdziwionego aniołka. Kabak stwierdza, że ów aniołek jest gatunkiem nietoperza i do końca wyjazdu zabiera go ze sobą do każdego zwiedzanego bunkra, aby mógł poznać swoich braci
cdn
Pierwsze dłuższe postoje robimy w okolicach Bełchatowa. Koło Szczercowa, na skraju sosnowego lasu, jest sobie takie miejsce, gdzie na małej przestrzeni osiedliło się kilkaset kapliczek.
Ceper - jeśli to czytasz to jeszcze raz wielkie dzięki, bo to ty poleciłeś mi ten miły zaułek!
Jedne świątki z zadumą patrzą w dal, inne strzygą gdzieś wzrokiem z ukosa, niektóre patrzą nam prosto w oczy i nieco sprawiają wrażenie zdziwionych…
A inne zdają się drzemać, jakby odsypiały jakąś zarwaną noc.
Kapliczki tu nie są standardowe. Każda jest nieco inna i ma swoją historię powstania. W każdą z nich wmontowane są najróżniejsze przedmioty codziennego użytku - koryta, ramy okienne, krzesła, kosze na bieliznę, drabiny czy znaleziony w lesie drut. Ma to ponoć nie tylko zastosowanie praktyczne, ale również symboliczne - przywracania użyteczności porzuconym, starym, pozornie niepotrzebnym już przedmiotom. Ma to też symbolizować możliwość zmian - to że powszechnie się wydaje, że ktoś lub coś zostało stworzone do określonego celu, nie oznacza przeznaczenia na amen. Zawsze jest czas i możliwość zawrócenia z obranej drogi - znalezienia nowego, innego powołania i celu w życiu.
Jest kapliczka pszczelarska.
Z ciekawą koroną. W korycie. W chomącie. Z kolumienkami.
Drzewny wąsacz.
Ten jakiś taki biedny… Jakby zmarznięty?
Szopka. Tylko niemowlak jakiś już podrośnięty
Część kapliczek poświęcona jest różnym wydarzeniom historycznym.
Inne poczuły się zmęczone i postanowiły odpocząć na miękkiej, wygrzanej trawce.
Nie sposób nie wspomnieć o właścicielu terenu. Mieszka tu pan Bernard - emerytowany żołnierz, dawny podpułkownik a obecnie lokalny artysta. Mamy przyjemność poznać gospodarza i z nim pogadać. Opowiada nam o swojej historii w wojsku, misjach w Libanie, na które jeździł z ramienia ONZ, zwiedzaniu Ziemi Świętej, co nieco zmieniło jego podejście do religii. O zwróceniu się w stronę Boga, chęci zmian i jakby odkupienia dawnych win, bo jednak kiedyś był fragmentem "machiny do zabijania". Na terenie obejścia są wystawki zdjęć z tamtych lat.
Sam dom i terenowa pracownia rzeźbiarska prezentują się bardzo ciekawie.
Plan założenia Kapliczkowa kiełkował stopniowo. Najpierw była jedna, ogromna kapliczka, która stała niedaleko obejścia. Gdy została skradziona, gospodarz uznał, że "przykleiła się" komuś, bo musiała się mu spodobać. I świadczy to o społecznym zapotrzebowaniu na kapliczki! Więc może warto robić kolejne? Potem przyszła pewna misja - chęć przywrócenia kapliczek w polskim krajobrazie, głównie tych z Jezusem frasobliwym, które niegdyś często stały na rozstajach dróg. Według pana Bernarda za bardzo rozpowszechnił się w Polsce kult maryjny, co wypchnęło z miejsc religijnych postać Chrystusa. Zwłaszcza tego przydrożnego, zadumanego, wspartego na ręce i zapatrzonego w dal.
Gospodarz także marzy o tym, aby kapliczki jak dawniej były miejscem spotkań ludzi, gdzie przystaje się aby porozmawiać czy celowo spotyka dla wspólnych śpiewów. Tak jak było w czasach jego dzieciństwa.
Maryjki też tu mają swój sektor! Nie to, żeby całkiem były zapomniane i odsunięte na boczny tor.
Stróżujące przy kapliczce.
Acz niektóre są chyba z lekka zawstydzone i zerkają tylko nieśmiało zza drzewa.
Różni ludzie tu przychodzą. Niektórzy z okolicznych wsi przybywają się pomodlić, inni oczekują natychmiastowych cudów - no bo skoro tyle Jezusików zgromadzono naraz, to powinna być jakaś kumulacja działania, nie? Inni traktują miejsce jako galerie sztuki, muzeum osobliwości i powiew niesztampowości w nudnym i monotonnym krajobrazie. Wpadają również znudzeni turyści, którzy skoro już są w okolicy to wypada coś zwiedzić, a ktoś znajomy im polecił albo gdzieś napisali.
Oprócz kapliczek jest tutaj także wybudowany schron. W środku mini muzeum bojowe - sprzęty, mundury, stare zdjęcia. Są też płascy żołnierze naturalnej wielkości.
Piwniczki i inne betonowe umocnienia.
Największe wrażenie robi na mnie drzewo obsiadnięte przez Chrystusiki. Metalowe niewielkie nagrobkowe rzeźby, zdjęte z krzyży, ale nadal z wyciągniętymi ku niebu rękoma. Niektórym zatarły się już twarze. Innym zlazła farba utworzyła na ciele ciekawe plamy - ni to tatuaż, ni to długo nieleczony parch… Części odpadły nóżki albo pokryła gęsta warstwa pajęczyn. Trochę toto upiorne, trochę smutne... Bo każda postać pochodzi zapewne z jakiegoś rozwalonego nagrobka. Pewnie już nie opłacanego, zdemontowanego i zrównanego z ziemią. A może na odwót - takiego, gdzie rodzina postanowiła zbudować bardziej wypaśny, bogatszy, z bardziej eleganckich marmurów? Według autora rzeźba ma upamiętniać naszych rodaków, którzy oddali życie za ojczyznę. Moim zdaniem miejsce skłania do zadumy i można go interpretować jeszcze też na wiele innych sposobów…
Na kabaku miejsce też zrobiło wrażenie. Jeszcze długo widząc przydrożne krzyże mówiła: “On tu taki samotny wisi, może zabierzemy go do Kapliczkowa, tam będzie miał towarzystwo i będzie mu weselej!”
Co ciekawe - wystrój Kapliczkowa nie jest stały, ulega ciągłym zmianom i przeorganizowaniu. Jeszcze niedawno przy wszystkich kapliczkach leżały dywany. Ponoć zaczęły gnić, wydzielać nieprzyjemny zapach, więc zostały usunięte. Strasznie mi żal, że nie udało się zobaczyć tego miejsca z dywanami. Nie wiem czemu mam ogromną sympatię i sentyment do dywanów w terenie. No ale jak zakisły - to siła wyższa. Został tylko niewielki sektor dywanowy, zasypany igliwiem, szyszkami i nieco już zarosły zielskiem...
Ze znalezionych w internecie zdjęć wynikało, że były tu też instalacje artystyczne ze starych zegarów, lalek czy maskotek. Ich też nie zauważyliśmy.
A kabak dostaje od gospodarza podarki - pocztówki, kredki i drewnianego, zdziwionego aniołka. Kabak stwierdza, że ów aniołek jest gatunkiem nietoperza i do końca wyjazdu zabiera go ze sobą do każdego zwiedzanego bunkra, aby mógł poznać swoich braci
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Adrian pisze:O ku**a a jeżeli to jego robota !?
Ze zdjec na forum to ceper jednak ciut inaczej wygladal niz koles z ktorym gadalismy Ale moze ma zastepstwo?
Pudelek pisze:ceper dostaje kasę za każdego turystę, którego tam wysłał
Biorac pod uwage, ze zwiedzanie jest nieodplatne - to chyba by sie kolesiowi nie oplacalo
Pudelek pisze:A drzewo faktycznie straszne!
Tydzien kabakowi tlumaczylismy: "nie, nie zrobimy sobie takiego w domu"... Nie, nie odrywamy krzyzy z nagrobkow nawet jak troche odpadają.
Jak widac nie dla wszystkich to bylo straszne Dzieci sa dziwne!
Ostatnio zmieniony 2021-11-05, 15:53 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze: Biorac pod uwage, ze zwiedzanie jest nieodplatne - to chyba by sie kolesiowi nie oplacalo
spokojnie - na razie jest bezpłatne, a jak będzie więcej chętnych to pojawią się bilety albo "co łaski"
Tydzien kabakowi tlumaczylismy: "nie, nie zrobimy sobie takiego w domu"... Nie, nie odrywamy krzyzy z nagrobkow nawet jak troche odpadają.
to już wiem, kto kradnie krzyże z kapliczek - dzieci, które widziały takie drzewo
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Wioskę o nazwie Dębina wypatrzyłam kiedyś na satelitarnych mapach, jako miejsce zewsząd otoczone wyrobiskami kopalni odkrywkowych. Tereny bezpośrednio przytykające do wsi też sprawiają wrażenie mocno zrytych, o dziwnej regularności formy. Ciekawe jak tam wygląda "na żywo"?
Kierując się moim, widać nie do końca już aktualnym atlasem samochodowym, próbujemy dojechać do wioski od północy, od strony Osin. Droga okazuje się jednak nieprzejezdna - nie ma otwartego przejazdu pod taśmociągami. I to nie tyle, ze np. stoi zakaz, którego można nie zauważyć - szosę przecinana przekop i solidny zasiek, miejscami wzmacniany nawet drutem kolczastym.
Może się pomylili? I zamiast na białoruskiej granicy postawili go tutaj? Nic więc dziwnego, że tam im ciapaci łażą jak chcą, a buba do Dębiny dostać się nie może!
Rzut oka na ciekawe konstrukcje i zmywamy się, zanim ochrona zacznie węszyć czemu ten nie maskujący samochód się kręci po ślepej drodze, a jakaś dziwna baba klei się do siatki
Robimy wielkie koło i tym razem zajeżdżamy od południa. Tu stoi tylko zakaz. Zostawiamy więc busia w jakiejś bocznej alejce i w stronę upatrzonej wioski suniemy piechotą. Na rozstaju stoi sobie kapliczka. Z obrazem maryjnym - pan Bernard (z poprzedniej relacji) nie byłby zadowolony!
Pierwsze co nas uderza to cisza. Szeroka szosa z całkiem równego asfaltu i kompletnie nic po niej nie jedzie. Nie ma też wiejskiego zgiełku - ujadania psów, wizgu umiłowanych przez Polaków kosiarek, łupiącej muzyki i innego darcia japy bez potrzeby. Słychać jedynie odległy szum taśmociągów, czasem przeleci jakiś owad albo zagdacze ptak. Acz tych ostatnich, jak na czerwcowy dzień, też jest wyjątkowo mało...
Mijamy pierwszy dom. Opuszczony. Sama wydmuszka.
Kolejne 3 domy są zamieszkane. Tak sugerują przynajmniej zadbane obejścia czy lecący z komina dym.
Ludzi nadal jednak nie spotykamy, jak również żadnych generowanych przez nich dźwięków. Mamy nadzieję, że może w drodze powrotnej spotkamy kogoś z miejscowych. Może będzie miał ochotę porozmawiać, opowiedzieć coś o tym miejscu, jego przeszłości i planach na przyszłość? Ale jak się okaże - nie będzie nam dane dowiedzieć się żadnych szczegółów...
Suniemy więc póki co dalej, samym środkiem szosy, licząc, że wyłaniające się z niebytu bezszelestne auta widmo nie są dla nas zagrożeniem.
Rzuca się nam w oczy malutki drewniany domeczek, a raczej jego ruina.
Sprawia wrażenie jakby działkowego? Bo taki jakby za mały na mieszkalny, o ściankach z dykty.
Co ciekawe - w tej wsi jest kilkakrotnie więcej latarni niż zamieszkanych domów. Ciekawe czy świecą wieczorami?
Kapliczek przydrożnych też jest chyba więcej.
Z wielu okolicznych łąk wieje wspomnieniem domów, których już nie ma. Wyraźnie mam wrażenie, że zniknęły one niedawno i jeszcze nie do końca wymazały się z czasoprzestrzeni. Tak jakby ich zarys był jeszcze odczuwalny. Idąc szosą ciągle kątem oka widzę jakiś komin, płot albo inną altankę. Gdy odwracam się - wszystko znika jak sen…
Sporo tu zamiast tego mają transformatorów czy innych urządzeń związanych z elektryką - słupy, kable i przy każdym słupie całkiem spory baraczek. Baraczek czasem skwierczy, a czasem nie.
Horyzont zamykają strzeliste szczyty hałd.
Jest tu budynek OSP ze schodkami zarastającymi chwastem.
Jest też ośrodek kultury z otaśmowanym placem zabaw, zamkniętym niegdyś z powodu walki ze zdrowym trybem życia i promowaniem otyłości wśród dzieci. Ciekawe, że posłusznie zamknęli, ale na otwarcie - już pary nie starczyło…
Chcieliśmy się odchamić i poobcować z kulturą, ale drzwi przybytku były zamknięte. Nieco surrealistycznie na tym tle wygląda kolorowy wyświetlacz migający temperaturą i wciąż świecąca się nad wejściem żarówka.
Kabak też chyba na swój sposób odczuwa magię i niepokój tego miejsca: “A może ludzie nadal tutaj są, tylko my ich nie widzimy? Może stali się niewidzialni, żeby ich policja nie złapała jak się bawią na placu zabaw mimo zakazów? A potem, może już nie potrafili wrócić do swoich normalnych postaci?”
Są takie momenty, gdy człowiek zaczyna się oglądać za siebie częściej niż zazwyczaj
Staramy się podejść w stronę granicy wyrobiska. Widać dokładnie miejsce, gdzie ziemia się urywa.
W oddali widać różne machiny gryzące ziemię.
Krajobrazy są miejscami nieco upiorne. Jakby to drzewo próbowało uciec przed nadchodzącym potworem.
Potwór na zbliżeniu! Ale bym sobie tam połaziła, jakby napotkać takowy opuszczony!
Dębinę żegnamy z pewną dozą niedosytu. Zostawiamy w tyle jej mieszkańców, zarówno tych prawdziwych jak i widma tych, którzy stąd odeszli. Zostawiamy przedpola, skwierczące baraczki, opuszczone panele i ciszę letniego popołudnia. Naszym celem na resztę dnia są inne miejsca, gdzie można zajrzeć do bełchatowskiej dziury czy przyjrzeć się industrialnym klimatom ją otaczającym.
cdn
Kierując się moim, widać nie do końca już aktualnym atlasem samochodowym, próbujemy dojechać do wioski od północy, od strony Osin. Droga okazuje się jednak nieprzejezdna - nie ma otwartego przejazdu pod taśmociągami. I to nie tyle, ze np. stoi zakaz, którego można nie zauważyć - szosę przecinana przekop i solidny zasiek, miejscami wzmacniany nawet drutem kolczastym.
Może się pomylili? I zamiast na białoruskiej granicy postawili go tutaj? Nic więc dziwnego, że tam im ciapaci łażą jak chcą, a buba do Dębiny dostać się nie może!
Rzut oka na ciekawe konstrukcje i zmywamy się, zanim ochrona zacznie węszyć czemu ten nie maskujący samochód się kręci po ślepej drodze, a jakaś dziwna baba klei się do siatki
Robimy wielkie koło i tym razem zajeżdżamy od południa. Tu stoi tylko zakaz. Zostawiamy więc busia w jakiejś bocznej alejce i w stronę upatrzonej wioski suniemy piechotą. Na rozstaju stoi sobie kapliczka. Z obrazem maryjnym - pan Bernard (z poprzedniej relacji) nie byłby zadowolony!
Pierwsze co nas uderza to cisza. Szeroka szosa z całkiem równego asfaltu i kompletnie nic po niej nie jedzie. Nie ma też wiejskiego zgiełku - ujadania psów, wizgu umiłowanych przez Polaków kosiarek, łupiącej muzyki i innego darcia japy bez potrzeby. Słychać jedynie odległy szum taśmociągów, czasem przeleci jakiś owad albo zagdacze ptak. Acz tych ostatnich, jak na czerwcowy dzień, też jest wyjątkowo mało...
Mijamy pierwszy dom. Opuszczony. Sama wydmuszka.
Kolejne 3 domy są zamieszkane. Tak sugerują przynajmniej zadbane obejścia czy lecący z komina dym.
Ludzi nadal jednak nie spotykamy, jak również żadnych generowanych przez nich dźwięków. Mamy nadzieję, że może w drodze powrotnej spotkamy kogoś z miejscowych. Może będzie miał ochotę porozmawiać, opowiedzieć coś o tym miejscu, jego przeszłości i planach na przyszłość? Ale jak się okaże - nie będzie nam dane dowiedzieć się żadnych szczegółów...
Suniemy więc póki co dalej, samym środkiem szosy, licząc, że wyłaniające się z niebytu bezszelestne auta widmo nie są dla nas zagrożeniem.
Rzuca się nam w oczy malutki drewniany domeczek, a raczej jego ruina.
Sprawia wrażenie jakby działkowego? Bo taki jakby za mały na mieszkalny, o ściankach z dykty.
Co ciekawe - w tej wsi jest kilkakrotnie więcej latarni niż zamieszkanych domów. Ciekawe czy świecą wieczorami?
Kapliczek przydrożnych też jest chyba więcej.
Z wielu okolicznych łąk wieje wspomnieniem domów, których już nie ma. Wyraźnie mam wrażenie, że zniknęły one niedawno i jeszcze nie do końca wymazały się z czasoprzestrzeni. Tak jakby ich zarys był jeszcze odczuwalny. Idąc szosą ciągle kątem oka widzę jakiś komin, płot albo inną altankę. Gdy odwracam się - wszystko znika jak sen…
Sporo tu zamiast tego mają transformatorów czy innych urządzeń związanych z elektryką - słupy, kable i przy każdym słupie całkiem spory baraczek. Baraczek czasem skwierczy, a czasem nie.
Horyzont zamykają strzeliste szczyty hałd.
Jest tu budynek OSP ze schodkami zarastającymi chwastem.
Jest też ośrodek kultury z otaśmowanym placem zabaw, zamkniętym niegdyś z powodu walki ze zdrowym trybem życia i promowaniem otyłości wśród dzieci. Ciekawe, że posłusznie zamknęli, ale na otwarcie - już pary nie starczyło…
Chcieliśmy się odchamić i poobcować z kulturą, ale drzwi przybytku były zamknięte. Nieco surrealistycznie na tym tle wygląda kolorowy wyświetlacz migający temperaturą i wciąż świecąca się nad wejściem żarówka.
Kabak też chyba na swój sposób odczuwa magię i niepokój tego miejsca: “A może ludzie nadal tutaj są, tylko my ich nie widzimy? Może stali się niewidzialni, żeby ich policja nie złapała jak się bawią na placu zabaw mimo zakazów? A potem, może już nie potrafili wrócić do swoich normalnych postaci?”
Są takie momenty, gdy człowiek zaczyna się oglądać za siebie częściej niż zazwyczaj
Staramy się podejść w stronę granicy wyrobiska. Widać dokładnie miejsce, gdzie ziemia się urywa.
W oddali widać różne machiny gryzące ziemię.
Krajobrazy są miejscami nieco upiorne. Jakby to drzewo próbowało uciec przed nadchodzącym potworem.
Potwór na zbliżeniu! Ale bym sobie tam połaziła, jakby napotkać takowy opuszczony!
Dębinę żegnamy z pewną dozą niedosytu. Zostawiamy w tyle jej mieszkańców, zarówno tych prawdziwych jak i widma tych, którzy stąd odeszli. Zostawiamy przedpola, skwierczące baraczki, opuszczone panele i ciszę letniego popołudnia. Naszym celem na resztę dnia są inne miejsca, gdzie można zajrzeć do bełchatowskiej dziury czy przyjrzeć się industrialnym klimatom ją otaczającym.
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
A my suniemy dalej przed siebie. Podążamy puszczańskimi traktami...
Plan jest taki, że jedziemy zajrzeć do bełchatowskiej dziury. Próbujemy kilku miejsc, ale nie są zadowalające. Odwiedzamy zatem dwa legalne punkty widokowe - może tam nie będzie krzaków i roztoczy się przed nami szersza przestrzeń? Zapuszczamy żurawia zatem z okolic Żłobnicy i Kleszczowa. Jako że jest sobota to spotykamy tu masę turystów i rodzinnych wycieczek. Większość z nich mówi “ale tu paskudnie” i zaczyna walić selfiaczki. Nigdy nie przestaną mnie zadziwiać ludzie, którzy poświęcają swój wolny czas, aby odwiedzać miejsca, które ich odrażają. Czy potem będą mieć przyjemność z oglądania takiej masy “brzydkich zdjęć”? Jedna babka prawie się rozpłakała - chyba jeszcze nigdy nie widziała dobrze dymiącego komina - i wygłosiła jakiś poemat o tym jak planeta płacze. Uspokojona wewnętrznie obiecała swoim dzieciom McDonalda i pojechali w stronę swego przeznaczenia. A ja wreszcie mogłam porobić ciekawsze fotki, licząc, że żaden poeta mnie zaraz nie podkabluje za przekroczenie barierki. Acz zaraz przyjechali kolejni spragnieni selfiaka z elektrownią. Ot - magia letniej soboty. Długo myślałam gdzie się zaszyć w ten weekend, jakie miejsce nie będzie dla ludzi atrakcyjne. Przyszło mi do głowy, że industrial nie wpada w ramy mody tego sezonu, ale jak widać byłam w błędzie.
No a wspomniana dziura jest tu całkiem solidna...
...schodząca tarasami w dół. Fajnie by się tu musiało jeździć na rowerze.
Można użyć na widokach wszelakich maszyn.
Tego potworka chyba widzieliśmy już koło Dębiny? No chyba, że mają tu kilka podobnych?
A tu już widoczki na największą na świecie elektrownię opalaną węglem brunatnym. Ktoś wychowany w Bytomiu musi wpaść w zachwyt na taki fragment krajobrazu! Tak... Dymiący porządnie komin to kwintesencja poczucia sielskości i bezpieczeństwa - może nieco irracjonalna, ale jednak. Uczucia są takie a nie inne
Okolice obfitują w słupowiska i plątaniny kabli.
Potem jedziemy w rejon Rogowca. Jest tu taka jedna droga, która przechodzi pod solidną ilością taśmociągów i rurowsk.
a różne glebogryzarki są wprawdzie za płotem, ale na wyciągnięcie ręki.
Nawet bilbordy mają tu tematyczne!
Zajeżdżamy też miasto od północy, aby przypatrzeć się ogromnym baniom kominów elektrowni.
Płoty nas niestety trochę ograniczają… Myślę, że jakbym miała drona - to dziś by mnie na bank zamknęli i owa relacja by się na tym epizodzie zakończyła. Jako że drona nie mam (bo toperz się nie zgodził) to ciekawych ujęć dymów i maszyn nie ma, ale póki co buba jest na wolności
Na nocleg jedziemy bez planu, trochę się nawet już martwiąc, że okolica nie obfituje w ciekawe miejsca tego typu. Aż tu nagle wyrasta przed nami jezioro! Ki diabeł??? Solidna połać wody na wschód od Cieszanowic. Na moim przedpotopowym atlasie oczywiście tam jest ląd. Okazuje się, że w międzyczasie powstał tam zbiornik - i na jego brzegu udaje się zająć chyba ostatnią wolną zatoczkę i zapodać tu biwak.
Ufff, tłum jest wszędzie dziki! Ale od jutra powinno być lepiej! Niedzielny wieczór zazwyczaj przynosi ukojenie - w każdym miejscu naszego kraju. Nie licząc oczywiście wjazdówek do dużych miast
Rano odwiedzamy plażę po drugiej stronie zbiornika i mimo dzikiego tłoku nawet nam się tu podoba! Panuje taka radosna anarchia, trochę jak na Szackich Jeziorach.
Każdy tu robi co chce - auta wjeżdżają kołami do wody, obok płoną grille i ogniska, ktoś obnośnie sprzedaje lody z wiaderka. Namioty, łódki, pontony - wszystko naraz, a obok pylista droga i sosnowy las. Stoją też budy z gówno - paszą, gdzie kilku podchmielonych już mocno kolesi próbuje sobie dać po ryju, bo nie zgadzają się w temacie epidemii i wprowadzanego terroru. Acz muszę przyznać, że do trzymania dystansu podchodzą tak samo, czego im nie omieszkam powiedzieć - i prawie staję się niewinną ofiarą zamieszek Sytuacje ratuje różowy flaming, którego niosę pod pachą, bo przypadkiem wsadza łeb do kufla jednego z kolesi - co powoduje natychmiastowe zdryfowanie zainteresowania na inne tory. Każdy chce selfi z flamingiem pijącym piwo,nawet przypadkowi przechodnie Niestety kolesie nie stanęli na wysokości zadania - i nie przysłali mi obiecanego zdjęcia Więc ta sytuacja musi pozostać jedynie na kartach mojej pamięci w głowie.
To ten delikwent. Udaje, że to nie o nim!
Próbujemy też dotrzeć do kapliczki na bagnach. Jest ona jedyną pozostałością po wsi Borowiec, która zniknęła w wodach cieszanowickiego zalewu. Domy i zabudowania gospodarcze zostały zniszczone przed zalaniem. Została jedynie ta kapliczka, niegdyś stojąca na górce koło młyna. Ponoć do kapliczki można dotrzeć suchą stopą, ale tylko w niektóre okresy roku - w czasie dużej suszy i zimą, gdy mróz zetnie bagna.
My mimo wszystko próbujemy, jednak co chwilę stajemy przed kolejną porcją mlaskającego błota, a ilość chmur komarów powoduje znaczny spadek zapału do poszukiwań (zwłaszcza u toperza i kabaka, bo jak już kiedyś wspominałam, komary mając takie dwa smaczne okazy, z gryzienia mnie już rezygnują Może w gumiakach by się udało?
Dla przedstawienia, czemu nam się nie udało tam dotrzeć - tak wygląda zdjęcie kapliczki z lotu ptaka - zdjęcie pochodzi ze strony pobezdrożach.com
Na tej stronce można sobie też zobaczyć zdjęcia kapliczki z bliska, bo autorowi udało się tam podejść zimą.
Skądinąd ciekawe, czemu robiąc zalew zawsze niszczy się stare budynki mające być na dnie? To byłoby takie ciekawe jakby oprócz kapliczki z wody sterczały kominy domów, dachy stodół czy oblepione ślimakami, omszałe ściany zalanych ruin. A gdyby nawet wszystko równo pokrywała woda - jaka gratka dla płetwonurków! Zupełnie jak kamieniołomy w estońskim Rummu (https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... rummu.html) gdzie są podwodne maszyny czy domki, z zachowanym nawet wyposażeniem!
W Trzepnicy zjadamy lody na przysklepowej ławeczce. Takiemu zakątkowi nie mogliśmy się oprzeć!
Potem jeszcze przekąpka w kamieniołomach koło Sulejowa, zwanym wapienniki. Jak to często z kamieniołomami bywa, miejsce charakteryzuje się pięknym, lazurowym kolorem wody, która jest upiornie zimna.
Problem jedynie, że nasze kabaczę nie umie jeszcze pływać. Nie można więc jej tu wypuścić na szerokie wody, tylko trzeba znaleźć półkę do bełtania się przy brzegu. A jak wiadomo - kamieniołomy zaczynają najbardziej aromatycznie pachnieć tam, gdzie pod toba jest już kilkadziesiąt metrów wodnej otchłani! Ech... to zimowe zamknięcie basenów wiele planów nam pokrzyżowało!
cdn
Plan jest taki, że jedziemy zajrzeć do bełchatowskiej dziury. Próbujemy kilku miejsc, ale nie są zadowalające. Odwiedzamy zatem dwa legalne punkty widokowe - może tam nie będzie krzaków i roztoczy się przed nami szersza przestrzeń? Zapuszczamy żurawia zatem z okolic Żłobnicy i Kleszczowa. Jako że jest sobota to spotykamy tu masę turystów i rodzinnych wycieczek. Większość z nich mówi “ale tu paskudnie” i zaczyna walić selfiaczki. Nigdy nie przestaną mnie zadziwiać ludzie, którzy poświęcają swój wolny czas, aby odwiedzać miejsca, które ich odrażają. Czy potem będą mieć przyjemność z oglądania takiej masy “brzydkich zdjęć”? Jedna babka prawie się rozpłakała - chyba jeszcze nigdy nie widziała dobrze dymiącego komina - i wygłosiła jakiś poemat o tym jak planeta płacze. Uspokojona wewnętrznie obiecała swoim dzieciom McDonalda i pojechali w stronę swego przeznaczenia. A ja wreszcie mogłam porobić ciekawsze fotki, licząc, że żaden poeta mnie zaraz nie podkabluje za przekroczenie barierki. Acz zaraz przyjechali kolejni spragnieni selfiaka z elektrownią. Ot - magia letniej soboty. Długo myślałam gdzie się zaszyć w ten weekend, jakie miejsce nie będzie dla ludzi atrakcyjne. Przyszło mi do głowy, że industrial nie wpada w ramy mody tego sezonu, ale jak widać byłam w błędzie.
No a wspomniana dziura jest tu całkiem solidna...
...schodząca tarasami w dół. Fajnie by się tu musiało jeździć na rowerze.
Można użyć na widokach wszelakich maszyn.
Tego potworka chyba widzieliśmy już koło Dębiny? No chyba, że mają tu kilka podobnych?
A tu już widoczki na największą na świecie elektrownię opalaną węglem brunatnym. Ktoś wychowany w Bytomiu musi wpaść w zachwyt na taki fragment krajobrazu! Tak... Dymiący porządnie komin to kwintesencja poczucia sielskości i bezpieczeństwa - może nieco irracjonalna, ale jednak. Uczucia są takie a nie inne
Okolice obfitują w słupowiska i plątaniny kabli.
Potem jedziemy w rejon Rogowca. Jest tu taka jedna droga, która przechodzi pod solidną ilością taśmociągów i rurowsk.
a różne glebogryzarki są wprawdzie za płotem, ale na wyciągnięcie ręki.
Nawet bilbordy mają tu tematyczne!
Zajeżdżamy też miasto od północy, aby przypatrzeć się ogromnym baniom kominów elektrowni.
Płoty nas niestety trochę ograniczają… Myślę, że jakbym miała drona - to dziś by mnie na bank zamknęli i owa relacja by się na tym epizodzie zakończyła. Jako że drona nie mam (bo toperz się nie zgodził) to ciekawych ujęć dymów i maszyn nie ma, ale póki co buba jest na wolności
Na nocleg jedziemy bez planu, trochę się nawet już martwiąc, że okolica nie obfituje w ciekawe miejsca tego typu. Aż tu nagle wyrasta przed nami jezioro! Ki diabeł??? Solidna połać wody na wschód od Cieszanowic. Na moim przedpotopowym atlasie oczywiście tam jest ląd. Okazuje się, że w międzyczasie powstał tam zbiornik - i na jego brzegu udaje się zająć chyba ostatnią wolną zatoczkę i zapodać tu biwak.
Ufff, tłum jest wszędzie dziki! Ale od jutra powinno być lepiej! Niedzielny wieczór zazwyczaj przynosi ukojenie - w każdym miejscu naszego kraju. Nie licząc oczywiście wjazdówek do dużych miast
Rano odwiedzamy plażę po drugiej stronie zbiornika i mimo dzikiego tłoku nawet nam się tu podoba! Panuje taka radosna anarchia, trochę jak na Szackich Jeziorach.
Każdy tu robi co chce - auta wjeżdżają kołami do wody, obok płoną grille i ogniska, ktoś obnośnie sprzedaje lody z wiaderka. Namioty, łódki, pontony - wszystko naraz, a obok pylista droga i sosnowy las. Stoją też budy z gówno - paszą, gdzie kilku podchmielonych już mocno kolesi próbuje sobie dać po ryju, bo nie zgadzają się w temacie epidemii i wprowadzanego terroru. Acz muszę przyznać, że do trzymania dystansu podchodzą tak samo, czego im nie omieszkam powiedzieć - i prawie staję się niewinną ofiarą zamieszek Sytuacje ratuje różowy flaming, którego niosę pod pachą, bo przypadkiem wsadza łeb do kufla jednego z kolesi - co powoduje natychmiastowe zdryfowanie zainteresowania na inne tory. Każdy chce selfi z flamingiem pijącym piwo,nawet przypadkowi przechodnie Niestety kolesie nie stanęli na wysokości zadania - i nie przysłali mi obiecanego zdjęcia Więc ta sytuacja musi pozostać jedynie na kartach mojej pamięci w głowie.
To ten delikwent. Udaje, że to nie o nim!
Próbujemy też dotrzeć do kapliczki na bagnach. Jest ona jedyną pozostałością po wsi Borowiec, która zniknęła w wodach cieszanowickiego zalewu. Domy i zabudowania gospodarcze zostały zniszczone przed zalaniem. Została jedynie ta kapliczka, niegdyś stojąca na górce koło młyna. Ponoć do kapliczki można dotrzeć suchą stopą, ale tylko w niektóre okresy roku - w czasie dużej suszy i zimą, gdy mróz zetnie bagna.
My mimo wszystko próbujemy, jednak co chwilę stajemy przed kolejną porcją mlaskającego błota, a ilość chmur komarów powoduje znaczny spadek zapału do poszukiwań (zwłaszcza u toperza i kabaka, bo jak już kiedyś wspominałam, komary mając takie dwa smaczne okazy, z gryzienia mnie już rezygnują Może w gumiakach by się udało?
Dla przedstawienia, czemu nam się nie udało tam dotrzeć - tak wygląda zdjęcie kapliczki z lotu ptaka - zdjęcie pochodzi ze strony pobezdrożach.com
Na tej stronce można sobie też zobaczyć zdjęcia kapliczki z bliska, bo autorowi udało się tam podejść zimą.
Skądinąd ciekawe, czemu robiąc zalew zawsze niszczy się stare budynki mające być na dnie? To byłoby takie ciekawe jakby oprócz kapliczki z wody sterczały kominy domów, dachy stodół czy oblepione ślimakami, omszałe ściany zalanych ruin. A gdyby nawet wszystko równo pokrywała woda - jaka gratka dla płetwonurków! Zupełnie jak kamieniołomy w estońskim Rummu (https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... rummu.html) gdzie są podwodne maszyny czy domki, z zachowanym nawet wyposażeniem!
W Trzepnicy zjadamy lody na przysklepowej ławeczce. Takiemu zakątkowi nie mogliśmy się oprzeć!
Potem jeszcze przekąpka w kamieniołomach koło Sulejowa, zwanym wapienniki. Jak to często z kamieniołomami bywa, miejsce charakteryzuje się pięknym, lazurowym kolorem wody, która jest upiornie zimna.
Problem jedynie, że nasze kabaczę nie umie jeszcze pływać. Nie można więc jej tu wypuścić na szerokie wody, tylko trzeba znaleźć półkę do bełtania się przy brzegu. A jak wiadomo - kamieniołomy zaczynają najbardziej aromatycznie pachnieć tam, gdzie pod toba jest już kilkadziesiąt metrów wodnej otchłani! Ech... to zimowe zamknięcie basenów wiele planów nam pokrzyżowało!
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Jak to zabawnie bywa, że człowiek na wyjazdach często znajduje przygodę, ale nie tą, której szukał i której się spodziewał
Nasza wycieczka nad Pilicę to historia rozczarowania miejscem, do którego przybyliśmy za późno… Bardzo mnie zainteresował fragment rzeki na zachód od Białobrzegów. Na południe od wiosek Góry, Pacew, Przybyszew i Osuchów znaczone były mosty. Mosty donikąd. Bo po drugiej stronie znajdują się tylko łąki, zagajniki i rozlewiska rzeczki Stara Pilica. Cztery blisko siebie położone mosty, za którymi droga się kończy w piachu czy trawie. I to mosty nie bylejakie - drewniane, mocno nadgryzione patyną lat. Rozlezione, ażurowe, fragmentarycznie uzupełniane w inicjatywie oddolnej różnistymi deszczułkami. Zupełnie jak kładki przez liman w mojej ukochanej Rasejce! (https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... sejka.html) Specjalnie więc zboczyliśmy z naszej trasy kilkadziesiąt kilometrów, gdyż biwak przy takim moście byłby nie lada gratką! Gdy przeglądałam zdjęcia na satelitarnych mapach, aż nie chciało mi się wierzyć, że takie miejsce mogło się uchować w dzisiejszej Polsce! No i miałam rację - nie mogło…
Zdjęcia pochodzą z googlemaps. Pochodzą chyba z lat 2014-2016. Trochę nam więc zabrakło…
Czy to są zdjęcia tego samego jednego mostu? Czy różnych? Tak na oko wyglądają nieco inaczej... Ale tego już niestety nie wiem. Zapisywałam sobie te zdjęcia ponad rok temu jako "mosty nad Pilicą", a teraz one zniknęły z mapy.
Pojechaliśmy zobaczyć każdy z mostów, no i żaden już tak nie wyglądał… Poza tym wszędzie nad rzeką kłębił się dziki tłum piknikujących, przy próbie wysiadania z busia od razu opadały nas sfory hodowanych bezstresowo psów, a co gorsza niektóre próbowały wskakiwać do środka… np. toperzowi na kolana. A co właściciel? “Dziubutek tak ma! On uwielbia jeździć za kierownicą” i zamiast dać psu pod ogon - to go jeszcze chwali, że taki mądry, taki zwinny, taki kochany...
Czasem dobitnie rzeczywistość odbiegnie od planów i wyimaginowanych marzeń...
Ale czas powoli działał na naszą korzyść. Niedziela, godzina 18...19… Tłum powoli rzedł, odpływając stopniowo w stronę miast.. Malały stada psów a i zatory na rzece utworzone z kajakarzy stawały się coraz łatwiejsze do odetkania. Gdy słońce zaczęło się chylić za horyzont - zostaliśmy nad rzeką sami. Z ogniskiem, komarami i snującym się dymem, powoli stapiającym się z mgłami podnoszącymi się znad staropilickich bagien…
Ciepłe kolory zbliżającego się pogodnego wieczoru.
Ognicho z chrustu pachnącego bagnem. Tylko takie udało się powyrywać z błot nadrzecznych.
A tak wyglądają oparzeliska, już po zachodzie słońca, gdy ich wyziewy połączą się z wytworem kopcącego, mokrego chrustu. Uczta duchowa a i zapach cudowny!
No! To przed nami 4 i pół dnia kiedy będzie można wziąć szerszy oddech i nie musieć obawiać o zadeptanie.
Wraz z nadchodzącym zmrokiem z mgieł wyłonił się ON. Facet w średnim wieku, ze starym plecakiem i głową owiniętą bandażem. To Lafa - tajemniczy, ukraiński pasterz. Podszedł do nas i zapytał czy nie widzieliśmy 10 krów, bo mu się zgubiły. Jakieś krowy się tu wcześniej przewijały na tych łąkach na horyzoncie, ale co się z nimi stało, gdzie poszły, czy ktoś je zabrał - za tym już nie śledziliśmy. Teraz w zasięgu wzroku żadnych krów nie ma. Lafa się trochę zmartwił, ale nie jakoś bardzo. Chętnie na chwilę przysiadł się do ogniska, a jeszcze chętniej skorzystał z jadła i napoju. Pochodzi z wioski pod Charkowem. W Polsce jest już rok, który jest pasmem porażek i niepowodzeń. Z pracy w fabryce wyrzucili go w pierwszym tygodniu. Zawsze miał zwyczaj przed robotą wypijać setkę, a okazało się, że w Polsce jest to niedopuszczalne. Potem pracował na budowie, ale dach stawianego hangaru się zawalił - i trzeba było brać nogi za pas. W innym mieście najął się do pomocy przy remoncie drogi, ale walec nieszczęśliwie najechał mu na stopę i 3 miesiące spędził w szpitalu. Od tego czasu trochę kuleje. Teraz do długiej listy “sukcesów” dołączyły zaginione krowy… Lafa prosi nas o pokazanie mu mapy, chce zobaczyć gdzie jesteśmy i gdzie w okolicy są jakieś większe miasta, gdzie będzie można szukać zatrudnienia. Pyta nas też, czy nie znamy jakiegoś miasta, gdzie jest dużo ludzi z Ukrainy, aby mógł się swobodniej porozumieć. No znam jedno takie miasto, gdzie idąc ulicą ostatnio rzadko się słyszy polski język, ale jest ono dość daleko stąd… Poza tym mam pewne opory co do ściągania Lafy do nas, jeszcze nam co wybuchnie Po wspólnie spędzonej pólgodzince Lafa się żegna. Oddala się tak jak przyszedł, polną drogą wzdłuż rzeki, często chrząkając i pogwizdując jakąś melodię. Odchodzi w stronę Białobrzegów. Ponoć ma plan kierować się na Radom i tam szukać szczęścia…
Poranek wstaje upalny, taki jak lubimy najbardziej!
W tle widać krowę - czy to jedna z TYCH krów? Tego się już nie dowiemy!
A w okolicy jest duża moda, aby wyprowadzać konie na spacer jadąc traktorem!
cdn
Nasza wycieczka nad Pilicę to historia rozczarowania miejscem, do którego przybyliśmy za późno… Bardzo mnie zainteresował fragment rzeki na zachód od Białobrzegów. Na południe od wiosek Góry, Pacew, Przybyszew i Osuchów znaczone były mosty. Mosty donikąd. Bo po drugiej stronie znajdują się tylko łąki, zagajniki i rozlewiska rzeczki Stara Pilica. Cztery blisko siebie położone mosty, za którymi droga się kończy w piachu czy trawie. I to mosty nie bylejakie - drewniane, mocno nadgryzione patyną lat. Rozlezione, ażurowe, fragmentarycznie uzupełniane w inicjatywie oddolnej różnistymi deszczułkami. Zupełnie jak kładki przez liman w mojej ukochanej Rasejce! (https://jabolowaballada.blogspot.com/20 ... sejka.html) Specjalnie więc zboczyliśmy z naszej trasy kilkadziesiąt kilometrów, gdyż biwak przy takim moście byłby nie lada gratką! Gdy przeglądałam zdjęcia na satelitarnych mapach, aż nie chciało mi się wierzyć, że takie miejsce mogło się uchować w dzisiejszej Polsce! No i miałam rację - nie mogło…
Zdjęcia pochodzą z googlemaps. Pochodzą chyba z lat 2014-2016. Trochę nam więc zabrakło…
Czy to są zdjęcia tego samego jednego mostu? Czy różnych? Tak na oko wyglądają nieco inaczej... Ale tego już niestety nie wiem. Zapisywałam sobie te zdjęcia ponad rok temu jako "mosty nad Pilicą", a teraz one zniknęły z mapy.
Pojechaliśmy zobaczyć każdy z mostów, no i żaden już tak nie wyglądał… Poza tym wszędzie nad rzeką kłębił się dziki tłum piknikujących, przy próbie wysiadania z busia od razu opadały nas sfory hodowanych bezstresowo psów, a co gorsza niektóre próbowały wskakiwać do środka… np. toperzowi na kolana. A co właściciel? “Dziubutek tak ma! On uwielbia jeździć za kierownicą” i zamiast dać psu pod ogon - to go jeszcze chwali, że taki mądry, taki zwinny, taki kochany...
Czasem dobitnie rzeczywistość odbiegnie od planów i wyimaginowanych marzeń...
Ale czas powoli działał na naszą korzyść. Niedziela, godzina 18...19… Tłum powoli rzedł, odpływając stopniowo w stronę miast.. Malały stada psów a i zatory na rzece utworzone z kajakarzy stawały się coraz łatwiejsze do odetkania. Gdy słońce zaczęło się chylić za horyzont - zostaliśmy nad rzeką sami. Z ogniskiem, komarami i snującym się dymem, powoli stapiającym się z mgłami podnoszącymi się znad staropilickich bagien…
Ciepłe kolory zbliżającego się pogodnego wieczoru.
Ognicho z chrustu pachnącego bagnem. Tylko takie udało się powyrywać z błot nadrzecznych.
A tak wyglądają oparzeliska, już po zachodzie słońca, gdy ich wyziewy połączą się z wytworem kopcącego, mokrego chrustu. Uczta duchowa a i zapach cudowny!
No! To przed nami 4 i pół dnia kiedy będzie można wziąć szerszy oddech i nie musieć obawiać o zadeptanie.
Wraz z nadchodzącym zmrokiem z mgieł wyłonił się ON. Facet w średnim wieku, ze starym plecakiem i głową owiniętą bandażem. To Lafa - tajemniczy, ukraiński pasterz. Podszedł do nas i zapytał czy nie widzieliśmy 10 krów, bo mu się zgubiły. Jakieś krowy się tu wcześniej przewijały na tych łąkach na horyzoncie, ale co się z nimi stało, gdzie poszły, czy ktoś je zabrał - za tym już nie śledziliśmy. Teraz w zasięgu wzroku żadnych krów nie ma. Lafa się trochę zmartwił, ale nie jakoś bardzo. Chętnie na chwilę przysiadł się do ogniska, a jeszcze chętniej skorzystał z jadła i napoju. Pochodzi z wioski pod Charkowem. W Polsce jest już rok, który jest pasmem porażek i niepowodzeń. Z pracy w fabryce wyrzucili go w pierwszym tygodniu. Zawsze miał zwyczaj przed robotą wypijać setkę, a okazało się, że w Polsce jest to niedopuszczalne. Potem pracował na budowie, ale dach stawianego hangaru się zawalił - i trzeba było brać nogi za pas. W innym mieście najął się do pomocy przy remoncie drogi, ale walec nieszczęśliwie najechał mu na stopę i 3 miesiące spędził w szpitalu. Od tego czasu trochę kuleje. Teraz do długiej listy “sukcesów” dołączyły zaginione krowy… Lafa prosi nas o pokazanie mu mapy, chce zobaczyć gdzie jesteśmy i gdzie w okolicy są jakieś większe miasta, gdzie będzie można szukać zatrudnienia. Pyta nas też, czy nie znamy jakiegoś miasta, gdzie jest dużo ludzi z Ukrainy, aby mógł się swobodniej porozumieć. No znam jedno takie miasto, gdzie idąc ulicą ostatnio rzadko się słyszy polski język, ale jest ono dość daleko stąd… Poza tym mam pewne opory co do ściągania Lafy do nas, jeszcze nam co wybuchnie Po wspólnie spędzonej pólgodzince Lafa się żegna. Oddala się tak jak przyszedł, polną drogą wzdłuż rzeki, często chrząkając i pogwizdując jakąś melodię. Odchodzi w stronę Białobrzegów. Ponoć ma plan kierować się na Radom i tam szukać szczęścia…
Poranek wstaje upalny, taki jak lubimy najbardziej!
W tle widać krowę - czy to jedna z TYCH krów? Tego się już nie dowiemy!
A w okolicy jest duża moda, aby wyprowadzać konie na spacer jadąc traktorem!
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Zawsze miał zwyczaj przed robotą wypijać setkę, a okazało się, że w Polsce jest to niedopuszczalne.
trochę mi to przypomina opowieści o biednych migrantach, którzy nie wiedzieli, że w Europie to i tamto jest niedopuszczalne, a u nich było Ciekawe czy po tej setce już był wypity, czy po prostu śmierdział wódą? Nie wiedział też, że zapach alkoholu można zamaskować?
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze:Ciekawe czy po tej setce już był wypity
Nie sądze... Przy ognisku wypil trzy setki i nie zrobilo to na nim wrazenia
Pudelek pisze:czy po prostu śmierdział wódą? Nie wiedział też, że zapach alkoholu można zamaskować?
Twierdzil ze na bramie do fabryki wszystkich sprawdzano alkomatem. Jest to calkiem prawdopodobne, bo u nas w Olawie tez tak robią.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
W miejscowości Ruda koło Skierniewic po raz pierwszy spotykamy się z rzeką Rawką. Zaraz koło drogowego mostu są ruiny młyna. Z drewnianego budynku po pożarze została tylko podmurówka. Obok z wody wystają koła zębate.
Kawałek dalej żwirowa droga skręca w las. Po chwili kluczenia doprowadza do ośrodka “Sosenka”. Do wczoraj mieli tu armagedon. Dziś jesteśmy sami. Urok poniedziałków po długich weekendach. Jest tylko obsługa sprzątająca domki i dzieląca się historiami z przedwczoraj. Głównie kajakarze tu bywają, ale szczególnie ci długoweekendowi uwielbiają głośną muzykę. Ponoć po ich wyjeździe w uszach wciąż dzwoni od ciszy. Teraz to tylko ptaki drą dzioby i wiatr przywiewa odległe echa żab znad Rawki. A ładna to rzeka. Wygląda dziko bo płynie przez rezerwat i nie można usuwac z niej powalonych pni. Ciekawe są tu spływy kajakowe bo co kilkanaście metrów spotykasz się z przeszkodą, więc trzeba meandrować między drzewami, prześlizgiwać się dołem, albo przenosić kajaki brzegiem. Nudy na Rawce ponoć nigdy nie ma!
My spławiamy się dziś bez pomocy urządzeń. Prąd jest dość wartki a woda lodowata.
Brzegi są klimatycznie zmienne. Nie da się jednak wędrować korytem rzeki - jest za głęboka, miejscami są naprawdę solidne jamy, kryjące z głową. Za to pni wystających z wody nie brakuje - na ławeczkę, do wspinaczki...
Są też miejscami piaszczyste miniplażki.
I całkiem solidnie zasysające bagienka!
Niewielki kawałek spokojnych wód.
A na wysokiej nadrzecznej skarpie położona jest baza Sosenka.
Ośrodek jest taki jakie lubię najbardziej. Drewniane domki z dawnych lat położone pod szumiącymi sosnami. Jedno z tych miejsc, gdzie czas przestał płynąć. A do tego pachnący, czerwcowy dzień - cóż chcieć więcej?
Co ciekawe - każdy domek jest tu trochę inny.
Ten jest nasz! Na samym końcu alejki, w miłym zakątku przy powiewającym praniu!
Wnętrza charakteryzują się prostotą wyposażenia i miłą dla oka ciepłą kolorystyką
Taką samą drabinkę mieliśmy przed blokiem 30 lat temu! I ja też lubiłam wyleźć na samą górę i tam siedzieć.
W tym domeczku mieści się kuchnia.
Z jej wyposażenia najbardziej zapada mi w pamięć nieco upiorny kieliszek… Zdegustowana twarz króla jest jakby naroślą na naczyniu. I ten wzrok, jakby chciał powiedzieć: “Nie umiesz pić frajerze, odłóż mnie do szafki i mnie ani nie wkurzaj”
Ośrodek jest położony na górce - kajaki na dół nad Rawkę są zwożone po szynach! Prawdziwa śródbazowa wąskotorówka!
Rano rozważamy kajakowanie… Tak nam pachnie taki spływ… Ale nikt z nas nigdy jeszcze nie spływał żadną rzeką, w kajaku to tylko bełtaliśmy się po jeziorze i to też już wieki temu. Czy byśmy sobie poradzili z zawałami co parę metrów? I co z niepływającym kabakiem? Kamizelka kamizelką, ale żeby nam jej prąd nie porwał… Czy się nie wypierdzielimy na pierwszym zakręcie, kajaki chyba bywają mocno chybotliwe… Trochę mamy za dużo obaw - zwłaszcza, że nie mają trzyosobowych kajaków, więc trzeba by taszczyć 2 pływadła. Raczej więc nie ma szans na powodzenie takiej akcji... Trzeba by się na początek przepłynąć jakąś łatwiejszą rzeczką, najlepiej taką co przypomina kanał i ma wodę do kolan A Rawka ma ponoć opinię najtrudniejszej rzeki na Mazowszu. Tak przynajmniej się reklamują… Więc chyba nie jesteśmy grupą docelową Decydujemy się więc tylko na kolejną przekąpkę i skakanie po kłodach bez zbędnego balastu.
cdn
Kawałek dalej żwirowa droga skręca w las. Po chwili kluczenia doprowadza do ośrodka “Sosenka”. Do wczoraj mieli tu armagedon. Dziś jesteśmy sami. Urok poniedziałków po długich weekendach. Jest tylko obsługa sprzątająca domki i dzieląca się historiami z przedwczoraj. Głównie kajakarze tu bywają, ale szczególnie ci długoweekendowi uwielbiają głośną muzykę. Ponoć po ich wyjeździe w uszach wciąż dzwoni od ciszy. Teraz to tylko ptaki drą dzioby i wiatr przywiewa odległe echa żab znad Rawki. A ładna to rzeka. Wygląda dziko bo płynie przez rezerwat i nie można usuwac z niej powalonych pni. Ciekawe są tu spływy kajakowe bo co kilkanaście metrów spotykasz się z przeszkodą, więc trzeba meandrować między drzewami, prześlizgiwać się dołem, albo przenosić kajaki brzegiem. Nudy na Rawce ponoć nigdy nie ma!
My spławiamy się dziś bez pomocy urządzeń. Prąd jest dość wartki a woda lodowata.
Brzegi są klimatycznie zmienne. Nie da się jednak wędrować korytem rzeki - jest za głęboka, miejscami są naprawdę solidne jamy, kryjące z głową. Za to pni wystających z wody nie brakuje - na ławeczkę, do wspinaczki...
Są też miejscami piaszczyste miniplażki.
I całkiem solidnie zasysające bagienka!
Niewielki kawałek spokojnych wód.
A na wysokiej nadrzecznej skarpie położona jest baza Sosenka.
Ośrodek jest taki jakie lubię najbardziej. Drewniane domki z dawnych lat położone pod szumiącymi sosnami. Jedno z tych miejsc, gdzie czas przestał płynąć. A do tego pachnący, czerwcowy dzień - cóż chcieć więcej?
Co ciekawe - każdy domek jest tu trochę inny.
Ten jest nasz! Na samym końcu alejki, w miłym zakątku przy powiewającym praniu!
Wnętrza charakteryzują się prostotą wyposażenia i miłą dla oka ciepłą kolorystyką
Taką samą drabinkę mieliśmy przed blokiem 30 lat temu! I ja też lubiłam wyleźć na samą górę i tam siedzieć.
W tym domeczku mieści się kuchnia.
Z jej wyposażenia najbardziej zapada mi w pamięć nieco upiorny kieliszek… Zdegustowana twarz króla jest jakby naroślą na naczyniu. I ten wzrok, jakby chciał powiedzieć: “Nie umiesz pić frajerze, odłóż mnie do szafki i mnie ani nie wkurzaj”
Ośrodek jest położony na górce - kajaki na dół nad Rawkę są zwożone po szynach! Prawdziwa śródbazowa wąskotorówka!
Rano rozważamy kajakowanie… Tak nam pachnie taki spływ… Ale nikt z nas nigdy jeszcze nie spływał żadną rzeką, w kajaku to tylko bełtaliśmy się po jeziorze i to też już wieki temu. Czy byśmy sobie poradzili z zawałami co parę metrów? I co z niepływającym kabakiem? Kamizelka kamizelką, ale żeby nam jej prąd nie porwał… Czy się nie wypierdzielimy na pierwszym zakręcie, kajaki chyba bywają mocno chybotliwe… Trochę mamy za dużo obaw - zwłaszcza, że nie mają trzyosobowych kajaków, więc trzeba by taszczyć 2 pływadła. Raczej więc nie ma szans na powodzenie takiej akcji... Trzeba by się na początek przepłynąć jakąś łatwiejszą rzeczką, najlepiej taką co przypomina kanał i ma wodę do kolan A Rawka ma ponoć opinię najtrudniejszej rzeki na Mazowszu. Tak przynajmniej się reklamują… Więc chyba nie jesteśmy grupą docelową Decydujemy się więc tylko na kolejną przekąpkę i skakanie po kłodach bez zbędnego balastu.
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Przez Sochaczew suniemy przejazdem. I przy naszej drodze rzuca się w oczy jakas stara lokomotywka. Centralnie na chodniku stoi! Nie sposób się nie zatrzymać
Tak odkrywamy muzeum kolei wąskotorowej. Ogrodzone, biletowane, no ale skoro już się zatrzymaliśmy? Na szczęście po zakupieniu biletu można sobie swobodnie połazić gdzie się chce i nikogo oprócz nas między wagonikami nie ma.
Ciekawe czy jakiś czas temu kolejka kursowała tu tak zaraz pod blokami? czy teraz je tak poustawiali, a czynnego torowiska nigdy tu nie było?
Rozjazdy, skrzyżowania…
Tory krzyżujące się pod katem prostym.
Chyba nieczęsto takie bywają? Myśmy raz takie widzieli, w Krakowie Bieżanowie w krzakach, też już raczej nieużywane.
Chrzanowskie tabliczki.
Orzełek z jęzorem.
Busio szynowy! Taką mieć drezynkę do przemierzania nieczynnych linii!
Taka stacyjka to ja rozumiem! Szkoda, że mało już jest takich w użytku!
Gotowi do drogi!
Albo jeszcze lepiej tak!
Kabaczek największą sympatię poczuł do tego pojazdu. Nie wiem czy chodzi o wielkość?
Cały przegląd drezynek samochodowych.
Jedna z najmilszych lokomotywek pochodzi z bytomskiej huty Zygmunt! Czy ja dobrze rozumiem, że do 2011 roku stała rdzewiejąca gdzieś na bytomskich bocznicach, opuszczona i ja tam nie poszłam?? Niesamowita jest, jakaś taka krótka, wysoka, wygląda trochę jak wagonik linowy!
Jest też druga część kolejowego skansenu - zamknięta i znacznie bardziej pordzewiała.
A w rejonie trwa wyraźnie jakiś protest. Nie wiemy czego dokładnie dotyczy, ale proponowane odgórnie podziały administracyjne chyba nie przypadły do gustu mieszkańcom.
Na biwak jedziemy w okolice Nowego Secymina, w miejsce gdzie dawniej na Wiśle był prom. Solidny kawał rzeki! Z wyspami, z łachami piachu. Na Odrze tego nie mamy w takiej ilości!
Jak na wtorkowy wieczór kręci się tutaj całkiem sporo ludzi. I jesteśmy świadkiem zabawnej sytuacji. Oprócz nas stoją nad rzeką 4 auta. Dwa z młodzieżą, która chyba planowała poimprezować przy ognisku, reszta to spacerowicze i miłośnicy zachodów słońca. Jakieś parki przysiadły na szlabanie. A potem wjeżdża policja. Zatrzymują się na drodze. Nikt nawet nie wychodzi z radiowozu. Może też przyjechali po robocie popatrzeć sobie na rzekę? I na tym etapie wszyscy pośpiesznie wsiadają do swoich aut i odjeżdżają gęsiego. Jakby w panice! A potem, na końcu orszaku odjeżdża policja. Zostajemy nad rzeką sami. Czemu tamci się tak szybko zwinęli na widok policji? Czy mieli jakieś złe zamiary? Toż myśmy chyba już zrobili wszyskie przestępstwa jakie można zapodać w takich warunkach - wjazd autem na trawę, ognisko, flaszka w ręce… Ale nikt do nas nie miał o nic pretensji. A tamci w auta i chodu! Zadziwiająca "koincydencja czasowa"!!
Wieczorny biwak mija w miłej atmosferze, wśród trzasku ogniska i trzepotu wodnych ptaków, których kląskania mieszają się z odgłosami żab odzywających się co chwilę stadnie gdzieś z szuwarów. Ognicho nieco pachnie mułem - taki urok spalania chrustu oblepionego nadrzecznym piachem i gliną. Za rzeką całą noc jeździ traktor. Jakby w kółko. Tam i z powrotem, tam i z powrotem. Co on u licha robi? Nie udało nam się do tego dojść, ale jego monotonne buczenie silnika w tle i regularnie błyskające światła w czasie zmiany kierunku jazdy - będzie dla nas na zawsze nieodłącznym fragmentem tego czerwcowego wieczoru.
Poranne suszenie drewna pozyskanego nad rzeką. Pewnie się przyda na kolejne dni!
cdn
Tak odkrywamy muzeum kolei wąskotorowej. Ogrodzone, biletowane, no ale skoro już się zatrzymaliśmy? Na szczęście po zakupieniu biletu można sobie swobodnie połazić gdzie się chce i nikogo oprócz nas między wagonikami nie ma.
Ciekawe czy jakiś czas temu kolejka kursowała tu tak zaraz pod blokami? czy teraz je tak poustawiali, a czynnego torowiska nigdy tu nie było?
Rozjazdy, skrzyżowania…
Tory krzyżujące się pod katem prostym.
Chyba nieczęsto takie bywają? Myśmy raz takie widzieli, w Krakowie Bieżanowie w krzakach, też już raczej nieużywane.
Chrzanowskie tabliczki.
Orzełek z jęzorem.
Busio szynowy! Taką mieć drezynkę do przemierzania nieczynnych linii!
Taka stacyjka to ja rozumiem! Szkoda, że mało już jest takich w użytku!
Gotowi do drogi!
Albo jeszcze lepiej tak!
Kabaczek największą sympatię poczuł do tego pojazdu. Nie wiem czy chodzi o wielkość?
Cały przegląd drezynek samochodowych.
Jedna z najmilszych lokomotywek pochodzi z bytomskiej huty Zygmunt! Czy ja dobrze rozumiem, że do 2011 roku stała rdzewiejąca gdzieś na bytomskich bocznicach, opuszczona i ja tam nie poszłam?? Niesamowita jest, jakaś taka krótka, wysoka, wygląda trochę jak wagonik linowy!
Jest też druga część kolejowego skansenu - zamknięta i znacznie bardziej pordzewiała.
A w rejonie trwa wyraźnie jakiś protest. Nie wiemy czego dokładnie dotyczy, ale proponowane odgórnie podziały administracyjne chyba nie przypadły do gustu mieszkańcom.
Na biwak jedziemy w okolice Nowego Secymina, w miejsce gdzie dawniej na Wiśle był prom. Solidny kawał rzeki! Z wyspami, z łachami piachu. Na Odrze tego nie mamy w takiej ilości!
Jak na wtorkowy wieczór kręci się tutaj całkiem sporo ludzi. I jesteśmy świadkiem zabawnej sytuacji. Oprócz nas stoją nad rzeką 4 auta. Dwa z młodzieżą, która chyba planowała poimprezować przy ognisku, reszta to spacerowicze i miłośnicy zachodów słońca. Jakieś parki przysiadły na szlabanie. A potem wjeżdża policja. Zatrzymują się na drodze. Nikt nawet nie wychodzi z radiowozu. Może też przyjechali po robocie popatrzeć sobie na rzekę? I na tym etapie wszyscy pośpiesznie wsiadają do swoich aut i odjeżdżają gęsiego. Jakby w panice! A potem, na końcu orszaku odjeżdża policja. Zostajemy nad rzeką sami. Czemu tamci się tak szybko zwinęli na widok policji? Czy mieli jakieś złe zamiary? Toż myśmy chyba już zrobili wszyskie przestępstwa jakie można zapodać w takich warunkach - wjazd autem na trawę, ognisko, flaszka w ręce… Ale nikt do nas nie miał o nic pretensji. A tamci w auta i chodu! Zadziwiająca "koincydencja czasowa"!!
Wieczorny biwak mija w miłej atmosferze, wśród trzasku ogniska i trzepotu wodnych ptaków, których kląskania mieszają się z odgłosami żab odzywających się co chwilę stadnie gdzieś z szuwarów. Ognicho nieco pachnie mułem - taki urok spalania chrustu oblepionego nadrzecznym piachem i gliną. Za rzeką całą noc jeździ traktor. Jakby w kółko. Tam i z powrotem, tam i z powrotem. Co on u licha robi? Nie udało nam się do tego dojść, ale jego monotonne buczenie silnika w tle i regularnie błyskające światła w czasie zmiany kierunku jazdy - będzie dla nas na zawsze nieodłącznym fragmentem tego czerwcowego wieczoru.
Poranne suszenie drewna pozyskanego nad rzeką. Pewnie się przyda na kolejne dni!
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 21 gości