Jak to niegdyś po Tatrach chadzano
Jak to niegdyś po Tatrach chadzano
Zainspirowany hejtowaniem na fejsbuku ludzi wychodzących w wysokie góry w niepogodę, niemyślących o ratownikach, tylko o własnych korzyściach, "pieprzonych egoistach" - jak ich nazywają kanapowcy z wypierdzianego fotela - wrzucam to....
Czasy dość odległe, bym powiedział. Takie, że jeszcze mi się cokolwiek chciało i nie byłem takim marudnym, zgrzybiałym dziadem, jak dziś. Dodatkowo miałem jeszcze oba sprawne kolana.
Padło hasło - Tatry Wysokie.... No i tak pojechaliśmy.... Leszczu i ja. Tydzień wcześniej Leszczu debiutował w Tatrach. Piękna pogoda była, tośmy się przeszli na Czerwone Wierchy. Co prawda złapała nas burza, ale w zasadzie wycieczkę zaliczyliśmy na plus i postanowiliśmy pójść za ciosem.
Oczywiście od samego początku pod górkę. Musiałem iść do pracy w sobotę, więc wymęczony jak koń po westernie wsiadłem za kółko o 23 i wio.
Spanie dawało nam się nieco we znaki w drodze, ale ucieszeni brakiem opadów atmosferycznych jechaliśmy przed siebie natchnieni optymizmem.
Problemy zaczęły się jak zwykle w Jabłonce. Spanie zaczęło mi bardzo dokuczać. Krótka chwila zastanowienia się i...podjęcie ryzyka... jednak jechać te pozostałe 30 km bez przerwy na sen, dojechać do Zakopanego i tam dopiero przespać się tą godzinkę.
W Czarnym Dunajcu nagle przed maskę prosto ze zboża wlatuje młoda sarna. Właściwie to nie wiem, jakim cudem wykręciłem w bok. Wyskoczyła tak nagle, ze chyba zareagowałem odruchowo.
Za Chochołowem droga zamknięta - wymiana mostu. No to jedziemy moim skrótem. Świetnie jest, do momentu, gdy kończy się asfalt a ja uświadamiam sobie, że jesteśmy na Gubałówce.
Do tego zaczyna mżyć deszcz. Tego było już za wiele!
Godzina 3:00. Stajemy pod Wielką Krokwią, kładziemy fotele i tyle nas widziano...
Budzę się jak"do pracy" czyli po czwartej. (To był ten czas, jak jeszcze byłem kierownikiem oddziału przodkowego i musiałem chodzić na rano. Na szczęście mnie zdegradowali za pyskowanie przełożonym i teraz mogę spać do woli. ) Urwanie chmury. Fajnie. Leszcza nawet nie budzę. Kładę się spać dalej.
Wstajemy po piątej. Leje nadal. Krótka rozmowa. Wycof.
Jedziemy więc, w totalnej ciszy, w kierunku Krakowa.
Co, tak to się miało skończyć?
Na wysokości Drogi do Olczy wymiana spojrzeń i powrót pod Krokiew.
Ubieramy się najlepiej jak możemy i idziemy do Kuźnic.
Plan jest prosty... dojść do Murowańca i sprawdzić warunki. Bo tak wcześniej jadąc to myśleliśmy, żeby pójść na Granaty. Tak mi się wydawało, że to fajne miejsce. Bo ja lubiłem zawsze te Granaty. Nawet jednej pannie chciałem na Skrajnym się kiedyś oświadczyć.. Tylko tej panny brakło..
Ale w sumie nagle przychodzi plan B. Wjechać kolejką na Kasprowy i sprawdzić warunki tam, u góry. Marzy nam się bezchmurne niebo, przecież to możliwe, dolina zawalona chmurami a u góry słońce. Przy okazji - tak zakładam - Świnica i Zawrat są dobre dla Leszcza, szlak wije się po południowych stokach, nie będzie kłopotu ze śniegiem, a jak pójdzie dobrze, pójdziemy do Koziego.
Wyciągamy więc po piwku i czekamy na jazdę.
Na górze czeka niespodzianka. Toaleta - 2 zł. A że po piwku siuśki gonią podwójnie, wybiegam z budynku sprawdzić warunki pogodowe.
Widoczność 30 metrów, zacina deszczem, strasznie wieje.... A więc dobra, słońca jednak nie ma?
Po kilku chwilach spędzonych na grani dociera do mnie, że jest zimniej, niż zakładałem. Nic no, trzeba ubrać się jeszcze cieplej, spodnie wspinaczkowe zakładam pod pomarańczki, czapki, rękawiczki, jakoś to będzie, póki nie przemoknie na amen.
Idziemy więc w stronę Świnicy.
W zasadzie nie rozumiem dzisiaj, co mną wtedy kierowało... Duma? Ambicja? Trzeba było zejść sobie grzecznie do Murowańca i tyle. No ale po co, skoro można zasłynąć w internetach. A wiary we wlasne umiejętności i doświadczenie widocznie mi nie brakowało.
Wiatr jakby cichnie. A moze tak mi się tylko zdaje? W każdym razie to utwierdza mnie w przekonaniu, że czynimy słusznie. No to ciągnę totalnego żółtodzioba dalej. Na Skrajnej Turni mijamy całkiem pokaźne stadko kozic.
Na szlaku zupełnie pusto.
Zgadnijcie, dlaczego? Już na Kasprowym obsługa kolejki patrzyła na nas jak na debili.
Docieramy do Świnickiej Przełęczy.
Wychylam się, sprawdzam szlak zejściowy, patrzę na Tomka, chwila rozmowy - to jego pierwsza trasa w Wysokich.
Ruszamy dalej. Trawki są zmrożone, ale skała, choć mokra, nie jest zła.
Na pierwszych łańcuchach wiem już, że Tomek da sobie radę. Podchodzi do tematu z rozwagą i ze spokojem.
Są momenty, że pozwalam mu nawet iść przodem.
Do samego rozstaju pod Świnicą jest całkiem w porządku. Co prawda jakoś się nie zanosi na lepszą pogodę, ale chyba jest stabilnie.
Nie ma widoków, ale namiętnie focimy oblodzone łańcuchy. Pada marznący deszcz, odczywalna temperatura jest grubo poniżej zera, a mamy połowę czerwca!
Problem zaczyna się na samym podejściu na wierzchołek.
Leszczu nie umie pokonać łańcucha do góry, mocuje się z nim, ja obchodzę jakoś skałkami z boku Tomka i wydostaję się na niższy wierzchołek.
Teraz granią ku przełęczy i... koniec drogi dla mnie, czysty lód. Postanawiam nie ryzykować, wszak mleko z obu wierzchołków prezentuje się podobnie. Wracam na niższy, gdzie w międzyczasie zdołał wdrapać się Tomek.
Kawa z termosu i kanapki pochłaniamy jak wygłodzone psy. Jest kilka minut po dziewiątej. Pusto. Cicho. Pięknie.
Nadchodzi w końcu czas, by schodzić. To zwykle jest trudniejsze od podchodzenia. Wchodzę pierwszy na łańcuch, gdzie przed kilkoma minutami męczył się mój towarzysz i.. wywijam pięknego sokoła, pierwszy raz w życiu. Na nieszczęście Tomek kręcił akurat filmik i wszystko zostało uwiecznione. Na szczęście filmik już został usunięty i nikt tego nie zobaczy...
Rozbite lewe kolano to jedyna strata, więc obniżam się w łatwym przecież terenie nieco niżej i czekam na Tomka. Ten opuszcza się na łańcuchu jak strażak na rurze i ze śmiechem żegnamy się w ten sposób z wierzchołkiem Świnki.
Po paru metrach okazuje się jednak, że nie będzie wesoło. Zaczyna padać, temperatura wyraźnie spada, robi się szklanka. Mam raki i czekan, ale wiem, że nic to nie da.
Byle do Zawratu, potem będzie łatwo - tak myślę - i powolutku, krok po kroku, obniżamy się w kierunku przełęczy.
A więc staram się robić dobrą minę do złej gry, żartujemy, śmiejemy się, rozmawiamy, zdobywając każdy centymetr przybliżający nas do przełęczy.
Jeszcze tylko przymarznięty płat śniegu i będziemy w siodle.
Śnieg jest paskudny i daje mi wiele do myślenia. Ale o tym potem.
Po dwóch godzinach i czterdziestu minutach siadam na kamieniu na Przełęczy Zawrat i zjadam kanapkę.
Czas piękny. Ale nie szło pogonić bardziej...... Z nogi na nogę, pomagając jeden drugiemu, przy zacinającym i marznącym deszczu, ewakuowaliśmy się z najgorszego.
Chyba można odetchnąć.
Myślę, co dalej? Na dole chyba jest piekło, bo nikogo na Przełęczy nie ma. Chcę schodzić do Gąsienicowej. Plan jest taki, że dam Tomkowi raki i kijki a sam zjadę z czekanem na tyłku.
Coś mnie jednak niepokoi ten śnieg. Biorę czekan i sam idę do zawratowego żlebu zobaczyć, jak się sprawy mają?
Wracam po chwili i już wiem. Ja może zejdę. Tomek nie.
Cóż... chyba lepiej zejść bezpiecznie do piątki niż przelecieć się helikopterem do szpitala lub do kostnicy. Tym bardziej, ze przeca ja ponoć odpowiadam w tym teamie za bezpieczeństwo.
A co w tym żlebie widziałem, pewnie się domyślacie... Śniegu do Zmarzłego Stawu. Takiego paskudnego, sypkiego. Ani na raki, ani na czekan... Taki w sam raz, żeby dostać poślizgu i zjechać na sam dół.
Schodzimy więc do Piątki. Jedyna możliwość. Na południowych stokach śniegu dawno nie ma. Po drodze już wiele się nie wydarzy. Ot, po prostu zgubimy szlak i dzięki temu wyjdziemy nad Zadnim Stawem. Taka mgła była, że naprawdę szło dostać do głowy. Każdy kamień wyglądał tak samo.
Dzisiaj wyciągnęłoby się tefefon i na aplikacji sprawdziło położenie. Wtedy to nawet kolorowego wyświetlacza nie było...
W końcu jakoś przez wielkie piarżyska powracamy do właściwej ścieżki, licząc, że jesteśmy niewidoczni dla flanca (pomarańczowe spodnie, odblaskowa zielona prezerwatywa na plecak...)
a później już nie będzie nic...
Ot, zwykłe zejście do schroniska, za którym nigdy nie przepadałem.
Później to już wszystko denerwowało.
Wstrętne kamienie pod nogami w Dolinie Roztoki, wstrętne potoki na szlaku. Wstrętni, hałasujący turyści, bo od schroniska takowi się pojawiają... Tym razem patrzę, jak próbują przechodzić po kamieniach, upsss, jednej pani but wleciał do wody... przykro... Ale to klapek, to szybko wyschnie... W końcu wstrętny asfalt z Moka i wstrętne cepry, i jedna rzecz, która mnie rozwaliła w tamtym czasie - brak toy toya...
A więc ostatni zryw z aparatem
Szybko w krzaki i powrót do Zakopanego.
A poźniej już spokojna jazda do domu..
I jak to Klasyk mawia, taka to była wycieczka.
Czasy dość odległe, bym powiedział. Takie, że jeszcze mi się cokolwiek chciało i nie byłem takim marudnym, zgrzybiałym dziadem, jak dziś. Dodatkowo miałem jeszcze oba sprawne kolana.
Padło hasło - Tatry Wysokie.... No i tak pojechaliśmy.... Leszczu i ja. Tydzień wcześniej Leszczu debiutował w Tatrach. Piękna pogoda była, tośmy się przeszli na Czerwone Wierchy. Co prawda złapała nas burza, ale w zasadzie wycieczkę zaliczyliśmy na plus i postanowiliśmy pójść za ciosem.
Oczywiście od samego początku pod górkę. Musiałem iść do pracy w sobotę, więc wymęczony jak koń po westernie wsiadłem za kółko o 23 i wio.
Spanie dawało nam się nieco we znaki w drodze, ale ucieszeni brakiem opadów atmosferycznych jechaliśmy przed siebie natchnieni optymizmem.
Problemy zaczęły się jak zwykle w Jabłonce. Spanie zaczęło mi bardzo dokuczać. Krótka chwila zastanowienia się i...podjęcie ryzyka... jednak jechać te pozostałe 30 km bez przerwy na sen, dojechać do Zakopanego i tam dopiero przespać się tą godzinkę.
W Czarnym Dunajcu nagle przed maskę prosto ze zboża wlatuje młoda sarna. Właściwie to nie wiem, jakim cudem wykręciłem w bok. Wyskoczyła tak nagle, ze chyba zareagowałem odruchowo.
Za Chochołowem droga zamknięta - wymiana mostu. No to jedziemy moim skrótem. Świetnie jest, do momentu, gdy kończy się asfalt a ja uświadamiam sobie, że jesteśmy na Gubałówce.
Do tego zaczyna mżyć deszcz. Tego było już za wiele!
Godzina 3:00. Stajemy pod Wielką Krokwią, kładziemy fotele i tyle nas widziano...
Budzę się jak"do pracy" czyli po czwartej. (To był ten czas, jak jeszcze byłem kierownikiem oddziału przodkowego i musiałem chodzić na rano. Na szczęście mnie zdegradowali za pyskowanie przełożonym i teraz mogę spać do woli. ) Urwanie chmury. Fajnie. Leszcza nawet nie budzę. Kładę się spać dalej.
Wstajemy po piątej. Leje nadal. Krótka rozmowa. Wycof.
Jedziemy więc, w totalnej ciszy, w kierunku Krakowa.
Co, tak to się miało skończyć?
Na wysokości Drogi do Olczy wymiana spojrzeń i powrót pod Krokiew.
Ubieramy się najlepiej jak możemy i idziemy do Kuźnic.
Plan jest prosty... dojść do Murowańca i sprawdzić warunki. Bo tak wcześniej jadąc to myśleliśmy, żeby pójść na Granaty. Tak mi się wydawało, że to fajne miejsce. Bo ja lubiłem zawsze te Granaty. Nawet jednej pannie chciałem na Skrajnym się kiedyś oświadczyć.. Tylko tej panny brakło..
Ale w sumie nagle przychodzi plan B. Wjechać kolejką na Kasprowy i sprawdzić warunki tam, u góry. Marzy nam się bezchmurne niebo, przecież to możliwe, dolina zawalona chmurami a u góry słońce. Przy okazji - tak zakładam - Świnica i Zawrat są dobre dla Leszcza, szlak wije się po południowych stokach, nie będzie kłopotu ze śniegiem, a jak pójdzie dobrze, pójdziemy do Koziego.
Wyciągamy więc po piwku i czekamy na jazdę.
Na górze czeka niespodzianka. Toaleta - 2 zł. A że po piwku siuśki gonią podwójnie, wybiegam z budynku sprawdzić warunki pogodowe.
Widoczność 30 metrów, zacina deszczem, strasznie wieje.... A więc dobra, słońca jednak nie ma?
Po kilku chwilach spędzonych na grani dociera do mnie, że jest zimniej, niż zakładałem. Nic no, trzeba ubrać się jeszcze cieplej, spodnie wspinaczkowe zakładam pod pomarańczki, czapki, rękawiczki, jakoś to będzie, póki nie przemoknie na amen.
Idziemy więc w stronę Świnicy.
W zasadzie nie rozumiem dzisiaj, co mną wtedy kierowało... Duma? Ambicja? Trzeba było zejść sobie grzecznie do Murowańca i tyle. No ale po co, skoro można zasłynąć w internetach. A wiary we wlasne umiejętności i doświadczenie widocznie mi nie brakowało.
Wiatr jakby cichnie. A moze tak mi się tylko zdaje? W każdym razie to utwierdza mnie w przekonaniu, że czynimy słusznie. No to ciągnę totalnego żółtodzioba dalej. Na Skrajnej Turni mijamy całkiem pokaźne stadko kozic.
Na szlaku zupełnie pusto.
Zgadnijcie, dlaczego? Już na Kasprowym obsługa kolejki patrzyła na nas jak na debili.
Docieramy do Świnickiej Przełęczy.
Wychylam się, sprawdzam szlak zejściowy, patrzę na Tomka, chwila rozmowy - to jego pierwsza trasa w Wysokich.
Ruszamy dalej. Trawki są zmrożone, ale skała, choć mokra, nie jest zła.
Na pierwszych łańcuchach wiem już, że Tomek da sobie radę. Podchodzi do tematu z rozwagą i ze spokojem.
Są momenty, że pozwalam mu nawet iść przodem.
Do samego rozstaju pod Świnicą jest całkiem w porządku. Co prawda jakoś się nie zanosi na lepszą pogodę, ale chyba jest stabilnie.
Nie ma widoków, ale namiętnie focimy oblodzone łańcuchy. Pada marznący deszcz, odczywalna temperatura jest grubo poniżej zera, a mamy połowę czerwca!
Problem zaczyna się na samym podejściu na wierzchołek.
Leszczu nie umie pokonać łańcucha do góry, mocuje się z nim, ja obchodzę jakoś skałkami z boku Tomka i wydostaję się na niższy wierzchołek.
Teraz granią ku przełęczy i... koniec drogi dla mnie, czysty lód. Postanawiam nie ryzykować, wszak mleko z obu wierzchołków prezentuje się podobnie. Wracam na niższy, gdzie w międzyczasie zdołał wdrapać się Tomek.
Kawa z termosu i kanapki pochłaniamy jak wygłodzone psy. Jest kilka minut po dziewiątej. Pusto. Cicho. Pięknie.
Nadchodzi w końcu czas, by schodzić. To zwykle jest trudniejsze od podchodzenia. Wchodzę pierwszy na łańcuch, gdzie przed kilkoma minutami męczył się mój towarzysz i.. wywijam pięknego sokoła, pierwszy raz w życiu. Na nieszczęście Tomek kręcił akurat filmik i wszystko zostało uwiecznione. Na szczęście filmik już został usunięty i nikt tego nie zobaczy...
Rozbite lewe kolano to jedyna strata, więc obniżam się w łatwym przecież terenie nieco niżej i czekam na Tomka. Ten opuszcza się na łańcuchu jak strażak na rurze i ze śmiechem żegnamy się w ten sposób z wierzchołkiem Świnki.
Po paru metrach okazuje się jednak, że nie będzie wesoło. Zaczyna padać, temperatura wyraźnie spada, robi się szklanka. Mam raki i czekan, ale wiem, że nic to nie da.
Byle do Zawratu, potem będzie łatwo - tak myślę - i powolutku, krok po kroku, obniżamy się w kierunku przełęczy.
A więc staram się robić dobrą minę do złej gry, żartujemy, śmiejemy się, rozmawiamy, zdobywając każdy centymetr przybliżający nas do przełęczy.
Jeszcze tylko przymarznięty płat śniegu i będziemy w siodle.
Śnieg jest paskudny i daje mi wiele do myślenia. Ale o tym potem.
Po dwóch godzinach i czterdziestu minutach siadam na kamieniu na Przełęczy Zawrat i zjadam kanapkę.
Czas piękny. Ale nie szło pogonić bardziej...... Z nogi na nogę, pomagając jeden drugiemu, przy zacinającym i marznącym deszczu, ewakuowaliśmy się z najgorszego.
Chyba można odetchnąć.
Myślę, co dalej? Na dole chyba jest piekło, bo nikogo na Przełęczy nie ma. Chcę schodzić do Gąsienicowej. Plan jest taki, że dam Tomkowi raki i kijki a sam zjadę z czekanem na tyłku.
Coś mnie jednak niepokoi ten śnieg. Biorę czekan i sam idę do zawratowego żlebu zobaczyć, jak się sprawy mają?
Wracam po chwili i już wiem. Ja może zejdę. Tomek nie.
Cóż... chyba lepiej zejść bezpiecznie do piątki niż przelecieć się helikopterem do szpitala lub do kostnicy. Tym bardziej, ze przeca ja ponoć odpowiadam w tym teamie za bezpieczeństwo.
A co w tym żlebie widziałem, pewnie się domyślacie... Śniegu do Zmarzłego Stawu. Takiego paskudnego, sypkiego. Ani na raki, ani na czekan... Taki w sam raz, żeby dostać poślizgu i zjechać na sam dół.
Schodzimy więc do Piątki. Jedyna możliwość. Na południowych stokach śniegu dawno nie ma. Po drodze już wiele się nie wydarzy. Ot, po prostu zgubimy szlak i dzięki temu wyjdziemy nad Zadnim Stawem. Taka mgła była, że naprawdę szło dostać do głowy. Każdy kamień wyglądał tak samo.
Dzisiaj wyciągnęłoby się tefefon i na aplikacji sprawdziło położenie. Wtedy to nawet kolorowego wyświetlacza nie było...
W końcu jakoś przez wielkie piarżyska powracamy do właściwej ścieżki, licząc, że jesteśmy niewidoczni dla flanca (pomarańczowe spodnie, odblaskowa zielona prezerwatywa na plecak...)
a później już nie będzie nic...
Ot, zwykłe zejście do schroniska, za którym nigdy nie przepadałem.
Później to już wszystko denerwowało.
Wstrętne kamienie pod nogami w Dolinie Roztoki, wstrętne potoki na szlaku. Wstrętni, hałasujący turyści, bo od schroniska takowi się pojawiają... Tym razem patrzę, jak próbują przechodzić po kamieniach, upsss, jednej pani but wleciał do wody... przykro... Ale to klapek, to szybko wyschnie... W końcu wstrętny asfalt z Moka i wstrętne cepry, i jedna rzecz, która mnie rozwaliła w tamtym czasie - brak toy toya...
A więc ostatni zryw z aparatem
Szybko w krzaki i powrót do Zakopanego.
A poźniej już spokojna jazda do domu..
I jak to Klasyk mawia, taka to była wycieczka.
Ave.
Ja wczoraj byłem durniem ale Wy wtedy byliście mega durniami.
Serdecznie pozdrawiam.
Ja wczoraj byłem durniem ale Wy wtedy byliście mega durniami.
Serdecznie pozdrawiam.
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Co do wiatru, to w nocy obudził nas hałas, tak wiało, że myślałem, że nam balkon oderwie. Serio, od kiedy tu mieszkamy nie było takiej wichury, a bywały takie, że drzewa zginało.
W górach pamiętam jak wiało rok temu w Gorcach. Zdjęcia mam poruszone, bo na wieży nie dało się ustać. Dobrze, że niżej było cicho.
W górach pamiętam jak wiało rok temu w Gorcach. Zdjęcia mam poruszone, bo na wieży nie dało się ustać. Dobrze, że niżej było cicho.
laynn pisze:Co do wiatru, to w nocy obudził nas hałas, tak wiało, że myślałem, że nam balkon oderwie. Serio, od kiedy tu mieszkamy nie było takiej wichury, a bywały takie, że drzewa zginało.
W górach pamiętam jak wiało rok temu w Gorcach. Zdjęcia mam poruszone, bo na wieży nie dało się ustać. Dobrze, że niżej było cicho.
Musiało wiać naprawdę porządnie, bo miałem tak samo jak ty i te same odczucia, myślałem że na okna wepchnie do środka.
- sprocket73
- Posty: 5933
- Rejestracja: 2013-07-14, 08:56
- Kontakt:
Dzielne młode chłopaki. Alleluja i do przodu.
Ja za młodu to bym zjechał z Zawratu na dupie
p.s.
Żeby nie było, zjeżdżałem rysą z z Rysów w czerwcu w śniegu na dupie. Z kolegą. Kolega zaliczył ostry kamień, roztargał spodnie, roztargał dupę i potem szedł asfaltem z Moka, z odsłoniętą połową krwawiącej dupy dumny z siebie, że jest już górskim weteranem.
Ja za młodu to bym zjechał z Zawratu na dupie
p.s.
Żeby nie było, zjeżdżałem rysą z z Rysów w czerwcu w śniegu na dupie. Z kolegą. Kolega zaliczył ostry kamień, roztargał spodnie, roztargał dupę i potem szedł asfaltem z Moka, z odsłoniętą połową krwawiącej dupy dumny z siebie, że jest już górskim weteranem.
SPROCKET
viewtopic.php?f=17&t=1876
viewtopic.php?f=17&t=1876
Świetnie Witek, pewnie nie masz foty?
Ja w rysie poślizgu dostałem swego czasu i kilkadziesiąt metrów sobie jechałem łbem w dół, wtedy też przeszedłem szybkie szkolenie, jak hamować czekanem. Co ciekawe, miałem nawet raki. A niedaleko szedł gość w samych adidasach i nie poleciał. No ale ja nogi mam krzywe, to notorycznie zaczepiałem rakami o nogawki. Wtedy też zaczepiłem no i ... szybciej na dole byłem.
No ale dupa cała była. Czyli weteranem nazwać się nie mogę.
Ja w rysie poślizgu dostałem swego czasu i kilkadziesiąt metrów sobie jechałem łbem w dół, wtedy też przeszedłem szybkie szkolenie, jak hamować czekanem. Co ciekawe, miałem nawet raki. A niedaleko szedł gość w samych adidasach i nie poleciał. No ale ja nogi mam krzywe, to notorycznie zaczepiałem rakami o nogawki. Wtedy też zaczepiłem no i ... szybciej na dole byłem.
No ale dupa cała była. Czyli weteranem nazwać się nie mogę.
Ostatnio zmieniony 2020-10-04, 20:18 przez sokół, łącznie zmieniany 1 raz.
- sprocket73
- Posty: 5933
- Rejestracja: 2013-07-14, 08:56
- Kontakt:
Wtedy zdjęć nie robiłem. Nie miałem aparatu. Nie było komórek. Prawdopodobnie rok 1993.
SPROCKET
viewtopic.php?f=17&t=1876
viewtopic.php?f=17&t=1876
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 84 gości