W poszukiwaniu zimy i muzyki: Karkonosze, Rudawy Janowickie.
W poszukiwaniu zimy i muzyki: Karkonosze, Rudawy Janowickie.
Przez dziesięć lat nie jeździłem w Karkonosze, a jak w końcu pojawiłem się tam w 2018 roku, to od tego czasu zaliczyłem już pięć wizyt. Trzeba będzie znowu zrobić przerwę, aby się za nimi stęsknić. Na razie jednak w lutym pojechałem po raz szósty w ciągu ostatnich 24 miesięcy. Tym razem postanowiłem zacząć od wschodu, od Grzbietu Lasockiego (Pomezní hřeben, Kolbenkamm), którego w ogóle nie znam.
Wstaję o strasznej porze, aby zdążyć na odpowiednie pociągi i po kilku przesiadkach docieram do Lubawki (Liebau). Pogoda dopisuje, temperatura w okolicach zera lub lekkiego mroziku. Gdzieniegdzie widać mizerne resztki śniegu.
Lubawkę także ostatnio odwiedzałem już dwukrotnie, ale albo byłem tu już wieczorem albo nie miałem czasu na jakieś zwiedzanie. Tym razem mam godzinę do autobusu, więc mogę się po niej pokręcić.
Zaczynam od dworca reprezentującego stan nędzy i rozpaczy. W 2008 roku kupiła go pewna warszawska firma obiecując otwarcie luksusowego hotelu. Prawie im się udało.
Niemieckie napisy coraz śmielej wystają spod polskiej farby.
W pobliżu torów stoją dwa zabytkowe kościoły:
* ewangelicki Imienia Krzyża Chrystusa, użytkowany jako magazyn,
* barokowy, katolicki, pod wezwaniem św. Anny. Dość prosta konstrukcja, jednonawowa i bezwieżowa.
Na przykościelnym cmentarzu znajduje się metalowy krzyż upamiętniający ofiary wojny prusko-austriackiej z 1866 roku.
Maszeruję uliczkami w kierunku rynku. Jakaś dziewczyna widząc mnie robiącego zdjęcia robi zdziwioną minę i woła:
- Turysta? Tutaj?
No tak, Lubawki raczej obcy przybysze nie oblegają. Miasto posiada kilka atrakcji, ale ogólnie jest dość mocno zaniedbane. Jak niemal wszystkie na Dolnym Śląsku.
Mamy dziś Tłusty Czwartek. Chciałem zjeść krepla, ale wszędzie widzę tylko kartki zapraszające na "ciepłe pączuszki" i "pączuszeczki". Kurde, czy inne towary to chlebeczek i bułeczki? W końcu udaje mi się nabyć coś niezdrobniałego na rynku, po odstaniu w odpowiedniej kolejce. Robiłem za wyjątek - kupiłem jedną sztukę, a wszyscy kilkanaście...
Główny plac otaczają kamienice, część z podcieniami. Ratusz wybudowano w XVIII wieku, więżę dodano sto lat później.
Najważniejszą świątynią jest kościół Wniebowzięcia NMP z XV wieku, następnie wielokrotnie poprawiany. Na tyle wysoki, że nie mieści mi się w kadrze, więc fotografuję go z pewnego oddalenia.
Do ściany przymocowano epitafia. Specyficzne, bo z dziurkami od klucza.
Gdy już się pokręciłem, to z pomocą pewnej kobiety udało mi się znaleźć przystanek. Autobus przyjeżdża lekko spóźniony.
- Proszę do Opawy - rzucam kierowcy. Ten zmarszczył czoło.
- W sensie na skrzyżowanie?
- Nie, do centrum.
- Do centrum jedzie dopiero za godzinę, ja nie.
Aha. A strona internetowa z rozkładami wyraźnie informowała, że PKS zawiezie mnie do samej wioski, nawet pokazała to na mapie. Cóż robić, biorę bilet na owe skrzyżowanie...
Po niecałym kwadransie wysiadam przy sympatycznym przystanku. Równie sympatycznie wygląda droga w kierunku Opawy, oddalonej o jakieś 2 kilometry. Humor bardzo poprawia mi fakt, że wzgórza pokryte są białym puchem.
Szosa zdaje się szeptać, że wkrótce złapię stopa. Ruch jest minimalny, ale właśnie przy takim najprościej trafić na okazję.
Przeszedłem kilkaset metrów. Najpierw minęły mnie dwa wypasione wozy i popatrzyły jak na idiotę. Potem doturlała się mała terenówka i już wkrótce siedziałem w środku. Właściciel jechał aż do Niedamirowa (Kunzendorf), więc i ja postanowiłem od razu teleportować się i tam, rezygnując z Opawy.
Wysiadam na wiejskim rondzie, które służy chyba głównie do zawracania autobusów szkolnych. W miejscowości panuje zima, podobno solidnie padało ostatniej nocy. Nareszcie .
Obiekt, który zwraca sobą uwagę, to... przystanek autobusowy. Przedziwny, pokręcony, stylizowany na jaskinię albo las! Jeden z ciekawszych, jakie widziałem!
Przystanek przebudowało miejscowe stowarzyszenie przy użyciu materiałów dostępnych w okolicy. Na wewnętrznych ścianach znalazły się rysunki, ustawiono ławki i stół z materiałami informacyjnymi. Ktoś wydrukował historię oraz atrakcje turystyczne wioski (choć akurat tej interesującej mnie nie wymieniono). Fajnie. Na czerwonym fotelu siedziała Olga Tokarczuk podczas wizyty w Niedamirowie, siadam zatem i ja. Nobla jeszcze nie dostałem, więc zamiast swoich książek wyciągam kanapki. Od lektury jednak nie ucieknę, bo w kącie leży kilkanaście różnych tomów. Otwieram pierwszy z nich na przypadkowej kartce i czytam:
W święto lipcowe Lublin nasz
w złocistym słońcu się pławi.
Pełno dodatków tutaj masz:
przypatrz się pięknej wystawie!
Po przerwie ruszam w dalszą drogę. Mijam stare domy i krzyże. Szukam Pomnika Poległych, lecz okazało się, że go przegapiłem, musiał być częściowo przysypany śniegiem.
Droga zaczyna ostro się wznosić, a zabudowa staje się rzadsza.
W górnej części wioski od prawie 20 lat działa "Dom Trzech Kultur" - ośrodek pracy twórczej.
Asfalt się kończy, a krajobraz coraz bardziej zimowy. Jak ja długo na to czekałem!
Z polany widać Góry Krucze ze sterczącym Královeckým Špičákem.
Na rozdrożu odbijam w czerwony szlak prowadzący do granicy. Od ostatnich opadów nikt nim nie szedł, nie licząc jakiegoś pijanego zwierzęcia.
Ponownie widoki na Góry Krucze, a także na Jezioro Bukowskie.
Niemal dokładnie w południe dochodzę do dawnego przejścia granicznego z Republiką Czeską. Po swojej stronie Czesi wybudowali zamykaną wiatę, w sam raz na pauzę. Spotykam tu także trzy osoby z Polski, które zainteresował mój wielki plecak.
- Prawdziwy turysta - skomentowali. - A gdzie to dzisiaj idziemy?
- Na przełęcz Okraj - mówię. - Będzie jeszcze z 10 kilometrów.
- Ojej, jak to daleko - wystraszyła się dziewczyna.
- E, to przecież blisko, jeszcze jest młoda pora - uśmiechnąłem się, ale nie wyglądała na przekonaną .
Po przekroczeniu linii słupków granicznych pogoda od razu się zmienia - od czeskiej strony nadciąga cała masa chmur. Widziałem je już wcześniej, lecz na śląską stronę na razie się nie zapuszczały.
Z tego miejsca mógłbym iść dalej zielonym szlakiem granicznym, ale pewnie był on nieprzetarty, podobnie jak trasa z Žacléřa. Już w domu zdecydowałem, że będę podążał cały czas znaczkami czerwonymi. Na polanie mijam ciekawy krzyż z husyckim kielichem.
Urok Grzbietu Lasockiego polega na tym, że skoro wdrapałem się na górę, to teraz muszę zejść. W dole rozciągają się Horní Albeřice (Ober Albendorf). Normalnie powinno być stąd widać także Śnieżkę, ale dziś zwyciężają chmury.
Mijam jedną z pamiątek po dawnym wydobyciu wapna - Kamieniołom Celny (Celní lom).
W Albeřicach mieszka na stałe tylko 11 osób, ale w zimie kręcą się po nich tłumy narciarzy i działa wiele pensjonatów. Liczę, że uda mi się gdzieś coś zjeść i napić.
Poszukiwania zakończyły się sukcesem. Ceny - jak to w czeskich Karkonoszach - wysokie, ale hermelin przyzwoity, a i piwo dobrze weszło.
Tymczasem na dworze przybyło chmur i zrobiło się zimno (choć powyżej zera). Idę dalej w kierunku północnym - droga prowadzi obok wapiennika z II połowy XIX wieku. Obecnie to muzeum, ale żeby je zwiedzić trzeba odebrać klucze... w innej wiosce.
Razem ze mną ciśnie cały tłum narciarzy, przeważnie wąsatych i niemieckojęzycznych. Skręcają do kolejnej knajpy i wtedy zostaję sam. Po śląskiej stronie nadal widać niebieskie niebo.
Ponownie pojawiają się słupki graniczne i zielony szlak graniczny. Ponownie mnie on nie interesuje, bowiem prowadzi non stop przez las i jest zwyczajnie nudny. Ja cały czas trzymam się czerwonego, biegnącego czeską stroną.
Pogoda chyba nie umie się zdecydować i po okresie pełnego zachmurzenia znowu słońce zaczyna dominować.
Po kilku zakrętach las się przerzedza. Na polance stoją budynki gospodarcze i Lysečinská bouda. Wybudowana w 1926 roku jako Kolbendorfbaude w stylu charakterystycznym dla Karkonoszy przez wiele lat należała do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a gdy dostała się w prywatne ręce jakiś okres była nieczynna. Teraz znowu działa, choć ceny są jeszcze wyższe niż w Albeřicach. Ogólnie to w środku przyjemnie, wytatuowana ekipa puszcza z laptopa różne fajne kawałki, od Karla Gotta po psychodeliczny, czeski rock.
Po uzupełnieniu płynów wracam na szlak i przez jakiś czas ścigam się z grupą starszych narciarzy. Ich umiejętności są na takim samym poziomie, jak moje w jeżdżeniu na łyżwach, więc zostają dogonieni na najbliższej krzyżówce.
Do tej pory, pomijając Horní Albeřice, ruch na szlakach był niewielki. Teraz końcowy dwukilometrowy odcinek przez las zaliczam samotnie, nie licząc jednej dziewczyny z dużą torebką.
Około 15.30 witam pierwsze zabudowania miejscowości Malá Úpa (Kleinaupa), a konkretnie jej części Dolní Malá Úpa (Nieder Kleinaupa). Po prawej widzimy gajówkę z 1825 roku, postawioną na polecenie ówczesnych właścicieli, Schaffgotschów.
Malá Úpa jest ładną wioską pełną zabytkowych obiektów. Kościół św. Piotra i Pawła wybudowano w 1809 roku, trzy lata po pożarze starszego, drewnianego. Obok niego stoi m.in. stara szkoła oraz gospoda Sokolí boudy z 1909.
Zaglądam na cmentarz obficie obsypany białym puchem. Nagrobki niemieckie mieszają się z czeskimi. Tych niemieckich jest oczywiście więcej, niektóre powojenne, gdyż około 50 osób mogło tu zostać i nie zostało wypędzonych (niektórzy drwale z rodzinami). To i tak niewielki procent z dawnego tysiąca mieszkańców; dzisiaj żyje tutaj na co dzień tylko 139 osób. Cała reszta to turyści - zimą przyciąga ich kilka wyciągów narciarskich, choć wszystkie to techniczny skansen.
Jest jeszcze dość wcześnie, więc szukam jakiegoś miejsca na odpoczynek. W Sokolí boudach mają komplet, zatem zaglądam do restauracji zlokalizowanej kawałek dalej - a tam prawie pusto! Korzystam z okazji i suszę ciuchy przy rozpalonym kominku.
Zostało mi jeszcze tylko przejść przez wioskę. W tym przypadku to aż 3 kilometry, gdyż Malá Úpa ciągnie się bardzo długo. W dodatku w pewnym momencie wchodzę na trasę dla narciarzy. Oznaczenia poznikały, a mnie mijają zdziwione spojrzenia użytkowników nart, muszę też trzykrotnie uskakiwać przed ratrakiem. Coś tu ewidentnie nie gra, czyżbym zgubił szlak?
Staram się nie niszczyć narciarskich śladów i iść bokiem, co nie jest ani wygodne, ani łatwe. W końcu zasapany widzę zabudowania Pomezní Bud (Grenzbauden) i biało-czerwono-białe malowanie na drzewie! A więc jednak szedłem szlakiem? Zaglądam do mapy. Okazało się, że jakiś czas temu zmieniono jego przebieg i na starych mapach jest wskazany błędnie: kiedyś prowadził drogą dojazdową, teraz trasami narciarskimi, więc trochę się wydłużył, no i "zapomniano" wymalować go w terenie. Taki mały drobiazg...
Do schroniska na przełęczy Okraj zachodzę przy zapadającym zmroku. Miały być w nim tłumy feriowiczów, ale sporo osób odwołało rezerwację - wtedy jeszcze o koronawirusie grasującym w Polsce nikt nie myślał, zatem z innych powodów. Dostaję pokój wieloosobowy, w którym na razie jestem sam (później dołączy jeszcze jeden chłopak). Kaloryfery grzeją na maksa, rozwieszam na nich spocone ciuchy, trochę się ogarniam, zjadam w bufecie krepla i ruszam ponownie na czeską stronę.
Mój cel to browar Tautenberk, ale w drzwiach wita mnie kartka, że po godzinie 18-tej zapraszają tylko z rezerwacją! Co prawda większość stołów jest pusta, lecz nie można przy nich usiąść nawet na chwilę. Ostatecznie wypijam jedno piwo na stojąco. Smaczne, mam ochotę na drugie, jednak stwierdzam, że dość się już nastałem i idę do konkurencji na swojskiego Krakonoša przegryzanego utopencem. I taniej i przyjemniej...
Po powrocie do schroniska siadam w jadalni z flaszką cytrynówki na dobre trawienie. Oprócz mnie kręci się tam grupa młodych ludzi (20-25 lat), ale kategorycznie odmawia skosztowania. Zjawia się także dobrze wyekwipowany starszy człowiek wraz z kolegą - profesjonaliści. Kolega przebijał się tu przez śniegi i wygląda na zmarzniętego, więc proponuję rozgrzewkę, ale - jak zastrzegam - nie mam kieliszka.
- My też nie mamy kieliszka! - rzuca oschle starszy człowiek z miażdżącym wzrokiem. Kurde, a mógł zabić.
Szybko odkrywam, iż mam do czynienia z jakimś kółkiem religijnym, a facet-profesjonalista to ksiądz! Muszę zatem słuchać nieustannych rozmów o:
* postach ("ja w Wielkim Poście rezygnują z cukru, ale będę jeść daktyle", "ja zaczynam post dopiero przed Janem Chrzcicielem" - a to zdaje się dopiero w czerwcu),
* spotkaniach modlitewnych z innymi ekipami ("z tymi fajnie się modli, a z tymi nie"),
* o adoracji świętych,
i tym podobnych. Jedna urodziwa niewiasta ciągle powtarzała, że ona jeszcze nie wie co będzie robić, bo "czeka, aż ksiądz ją natchnie". To mogłoby być ciekawe, zwłaszcza iż kapłan wyglądał na sprawnego!
A potem padło hasło, że za tydzień będą się modlić o to, aby chiński wirus nie dotarł do Polski! Patrząc tępo w ścianę zacząłem sobie zadawać pytanie, czy nadal mamy XXI wiek czy może przenieśli tych ludzi z ubiegłych stuleci? Brakuje jeszcze relikwii i szczebla z drabiny, co się śniła świętemu Jakubowi. W każdym razie Bóg ich nie wysłuchał.
W kolejny dzień, piątek, planowałem przejść przez Śnieżkę. Niestety, GOPR zamknął szlaki do niej prowadzące (a przynajmniej tak mu się wydawało), więc musiałem skorygować plany...
Wstaję o strasznej porze, aby zdążyć na odpowiednie pociągi i po kilku przesiadkach docieram do Lubawki (Liebau). Pogoda dopisuje, temperatura w okolicach zera lub lekkiego mroziku. Gdzieniegdzie widać mizerne resztki śniegu.
Lubawkę także ostatnio odwiedzałem już dwukrotnie, ale albo byłem tu już wieczorem albo nie miałem czasu na jakieś zwiedzanie. Tym razem mam godzinę do autobusu, więc mogę się po niej pokręcić.
Zaczynam od dworca reprezentującego stan nędzy i rozpaczy. W 2008 roku kupiła go pewna warszawska firma obiecując otwarcie luksusowego hotelu. Prawie im się udało.
Niemieckie napisy coraz śmielej wystają spod polskiej farby.
W pobliżu torów stoją dwa zabytkowe kościoły:
* ewangelicki Imienia Krzyża Chrystusa, użytkowany jako magazyn,
* barokowy, katolicki, pod wezwaniem św. Anny. Dość prosta konstrukcja, jednonawowa i bezwieżowa.
Na przykościelnym cmentarzu znajduje się metalowy krzyż upamiętniający ofiary wojny prusko-austriackiej z 1866 roku.
Maszeruję uliczkami w kierunku rynku. Jakaś dziewczyna widząc mnie robiącego zdjęcia robi zdziwioną minę i woła:
- Turysta? Tutaj?
No tak, Lubawki raczej obcy przybysze nie oblegają. Miasto posiada kilka atrakcji, ale ogólnie jest dość mocno zaniedbane. Jak niemal wszystkie na Dolnym Śląsku.
Mamy dziś Tłusty Czwartek. Chciałem zjeść krepla, ale wszędzie widzę tylko kartki zapraszające na "ciepłe pączuszki" i "pączuszeczki". Kurde, czy inne towary to chlebeczek i bułeczki? W końcu udaje mi się nabyć coś niezdrobniałego na rynku, po odstaniu w odpowiedniej kolejce. Robiłem za wyjątek - kupiłem jedną sztukę, a wszyscy kilkanaście...
Główny plac otaczają kamienice, część z podcieniami. Ratusz wybudowano w XVIII wieku, więżę dodano sto lat później.
Najważniejszą świątynią jest kościół Wniebowzięcia NMP z XV wieku, następnie wielokrotnie poprawiany. Na tyle wysoki, że nie mieści mi się w kadrze, więc fotografuję go z pewnego oddalenia.
Do ściany przymocowano epitafia. Specyficzne, bo z dziurkami od klucza.
Gdy już się pokręciłem, to z pomocą pewnej kobiety udało mi się znaleźć przystanek. Autobus przyjeżdża lekko spóźniony.
- Proszę do Opawy - rzucam kierowcy. Ten zmarszczył czoło.
- W sensie na skrzyżowanie?
- Nie, do centrum.
- Do centrum jedzie dopiero za godzinę, ja nie.
Aha. A strona internetowa z rozkładami wyraźnie informowała, że PKS zawiezie mnie do samej wioski, nawet pokazała to na mapie. Cóż robić, biorę bilet na owe skrzyżowanie...
Po niecałym kwadransie wysiadam przy sympatycznym przystanku. Równie sympatycznie wygląda droga w kierunku Opawy, oddalonej o jakieś 2 kilometry. Humor bardzo poprawia mi fakt, że wzgórza pokryte są białym puchem.
Szosa zdaje się szeptać, że wkrótce złapię stopa. Ruch jest minimalny, ale właśnie przy takim najprościej trafić na okazję.
Przeszedłem kilkaset metrów. Najpierw minęły mnie dwa wypasione wozy i popatrzyły jak na idiotę. Potem doturlała się mała terenówka i już wkrótce siedziałem w środku. Właściciel jechał aż do Niedamirowa (Kunzendorf), więc i ja postanowiłem od razu teleportować się i tam, rezygnując z Opawy.
Wysiadam na wiejskim rondzie, które służy chyba głównie do zawracania autobusów szkolnych. W miejscowości panuje zima, podobno solidnie padało ostatniej nocy. Nareszcie .
Obiekt, który zwraca sobą uwagę, to... przystanek autobusowy. Przedziwny, pokręcony, stylizowany na jaskinię albo las! Jeden z ciekawszych, jakie widziałem!
Przystanek przebudowało miejscowe stowarzyszenie przy użyciu materiałów dostępnych w okolicy. Na wewnętrznych ścianach znalazły się rysunki, ustawiono ławki i stół z materiałami informacyjnymi. Ktoś wydrukował historię oraz atrakcje turystyczne wioski (choć akurat tej interesującej mnie nie wymieniono). Fajnie. Na czerwonym fotelu siedziała Olga Tokarczuk podczas wizyty w Niedamirowie, siadam zatem i ja. Nobla jeszcze nie dostałem, więc zamiast swoich książek wyciągam kanapki. Od lektury jednak nie ucieknę, bo w kącie leży kilkanaście różnych tomów. Otwieram pierwszy z nich na przypadkowej kartce i czytam:
W święto lipcowe Lublin nasz
w złocistym słońcu się pławi.
Pełno dodatków tutaj masz:
przypatrz się pięknej wystawie!
Po przerwie ruszam w dalszą drogę. Mijam stare domy i krzyże. Szukam Pomnika Poległych, lecz okazało się, że go przegapiłem, musiał być częściowo przysypany śniegiem.
Droga zaczyna ostro się wznosić, a zabudowa staje się rzadsza.
W górnej części wioski od prawie 20 lat działa "Dom Trzech Kultur" - ośrodek pracy twórczej.
Asfalt się kończy, a krajobraz coraz bardziej zimowy. Jak ja długo na to czekałem!
Z polany widać Góry Krucze ze sterczącym Královeckým Špičákem.
Na rozdrożu odbijam w czerwony szlak prowadzący do granicy. Od ostatnich opadów nikt nim nie szedł, nie licząc jakiegoś pijanego zwierzęcia.
Ponownie widoki na Góry Krucze, a także na Jezioro Bukowskie.
Niemal dokładnie w południe dochodzę do dawnego przejścia granicznego z Republiką Czeską. Po swojej stronie Czesi wybudowali zamykaną wiatę, w sam raz na pauzę. Spotykam tu także trzy osoby z Polski, które zainteresował mój wielki plecak.
- Prawdziwy turysta - skomentowali. - A gdzie to dzisiaj idziemy?
- Na przełęcz Okraj - mówię. - Będzie jeszcze z 10 kilometrów.
- Ojej, jak to daleko - wystraszyła się dziewczyna.
- E, to przecież blisko, jeszcze jest młoda pora - uśmiechnąłem się, ale nie wyglądała na przekonaną .
Po przekroczeniu linii słupków granicznych pogoda od razu się zmienia - od czeskiej strony nadciąga cała masa chmur. Widziałem je już wcześniej, lecz na śląską stronę na razie się nie zapuszczały.
Z tego miejsca mógłbym iść dalej zielonym szlakiem granicznym, ale pewnie był on nieprzetarty, podobnie jak trasa z Žacléřa. Już w domu zdecydowałem, że będę podążał cały czas znaczkami czerwonymi. Na polanie mijam ciekawy krzyż z husyckim kielichem.
Urok Grzbietu Lasockiego polega na tym, że skoro wdrapałem się na górę, to teraz muszę zejść. W dole rozciągają się Horní Albeřice (Ober Albendorf). Normalnie powinno być stąd widać także Śnieżkę, ale dziś zwyciężają chmury.
Mijam jedną z pamiątek po dawnym wydobyciu wapna - Kamieniołom Celny (Celní lom).
W Albeřicach mieszka na stałe tylko 11 osób, ale w zimie kręcą się po nich tłumy narciarzy i działa wiele pensjonatów. Liczę, że uda mi się gdzieś coś zjeść i napić.
Poszukiwania zakończyły się sukcesem. Ceny - jak to w czeskich Karkonoszach - wysokie, ale hermelin przyzwoity, a i piwo dobrze weszło.
Tymczasem na dworze przybyło chmur i zrobiło się zimno (choć powyżej zera). Idę dalej w kierunku północnym - droga prowadzi obok wapiennika z II połowy XIX wieku. Obecnie to muzeum, ale żeby je zwiedzić trzeba odebrać klucze... w innej wiosce.
Razem ze mną ciśnie cały tłum narciarzy, przeważnie wąsatych i niemieckojęzycznych. Skręcają do kolejnej knajpy i wtedy zostaję sam. Po śląskiej stronie nadal widać niebieskie niebo.
Ponownie pojawiają się słupki graniczne i zielony szlak graniczny. Ponownie mnie on nie interesuje, bowiem prowadzi non stop przez las i jest zwyczajnie nudny. Ja cały czas trzymam się czerwonego, biegnącego czeską stroną.
Pogoda chyba nie umie się zdecydować i po okresie pełnego zachmurzenia znowu słońce zaczyna dominować.
Po kilku zakrętach las się przerzedza. Na polance stoją budynki gospodarcze i Lysečinská bouda. Wybudowana w 1926 roku jako Kolbendorfbaude w stylu charakterystycznym dla Karkonoszy przez wiele lat należała do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a gdy dostała się w prywatne ręce jakiś okres była nieczynna. Teraz znowu działa, choć ceny są jeszcze wyższe niż w Albeřicach. Ogólnie to w środku przyjemnie, wytatuowana ekipa puszcza z laptopa różne fajne kawałki, od Karla Gotta po psychodeliczny, czeski rock.
Po uzupełnieniu płynów wracam na szlak i przez jakiś czas ścigam się z grupą starszych narciarzy. Ich umiejętności są na takim samym poziomie, jak moje w jeżdżeniu na łyżwach, więc zostają dogonieni na najbliższej krzyżówce.
Do tej pory, pomijając Horní Albeřice, ruch na szlakach był niewielki. Teraz końcowy dwukilometrowy odcinek przez las zaliczam samotnie, nie licząc jednej dziewczyny z dużą torebką.
Około 15.30 witam pierwsze zabudowania miejscowości Malá Úpa (Kleinaupa), a konkretnie jej części Dolní Malá Úpa (Nieder Kleinaupa). Po prawej widzimy gajówkę z 1825 roku, postawioną na polecenie ówczesnych właścicieli, Schaffgotschów.
Malá Úpa jest ładną wioską pełną zabytkowych obiektów. Kościół św. Piotra i Pawła wybudowano w 1809 roku, trzy lata po pożarze starszego, drewnianego. Obok niego stoi m.in. stara szkoła oraz gospoda Sokolí boudy z 1909.
Zaglądam na cmentarz obficie obsypany białym puchem. Nagrobki niemieckie mieszają się z czeskimi. Tych niemieckich jest oczywiście więcej, niektóre powojenne, gdyż około 50 osób mogło tu zostać i nie zostało wypędzonych (niektórzy drwale z rodzinami). To i tak niewielki procent z dawnego tysiąca mieszkańców; dzisiaj żyje tutaj na co dzień tylko 139 osób. Cała reszta to turyści - zimą przyciąga ich kilka wyciągów narciarskich, choć wszystkie to techniczny skansen.
Jest jeszcze dość wcześnie, więc szukam jakiegoś miejsca na odpoczynek. W Sokolí boudach mają komplet, zatem zaglądam do restauracji zlokalizowanej kawałek dalej - a tam prawie pusto! Korzystam z okazji i suszę ciuchy przy rozpalonym kominku.
Zostało mi jeszcze tylko przejść przez wioskę. W tym przypadku to aż 3 kilometry, gdyż Malá Úpa ciągnie się bardzo długo. W dodatku w pewnym momencie wchodzę na trasę dla narciarzy. Oznaczenia poznikały, a mnie mijają zdziwione spojrzenia użytkowników nart, muszę też trzykrotnie uskakiwać przed ratrakiem. Coś tu ewidentnie nie gra, czyżbym zgubił szlak?
Staram się nie niszczyć narciarskich śladów i iść bokiem, co nie jest ani wygodne, ani łatwe. W końcu zasapany widzę zabudowania Pomezní Bud (Grenzbauden) i biało-czerwono-białe malowanie na drzewie! A więc jednak szedłem szlakiem? Zaglądam do mapy. Okazało się, że jakiś czas temu zmieniono jego przebieg i na starych mapach jest wskazany błędnie: kiedyś prowadził drogą dojazdową, teraz trasami narciarskimi, więc trochę się wydłużył, no i "zapomniano" wymalować go w terenie. Taki mały drobiazg...
Do schroniska na przełęczy Okraj zachodzę przy zapadającym zmroku. Miały być w nim tłumy feriowiczów, ale sporo osób odwołało rezerwację - wtedy jeszcze o koronawirusie grasującym w Polsce nikt nie myślał, zatem z innych powodów. Dostaję pokój wieloosobowy, w którym na razie jestem sam (później dołączy jeszcze jeden chłopak). Kaloryfery grzeją na maksa, rozwieszam na nich spocone ciuchy, trochę się ogarniam, zjadam w bufecie krepla i ruszam ponownie na czeską stronę.
Mój cel to browar Tautenberk, ale w drzwiach wita mnie kartka, że po godzinie 18-tej zapraszają tylko z rezerwacją! Co prawda większość stołów jest pusta, lecz nie można przy nich usiąść nawet na chwilę. Ostatecznie wypijam jedno piwo na stojąco. Smaczne, mam ochotę na drugie, jednak stwierdzam, że dość się już nastałem i idę do konkurencji na swojskiego Krakonoša przegryzanego utopencem. I taniej i przyjemniej...
Po powrocie do schroniska siadam w jadalni z flaszką cytrynówki na dobre trawienie. Oprócz mnie kręci się tam grupa młodych ludzi (20-25 lat), ale kategorycznie odmawia skosztowania. Zjawia się także dobrze wyekwipowany starszy człowiek wraz z kolegą - profesjonaliści. Kolega przebijał się tu przez śniegi i wygląda na zmarzniętego, więc proponuję rozgrzewkę, ale - jak zastrzegam - nie mam kieliszka.
- My też nie mamy kieliszka! - rzuca oschle starszy człowiek z miażdżącym wzrokiem. Kurde, a mógł zabić.
Szybko odkrywam, iż mam do czynienia z jakimś kółkiem religijnym, a facet-profesjonalista to ksiądz! Muszę zatem słuchać nieustannych rozmów o:
* postach ("ja w Wielkim Poście rezygnują z cukru, ale będę jeść daktyle", "ja zaczynam post dopiero przed Janem Chrzcicielem" - a to zdaje się dopiero w czerwcu),
* spotkaniach modlitewnych z innymi ekipami ("z tymi fajnie się modli, a z tymi nie"),
* o adoracji świętych,
i tym podobnych. Jedna urodziwa niewiasta ciągle powtarzała, że ona jeszcze nie wie co będzie robić, bo "czeka, aż ksiądz ją natchnie". To mogłoby być ciekawe, zwłaszcza iż kapłan wyglądał na sprawnego!
A potem padło hasło, że za tydzień będą się modlić o to, aby chiński wirus nie dotarł do Polski! Patrząc tępo w ścianę zacząłem sobie zadawać pytanie, czy nadal mamy XXI wiek czy może przenieśli tych ludzi z ubiegłych stuleci? Brakuje jeszcze relikwii i szczebla z drabiny, co się śniła świętemu Jakubowi. W każdym razie Bóg ich nie wysłuchał.
W kolejny dzień, piątek, planowałem przejść przez Śnieżkę. Niestety, GOPR zamknął szlaki do niej prowadzące (a przynajmniej tak mu się wydawało), więc musiałem skorygować plany...
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Ciebie nosi od lokalu do lokalu, niewiele zaś czasu poświęcasz na kontemplowanie przyrody.
Miałeś okazję zawrócić ze złej drogi...
Miałeś okazję zawrócić ze złej drogi...
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Po powrocie do schroniska siadam w jadalni z flaszką cytrynówki na dobre trawienie. Oprócz mnie kręci się tam grupa młodych ludzi (20-25 lat), ale kategorycznie odmawia skosztowania. Zjawia się także dobrze wyekwipowany starszy człowiek wraz z kolegą - profesjonaliści. Kolega przebijał się tu przez śniegi i wygląda na zmarzniętego, więc proponuję rozgrzewkę, ale - jak zastrzegam - nie mam kieliszka.
- My też nie mamy kieliszka! - rzuca oschle starszy człowiek z miażdżącym wzrokiem. Kurde, a mógł zabić.
Szybko odkrywam, iż mam do czynienia z jakimś kółkiem religijnym, a facet-profesjonalista to ksiądz!
Ciekawe czemu u nas tak jest, ze takie klimaty okołoreligijne wiaza sie z tym, ze ci ludzie nie chca sie napic. Bo np. na wschodzie to zesmy nieraz z popami pochlali - i oni to byli zawsze pierwsi do butelki!
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Pudelek pisze:Bo pić może tylko pasterz, a owieczki już nie. "Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie...". Przecież księża i w Polsce często za kołnierz nie wylewają
No ale to sam "pasterz" sie nie chcial napic z toba cytrynowki!
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Głównym celem lutego wyjazdu w Karkonosze miało być oczywiście wejście na Śnieżkę. Kilka dni przed tym planowanym wydarzeniem sprawy się trochę skomplikowały. A właściwie wszystko się spieprzyło, gdy silny wiatr uszkodził dach obserwatorium astronomicznego na szczycie. Podobno powstało tak wielkie ryzyko dla turystów (zapewne mniej więcej na poziomie szansy wygrania w totka), że Karkonoski Park Narodowy i GOPR postanowili zamknąć szlaki na górę. Poprosili o to także stronę czeską, lecz Czesi poinformowali, że "z powodów prawnych to niemożliwe". Ponieważ "powody prawne" nie przeszkadzają w czasowym wyłączaniu innych czeskich szlaków, to podejrzewam, iż po prostu nie chcieli się wygłupiać i skończyło się na ostrzeganiu turystów. Przez czeski internet przeleciała lawina drwin w stylu "latami Polacy nie remontowali i teraz wszystko się sypie" albo "w Polsce to najchętniej by wszystkie szlaki zamknęli", lecz nie zmieniło to sytuacji i szlak spod Domu Śląskiego oraz końcowy odcinek z przełęczy Okraj oficjalnie ogłoszono nieczynnymi.
Przynajmniej teoretycznie, bowiem po szybkim spojrzeniu na mapę można dostrzec, że ów zamknięty fragment od strony wschodniej leży... w całości na czeskim terytorium! Próbowałem się dowiedzieć u źródła, czy teraz polski PN i GOPR ma kompetencje do zakazywania poruszania się ludziom w Republice Czeskiej, ale doczekałem się jedynie serii wyzwisk, ironii i komentarzy nie na temat, a przodowała w tym strona od goprowców. Szanuję ich bardzo za wysiłek ponoszony podczas ratowania turystów, ale to jest kolejny już przykład dezinformacji (zarówno w internecie jak i osobistej) stosowanej przez te służby.
W konsekwencji, aby nie zostać ukamienowanym, postanowiłem zmienić plan: uznałem, iż znowu nie uda mi się wdrapać na Śnieżkę od wschodu (podobnie jak dwa lata temu), a alternatywą będzie zjazd do Pecu pod Sněžkou autobusem. Trochę się bałem, czy on w ogóle dojedzie na przełęcz Okraj, gdyż droga od strony polskiej była nieodśnieżona, ale lekko spóźniony dotarł.
Pec pod Sněžkou (Petzer) tonie w zachmurzeniu, zgodnie zresztą z prognozami.
Miałem nadzieję, że uda mi się usiąść w jakimś lokalu, ale godzina 10-ta była zdecydowanie za wczesna, więc i tak musiałem od razu ruszyć na szlak. Wybrałem ten koloru czerwonego, lecz z pewnymi modyfikacjami.
Szlak z centrum biegnie na zachód, jednak po chwili odbija on w lewo do przysiółka Chaloupky, a ja cisnę dalej prosto po oznaczeniach trasy rowerowej. Uznałem, że będzie ona lepiej przetarta i nie pomyliłem się.
Po wejściu do lasu usłyszałem hałas silników, a potem poczułem również smród spalin - to ratownicy zabawiali się ciągnąć ludzi na nartach, za nimi pojawiły się pojazdy gąsienicowe wwożące do górskich hoteli klientów i ich bagaże... Dbanie o przyrodę w parku narodowym pełną gębą. Te hotelowe potwory mijały mnie jeszcze kilkukrotnie, kursując w jedną i drugą stronę.
Temperatura wynosi około zera (na moje wyczucie) i śnieg jest w miarę ubity (choć gąsienice go częściowo rozkopały), więc pierwszy odcinek pokonuję sprawnie i krócej, niż podawały różne mapy. Mijam kolejne odbicie na Chaloupky (ścieżka dydaktyczna, bez ludzkich śladów), kilka razy wychodzi nawet słońce. Z naprzeciwka ciągnie kilkunastoosobowa grupa z bagażami, natomiast za mną szła jakaś rodzinka, lecz chyba odpuściła. Następnie ponownie dołącza czerwony szlak, ale widać, że prawie nikt nim nie chodził.
Piękna zima!
Wszystko zmienia się przy polanie określanej jako Richterovy boudy (Richterbauden). Stoi na niej kilka obiektów turystycznych, wszystkie wyglądają na zamknięte.
Najgorsze jednak jest to, że śnieg staje się nagle strasznie kopny. Męczę się potężnie przy każdym kroku, mam czasem wręcz wrażenie, że w ogóle nie posuwam się do przodu. Pocieszam się w duchu, że zostało mi tylko półtora kilometra do postoju i mozolnie prę metr po metrze... Końcówka to masakra: na odsłoniętym terenie wali we mnie bardzo silny wiatr, tak mocny, że ciężko w ogóle ustać. Do tego mgła i tylko tyczki ratują sytuację. Śniegu na szlaku coraz więcej, więc zaczynam się bać, jak będzie wyglądać dalsza droga?
Wreszcie widzę chatę Výrovka (dawniej Tannenbaude i Geiergucke), znaną mi z letniego wyjazdu w Karkonosze. Na szczęście jest otwarta.
Výrovka to obiekt z końca lat 80. ubiegłego wieku i - napiszmy to sobie szczerze - atmosfery górskiej w nim za grosz. Teraz kompletnie mi to nie przeszkadza - najważniejsze, że w środku nie wieje, jest w miarę ciepło (choć kaloryfery letnie) i działa bufet.
Przeszedłem ledwie 5 kilometrów, a czuję się wypompowany, jak po maratonie. Cały się trzęsę, mam problem w ręce utrzymać sztućce. Szybko zamawiam zupę czosnkową, do tego gorący napój imbirowy (piekielnie mocny) i piwo, które spożyję, kiedy w końcu dojdę do siebie. Gdy rozgrzewająca ciesz zacznie krążyć w ciele domawiam jeszcze BrutIPĘ, bardzo smaczną.
W środku zjawia się coraz więcej ludzi, niemal sami narciarze. Niektórzy bardzo interesują się moją karimatą i pytają się, czy mam zamiar spać w śniegu 😛.
A tymczasem na dworze bez zmian, czasem tylko na chwilę się przejaśni.
Przed mną odcinek, którego się obawiałem - odsłonięty trawers Luční hory (Hochwiesenberg). Czeka mnie jednak pozytywne zaskoczenie - szlak jest dość mocno ubity, widać, że korzystało z niego dużo osób na nartach i skuterach. Do tego z nabieraniem wysokości ubywa śniegu, który wywiewa wiatr, z każdą minutą potężniejszy. No i widoczność mam cudną - poza kijkami mleko i czasem jakieś drzewo...
Brak panoram nadrabiam gadaniem do siebie i nagrywaniem filmików .
[youtube]https://www.youtube.com/watch?v=Vx-4o0Nr-zw[/youtube]
Osiągam wysokość 1525 metrów, najwyższą dzisiejszego dnia. To możliwe tylko przy pokrywie śnieżnej, gdyż zimowa wersja szlaku prowadzi wyżej niż letnia. Momentami jest tak wywiane, iż wychodzi trawa i pędzę niczym po jakiejś skorupie. W ten sposób dochodzę do kapliczki poświęconej ofiarom gór w Modrém sedle, najwyżej położonej w Republice Czeskiej. Ładnie prezentuje się nawet we mgle.
Przy niej również decyduje się nagrać kilka ważnych zdań dla potomności.
[youtube]https://www.youtube.com/watch?v=hsQSREtw1n8[/youtube]
Po kilkunastu minutach z bieli wyłania się potężna sylwetka Luční boudy (Wiesenbaude). Pod nią spotykam pierwszych turystów od wyjścia z Výrovki, którzy pytają się którędy iść do Špindlerověgo mlýna.
Rok temu wnętrza hotelowej restauracji były pełne, a dzisiaj pusto! Pojedynczy ludzie i znudzeni kelnerzy. Ale to nie żadna zaraza, tylko mało sprzyjająca pogoda. Mnie to nie przeszkadza, siadam i zamawiam smaczne piwo. Wkrótce zjawia się... mój wczorajszy współlokator z przełęczy Okraj, on przeszedł przez Śnieżkę i nic mu głowy nie urwało.
Gdy wychodzimy na zewnątrz zaczyna się zmierzchać. W drodze do granicy nieoczekiwanie pogoda sprawia niespodziankę i odsłania królową Karkonoszy... Zrobiło się pięknie! Ale chmury nie zamierzają jeszcze ustąpić.
Z kolegą żegnam się na przy Spalonej Strażnicy. On idzie spróbować przenocować bez rezerwacji w Samotni, ja do Domu Śląskiego.
Robi się coraz ciemniej. Śnieżka i schronisko. Kompletna cisza i pustka.
Pod Schlesierhaus docieram po 18-tej. W oknach pali się część świateł, a w dole wyciągi Pecu.
Kompletu nocujących nie ma, połowa łóżek stoi pusta. W piątek! Dostaję pokój dwuosobowy tylko dla siebie - luksus, pomijając panujący w nim dziwny zapach. Mam cichą nadzieję na jakąś integrację, bo w jadalni zbiera się z 10 osób, w tym ekipa, która przyszła przespać się na glebie. I co się okazało? Tylko ja wyciągnąłem sobie piwo, cała reszta spędzała czas przy herbacie i soczkach. Kurde, czy ja trafiłem na jakiś abstynencki weekend??
Niektórzy umawiali się na pobudkę o wschodzie słońca. Niepotrzebnie, bo dominowały chmury. Ja obudziłem się przez przypadek około 6.30 przy akompaniamencie wycia z dworu. A to darł się wiatr, znacznie silniejszy niż wieczorem. Przy otwieraniu okna prawie mi ono wyleciało, taki był podmuch! Na zewnątrz ciekawie.
Ubrałem się i zbiegłem do wyjścia nocnego. Ciężko drzwi domknąć, bo wiatr je wypycha, a na powietrzu ciężko ustać, gdyż podmuchy dosłownie przesuwają człowieka. Chwyciłem się wystającej rurki i zdołałem utrzymać. Płotek obok wejścia rozwalony, ale nie wiem czy to z tej nocy czy z poprzednich dni...
Udało mi się jakimś cudem przejść kilkanaście metrów (zgięty, żeby stanowić mniejszą powierzchnię) i zrobić kilka zdjęć Śnieżki wraz ze schroniskiem. Z pięciu fotografii tylko jedna nie była zbytnio poruszona, w pozostałych przypadkach wiatr nie pozwolił utrzymać pozycji.
Wróciłem na półtorej godziny do łóżka, a potem znowu wyjrzałem przez okna: wichura trwa.
Po zjedzeniu tradycyjnej śniadaniowej jajecznicy ponownie wyszedłem na sesję zdjęciową przed schroniskiem. Wiatr wydawał się ze mną bawić: przez kilka sekund cisza, a potem nagle huraganowa siła spychająca w bok. Znów w pewnym momencie musiałem się łapać różnych elementów, a nawet schować za schodami, bo zaczęło niebezpiecznie znosić mnie w kierunku Kotła Łomniczki. I strasznie i pięknie.
Zmiana widoczności: jest tak...
...a chwilę potem już tak:
Pojawiła się trójka GOPR-owców, która początkowo próbowała bawić się w zabawy na nartach, ale szybko zrezygnowali i weszli do Domu Śląskiego.
- Co ten wiatr dziś wyrabia to jakaś masakra! - skomentował jeden z nich.
Pytam się jaka może być jego prędkość?
- Ze 140-160 kilometrów na godzinę, na jutro zapowiadają 200.
Trochę przesadzili - sprawdzałem potem wykresy i one podawały "tylko" 120 kilometrów na godzinę. Natomiast w niedzielę rzeczywiście zanotowano podmuchy sięgające 223 km/h. Czesi uznają to za rekord Republiki, chociaż w przeszłości miało być na Śnieżce znacznie bardziej wietrznie.
[youtube]https://www.youtube.com/watch?v=t0hwLG2yUsk[/youtube]
Ubieram się porządnie - termometr pokazuje minus 4 stopnie, ale rzeczywista temperatura odczuwalna jest dwucyfrowa. To mój ostatni dzień w Karkonoszach, choć nie w górach - muszę się dostać do Rudaw Janowickich. Początkowo planowałem przejść się jeszcze trochę granią, gdzieś do Słonecznika, i dopiero stamtąd schodzić do Karpacza, lecz w tym wietrze to średnia przyjemność. Droga będzie krótsza.
Chodnik w części został odsłonięty, śniegu tu niewiele, bo nie potrafił się utrzymać przy wichurze.
Niedaleko schroniska proszę obco-polską parę o zrobienie zdjęcia. Jedynego podczas całego wyjazdu .
Na przełęczy pod Śnieżką znowu spotykam współlokatora z Okraja, z którym zetknąłem się wczoraj w Luční boudzie. Spał - tak jak planował - w Samotni, nie było problemów z wolnymi miejscami. Teraz wraca do zostawionego na przełęczy Okraj samochodu i musi przejść przez Śnieżkę. Nie zazdroszczę mu w tych warunkach...
Zastanawiałem się, czy nie skorzystać z zimowego skrótu w kierunku Strzechy Akademickiej, ale ten jest całkowicie zasypany. Idę więc w dół czarnym szlakiem, na którym pojawia się coraz więcej ludzi.
Wyciąg na Kopę oczywiście nie działał, więc wszyscy ci biedacy musieli maszerować z dołu na własnych nogach.
Ostatnie spojrzenia na Śnieżkę...
...i na dzisiejszy cel - rudawskie cycki.
Odcinek między wyciągiem o Białym Jarem jest najgorszy - pochylony, kopny, a miejscami dla odmiany człowiek potrafi zjechać na obsypującym się śniegu w dół. Wiatr nie ustępuje ani na moment.
Poprawia się dopiero od skrętu w prawo, w miejscu gdzie normalnie do Strzechy prowadzi żółty szlak, zamknięty zimą. Zrobiło się co prawda znacznie bardziej stromo (założyłem raczki), ale podłoże jest ubite. Po chwilowej przerwie na Śląskiej Drodze (Schlesierhaus-Weg) pojawiają się najpierw dziesiątki, a potem setki turystów. Mam tu pełen przekrój odwiedzających Sudety: osoby w adidasach, walonkach, gumowcach i szpilkach, morsy, kobiety z dużymi torbami podręcznymi i wąsaci panowie z puszką w łapie. Są Azjaci, a nawet jeden Murzyn. Są saneczkarze i wózkarze. Była też grupa, która zdołała się zgubić na tej prostej trasie (myśleli, iż idą szlakiem żółtym). Większość wygląda już na bardzo zmęczonych, niektórzy decydują się zawrócić.
Ponieważ jako jedyny schodzę z plecakiem, więc co chwila ktoś mnie pyta, jak to jest z wejściem na Śnieżkę. Gdy po raz kolejny odpowiadam, iż formalnie ją zamknięto, zostaję uświadomiony, że nie - wczoraj KPN i GOPR zdjęli zakazy! Ponoć dach obserwatorium naprawiono i nie ma już zagrożenia. W Domu Śląskim oczywiście nie było o tym żadnych informacji... Z drugiej strony - wczoraj wiatr był znacznie mniejszy i nie można było wchodzić, a dziś, gdy urywa łeb i przewraca ludzi, można. Ot, logika...
W Karpaczu (Krummhübel) miałem wrażenie, iż zjechało się właśnie tutaj pół Polski! Kolejki gigantyczne, ulice zawalone zaparkowanymi samochodami. Wszędzie pełno ludzi, krzyki, wrzaski...
Panorama z hotelem G. robi obrzydliwe wrażenie. Gdzieniegdzie na dachach widać dziury ziejące po zerwanych elementach.
Gdy dochodzę na przystanek akurat podjeżdża pekaes - nie namyślam się więc ani chwili i wskakuję do środka. Opuszczam ten hałaśliwy twór miejski i jednocześnie żegnam się z zimą...
Przynajmniej teoretycznie, bowiem po szybkim spojrzeniu na mapę można dostrzec, że ów zamknięty fragment od strony wschodniej leży... w całości na czeskim terytorium! Próbowałem się dowiedzieć u źródła, czy teraz polski PN i GOPR ma kompetencje do zakazywania poruszania się ludziom w Republice Czeskiej, ale doczekałem się jedynie serii wyzwisk, ironii i komentarzy nie na temat, a przodowała w tym strona od goprowców. Szanuję ich bardzo za wysiłek ponoszony podczas ratowania turystów, ale to jest kolejny już przykład dezinformacji (zarówno w internecie jak i osobistej) stosowanej przez te służby.
W konsekwencji, aby nie zostać ukamienowanym, postanowiłem zmienić plan: uznałem, iż znowu nie uda mi się wdrapać na Śnieżkę od wschodu (podobnie jak dwa lata temu), a alternatywą będzie zjazd do Pecu pod Sněžkou autobusem. Trochę się bałem, czy on w ogóle dojedzie na przełęcz Okraj, gdyż droga od strony polskiej była nieodśnieżona, ale lekko spóźniony dotarł.
Pec pod Sněžkou (Petzer) tonie w zachmurzeniu, zgodnie zresztą z prognozami.
Miałem nadzieję, że uda mi się usiąść w jakimś lokalu, ale godzina 10-ta była zdecydowanie za wczesna, więc i tak musiałem od razu ruszyć na szlak. Wybrałem ten koloru czerwonego, lecz z pewnymi modyfikacjami.
Szlak z centrum biegnie na zachód, jednak po chwili odbija on w lewo do przysiółka Chaloupky, a ja cisnę dalej prosto po oznaczeniach trasy rowerowej. Uznałem, że będzie ona lepiej przetarta i nie pomyliłem się.
Po wejściu do lasu usłyszałem hałas silników, a potem poczułem również smród spalin - to ratownicy zabawiali się ciągnąć ludzi na nartach, za nimi pojawiły się pojazdy gąsienicowe wwożące do górskich hoteli klientów i ich bagaże... Dbanie o przyrodę w parku narodowym pełną gębą. Te hotelowe potwory mijały mnie jeszcze kilkukrotnie, kursując w jedną i drugą stronę.
Temperatura wynosi około zera (na moje wyczucie) i śnieg jest w miarę ubity (choć gąsienice go częściowo rozkopały), więc pierwszy odcinek pokonuję sprawnie i krócej, niż podawały różne mapy. Mijam kolejne odbicie na Chaloupky (ścieżka dydaktyczna, bez ludzkich śladów), kilka razy wychodzi nawet słońce. Z naprzeciwka ciągnie kilkunastoosobowa grupa z bagażami, natomiast za mną szła jakaś rodzinka, lecz chyba odpuściła. Następnie ponownie dołącza czerwony szlak, ale widać, że prawie nikt nim nie chodził.
Piękna zima!
Wszystko zmienia się przy polanie określanej jako Richterovy boudy (Richterbauden). Stoi na niej kilka obiektów turystycznych, wszystkie wyglądają na zamknięte.
Najgorsze jednak jest to, że śnieg staje się nagle strasznie kopny. Męczę się potężnie przy każdym kroku, mam czasem wręcz wrażenie, że w ogóle nie posuwam się do przodu. Pocieszam się w duchu, że zostało mi tylko półtora kilometra do postoju i mozolnie prę metr po metrze... Końcówka to masakra: na odsłoniętym terenie wali we mnie bardzo silny wiatr, tak mocny, że ciężko w ogóle ustać. Do tego mgła i tylko tyczki ratują sytuację. Śniegu na szlaku coraz więcej, więc zaczynam się bać, jak będzie wyglądać dalsza droga?
Wreszcie widzę chatę Výrovka (dawniej Tannenbaude i Geiergucke), znaną mi z letniego wyjazdu w Karkonosze. Na szczęście jest otwarta.
Výrovka to obiekt z końca lat 80. ubiegłego wieku i - napiszmy to sobie szczerze - atmosfery górskiej w nim za grosz. Teraz kompletnie mi to nie przeszkadza - najważniejsze, że w środku nie wieje, jest w miarę ciepło (choć kaloryfery letnie) i działa bufet.
Przeszedłem ledwie 5 kilometrów, a czuję się wypompowany, jak po maratonie. Cały się trzęsę, mam problem w ręce utrzymać sztućce. Szybko zamawiam zupę czosnkową, do tego gorący napój imbirowy (piekielnie mocny) i piwo, które spożyję, kiedy w końcu dojdę do siebie. Gdy rozgrzewająca ciesz zacznie krążyć w ciele domawiam jeszcze BrutIPĘ, bardzo smaczną.
W środku zjawia się coraz więcej ludzi, niemal sami narciarze. Niektórzy bardzo interesują się moją karimatą i pytają się, czy mam zamiar spać w śniegu 😛.
A tymczasem na dworze bez zmian, czasem tylko na chwilę się przejaśni.
Przed mną odcinek, którego się obawiałem - odsłonięty trawers Luční hory (Hochwiesenberg). Czeka mnie jednak pozytywne zaskoczenie - szlak jest dość mocno ubity, widać, że korzystało z niego dużo osób na nartach i skuterach. Do tego z nabieraniem wysokości ubywa śniegu, który wywiewa wiatr, z każdą minutą potężniejszy. No i widoczność mam cudną - poza kijkami mleko i czasem jakieś drzewo...
Brak panoram nadrabiam gadaniem do siebie i nagrywaniem filmików .
[youtube]https://www.youtube.com/watch?v=Vx-4o0Nr-zw[/youtube]
Osiągam wysokość 1525 metrów, najwyższą dzisiejszego dnia. To możliwe tylko przy pokrywie śnieżnej, gdyż zimowa wersja szlaku prowadzi wyżej niż letnia. Momentami jest tak wywiane, iż wychodzi trawa i pędzę niczym po jakiejś skorupie. W ten sposób dochodzę do kapliczki poświęconej ofiarom gór w Modrém sedle, najwyżej położonej w Republice Czeskiej. Ładnie prezentuje się nawet we mgle.
Przy niej również decyduje się nagrać kilka ważnych zdań dla potomności.
[youtube]https://www.youtube.com/watch?v=hsQSREtw1n8[/youtube]
Po kilkunastu minutach z bieli wyłania się potężna sylwetka Luční boudy (Wiesenbaude). Pod nią spotykam pierwszych turystów od wyjścia z Výrovki, którzy pytają się którędy iść do Špindlerověgo mlýna.
Rok temu wnętrza hotelowej restauracji były pełne, a dzisiaj pusto! Pojedynczy ludzie i znudzeni kelnerzy. Ale to nie żadna zaraza, tylko mało sprzyjająca pogoda. Mnie to nie przeszkadza, siadam i zamawiam smaczne piwo. Wkrótce zjawia się... mój wczorajszy współlokator z przełęczy Okraj, on przeszedł przez Śnieżkę i nic mu głowy nie urwało.
Gdy wychodzimy na zewnątrz zaczyna się zmierzchać. W drodze do granicy nieoczekiwanie pogoda sprawia niespodziankę i odsłania królową Karkonoszy... Zrobiło się pięknie! Ale chmury nie zamierzają jeszcze ustąpić.
Z kolegą żegnam się na przy Spalonej Strażnicy. On idzie spróbować przenocować bez rezerwacji w Samotni, ja do Domu Śląskiego.
Robi się coraz ciemniej. Śnieżka i schronisko. Kompletna cisza i pustka.
Pod Schlesierhaus docieram po 18-tej. W oknach pali się część świateł, a w dole wyciągi Pecu.
Kompletu nocujących nie ma, połowa łóżek stoi pusta. W piątek! Dostaję pokój dwuosobowy tylko dla siebie - luksus, pomijając panujący w nim dziwny zapach. Mam cichą nadzieję na jakąś integrację, bo w jadalni zbiera się z 10 osób, w tym ekipa, która przyszła przespać się na glebie. I co się okazało? Tylko ja wyciągnąłem sobie piwo, cała reszta spędzała czas przy herbacie i soczkach. Kurde, czy ja trafiłem na jakiś abstynencki weekend??
Niektórzy umawiali się na pobudkę o wschodzie słońca. Niepotrzebnie, bo dominowały chmury. Ja obudziłem się przez przypadek około 6.30 przy akompaniamencie wycia z dworu. A to darł się wiatr, znacznie silniejszy niż wieczorem. Przy otwieraniu okna prawie mi ono wyleciało, taki był podmuch! Na zewnątrz ciekawie.
Ubrałem się i zbiegłem do wyjścia nocnego. Ciężko drzwi domknąć, bo wiatr je wypycha, a na powietrzu ciężko ustać, gdyż podmuchy dosłownie przesuwają człowieka. Chwyciłem się wystającej rurki i zdołałem utrzymać. Płotek obok wejścia rozwalony, ale nie wiem czy to z tej nocy czy z poprzednich dni...
Udało mi się jakimś cudem przejść kilkanaście metrów (zgięty, żeby stanowić mniejszą powierzchnię) i zrobić kilka zdjęć Śnieżki wraz ze schroniskiem. Z pięciu fotografii tylko jedna nie była zbytnio poruszona, w pozostałych przypadkach wiatr nie pozwolił utrzymać pozycji.
Wróciłem na półtorej godziny do łóżka, a potem znowu wyjrzałem przez okna: wichura trwa.
Po zjedzeniu tradycyjnej śniadaniowej jajecznicy ponownie wyszedłem na sesję zdjęciową przed schroniskiem. Wiatr wydawał się ze mną bawić: przez kilka sekund cisza, a potem nagle huraganowa siła spychająca w bok. Znów w pewnym momencie musiałem się łapać różnych elementów, a nawet schować za schodami, bo zaczęło niebezpiecznie znosić mnie w kierunku Kotła Łomniczki. I strasznie i pięknie.
Zmiana widoczności: jest tak...
...a chwilę potem już tak:
Pojawiła się trójka GOPR-owców, która początkowo próbowała bawić się w zabawy na nartach, ale szybko zrezygnowali i weszli do Domu Śląskiego.
- Co ten wiatr dziś wyrabia to jakaś masakra! - skomentował jeden z nich.
Pytam się jaka może być jego prędkość?
- Ze 140-160 kilometrów na godzinę, na jutro zapowiadają 200.
Trochę przesadzili - sprawdzałem potem wykresy i one podawały "tylko" 120 kilometrów na godzinę. Natomiast w niedzielę rzeczywiście zanotowano podmuchy sięgające 223 km/h. Czesi uznają to za rekord Republiki, chociaż w przeszłości miało być na Śnieżce znacznie bardziej wietrznie.
[youtube]https://www.youtube.com/watch?v=t0hwLG2yUsk[/youtube]
Ubieram się porządnie - termometr pokazuje minus 4 stopnie, ale rzeczywista temperatura odczuwalna jest dwucyfrowa. To mój ostatni dzień w Karkonoszach, choć nie w górach - muszę się dostać do Rudaw Janowickich. Początkowo planowałem przejść się jeszcze trochę granią, gdzieś do Słonecznika, i dopiero stamtąd schodzić do Karpacza, lecz w tym wietrze to średnia przyjemność. Droga będzie krótsza.
Chodnik w części został odsłonięty, śniegu tu niewiele, bo nie potrafił się utrzymać przy wichurze.
Niedaleko schroniska proszę obco-polską parę o zrobienie zdjęcia. Jedynego podczas całego wyjazdu .
Na przełęczy pod Śnieżką znowu spotykam współlokatora z Okraja, z którym zetknąłem się wczoraj w Luční boudzie. Spał - tak jak planował - w Samotni, nie było problemów z wolnymi miejscami. Teraz wraca do zostawionego na przełęczy Okraj samochodu i musi przejść przez Śnieżkę. Nie zazdroszczę mu w tych warunkach...
Zastanawiałem się, czy nie skorzystać z zimowego skrótu w kierunku Strzechy Akademickiej, ale ten jest całkowicie zasypany. Idę więc w dół czarnym szlakiem, na którym pojawia się coraz więcej ludzi.
Wyciąg na Kopę oczywiście nie działał, więc wszyscy ci biedacy musieli maszerować z dołu na własnych nogach.
Ostatnie spojrzenia na Śnieżkę...
...i na dzisiejszy cel - rudawskie cycki.
Odcinek między wyciągiem o Białym Jarem jest najgorszy - pochylony, kopny, a miejscami dla odmiany człowiek potrafi zjechać na obsypującym się śniegu w dół. Wiatr nie ustępuje ani na moment.
Poprawia się dopiero od skrętu w prawo, w miejscu gdzie normalnie do Strzechy prowadzi żółty szlak, zamknięty zimą. Zrobiło się co prawda znacznie bardziej stromo (założyłem raczki), ale podłoże jest ubite. Po chwilowej przerwie na Śląskiej Drodze (Schlesierhaus-Weg) pojawiają się najpierw dziesiątki, a potem setki turystów. Mam tu pełen przekrój odwiedzających Sudety: osoby w adidasach, walonkach, gumowcach i szpilkach, morsy, kobiety z dużymi torbami podręcznymi i wąsaci panowie z puszką w łapie. Są Azjaci, a nawet jeden Murzyn. Są saneczkarze i wózkarze. Była też grupa, która zdołała się zgubić na tej prostej trasie (myśleli, iż idą szlakiem żółtym). Większość wygląda już na bardzo zmęczonych, niektórzy decydują się zawrócić.
Ponieważ jako jedyny schodzę z plecakiem, więc co chwila ktoś mnie pyta, jak to jest z wejściem na Śnieżkę. Gdy po raz kolejny odpowiadam, iż formalnie ją zamknięto, zostaję uświadomiony, że nie - wczoraj KPN i GOPR zdjęli zakazy! Ponoć dach obserwatorium naprawiono i nie ma już zagrożenia. W Domu Śląskim oczywiście nie było o tym żadnych informacji... Z drugiej strony - wczoraj wiatr był znacznie mniejszy i nie można było wchodzić, a dziś, gdy urywa łeb i przewraca ludzi, można. Ot, logika...
W Karpaczu (Krummhübel) miałem wrażenie, iż zjechało się właśnie tutaj pół Polski! Kolejki gigantyczne, ulice zawalone zaparkowanymi samochodami. Wszędzie pełno ludzi, krzyki, wrzaski...
Panorama z hotelem G. robi obrzydliwe wrażenie. Gdzieniegdzie na dachach widać dziury ziejące po zerwanych elementach.
Gdy dochodzę na przystanek akurat podjeżdża pekaes - nie namyślam się więc ani chwili i wskakuję do środka. Opuszczam ten hałaśliwy twór miejski i jednocześnie żegnam się z zimą...
Ostatnio zmieniony 2020-03-22, 21:25 przez Pudelek, łącznie zmieniany 2 razy.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
IPA Niby miała chyba nawiązywać do Brutusa, co zabił Cezara, i stąd m.in. wbity nóż na rysunku, ale nie była wcale jakaś mordercza
fakt, ale akurat w Karkonoszach rok temu miałem przez większość wyjazdu kichę pogodową Dwa lata temu to się zdarzyły takie obrazki (stoję na słupku granicznym):
Oczywiście znowu dzięki Nesce
laynn pisze:zima jak ta lala, choć rok temu była lepsza.
fakt, ale akurat w Karkonoszach rok temu miałem przez większość wyjazdu kichę pogodową Dwa lata temu to się zdarzyły takie obrazki (stoję na słupku granicznym):
Oczywiście znowu dzięki Nesce
Ostatnio zmieniony 2020-03-22, 22:17 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Dopiero teraz przeczytałem całą relację - od samiuśkiego początku. Fajna taka turystyka knajpiana, zapraszam w Beskid Wyspowy, tam dużo trudniej o wyszynki Poza tym fajna zima. Widoki spod Domu Śląskiego fajne, szkoda że nie udało się wejść na Śnieżkę. A tak w ogóle to muszę napisać coś, co od dawna chodzi mi po głowie i co odróżnia relacje Pudelka i Opawskiego z Sudetów od reszty Polski:
Widać różnice cywilizacyjne pomiędzy górami Dolnego Śląska a Małopolską, są to różnice cywilizacyjne sięgające wieków. W Sudetach jest mnóstwo pałaców, pięknych kościołów, porządnych domów, często jeszcze XIX-wiecznych, ale też sporo ruin. Zwiedzanie gór można tam połączyć ze zwiedzaniem histotryczno-kulturowym. W Małopolsce często jedynym śladem historii jest wiejski kościół i tyle. To dziedzictwo niemiecko-czeskie jest widoczne w Sudetach na każdym kroku, mimo upływu lat.
Widać różnice cywilizacyjne pomiędzy górami Dolnego Śląska a Małopolską, są to różnice cywilizacyjne sięgające wieków. W Sudetach jest mnóstwo pałaców, pięknych kościołów, porządnych domów, często jeszcze XIX-wiecznych, ale też sporo ruin. Zwiedzanie gór można tam połączyć ze zwiedzaniem histotryczno-kulturowym. W Małopolsce często jedynym śladem historii jest wiejski kościół i tyle. To dziedzictwo niemiecko-czeskie jest widoczne w Sudetach na każdym kroku, mimo upływu lat.
W Małopolsce, czy ściślej w woj. małopolskim, śląskim i podkarpackim, zwłaszcza rejonach okołogórskich, jeszcze nie jest tak źle - w wioskach często zachowało się trochę starej zabudowy, choć przeważnie w opłakanym stanie. Natomiast już jak byłem np. w lubelskim, to czasami jedyną pozostałością po przeszłości jest... stodoła. Cerkiew zniszczyli Polacy, pałac komuniści, a stare domy kapitalizm. Cała architektura jest wtórna, niczym się nie wyróżniająca, wszędzie te same klocki...
No i nie czarujmy się - to co obecnie zostało w polskich Sudetach to cień dawnego blasku. Po czeskiej stronie wygląda to często znacznie lepiej.
No i nie czarujmy się - to co obecnie zostało w polskich Sudetach to cień dawnego blasku. Po czeskiej stronie wygląda to często znacznie lepiej.
Ostatnio zmieniony 2020-03-23, 22:12 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 57 gości