Parę dni przerwy. Łapki Tobiego się trochę podleczyły. Ja pokleiłem buty chorwacką "kropelką". Znowu były chęci na akcję górską. Kiedy zapytałem Ukochaną o plany, powiedziała, że mamy sobie iść na tą najwyższą górę, a ona pokibicuje nam dla odmiany z plaży. A więc jednak będzie zdobyty najwyższy szczyt Velebitu, bo przecież nie pokona mnie góra ciut wyższa od Babiej.
Wyruszyliśmy ok. 4:30, w Paklenicy było jeszcze prawie ciemno. Tobi wyglądał jakby dodatkowo chciał zrobić jakąś drogę wspinaczkową, ale nie było czasu. Miałem plan podgonić idąc kanionem, ale okazało się, że nagrzane w ciągu dnia skały oddają ciepło w nocy i momentalnie zacząłem cały spływać potem. Postanowiłem więc nie szaleć. Droga do schroniska zajęła 2 godzinki.
Wyżej temperatura bardzo fajna, chłodek. Dość mocny wiatr. Nabieraliśmy wysokości, pojawiło się słońce. Nice and easy.
Tobi w dobrym humorze znowu łaził po ostrych kamieniach.
Jak to jest łatwy i łagodny szlak, to ciekawe jak wyglądają te trudne i strome?
Dookoła niesamowite skały. Jak tu pięknie!
Nawet kwiatki takie jakieś radosne.
Godziny mijają, a ja jakby wciąż w tym samym miejscu. Jednak idzie się wolniej niż w naszych górach, gdzie często są ułożone kamienne schodki.
Wreszcie jesteśmy na granicy płaskowyżu. Wiszą nad nim chmury, ale z tendencją do cofania się.
Za mną niebo czyste. Okoliczności przyrody zupełnie inne niż w niższych partiach i wciąż chłodno. Tzn, żeby doprecyzować: jak spocony człowiek zatrzyma się w cieniu na wietrze, to czuć chłód.
Mijam jeziorko. Tobi mówi, że woda w nim nie nadaje się do picia.
Wędrujemy spokojnie dalej. Wypatruję gdzież to jest ten najwyższy szczyt, ale nic się nie wyróżnia.
I nagle, o jest!
Vaganski Vrh jest kompletnie nieinteresujący i niewybitny.
Niewiele z niego widać. Chowa się za krawędzią płaskowyżu i dopiero z wysp można go wypatrzeć.
Widok w bok. Ciekawa warstwowa budowa geologiczna. Warstwy są pod kątem 45 stopni.
Dochodzi 13:00, czyli od schroniska szedłem na szczyt 6 godzin. Faktycznie idzie się długo. Co prawda od krawędzi płaskowyżu tempo miałem bardzo wolne, ale wcześniej na podejściu nie obijałem się. Zastanawiam się co dalej. Godzina jeszcze młoda, będę wracał wariantem wydłużonym z drugiej strony. Wchodzę na rozległe trawiaste przestrzenie.
W tym miejscu spotykam dwójkę turystów. Tak to byłem sam w górach. Jak tu pięknie i spokojnie... i niestety gorąco. Wiatr zniknął, pojawiło się pełne słońce. Ale obiektywnie, nie jest jeszcze źle.
Góra przede mną to Sveti Brdo (1753 m). Drugi co do wielkości szczyt. Ten jest dobrze widoczny z dołu. Przyciąga mnie jak leżę na plaży. Ale dzisiaj mam do niego za daleko.
Wędrówka bardzo mi się podoba. Góry są ciekawe. Pełno w nich kotlinek, mijam kolejne szczyty i obniżenia dość szybko. Niestety schodzę 400 m w dół, żeby potem znowu wyjść tyle samo w górę, jak to w górach. Upał dokucza coraz bardziej. Mam lekki niepokój, czy znajdę odbicie na mój szlak zejściowy, bo w Chorwacji nigdy nic nie wiadomo, ale spoko, z tym akurat nie było problemu.
Problem był jak zobaczyłem jak wygląda mój szlak zejściowy. Trochę skalisty i nie wiadomo co jest za załomem. Przypominam sobie rozmowę z panią o trudnościach. Zadając pytanie miałem na myśli wszystkie warianty szlaku. Czy ona udzielając odpowiedzi mówiła o wszystkich, czy tylko o tym łagodnym, który polecała na wyjście? Mam obawy, że mogło dojść do małego nieporozumienia.
Lekko zestresowany odbiłem kawałek w bok, żeby zdobyć kolejny szczyt Liburnija (1710 m).
Widok na Sveti Brdo.
Tutaj już coś widać. Szkoda, ze powietrze mało przejrzyste. Wielka Paklenica i ruinki nad morzem, których zdjęcie dałem z Viternika.
Mała Paklenica i most na drodze do Zadaru z którego można skakać na bungee.
OK. I co teraz?
Upał coraz większy. Woda się kończy i wariant, żeby wracać z powrotem po śladach nie wydaje się dobry. Przecież jakoś szlakiem zejdę. Pytanie co z Tobim. Jak bardzo tam będzie stromo?
Idziemy. Ostrożnie, bo kruszyzna. Ciekawe co będzie za załomem?
A za załomem pionowa ściana. Czułem to gdzieś w podświadomości.
No OK, nie pionowa, ale wygląda groźnie. To jest widok z dołu.
Patrze na Tobiego, a on ciągle w wyjątkowo dobrym humorze. No to co... idziemy. W końcu tyle lat ćwiczeń na Jurze musi się do czegoś przydać.
Tobi po prostu zszedł. Ja nie dałem rady bez trzymania się obiema rękami liny. Trudnych miejsc było potem jeszcze kilka. Ogólnie bardzo strome zejście.
Skalna ściana ma 300 metrów w pionie i kończy się skalistym szczytem Babin kuk, na który też jest szlak, ale już go odpuściliśmy.
Byłem już bardzo zmęczony, przegrzany, a czekało kolejne 900 metrów zejścia przez stromy kamienisty las, gdzie trzeba uważać na każdy krok.
Uff... koniec.
Widok z dołu. To było bardzo męczące.
Potem piwko przy pustym schronisku, pół godziny odpoczynku. Rozmowa z miejscową dziewczyną, która była pełna podziwu dla Tobiego.
Ruszamy dalej. Tobi niestety znowu kuleje. Coś go te odpoczynki pod schroniskiem dobijają. Widać jak woli iść po równych kamieniach, niż żwirku.
Pod koniec Paklenicy doganiam faceta, który akurat wychodził ze schroniska jak ja przyszedłem. Idzie ledwo kuśtykając. Założyłem w ciemno, że to Polak i zrównując się z nim powiedziałem "cześć". Miałem rację - Polak. Też był na Vagańskim, wychodził szlakiem najkrótszym. Wychodził nim 6 godzin, choć zakładał max 4. Bardzo złorzeczył na ten szlak, dał mu popalić. Na szczycie był po mnie, bo widział mój wpis w książce. Potem schodził tak jak ja wychodziłem. Czyli na trasie się minęliśmy. Pogadaliśmy o górach i tak końcówka kanionu zeszła szybko.
Wycieczka zajęła mi 15 godzin. Jedna z bardziej męczących jakie miałem w życiu. Porobiły mi się bąble pomiędzy palcami stóp. Widać nie mam przygotowania kondycyjnego na takie góry i takie warunki.
Ale za to jaka radość, oj superek było!
C.D.N.
