Armenia (2019) - Hankavan, zapomniany kurort, ciepłe źródła.
Armenia (2019) - Hankavan, zapomniany kurort, ciepłe źródła.
Dziś musimy się przemieścić troche większy kawałek - bo z Dilidżanu, przez Sewan, Hrazdan do Hankavan. Początkowo mamy wątpliwości czy uda się to zrobić w jeden dzień, ale łapiemy stopa od razu do Hrazdanu. Jedziemy z kolesiem o imieniu Wagran. Gdzieś między Sewanem a Hrazdanem trochę przestajemy jechać. Przed nami jedzie turecki tir. Jedzie chyba trzydziestką, więc Wagran próbuje go wyprzedzić. Ale to nie jeden tir, to cała kolumna tureckich tirów jadących zderzak w zderzak. Jakby się ze sobą skleiły albo jeden drugiego holował! Wagran znów próbuje, ale nie da rady. Coś jedzie z przeciwka. Wagran klnie, hamuje i chowa sie za tiry. Jak jakiś pociąg! Jak jakaś cholernie długa dżdżownica! Jak estońskie kuny trzymające się zębami za ogon poprzedniczki! Wagran się poddaje. Tego się nie da wyprzedzić. Wagran klnie coraz bardziej. Wyrywny Ormianin jadący trzydziestką za kolumną ciężarów i to jeszcze ze znienawidzonego kraju - to nie bułka z masłem. Musimy też zakręcić szyby. Wokół robi sie czarno od wyziewów. Nie wiem czy ten tir sie pali czy opony się upiekły, ale zapach przypomina bardziej palone śmieci (albo zwłoki ) niż wyziewy z rury wydechowej. Ale chwila! Tureckie tiry? Przecież Armenia ma zamknietą na głucho granicę z Turcją! To one się tu teleportowały? Swoimi wątpliwościami dziele się z Wagranem. To ponoć ostatnio dość popularny proceder. Tureckie tiry jadą z Iranu do Gruzji (lub odwrotnie), albo i dalej do Rosji. I przez Armenie z jakiś powodów im wygodniej. Że niby krótsza trasa, mniej górzysta, nie trzeba przejeżdżać przez Kurdystan, gdzie jest wojna i rozbójnicy napadają na transporty. Troche mi się to kupy nie trzyma ale ok. Słucham dalej. Ponoć Turcy dobrze wiedzą, że w Armenii są, oględnie mówiąc, niezbyt lubiani. Więc nigdy tu nie śpią, starają się pokonać cała trasę za dnia (i dlatego jadą trzydziestką po równej drodze? powodzenia! ciekawe co zrobią jak wjadą w góry za Kapanem!). Ponoć dla bezpieczeństwa zbijają się w pociągi po kilkanaście sztuk. Jadą zderzak w zderzak i nigdy nie wpuszczają nikogo do wnętrza kolumny. Każdy pociąg ponoć zawsze eskortuje Gruzin. Dla bezpieczeństwa, dla dogadania się z miejscowymi, dla ogarnięcia lokalnych zasad i klimatów. Dziś też "lokomotywą" jest tir na blachach gruzińskich. Jedziemy więc sobie wśród czarnego gryzącego w oczy dymu i klątw Wagrana, który oczywiście zaraz przytacza mi całą historie turecko - ormiańską, wojen, pogromów, ukradzionego Araratu i skutecznie pielęgnowanej nienawiści. "Jak Turek pierdnie, nawet z rury wydechowej, to od razu można zdechnąć od smrodu, hehe", "Diabli tu nadali tych skur**synów, żeby opony poprzebijali!". Przy 40 stopniach źle się jedzie z zamkniętymi szybami, zwłaszcza gdy w środku uwięziliśmy nie powietrze, ale te kłęby czarnych spalin. Toperz popadł w jakiś dziwny letarg. Śpi na tylnym siedzeniu i co chwile dziwnie się rzuca na boki. W końcu kolumna staje, cofa, zaczyna się zachowywać jakoś nerwowo. Stojącą łatwiej minąć. Policja ich zatrzymała. Policaje machają lizakiem i coś głośno krzyczą. Zatem Gruzin się przyda....
Dogadaliśmy się z Wagranem, że za opłatą zawiezie nas dalej, za Hrazdan, do którego jechał. Jest już mocno po południu, a do naszego Hankavan jeszcze spory kawałek drogi. Jadąc boczną drogą za Hrazdanem, utwierdzamy się, że nasza decyzja była dobra - tu jakoś nic nie jeździ! Słabo byłoby liczyć na stopa, jak jedziemy pół godziny i nic nas nie minęło.. Przepraszam! Była jedna krowa! Ale też wyglądała na zabłąkaną. Wagran nigdy nie był w Hankavan. Coś słyszał kiedyś o tamtejszych źródłach i sanatoriach, ale ani on, ani jego znajomi/rodzina tam nie jeżdżą. Nasza droga wali w puste, stepowe góry. Wagran robi sie nieco nerwowy. Raz po raz pyta, czy my naprawdę wiemy gdzie jedziemy, czy nam się napewno nazwy wsi nie pomyliły i czy my mu napewno zapłacimy za benzynę tą umówiona sumę. Proponuję mu zapłatę z góry, co, nie wiedzieć czemu, powoduje u niego jeszcze większy niepokój. W końcu dojeżdżamy do jakiś zabudowań. Jest opuszczona fabryczka, dziwny, wysoki i chudy wieżowiec wśród głuchego stepu i kilka na wpół opuszczonych bloków. Wagran drżącymi rękoma wyciąga ze schowka GPS, długo w niego stuka, a po dłuższej chwili maszynka pokazuje białą plamę w miejscu gdzie planujemy dojechać Nasz kierowca twierdzi też, że teraz sobie przypomniał, że ktoś mu mówił, że na końcu tej doliny czai się zło i jest tam miejsce, do którego pod żadnym pozorem nie wolno jeździć - jeśli ci życie miłe. I on tam za skarby świata nie pojedzie, chce połowę umówionej kasy, tu nas wysadzi i spiedziela w podskokach z powrotem w stronę miłego i bezpiecznego miasta Hrazdan. I nigdy w życiu nie chce mieć nic więcej wspólnego z turystami Mam pewne podejrzenia, że od samego początku nie do końca mu grało to, że ja usiadłam na przednim siedzeniu, a toperz z tyłu. Jest w Armenii w zwyczaju, że kobiety, dzieci, kozy i świnie wozi się na tylnych siedzeniach. A tu buba się wpakowała na przednie - ze swoim głupim uśmiechem. Mnie jest tak wygodniej - bo to ja z tymi ludźmi rozmawiam, więc przekrzykiwanie silnika z tylnego siedzenia jest dosyć niedogodne. Poza tym wtedy kierowca często się do mnie odwraca, a ja jednak wole, żeby patrzył na drogę. Póki jechaliśmy normalną drogą, przez ludne i znane Wagranowi tereny - to jakoś to przełknął. Ale im bardziej wjeżdżamy w pustkę, im mniej rozumie nasze motywacje poszukiwania jakiś urojonych nibyźródeł, tym bardziej ten toperz na tylnym siedzeniu mu dolega. Kręci sie, ciągle zerka z niepokojem - to w lusterko na toperza, to przez okno na kolejne mijane ruiny, które nie są opatrzone banerami "witamy zagranicznych turystów". Naprawdę muszę stawać na głowie i wzbijać sie na wyżyny elokwencji aby przekonać Wagrana do dalszej jazdy. Że tam dalej NAPRAWDE są te nasze źródła. Nie mamy ochoty dymać ostatnich trzech czy 5 km asfaltem pod góre, tylko dlatego, że nasz kierowca ma jakieś manie prześladowcze. Kilka kilometrów dalej mijamy dość wypaśny hotel. Jego widok Wagrana nieco uspokaja. Tam się oczywiście zatrzymujemy i Wagran biegnie do ciecia, upewnić się czy aby turyści nie szykują na niego pułapki. Stróż przybytku potwierdza - jeszcze 500 metrów i są ciepłe źródła. Tak, turyści tam jeżdżą. Są termalne baseny, jest normalna wieś. Wagran oddycha z ulgą. Widać jak mu schodzi z twarzy napięcie. Znowu jest tym wesołym kolesiem, który nam opowiadał o tureckich tirach, przeklinał, machał rękami i śmiał się do rozpuku z własnych kawałów. Żegnamy się, płacimy, wyciągamy plecaki. Uffff... polscy turyści łapiący stopa pod Dilidżanem jednak nie zjedli swojego kierowcy, nie zakopali kości w rowie i nie wrócili do Polski zdobycznym autem na ormiańskich blachach! Cud!
A do dziwnej stepowej osady, która, trzeba przyznać, że nie tylko na Wagranie zrobiła wrażenie, to my sobie jutro wrócimy na własna ręke, na spokojnie...
Początkowo mamy plan wykąpać sie w źródłach i wbijać na pobliska górkę na nocleg. Jednak wszystko toczy sie nieco inaczej. Same źródła nie są już niestety takie klimatyczne jak w internetowej relacji, gdzie kiedyś o nich czytałam. Nie są to już pamiętające czasy Sajuza korytka, obrosłe pomarańczowym osadem mineralnym w postaci kilkudziesięcioletnich sopli i stalagmitów. Mieli tu niedawno remont. Acz na taki stan - nie jest bardzo źle. Można wynająć basenik na wyłączność na pół godziny albo tego wielokrotność. Można też za darmo wykąpać się pod rurą - co czynią miejscowe dzieciaki.
My zapodajemy akcje "burżuj" i wybieramy basenik. Nie chce nam się przepychać z chmarą podrostków. Poza tym milej wleźć w ciepłą wode, a nie tylko się nią polewać. Od zawsze preferuje moczenie się w wannie, a nie modny ostatnimi czasy "szybki prysznic". Boksy basenikowe są przystosowane pod biesiady. W środku są stoliki, ławy i tak miejsce to wykorzystują wypoczywający tu Ormianie. Moczenie gnatów w ciepłych minerałach należy łączyć i przeplatać z napychaniem brzucha pysznościami, rozmową lub śpiewami z przyjaciółmi i raczeniem się trunkami rzecz jasna. My się póki co tylko odmaczamy. Miło! Zwłaszcza, że ostatni kontakt z bieżącą wodą mieliśmy 3 dni temu pod wodospadem w Lastiver, a z ciepłą wodą to hmmm.. jeszcze w Polsce!
Baseniki troche zaczynają już tu i ówdzie obrastać malowniczymi osadami lokalnych minerałów. Na razie jeszcze troche śmierdzi wszystko świeżą farbą - ale widać, że idzie w dobrą stronę, a czas będzie chyba działał na korzyść tutejszych wanienek.
W największym budynku jest knajpa. Można tu nawet coś zjeść, ale mamy swoje zapasy lawaszu, sera i warzyw, więc skupiamy się tylko na piwie, którego juz dawno nie piliśmy. A w tle widać tą górke, gdzie początkowo mieliśmy plan się wydrapać i postawić tam namiot.
Teren wokół źródeł to dużo baraczków i rur. O tak! Miłośnik rur nie będzie tu zawiedziony!
Przy moście jest przyspawana łódka. Nie wiem do końca jakie jest jej zastosowanie - jest zamknieta na kłódke, a wnętrza sugerują jakby można w środku spać - jest coś na kształt pryczy.
Bardzo nam się tu podoba! W baraczkach można zamieszkać - co ochoczo czynimy! Nasz jest ten domek o ścianach wyłożonych jakby plastrami drewna.
No i widoki! Gdzie się nie odwrócić to pełno gór.
Wnętrza naszego domku są wyłożone dywanami (jak jest dywan to od razu jakoś tak przytulnie, jak w domu!)
Ze ściany przygląda nam się kaczka w sitowiu.
Na wyposażeniu są też te lokalne warcaby (nardy to się chyba nazywa?)
Jest też weranda, pełna składanych krzeseł chyba z jakiejś klubokawiarni.
Bardzo miły domeczek! I jest prąd w gniazdku (bo żarówka to świeci tylko ta na werandzie wiec mogę naładować bateryjki do aparatu. Lece już na ostatniej i trochę się bałam czy mi wystarczy na jutrzejszy wypad do tych stepowych ruin!
Włóczymy się troche po wiosce, której zabudowania są rozsiane po wzgórzach.
Stryszek zrobiony z materiałów wtórnych. To się nazywa prawdziwy "recykling", a nie tak jak sobie to wyobrażają na zachodzie. Czym to kiedyś było? Do czego prowadziły pierwotnie te drzwi? Jaki "ogrzewacz" siedział za tymi płytami?
To właśnie na wschodzie można by się uczyć jak niepotrzebnym juz rzeczom dawać nowe życie, a nie po prostu wyrzucać, wyrzucać, wyrzucać.. nawet dobre i przydatne jeszcze przedmioty...
Źródełko przy drodze. Z wmontowaną felgą chyba..
Na uwagę zasługuje też lokalny sklepik, pod którym miło posiedzieć z piwem. Co chwile się przewija ktoś miejscowy, coś zagada, coś opowie. Tu właśnie dowiadujemy się sporo o miejscach, w które jutro się wybierzemy. Dawny kurort Hankavan tutaj opowiada swoją historie. Zresztą w wielu miejscach tak jest, że lokalny sklepik czy knajpa speluna - to najlepsza "informacja turystyczna".
Jest też we wsi mały kościółek...
A obok zarośnięty z lekka cmentarz.
Wieczór jest chłodny. Niesamowicie chłodny. Wszędzie, póki co, były bardzo ciepłe noce. Czy to w wąwozie przy wodospadzie, czy dosyć wysoko w górach. Tu ciągnie chłodem jak diabli! (tej nocy po raz pierwszy na tej wycieczce zapinam się w śpiworze). Wieczór spędzamy na werandzie, z winem z dzikiej róży z lokalnego sklepiku. Jest dziwnie różowe i przezroczyste, ale smak ma fajny. Są miejsca, które jakoś emanują dobrą energią. Miejsca, w których chciałoby się zostać na dłużej. Jakiś taki spokój, urok i poczucie bycia na swoim miejscu. Tu właśnie tak jest. Zapada więc decyzja, że nie jedziemy do Arzakan szukać kolejnych ciepłych źródeł, przynajmniej nie na tym wyjeździe. Tam następnym razem. Co będziemy szukać szczęścia gdzie indziej - jak tutaj nam tak dobrze? I tyle tutaj jest do zobaczenia, zwiedzenia, poznania i wyszperania w różnych zaułkach doliny..
Śpi się wybornie... Trochę tylko martwi przybierający na sile stukot deszczu, którego w środku nocy skądeś przywiało i równomiernym rytmem bębni w blaszany dach... Cóż... dobrze, że nie w namiot na górce..
Wieczorem odwiedza nas kot. Po raz pierwszy mam wrażenie jakby kot mówił. Jakby mówiły jego oczy. Najpierw przychodzi i jakby zagajał: "hej, macie cos do żarcia? kot jest głodny, a wy przecież lubicie koty". Rzucamy mu ser. Kot spogląda na ser i potem na nas, i znowu na ser - i jakby mówił: "ok, szanuje, ale ja bym jednak wolał mięso". Mówimy mu, że mamy tylko ser, sami od tygodnia nie mieliśmy mięsa w pysku. Źle się nosi mięcho w plecaku na upale. Tzn. nosi sie dobrze, ale potem się okazuje, że się nosiło za mało srajtaśmy. Kot kiwa głową, zjada ser i odchodzi. Na koniec się ogląda i jakby mówił: "Ser był średni, ale dzięki za fatygę".
cdn
Dogadaliśmy się z Wagranem, że za opłatą zawiezie nas dalej, za Hrazdan, do którego jechał. Jest już mocno po południu, a do naszego Hankavan jeszcze spory kawałek drogi. Jadąc boczną drogą za Hrazdanem, utwierdzamy się, że nasza decyzja była dobra - tu jakoś nic nie jeździ! Słabo byłoby liczyć na stopa, jak jedziemy pół godziny i nic nas nie minęło.. Przepraszam! Była jedna krowa! Ale też wyglądała na zabłąkaną. Wagran nigdy nie był w Hankavan. Coś słyszał kiedyś o tamtejszych źródłach i sanatoriach, ale ani on, ani jego znajomi/rodzina tam nie jeżdżą. Nasza droga wali w puste, stepowe góry. Wagran robi sie nieco nerwowy. Raz po raz pyta, czy my naprawdę wiemy gdzie jedziemy, czy nam się napewno nazwy wsi nie pomyliły i czy my mu napewno zapłacimy za benzynę tą umówiona sumę. Proponuję mu zapłatę z góry, co, nie wiedzieć czemu, powoduje u niego jeszcze większy niepokój. W końcu dojeżdżamy do jakiś zabudowań. Jest opuszczona fabryczka, dziwny, wysoki i chudy wieżowiec wśród głuchego stepu i kilka na wpół opuszczonych bloków. Wagran drżącymi rękoma wyciąga ze schowka GPS, długo w niego stuka, a po dłuższej chwili maszynka pokazuje białą plamę w miejscu gdzie planujemy dojechać Nasz kierowca twierdzi też, że teraz sobie przypomniał, że ktoś mu mówił, że na końcu tej doliny czai się zło i jest tam miejsce, do którego pod żadnym pozorem nie wolno jeździć - jeśli ci życie miłe. I on tam za skarby świata nie pojedzie, chce połowę umówionej kasy, tu nas wysadzi i spiedziela w podskokach z powrotem w stronę miłego i bezpiecznego miasta Hrazdan. I nigdy w życiu nie chce mieć nic więcej wspólnego z turystami Mam pewne podejrzenia, że od samego początku nie do końca mu grało to, że ja usiadłam na przednim siedzeniu, a toperz z tyłu. Jest w Armenii w zwyczaju, że kobiety, dzieci, kozy i świnie wozi się na tylnych siedzeniach. A tu buba się wpakowała na przednie - ze swoim głupim uśmiechem. Mnie jest tak wygodniej - bo to ja z tymi ludźmi rozmawiam, więc przekrzykiwanie silnika z tylnego siedzenia jest dosyć niedogodne. Poza tym wtedy kierowca często się do mnie odwraca, a ja jednak wole, żeby patrzył na drogę. Póki jechaliśmy normalną drogą, przez ludne i znane Wagranowi tereny - to jakoś to przełknął. Ale im bardziej wjeżdżamy w pustkę, im mniej rozumie nasze motywacje poszukiwania jakiś urojonych nibyźródeł, tym bardziej ten toperz na tylnym siedzeniu mu dolega. Kręci sie, ciągle zerka z niepokojem - to w lusterko na toperza, to przez okno na kolejne mijane ruiny, które nie są opatrzone banerami "witamy zagranicznych turystów". Naprawdę muszę stawać na głowie i wzbijać sie na wyżyny elokwencji aby przekonać Wagrana do dalszej jazdy. Że tam dalej NAPRAWDE są te nasze źródła. Nie mamy ochoty dymać ostatnich trzech czy 5 km asfaltem pod góre, tylko dlatego, że nasz kierowca ma jakieś manie prześladowcze. Kilka kilometrów dalej mijamy dość wypaśny hotel. Jego widok Wagrana nieco uspokaja. Tam się oczywiście zatrzymujemy i Wagran biegnie do ciecia, upewnić się czy aby turyści nie szykują na niego pułapki. Stróż przybytku potwierdza - jeszcze 500 metrów i są ciepłe źródła. Tak, turyści tam jeżdżą. Są termalne baseny, jest normalna wieś. Wagran oddycha z ulgą. Widać jak mu schodzi z twarzy napięcie. Znowu jest tym wesołym kolesiem, który nam opowiadał o tureckich tirach, przeklinał, machał rękami i śmiał się do rozpuku z własnych kawałów. Żegnamy się, płacimy, wyciągamy plecaki. Uffff... polscy turyści łapiący stopa pod Dilidżanem jednak nie zjedli swojego kierowcy, nie zakopali kości w rowie i nie wrócili do Polski zdobycznym autem na ormiańskich blachach! Cud!
A do dziwnej stepowej osady, która, trzeba przyznać, że nie tylko na Wagranie zrobiła wrażenie, to my sobie jutro wrócimy na własna ręke, na spokojnie...
Początkowo mamy plan wykąpać sie w źródłach i wbijać na pobliska górkę na nocleg. Jednak wszystko toczy sie nieco inaczej. Same źródła nie są już niestety takie klimatyczne jak w internetowej relacji, gdzie kiedyś o nich czytałam. Nie są to już pamiętające czasy Sajuza korytka, obrosłe pomarańczowym osadem mineralnym w postaci kilkudziesięcioletnich sopli i stalagmitów. Mieli tu niedawno remont. Acz na taki stan - nie jest bardzo źle. Można wynająć basenik na wyłączność na pół godziny albo tego wielokrotność. Można też za darmo wykąpać się pod rurą - co czynią miejscowe dzieciaki.
My zapodajemy akcje "burżuj" i wybieramy basenik. Nie chce nam się przepychać z chmarą podrostków. Poza tym milej wleźć w ciepłą wode, a nie tylko się nią polewać. Od zawsze preferuje moczenie się w wannie, a nie modny ostatnimi czasy "szybki prysznic". Boksy basenikowe są przystosowane pod biesiady. W środku są stoliki, ławy i tak miejsce to wykorzystują wypoczywający tu Ormianie. Moczenie gnatów w ciepłych minerałach należy łączyć i przeplatać z napychaniem brzucha pysznościami, rozmową lub śpiewami z przyjaciółmi i raczeniem się trunkami rzecz jasna. My się póki co tylko odmaczamy. Miło! Zwłaszcza, że ostatni kontakt z bieżącą wodą mieliśmy 3 dni temu pod wodospadem w Lastiver, a z ciepłą wodą to hmmm.. jeszcze w Polsce!
Baseniki troche zaczynają już tu i ówdzie obrastać malowniczymi osadami lokalnych minerałów. Na razie jeszcze troche śmierdzi wszystko świeżą farbą - ale widać, że idzie w dobrą stronę, a czas będzie chyba działał na korzyść tutejszych wanienek.
W największym budynku jest knajpa. Można tu nawet coś zjeść, ale mamy swoje zapasy lawaszu, sera i warzyw, więc skupiamy się tylko na piwie, którego juz dawno nie piliśmy. A w tle widać tą górke, gdzie początkowo mieliśmy plan się wydrapać i postawić tam namiot.
Teren wokół źródeł to dużo baraczków i rur. O tak! Miłośnik rur nie będzie tu zawiedziony!
Przy moście jest przyspawana łódka. Nie wiem do końca jakie jest jej zastosowanie - jest zamknieta na kłódke, a wnętrza sugerują jakby można w środku spać - jest coś na kształt pryczy.
Bardzo nam się tu podoba! W baraczkach można zamieszkać - co ochoczo czynimy! Nasz jest ten domek o ścianach wyłożonych jakby plastrami drewna.
No i widoki! Gdzie się nie odwrócić to pełno gór.
Wnętrza naszego domku są wyłożone dywanami (jak jest dywan to od razu jakoś tak przytulnie, jak w domu!)
Ze ściany przygląda nam się kaczka w sitowiu.
Na wyposażeniu są też te lokalne warcaby (nardy to się chyba nazywa?)
Jest też weranda, pełna składanych krzeseł chyba z jakiejś klubokawiarni.
Bardzo miły domeczek! I jest prąd w gniazdku (bo żarówka to świeci tylko ta na werandzie wiec mogę naładować bateryjki do aparatu. Lece już na ostatniej i trochę się bałam czy mi wystarczy na jutrzejszy wypad do tych stepowych ruin!
Włóczymy się troche po wiosce, której zabudowania są rozsiane po wzgórzach.
Stryszek zrobiony z materiałów wtórnych. To się nazywa prawdziwy "recykling", a nie tak jak sobie to wyobrażają na zachodzie. Czym to kiedyś było? Do czego prowadziły pierwotnie te drzwi? Jaki "ogrzewacz" siedział za tymi płytami?
To właśnie na wschodzie można by się uczyć jak niepotrzebnym juz rzeczom dawać nowe życie, a nie po prostu wyrzucać, wyrzucać, wyrzucać.. nawet dobre i przydatne jeszcze przedmioty...
Źródełko przy drodze. Z wmontowaną felgą chyba..
Na uwagę zasługuje też lokalny sklepik, pod którym miło posiedzieć z piwem. Co chwile się przewija ktoś miejscowy, coś zagada, coś opowie. Tu właśnie dowiadujemy się sporo o miejscach, w które jutro się wybierzemy. Dawny kurort Hankavan tutaj opowiada swoją historie. Zresztą w wielu miejscach tak jest, że lokalny sklepik czy knajpa speluna - to najlepsza "informacja turystyczna".
Jest też we wsi mały kościółek...
A obok zarośnięty z lekka cmentarz.
Wieczór jest chłodny. Niesamowicie chłodny. Wszędzie, póki co, były bardzo ciepłe noce. Czy to w wąwozie przy wodospadzie, czy dosyć wysoko w górach. Tu ciągnie chłodem jak diabli! (tej nocy po raz pierwszy na tej wycieczce zapinam się w śpiworze). Wieczór spędzamy na werandzie, z winem z dzikiej róży z lokalnego sklepiku. Jest dziwnie różowe i przezroczyste, ale smak ma fajny. Są miejsca, które jakoś emanują dobrą energią. Miejsca, w których chciałoby się zostać na dłużej. Jakiś taki spokój, urok i poczucie bycia na swoim miejscu. Tu właśnie tak jest. Zapada więc decyzja, że nie jedziemy do Arzakan szukać kolejnych ciepłych źródeł, przynajmniej nie na tym wyjeździe. Tam następnym razem. Co będziemy szukać szczęścia gdzie indziej - jak tutaj nam tak dobrze? I tyle tutaj jest do zobaczenia, zwiedzenia, poznania i wyszperania w różnych zaułkach doliny..
Śpi się wybornie... Trochę tylko martwi przybierający na sile stukot deszczu, którego w środku nocy skądeś przywiało i równomiernym rytmem bębni w blaszany dach... Cóż... dobrze, że nie w namiot na górce..
Wieczorem odwiedza nas kot. Po raz pierwszy mam wrażenie jakby kot mówił. Jakby mówiły jego oczy. Najpierw przychodzi i jakby zagajał: "hej, macie cos do żarcia? kot jest głodny, a wy przecież lubicie koty". Rzucamy mu ser. Kot spogląda na ser i potem na nas, i znowu na ser - i jakby mówił: "ok, szanuje, ale ja bym jednak wolał mięso". Mówimy mu, że mamy tylko ser, sami od tygodnia nie mieliśmy mięsa w pysku. Źle się nosi mięcho w plecaku na upale. Tzn. nosi sie dobrze, ale potem się okazuje, że się nosiło za mało srajtaśmy. Kot kiwa głową, zjada ser i odchodzi. Na koniec się ogląda i jakby mówił: "Ser był średni, ale dzięki za fatygę".
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
laynn pisze:No cóż, prawie wczoraj miałem jak moje marzenia. Prawie.
Prawie siedziałem w basenie z ciepłą wodą, wokół prawie leżał śnieg i ja piłem zimne pyszne piwo
Oczywiście śnieg, nie z Twojej relacji, ale taka sceneria od dawna mi się marzy
To dwie skladowe tez pasuja do moich marzen!!! Snieg moge sobie odpuscic
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Poranek ostatecznie nas utwierdza, że trzeba tu zostać, a pomysł z wyjazdem do Arzakan, obadaniem tamtejszych źródeł i noclegiem przy klasztorku nad wsią - poczeka na kolejny wyjazd w te strony. Przychodzi burza, pierze piorunami i tak leje, że weranda zaczyna przeciekać jak sito i musimy pośpiesznie ewakuować nasze, prawie już suche, pranie. Na wszelki wypadek pakujemy rzeczy w plecaki i nakładamy pokrowce - szlag wie czy domek za chwile też nie zacznie cieknąć. Wszystko na to wskazuje, że takiego oberwania chmury Armenia nie widziała przynajmniej od miesiąca!
Deszcz przechodzi w grad. Burza nie odpuszcza, a gdzieś tak po upływie dwóch godzin przestaje padać. Chmury i pomruk grzmotów zostają już prawie do wieczora. No cóż - nie leje to idziemy zwiedzać okolice. Za pierwszym razem udaje się przejść jakieś 50 metrów i niebo znowu postanawia zrobić niespodziankę. Chowamy się więc w baraku, który jednocześnie jest kasą biletową dla ciepłych źródeł. Sierioża - opiekun baraczku, chętnie nas przygarnia. Opowiada nam kilka historyjek pomagających zrozumieć różne zawiłości okolicznych terenów, które potem przytoczę przy opisie konkretnych już miejsc. Między innymi dowiadujemy się, że ta, na oko ludna wieś, jest takową tylko przez okres letni. Wiele osób ma tu letnie domki, kupione albo częściej odziedziczone po rodzicach czy dziadkach. Na zimę Hankavan zamiera, a ludność zwiewa do Grecji, Rosji czy Erewania, gdzie jest cieplej i jest więcej miejsc pracy.
Kolejna przerwa w opadach jest dla nas szansą. Suniemy w stronę ruin, które wczoraj tak bardzo przestraszyły Wagrana - kierowcę, który nas tu przywiózł. Teraz już wiemy, że miejsce to się nazywa "Hankavan Osiedle" lub po prostu krócej "pasiołek" w odróżnieniu od "Hankavanu wsi". Tuptamy piechotą, drogą bardzo rzadko cos jedzie. Mijamy jedno sanatorium w remoncie oraz "Resort" zakupiony ponoć przez kolesia z Moskwy, który robi tu, za wielkim murem, SPA dla bogaczy.
Na górce też stoi jakiś budynek, zapewne o równie sanatoryjnej przeszłości i niewiadomym dla nas stanie obecnym.
Dalej wkraczamy w tereny puste, nad rzeką jedynie stoją rozsiane biesiadne wiaty, które po dzisiejszych ulewach w połowie zalała rzeka.
Nagle wśród stepu wyrasta wieżowiec. Idzie się przez takie NIC i nagle bum! wieżowiec! samotny wieżowiec na niewielkim wzgórzu.
Wyglada jak ufo, które tu wylądowało przypadkiem (choć raczej nie ten kształt ) To dawne sanatorium, jeszcze z radzieckich czasów. 5 tysięcy kuracjuszy mogło się tu naraz cieszyć moczeniem dupki w ciepłych wodach. Obecnie jego status jest nieokreślony, tzn. nie do końca znany naszym rozmówcom - Sierioży z kasy źródlanej, Elenie - Greczynce z jutrzejszej marszrutki i Tigranowi, kolesiowi z wózeczkiem, który mieszka w blokach naprzeciw i właśnie go spotkaliśmy pod wieżowcem, na moście o bardzo ogromnych przęsłach. Wyboisty stary asfalt przegradza szlaban. Brak tabliczek czy jakiś innych informacji jakoby obiekt pełnił jakieś funkcje użyteczności publicznej. Wieżowiec po upadku Sajuza został ponoć podzielony - część apartamentów wykupiono na prywatne mieszkania, część nadal jest pod wynajem (ale gdzie, jak, u kogo i za ile - nie udaje się dowiedzieć) Część budynku wygląda na opuszczoną, acz byc może właściciela ma, tylko nie jest obecnie używane. Na szczycie powiewa ormiańską flaga. Chcieliśmy bardzo w tym miejscu legalnie zanocować. Teren jest strzeżony - jest budka z cieciem. Cieć niestety na nasz widok (gdy maszerujemy dziarsko mostem w stronę budki) gdziesik się chowa. Pozostaje tylko biegający po terenie pies (lub psy), z którymi wiem, że na bank się nie dogadamy na temat noclegu - więc zapodajemy odwrót. Pod hotelem nie stoją żadne auta, więc chyba nocujących nie ma zbyt wielu. Z tego co zdążyliśmy się wczoraj zorientować, przyjeżdżanie "do wód" stopem czy taksówką, nie jest tu zbytnio popularne
Na jednym z balkonów jest grill. O długim kominie. Wygląda jakby sąsiad z góry protestował, kiedy mu dym na balkon leci - a ten dwa piętra wyżej juz nie
Dostrzegamy wrak autobusu leżący pod mostem. Jest na nim napis "sklep". Pewnie obwoźny spożywczak, który właśnie tu zakończył ostatnią ze swoich tras?
No i można się schronić w jego wnętrzach - a znowu zaczęło padać!
I spod autobusu, i z drogi, widać kilka bloków przylepionych do skarpy. Dziwnie tak wyglądają samotne bloki w pustej dolinie, otoczonej bezkresem obłych, stepowych gór... Jakoś tak nierzeczywiście to się prezentuje. Jak jakaś fatamorgana...
Obecnie bloki są na wpół opuszczone. Czy te napisy sugerują, że część mieszkań jest na sprzedaż?
Niegdyś mieszkali tu pracownicy do obsługi sanatorium giganta - ot hotele robotnicze z dawnych lat.
Sanatorium upadło i przeszło w stan nieokreślony. Robotnicy stracili robotę i rozjechali się po świecie. Puste mieszkania zasiedlili głównie uchodźcy z Karabachu. Kilka mieszkań zostało zasiedlone bardzo niedawno - przyjechały tu 3 rodziny z wioski Tawusz, położonej w północnej części Karabachu, tej, która najbardziej ucierpiała w czasie tzw. "wojny czterodniowej" w 2016 roku. Kuzyni ich ściągnęli - że jest dach nad głową, ściany, nikt nie strzela - a resztę to kumaty gospodarz sam ogarnie. Ponoć nikt tych mieszkań nie chce, nie potrzebuje, więc "dziki lokator" nie jest problemem. No i grunt, że tutaj (póki co) nie ma wojny.. Tigran, z którym gadamy na moście, jakoś tak podkreśla to "póki co", że sie z lekka zimno robi...
Zwraca też uwagę okratowanie okien. Nawet tych na drugiem piętrze? Czyżby jednak nie było tu zbyt bezpiecznie?
Najwiekszym obecnym problemem w blokach jest brak ogrzewania. Kiedyś było, a jakże. Teraz o tych dawnych czasach przypomina rząd kaloryferów tworzących płot.
Kaloryfery nieraz mają też inne, pożyteczne zastosowania.
A tu chyba płot ze starych łóżek!
Wspaniała jest według mnie ta lokalna umiejętność wykorzystywania starych, niepotrzebnych rzeczy i nadawania im nowego życia i wymiaru. Szkoda, że nie jest to trend ogólny i powszechny na całym świecie... Cóż... łatwiej utyskiwać, że śmieci za dużo...
Drewno ułożone starannie na balkonie mówi, że jednak co piec to piec.. W blokach mieszkają również kozy, świnki i osiołki. Gdy przechodzimy przez środek osiedla świnki chowają się pod schodami. Ludzie jakoś mniej się boją wilgoci. Grupka mężczyzn przystanęła przy skrzynce elektrycznej i dłubie w niej różnistymi narzędziami. Iskry lecą jak przy spawaniu Rozumiem, że coś nie styka i wszyscy z bloku się zebrali aby naprawić awarie. Staramy się więc nie przeszkadzać - no bo pomóc to nie za bardzo umiemy..
Uśmiecha sie do nas kolorowa pszczółka!
Tabliczki sprzed lat zapewne co najmniej trzydziestu.
Kilkukrotnie mijają nas gruzawiki wypełnione po brzegi sianem.
Zwykle jednak można paradować środkiem szosy, bez obawy na rozjechanie. Tak... To jest właśnie to miejsce i ten widok, który wczoraj tak bardzo zaniepokoił Wagrana, gościa, z którym przyjechaliśmy tu z Dilidżanu.
Dalej jest jeszcze kotłownia, obsługująca sanatorium i bloki. Ona grzała te kaloryfery co teraz są płotem.. Kotłownia, jak można się domyśleć, również jest w ruinie.
Idziemy ją pozwiedzać. W tym celu musimy przejść przez rzekę, która jest w wąwozie. Koryto okołorzeczne jest bardzo rozpaciane. Na moście i w w jego pobliżu nogi grzęzną po łydki w jakiejś mazi. Co to u licha jest? Jakby wleźć na dno jakiegoś wyschniętego jeziora!
Jak sie okazuje, nasze pierwsze skojarzenie i domysły okazują się być jak najbardziej prawdziwe. Niedaleko stąd jest tama. I zbiornik. I tutaj jest ogon tego zbiornika. I ten zbiornik jest napełniony gdzieś w 1/10. Bo ponoć coś jest z nim nie tak. I od lat deliberują - napełniać go do końca czy nie.. I raczej staje na "nie". Że niby coś nie wyszło, coś nie doszacowano. Nie wiadomo czy tama może strzelić czy jakieś inne problemy? Fakt jest taki, że przy tamie jest jezioro o niskim stanie wody, a dalej przechodzi ono w gliniaste bagno. I my właśnie z nim, z tym bagnem, nawiązujemy w tej chwili bliższą znajomość Widać jakieś budynki wystające z błota - chyba to pozostałości dawnych, przedzalewowych czasów.
Mielimy więc nogami glinę i staramy się ze wszystkich sił nie plasnąć kuprem w ten kisiel.
W końcu docieramy do kotłowni. Budynek jest nieźle nafaszerowany różną maszynerią, kurde - u nas złomiarze pocięli by to i wywieźli w dwa dni. Tu na szczęście to tak nie działa i wszystko tkwi na swoich miejscach. Jest więc na czym zawiesić oko.
Spokojne zwiedzanie przerywa dźwięk ujadającego psa. No tak.. Tutaj obok były bacówki. Jakiś bydlak ujada u wejścia do budynku, którym wleźliśmy. Ludzi ani widu ani słychu! Toż on nas teraz zeżre jak bum cyk cyk! Nawiewamy więc oknem z przeciwnej strony i ładujemy się w wąwóz stromym zboczem. Tak stromym, że pod toperzem się ono urywa i biedny toperz jedzie w dół wraz ze zwałami gliny hamując nosem. No i cała woda, przeznaczona do picia podczas wycieczki, idzie na doprowadzenia toperza do porządku. Coby nie straszył na szosie - bo a nuż akurat pojedzie jakiś Wagran - i oprócz ruin zobaczy potwora z bagien To by dopiero była panika!
No ale sukces! Żaden pasterski pies nas nie upalił!
Potem, już z szosy, przyglądamy się bacówkom po drugiej stronie wąwozu. Jest tam kilka pasterskich osad, a psy tam biegają wielkości cieląt. Czy któryś z nich zainteresował się, że ktoś łazi po kotłowni? Fakt jest taki, że psa tylko słyszeliśmy, nie widzieliśmy ni ogona. Śmiejemy się, że może był tam megafon z nagranym ujadaniem - i to odstraszało wszystkich złomiarzy? Lepsze to niż płot, kolczatka czy kamery!
Pasterze siedzą na przyzbach, ćmoktaja fajeczki, kurki dziobią, a nad nimi wznoszą się obłe, łyse góry, po których szczytach wloką się ciężkie brzuchy burzowych chmur...
cdn
Deszcz przechodzi w grad. Burza nie odpuszcza, a gdzieś tak po upływie dwóch godzin przestaje padać. Chmury i pomruk grzmotów zostają już prawie do wieczora. No cóż - nie leje to idziemy zwiedzać okolice. Za pierwszym razem udaje się przejść jakieś 50 metrów i niebo znowu postanawia zrobić niespodziankę. Chowamy się więc w baraku, który jednocześnie jest kasą biletową dla ciepłych źródeł. Sierioża - opiekun baraczku, chętnie nas przygarnia. Opowiada nam kilka historyjek pomagających zrozumieć różne zawiłości okolicznych terenów, które potem przytoczę przy opisie konkretnych już miejsc. Między innymi dowiadujemy się, że ta, na oko ludna wieś, jest takową tylko przez okres letni. Wiele osób ma tu letnie domki, kupione albo częściej odziedziczone po rodzicach czy dziadkach. Na zimę Hankavan zamiera, a ludność zwiewa do Grecji, Rosji czy Erewania, gdzie jest cieplej i jest więcej miejsc pracy.
Kolejna przerwa w opadach jest dla nas szansą. Suniemy w stronę ruin, które wczoraj tak bardzo przestraszyły Wagrana - kierowcę, który nas tu przywiózł. Teraz już wiemy, że miejsce to się nazywa "Hankavan Osiedle" lub po prostu krócej "pasiołek" w odróżnieniu od "Hankavanu wsi". Tuptamy piechotą, drogą bardzo rzadko cos jedzie. Mijamy jedno sanatorium w remoncie oraz "Resort" zakupiony ponoć przez kolesia z Moskwy, który robi tu, za wielkim murem, SPA dla bogaczy.
Na górce też stoi jakiś budynek, zapewne o równie sanatoryjnej przeszłości i niewiadomym dla nas stanie obecnym.
Dalej wkraczamy w tereny puste, nad rzeką jedynie stoją rozsiane biesiadne wiaty, które po dzisiejszych ulewach w połowie zalała rzeka.
Nagle wśród stepu wyrasta wieżowiec. Idzie się przez takie NIC i nagle bum! wieżowiec! samotny wieżowiec na niewielkim wzgórzu.
Wyglada jak ufo, które tu wylądowało przypadkiem (choć raczej nie ten kształt ) To dawne sanatorium, jeszcze z radzieckich czasów. 5 tysięcy kuracjuszy mogło się tu naraz cieszyć moczeniem dupki w ciepłych wodach. Obecnie jego status jest nieokreślony, tzn. nie do końca znany naszym rozmówcom - Sierioży z kasy źródlanej, Elenie - Greczynce z jutrzejszej marszrutki i Tigranowi, kolesiowi z wózeczkiem, który mieszka w blokach naprzeciw i właśnie go spotkaliśmy pod wieżowcem, na moście o bardzo ogromnych przęsłach. Wyboisty stary asfalt przegradza szlaban. Brak tabliczek czy jakiś innych informacji jakoby obiekt pełnił jakieś funkcje użyteczności publicznej. Wieżowiec po upadku Sajuza został ponoć podzielony - część apartamentów wykupiono na prywatne mieszkania, część nadal jest pod wynajem (ale gdzie, jak, u kogo i za ile - nie udaje się dowiedzieć) Część budynku wygląda na opuszczoną, acz byc może właściciela ma, tylko nie jest obecnie używane. Na szczycie powiewa ormiańską flaga. Chcieliśmy bardzo w tym miejscu legalnie zanocować. Teren jest strzeżony - jest budka z cieciem. Cieć niestety na nasz widok (gdy maszerujemy dziarsko mostem w stronę budki) gdziesik się chowa. Pozostaje tylko biegający po terenie pies (lub psy), z którymi wiem, że na bank się nie dogadamy na temat noclegu - więc zapodajemy odwrót. Pod hotelem nie stoją żadne auta, więc chyba nocujących nie ma zbyt wielu. Z tego co zdążyliśmy się wczoraj zorientować, przyjeżdżanie "do wód" stopem czy taksówką, nie jest tu zbytnio popularne
Na jednym z balkonów jest grill. O długim kominie. Wygląda jakby sąsiad z góry protestował, kiedy mu dym na balkon leci - a ten dwa piętra wyżej juz nie
Dostrzegamy wrak autobusu leżący pod mostem. Jest na nim napis "sklep". Pewnie obwoźny spożywczak, który właśnie tu zakończył ostatnią ze swoich tras?
No i można się schronić w jego wnętrzach - a znowu zaczęło padać!
I spod autobusu, i z drogi, widać kilka bloków przylepionych do skarpy. Dziwnie tak wyglądają samotne bloki w pustej dolinie, otoczonej bezkresem obłych, stepowych gór... Jakoś tak nierzeczywiście to się prezentuje. Jak jakaś fatamorgana...
Obecnie bloki są na wpół opuszczone. Czy te napisy sugerują, że część mieszkań jest na sprzedaż?
Niegdyś mieszkali tu pracownicy do obsługi sanatorium giganta - ot hotele robotnicze z dawnych lat.
Sanatorium upadło i przeszło w stan nieokreślony. Robotnicy stracili robotę i rozjechali się po świecie. Puste mieszkania zasiedlili głównie uchodźcy z Karabachu. Kilka mieszkań zostało zasiedlone bardzo niedawno - przyjechały tu 3 rodziny z wioski Tawusz, położonej w północnej części Karabachu, tej, która najbardziej ucierpiała w czasie tzw. "wojny czterodniowej" w 2016 roku. Kuzyni ich ściągnęli - że jest dach nad głową, ściany, nikt nie strzela - a resztę to kumaty gospodarz sam ogarnie. Ponoć nikt tych mieszkań nie chce, nie potrzebuje, więc "dziki lokator" nie jest problemem. No i grunt, że tutaj (póki co) nie ma wojny.. Tigran, z którym gadamy na moście, jakoś tak podkreśla to "póki co", że sie z lekka zimno robi...
Zwraca też uwagę okratowanie okien. Nawet tych na drugiem piętrze? Czyżby jednak nie było tu zbyt bezpiecznie?
Najwiekszym obecnym problemem w blokach jest brak ogrzewania. Kiedyś było, a jakże. Teraz o tych dawnych czasach przypomina rząd kaloryferów tworzących płot.
Kaloryfery nieraz mają też inne, pożyteczne zastosowania.
A tu chyba płot ze starych łóżek!
Wspaniała jest według mnie ta lokalna umiejętność wykorzystywania starych, niepotrzebnych rzeczy i nadawania im nowego życia i wymiaru. Szkoda, że nie jest to trend ogólny i powszechny na całym świecie... Cóż... łatwiej utyskiwać, że śmieci za dużo...
Drewno ułożone starannie na balkonie mówi, że jednak co piec to piec.. W blokach mieszkają również kozy, świnki i osiołki. Gdy przechodzimy przez środek osiedla świnki chowają się pod schodami. Ludzie jakoś mniej się boją wilgoci. Grupka mężczyzn przystanęła przy skrzynce elektrycznej i dłubie w niej różnistymi narzędziami. Iskry lecą jak przy spawaniu Rozumiem, że coś nie styka i wszyscy z bloku się zebrali aby naprawić awarie. Staramy się więc nie przeszkadzać - no bo pomóc to nie za bardzo umiemy..
Uśmiecha sie do nas kolorowa pszczółka!
Tabliczki sprzed lat zapewne co najmniej trzydziestu.
Kilkukrotnie mijają nas gruzawiki wypełnione po brzegi sianem.
Zwykle jednak można paradować środkiem szosy, bez obawy na rozjechanie. Tak... To jest właśnie to miejsce i ten widok, który wczoraj tak bardzo zaniepokoił Wagrana, gościa, z którym przyjechaliśmy tu z Dilidżanu.
Dalej jest jeszcze kotłownia, obsługująca sanatorium i bloki. Ona grzała te kaloryfery co teraz są płotem.. Kotłownia, jak można się domyśleć, również jest w ruinie.
Idziemy ją pozwiedzać. W tym celu musimy przejść przez rzekę, która jest w wąwozie. Koryto okołorzeczne jest bardzo rozpaciane. Na moście i w w jego pobliżu nogi grzęzną po łydki w jakiejś mazi. Co to u licha jest? Jakby wleźć na dno jakiegoś wyschniętego jeziora!
Jak sie okazuje, nasze pierwsze skojarzenie i domysły okazują się być jak najbardziej prawdziwe. Niedaleko stąd jest tama. I zbiornik. I tutaj jest ogon tego zbiornika. I ten zbiornik jest napełniony gdzieś w 1/10. Bo ponoć coś jest z nim nie tak. I od lat deliberują - napełniać go do końca czy nie.. I raczej staje na "nie". Że niby coś nie wyszło, coś nie doszacowano. Nie wiadomo czy tama może strzelić czy jakieś inne problemy? Fakt jest taki, że przy tamie jest jezioro o niskim stanie wody, a dalej przechodzi ono w gliniaste bagno. I my właśnie z nim, z tym bagnem, nawiązujemy w tej chwili bliższą znajomość Widać jakieś budynki wystające z błota - chyba to pozostałości dawnych, przedzalewowych czasów.
Mielimy więc nogami glinę i staramy się ze wszystkich sił nie plasnąć kuprem w ten kisiel.
W końcu docieramy do kotłowni. Budynek jest nieźle nafaszerowany różną maszynerią, kurde - u nas złomiarze pocięli by to i wywieźli w dwa dni. Tu na szczęście to tak nie działa i wszystko tkwi na swoich miejscach. Jest więc na czym zawiesić oko.
Spokojne zwiedzanie przerywa dźwięk ujadającego psa. No tak.. Tutaj obok były bacówki. Jakiś bydlak ujada u wejścia do budynku, którym wleźliśmy. Ludzi ani widu ani słychu! Toż on nas teraz zeżre jak bum cyk cyk! Nawiewamy więc oknem z przeciwnej strony i ładujemy się w wąwóz stromym zboczem. Tak stromym, że pod toperzem się ono urywa i biedny toperz jedzie w dół wraz ze zwałami gliny hamując nosem. No i cała woda, przeznaczona do picia podczas wycieczki, idzie na doprowadzenia toperza do porządku. Coby nie straszył na szosie - bo a nuż akurat pojedzie jakiś Wagran - i oprócz ruin zobaczy potwora z bagien To by dopiero była panika!
No ale sukces! Żaden pasterski pies nas nie upalił!
Potem, już z szosy, przyglądamy się bacówkom po drugiej stronie wąwozu. Jest tam kilka pasterskich osad, a psy tam biegają wielkości cieląt. Czy któryś z nich zainteresował się, że ktoś łazi po kotłowni? Fakt jest taki, że psa tylko słyszeliśmy, nie widzieliśmy ni ogona. Śmiejemy się, że może był tam megafon z nagranym ujadaniem - i to odstraszało wszystkich złomiarzy? Lepsze to niż płot, kolczatka czy kamery!
Pasterze siedzą na przyzbach, ćmoktaja fajeczki, kurki dziobią, a nad nimi wznoszą się obłe, łyse góry, po których szczytach wloką się ciężkie brzuchy burzowych chmur...
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Zwiedziwszy Hankavan Osiedle zawracamy i suniemy w stronę przeciwną. Mijamy nasz domek nad ciepłymi źródłami i idziemy zobaczyć gdzie za wsią kończy sie droga. Bo Hankavan jest ostatnią miejscowością w dolinie - dalej juz tylko jakiś wyboisty trakt pnie się na otaczające, płowe góry.
Po wyjściu z wioski widoki są coraz ładniejsze.
Asfalt w Hankavan jest wyjątkowo dobry, aż tak troche tu nie pasuje taka równa droga. Praktycznie nie ma dziur. Namierzyliśmy tylko jedną dziure - ale za to bardzo konkretną. Poszli widać na jakość, a nie na ilość Wlot ma nieduży - ale głębokość to chyba z półtora metra! Tu wreszcie widać, że pod drogą płynie wartki i miło szemrzący potoczek. Już wcześniej idąc szosą, zastanawialiśmy się - co to jest u licha za dziwny, bulgoczący dźwięk, wydobywający się niewiadomo skąd!
Mamy jeszcze jeden namiar na baseniki - bardziej przy końcu wsi. Nawet mapki z netu podrukowałam. Tylko, że tam jest coś dziwnego. Stoi jakby normalny blok, ale otoczony murem. Na wjeździe jest szlaban i budka ze strażnikiem. Brama zamknięta, a w budce siedzi jakiś kilkunastoletni chłopaczyna, z którym ni cholery nie mogę sie dogadać. Jedyne co z siebie wyrzuca (a dla nas jest zrozumiałe) to że "obóz", że "zamknięte" i że "nie wolno". Blok średnio wygląda na ośrodek wczasowy albo strzeżone osiedle dla bogaczy. Więzienie to też chyba nie jest - bo otaczający go mur jest za niski i bez kolczatek
Na przyzbie siedzą babuszki, biegają stada niedużych dzieciaków, powiewa pranie, a na balkonach leżą pryzmy rzeczy sugerujące, że ludzie mieszkają tu dłuższy czas.
Przy wejściach do klatek schodowych stoją całe rzędy tajemniczych, białych worków. Worki stoją grzecznie, gęsiego, jakby się ustawiły w kolejkę.
Z tyłu za blokiem widać jakby park, latarnie. Może kiedyś był tu ośrodek ze źródłami? Szlag wie...
Więcej dowiadujemy się dopiero kolejnego dnia pod sklepem. Bloki za murem kiedyś były sanatorium. Od kilku lat teren ten kupili prywatni ludzie, ponoć związani z jakąś sektą. Przyjeżdzają tu na okres wiosenno - letni całymi rodzinami i zasiedlają bloki. Żyją we własnym sosie, nie utrzymują specjalnych kontaktów z resztą wsi. Nawet znajomość nazwy tego odłamu religijnego jest wśród miejscowych niespójna: "coś dnia siódmego" albo "jakieś pięćdziesiątniki". Znaczy - coś w nazwie było z liczbami Nie są ponoć agresywni, nie próbują w żaden sposób werbować do swojej grupy, do sklepu chodzą sporadycznie, raczej zakupy dowożą samochodem z Hrazdanu.
Ale teraz nie ma to znaczenia. Po dobroci nie wejdziemy na teren, więc musimy się zadowolić naszym jednym kompleksem ciepłych źródeł - a moja wydrukowana mapa, widać od 20 lat jest już nieaktualna
Zdawało by się, że na owych blokach miejscowość sie kończy. Jednak nie - nitka asfaltu idzie dalej. Wprawdzie jest on coraz bardziej wygryziony i porosły roślinnością (oraz węższy) ale wspina się w stronę porosłych gęstym kożuchem lasu górskich zboczy. Zwykle tej jakości stare drogi miały w zwyczaju dokądś prowadzić, więc tuptamy na rekonesans dalej. W dali, wśród zarosli, pojawiają sie budynki, jakby jakiegos dawnego ośrodka. Czynne to czy nie? W tych terenach nieraz ciężko to oszacować, póki nie zastukasz do drzwi. (w Tbilisi np. weszliśmy do czynnej fabryki, bo nam się z zewnątrz wydawało, że na bank jest opuszczona )
Może tu też jakieś źródło namierzymy??
Stan drogi coraz bardziej sugeruje, że ludzie jednak porzucili to miejsce. Przy drodze stoi opuszczony wagonik - jakby dawnej stróżówki. W środku łóżko, dywanik i święty obrazek. Na tej wysokości drogę przegradza mocno pordzewiały szlaban.
Przy szlabanie stoi też stara tablica, pewnie jakaś informacja z czasów działania ośrodka, ku któremu zmierzamy.
Droga idzie dalej. Za wagonikiem - stróżówką okolice zaczyna wypełniać cisza. Dziwne wrażenie mamy po przekroczeniu szlabanu. Jakby ktoś wyłączył dźwięk. Wcześniej też hałasu nie było, ale w górach dźwięki się niosą. Tu zawył silnik samochodu gdzieś na podjeździe, tu jakieś dziecko nie dostało lizaka i rozdarło jape, tu szczękneła upadająca beczka, a trzask był ubogacony stekiem lokalnych przekleństw, tu ptak zakwilił, tu wiatr zawył w koronach drzew lub w obluzowanym kawałku eternitu. A tu nagle bęc! Cisza. Tłumaczymy to sobie zwężającą się doliną. Bo wiatr też ustaje. Powietrze staje się nieruchome, chłodne, ale jakby troche duszne.
Potem jest zwalony w połowie most i jakby domowym sposobem pobieżnie naprawiony i uszczelniony gliną. W końcu busz roślinności tak zarasta wstęgę asfaltu, że człowiek musi się solidnie schylać, aby kolczaste krzewy nie zdzierały czapki i nie targały za włosy. Żadne auto chyba dawno tędy nie jechało... W końcu busz się przerzedza i wychodzimy na przestronny plac. Oczom ukazuje się ośrodek - ponoć obóz pionierów, gdzie dawniej wypoczywała radziecka młodzież.
Tutaj, po wyjściu z buszu, po raz pierwszy pojawia się nutka dziwnego niepokoju, póki co na tyle niewielka, że ją ignorujemy. Miejsce obiektywnie jest bardzo urokliwe i każdy miłośnik miejsc opuszczonych powinien być tym miejscem zachwycony. Ruiny sporej ilości budynków położone są na polanie otoczonej zboczami, porosłymi gęstym, liściastym lasem. Gdzieś daleko nad nimi majaczą połoninne łąki na szczytach gór. Nieco poniżej słychać szemrzący potok - ponoć mieli tu wodospad - którego nie znaleźliśmy... no bo zabrakło chęci do szukania ... Włazimy dalej, mijamy budynki, boisko, punkt sanitarny.
Błyska wśród zarośli gwiazda na słupie, kiedys chyba była podświetlana? Skoro sterczą z niej kable?
Daleko na skale jednego ze zboczy przyczaiło się dziewczę z dzbanem na ramieniu. Wyglada jakby nosiła wino spragnionym pionierom.
Blaszane parasole z dawnych lat. Nieraz się ten typ spotyka - w poradzieckich bazach oddycha nad morzami i jeziorami, na przystankach autobusowych, a nieraz i na biesiadnym miejscu pod lokalnym sklepikiem.
Jakiś zatarty juz nieco malunek w jednym z korytarzy.
Kolejne budynki, kolejne placyki z popękanego już nieco asfaltu.
Za budynkami - łączka. Równo, trawka, miejsce ciche, spokojne, otoczone przyrodą. Sielanka?
Tak sobie myślę - idealne miejsce na biwak! I natychmiast na samą tą myśl robi mi się nieprzyjemnie - kurde! za żadne skarby! No właśnie... Bo z tym miejscem jest cos nie tak.. Nie wiemy co.. Ale to odczucie narasta.. Stopniowo... Staramy się je odsunąć od siebie, zignorować, wyśmiać.. Nie udaje się.. Wszystkie budynki są otwarte.. Ale póki co nie weszliśmy do żadnego.. Dlaczego? Dlaczego dziś rano ładowaliśmy się ochoczo w stronę wieżowca sanatorium, do klatek bloków, do kotłowni, błotnistego wąwozu, wraku autobusu...i ani nam na myśl nie przyszło, aby z czegoś zrezygnować, w jakąś dziurę nie zajrzeć.. Tu jest inaczej.. Od delikatnej niechęci i zaniepokojenia po wyjściu z krzaków, do wyraźnego wewnętrznego krzyku: "spierdalaj stąd! natychmiast!" To chyba trzecie takie miejsce z Armenii Po Zvaravanku i wąwozie pod mostem w Erewaniu. Z tym, że w erewańskim wąwozie niepokój i chęć ewakuacji był zupełnie realny - narkomanie, dziwne typy, tajemniczy pożar wielkiej rury, gdzie rozważaliśmy czy to zaraz wszystko nie wybuchnie.. Tak... W Erewaniu wiem co nam nie grało... Natomiast dwa pozostałe miejsca są kwestią jakiś irracjonalnych uprzedzeń. Nadmienię tylko, że tu potrzeba szybkiej zmiany lokacji jest chyba dziesięciokrotnie silniejsza niż w Zvaravanku - gdzie po prostu nie mieliśmy ochoty zostawać na biwak i na noc..
Ostatnie miejsce jakie zwiedziliśmy w bazie pionierów..
Toperz początkowo chce iść jeszcze na kolejny mostek, skąd dochodzi szum potoku, ale ja za cholerę nie chce tu zostawać ani minuty dłużej. Na dodatek jeszcze w tej chwili właśnie sobie coś przypomniałam.. Co? Ano słowa Wagrana, który nas tu przywiózł. Który się bał i nie chciał jechać dalej i szukać z nami ciepłych źródeł - bo mu się przypomniało, że "jacyś ludzie mówili, że na końcu tej doliny czai się zło i tam się pod żadnym pozorem nie jeździ". Nieuzasadnione były strachy Wagrana. Ani "pasiołek" pełen ruin, ani wieś Hankavan, ani źródła, nie stanowiły żadnego zagrożenia i są bardzo przyjaznymi miejscami. Ale one nie leżały na końcu doliny. Na końcu doliny jesteśmy teraz my. Droga nie idzie nigdzie dalej, kończy się pionierskim placem. Wokół tylko zbocza gór. Tutaj jest zdecydowanie koniec owej doliny..
Szybkim krokiem zawracamy. Miałoby się ochotę biec, ale jakoś mam poczucie, że lepiej tego nie robić, że biegnąc mogę się bardziej rzucać w oczy. Coraz silniejsze wrażenie ciężkiego wzroku na plecach. I to wzroku skrajnie nieprzyjaznego oraz zdumionego i wkurwionego naszą tu obecnością. Wręcz jakby na tych plecach był juz nie tylko czyjś wzrok ale oddech. Jakby coś się do nas zbliżało. Oczy dookoła głowy wprawdzie niczego nie dostrzegają. Ale na tym etapie dopada nas prawie pewność, że nie jesteśmy w tej chwili tu sami. Jednocześnie po raz pierwszy chyba w życiu mam poczucie jakby ktoś celował do mnie z kałacha.
Ścienny Krecik zdaje sie być posrany jeszcze bardziej ode mnie... Może on wie?? On tutejszy..
Z radością zagłębiamy się w kolczaste krzaki targające za włosy i ubranie. A tak na nie klęliśmy jeszcze pół godziny temu. Teraz bym chętnie uściskała każdy z tych krzaczyn, że nas osłania swoimi splątanym buszem gałęzi. Pionierski obóz zostaje za nami, razem z niewyjaśnioną zagadką naszych irracjonalnych lęków... Pełny spokój ducha odzyskujemy dopiero po przekroczeniu zardzewiałego szlabanu.
Co złego siedziało w górskich ruinach za Hankavanem na zawsze pozostanie dla nas tajemnicą... Na szczęście..
Ułaziliśmy się dziś po tych asfaltach. Nogi włażą nam w tyłek bardziej niż po górskich wycieczkach w poprzednie dni. Z radością więc wskakujemy ponownie do ciepłego źródła, dziś dodatkowo z butelką wina w dłoni - jak nakazuje tutejszy zwyczaj i czynią zawsze miejscowi. Woda jest mętna, aromatyczna i taka cieplutka. Znów zaczyna lać. Przez niepełny dach deszcz spływa w gorące baseniki. Woda na styku ciepłego i zimnego paruje, buchają kłęby. Grzmi.. Jakaś rosyjska rodzinka w sąsiednim baseniku puściła mocne dicho i chyba zabawa się rozkręca, bo panie śpiewają już razem z artystą z głośnika, słychać, że każda z nich stara się być głosem prowadzącym. Cykady tak drą ryja, że zagłuszają nawet ten bumboks. Woda szumi.. Deszcz dudni w falistą blachę dachów, pioruny walą w góry otaczające dolinę Hankavanu... Ja pierdziele.. jakie to szczęście, że my tu teraz możemy być.. Że nic nas nie zeżarło w tej cholernej bazie pionierów...
P.S. O bazę pionierów pytałam kilkunastu, jak nie kilkudziesięciu ludzi w okolicy. Już się na mnie dziwnie patrzyli - o co mi właściwie chodzi? Czy ja ją może chce kupić? Może podobnie jak ten koleś z Moskwy - ona też planuje tu zrobić SPA dla bogaczy? Pytałam przy źródłach, w knajpie, w sklepie, na przystanku, zaczepiałam ludzi na szosie czy w marszrutce do Hrazdanu.. Prawie z każdym napotkanym w Hankavan człowiekiem próbowałam zagaić ten temat. Wszyscy wiedzieli, że "baza pionierów tam jest". I od lat nie działa. Że ponoć kupiła ją jakaś prywatna osoba, ale nic tam nie robi, a nawet nie odwiedza tego miejsca. Nikt jednak z zaczepionych osób nie był na terenie bazy od wielu lat. Ponoć wynieść stamtąd już nie ma co - miejsce zostało rozszabrowane z cennych rzeczy już w latach 90 tych. Biesiadki i dogodne miejsca na ognisko, imprezę i upicie się z kumplami - są ciut wcześniej, jeszcze przed szlabanem. Wygodniejsze - bo z wiatami, ławeczkami, grillami i dogodnym, legalnym dojazdem. Droga w góry, wykorzystywana przez terenówki, traktory czy pasterzy - odbija z asfaltu chwile przed biesiadkami. Po kiego diabła więc leźć dalej? To jest ślepy zaułek. Teraz też uświadamiam sobie, że w obozie pionierów ściany nie były zmalowane sprejami, nie widziałam ani jednego śladu po ognisku. Śmieci również nie było...
cdn
Po wyjściu z wioski widoki są coraz ładniejsze.
Asfalt w Hankavan jest wyjątkowo dobry, aż tak troche tu nie pasuje taka równa droga. Praktycznie nie ma dziur. Namierzyliśmy tylko jedną dziure - ale za to bardzo konkretną. Poszli widać na jakość, a nie na ilość Wlot ma nieduży - ale głębokość to chyba z półtora metra! Tu wreszcie widać, że pod drogą płynie wartki i miło szemrzący potoczek. Już wcześniej idąc szosą, zastanawialiśmy się - co to jest u licha za dziwny, bulgoczący dźwięk, wydobywający się niewiadomo skąd!
Mamy jeszcze jeden namiar na baseniki - bardziej przy końcu wsi. Nawet mapki z netu podrukowałam. Tylko, że tam jest coś dziwnego. Stoi jakby normalny blok, ale otoczony murem. Na wjeździe jest szlaban i budka ze strażnikiem. Brama zamknięta, a w budce siedzi jakiś kilkunastoletni chłopaczyna, z którym ni cholery nie mogę sie dogadać. Jedyne co z siebie wyrzuca (a dla nas jest zrozumiałe) to że "obóz", że "zamknięte" i że "nie wolno". Blok średnio wygląda na ośrodek wczasowy albo strzeżone osiedle dla bogaczy. Więzienie to też chyba nie jest - bo otaczający go mur jest za niski i bez kolczatek
Na przyzbie siedzą babuszki, biegają stada niedużych dzieciaków, powiewa pranie, a na balkonach leżą pryzmy rzeczy sugerujące, że ludzie mieszkają tu dłuższy czas.
Przy wejściach do klatek schodowych stoją całe rzędy tajemniczych, białych worków. Worki stoją grzecznie, gęsiego, jakby się ustawiły w kolejkę.
Z tyłu za blokiem widać jakby park, latarnie. Może kiedyś był tu ośrodek ze źródłami? Szlag wie...
Więcej dowiadujemy się dopiero kolejnego dnia pod sklepem. Bloki za murem kiedyś były sanatorium. Od kilku lat teren ten kupili prywatni ludzie, ponoć związani z jakąś sektą. Przyjeżdzają tu na okres wiosenno - letni całymi rodzinami i zasiedlają bloki. Żyją we własnym sosie, nie utrzymują specjalnych kontaktów z resztą wsi. Nawet znajomość nazwy tego odłamu religijnego jest wśród miejscowych niespójna: "coś dnia siódmego" albo "jakieś pięćdziesiątniki". Znaczy - coś w nazwie było z liczbami Nie są ponoć agresywni, nie próbują w żaden sposób werbować do swojej grupy, do sklepu chodzą sporadycznie, raczej zakupy dowożą samochodem z Hrazdanu.
Ale teraz nie ma to znaczenia. Po dobroci nie wejdziemy na teren, więc musimy się zadowolić naszym jednym kompleksem ciepłych źródeł - a moja wydrukowana mapa, widać od 20 lat jest już nieaktualna
Zdawało by się, że na owych blokach miejscowość sie kończy. Jednak nie - nitka asfaltu idzie dalej. Wprawdzie jest on coraz bardziej wygryziony i porosły roślinnością (oraz węższy) ale wspina się w stronę porosłych gęstym kożuchem lasu górskich zboczy. Zwykle tej jakości stare drogi miały w zwyczaju dokądś prowadzić, więc tuptamy na rekonesans dalej. W dali, wśród zarosli, pojawiają sie budynki, jakby jakiegos dawnego ośrodka. Czynne to czy nie? W tych terenach nieraz ciężko to oszacować, póki nie zastukasz do drzwi. (w Tbilisi np. weszliśmy do czynnej fabryki, bo nam się z zewnątrz wydawało, że na bank jest opuszczona )
Może tu też jakieś źródło namierzymy??
Stan drogi coraz bardziej sugeruje, że ludzie jednak porzucili to miejsce. Przy drodze stoi opuszczony wagonik - jakby dawnej stróżówki. W środku łóżko, dywanik i święty obrazek. Na tej wysokości drogę przegradza mocno pordzewiały szlaban.
Przy szlabanie stoi też stara tablica, pewnie jakaś informacja z czasów działania ośrodka, ku któremu zmierzamy.
Droga idzie dalej. Za wagonikiem - stróżówką okolice zaczyna wypełniać cisza. Dziwne wrażenie mamy po przekroczeniu szlabanu. Jakby ktoś wyłączył dźwięk. Wcześniej też hałasu nie było, ale w górach dźwięki się niosą. Tu zawył silnik samochodu gdzieś na podjeździe, tu jakieś dziecko nie dostało lizaka i rozdarło jape, tu szczękneła upadająca beczka, a trzask był ubogacony stekiem lokalnych przekleństw, tu ptak zakwilił, tu wiatr zawył w koronach drzew lub w obluzowanym kawałku eternitu. A tu nagle bęc! Cisza. Tłumaczymy to sobie zwężającą się doliną. Bo wiatr też ustaje. Powietrze staje się nieruchome, chłodne, ale jakby troche duszne.
Potem jest zwalony w połowie most i jakby domowym sposobem pobieżnie naprawiony i uszczelniony gliną. W końcu busz roślinności tak zarasta wstęgę asfaltu, że człowiek musi się solidnie schylać, aby kolczaste krzewy nie zdzierały czapki i nie targały za włosy. Żadne auto chyba dawno tędy nie jechało... W końcu busz się przerzedza i wychodzimy na przestronny plac. Oczom ukazuje się ośrodek - ponoć obóz pionierów, gdzie dawniej wypoczywała radziecka młodzież.
Tutaj, po wyjściu z buszu, po raz pierwszy pojawia się nutka dziwnego niepokoju, póki co na tyle niewielka, że ją ignorujemy. Miejsce obiektywnie jest bardzo urokliwe i każdy miłośnik miejsc opuszczonych powinien być tym miejscem zachwycony. Ruiny sporej ilości budynków położone są na polanie otoczonej zboczami, porosłymi gęstym, liściastym lasem. Gdzieś daleko nad nimi majaczą połoninne łąki na szczytach gór. Nieco poniżej słychać szemrzący potok - ponoć mieli tu wodospad - którego nie znaleźliśmy... no bo zabrakło chęci do szukania ... Włazimy dalej, mijamy budynki, boisko, punkt sanitarny.
Błyska wśród zarośli gwiazda na słupie, kiedys chyba była podświetlana? Skoro sterczą z niej kable?
Daleko na skale jednego ze zboczy przyczaiło się dziewczę z dzbanem na ramieniu. Wyglada jakby nosiła wino spragnionym pionierom.
Blaszane parasole z dawnych lat. Nieraz się ten typ spotyka - w poradzieckich bazach oddycha nad morzami i jeziorami, na przystankach autobusowych, a nieraz i na biesiadnym miejscu pod lokalnym sklepikiem.
Jakiś zatarty juz nieco malunek w jednym z korytarzy.
Kolejne budynki, kolejne placyki z popękanego już nieco asfaltu.
Za budynkami - łączka. Równo, trawka, miejsce ciche, spokojne, otoczone przyrodą. Sielanka?
Tak sobie myślę - idealne miejsce na biwak! I natychmiast na samą tą myśl robi mi się nieprzyjemnie - kurde! za żadne skarby! No właśnie... Bo z tym miejscem jest cos nie tak.. Nie wiemy co.. Ale to odczucie narasta.. Stopniowo... Staramy się je odsunąć od siebie, zignorować, wyśmiać.. Nie udaje się.. Wszystkie budynki są otwarte.. Ale póki co nie weszliśmy do żadnego.. Dlaczego? Dlaczego dziś rano ładowaliśmy się ochoczo w stronę wieżowca sanatorium, do klatek bloków, do kotłowni, błotnistego wąwozu, wraku autobusu...i ani nam na myśl nie przyszło, aby z czegoś zrezygnować, w jakąś dziurę nie zajrzeć.. Tu jest inaczej.. Od delikatnej niechęci i zaniepokojenia po wyjściu z krzaków, do wyraźnego wewnętrznego krzyku: "spierdalaj stąd! natychmiast!" To chyba trzecie takie miejsce z Armenii Po Zvaravanku i wąwozie pod mostem w Erewaniu. Z tym, że w erewańskim wąwozie niepokój i chęć ewakuacji był zupełnie realny - narkomanie, dziwne typy, tajemniczy pożar wielkiej rury, gdzie rozważaliśmy czy to zaraz wszystko nie wybuchnie.. Tak... W Erewaniu wiem co nam nie grało... Natomiast dwa pozostałe miejsca są kwestią jakiś irracjonalnych uprzedzeń. Nadmienię tylko, że tu potrzeba szybkiej zmiany lokacji jest chyba dziesięciokrotnie silniejsza niż w Zvaravanku - gdzie po prostu nie mieliśmy ochoty zostawać na biwak i na noc..
Ostatnie miejsce jakie zwiedziliśmy w bazie pionierów..
Toperz początkowo chce iść jeszcze na kolejny mostek, skąd dochodzi szum potoku, ale ja za cholerę nie chce tu zostawać ani minuty dłużej. Na dodatek jeszcze w tej chwili właśnie sobie coś przypomniałam.. Co? Ano słowa Wagrana, który nas tu przywiózł. Który się bał i nie chciał jechać dalej i szukać z nami ciepłych źródeł - bo mu się przypomniało, że "jacyś ludzie mówili, że na końcu tej doliny czai się zło i tam się pod żadnym pozorem nie jeździ". Nieuzasadnione były strachy Wagrana. Ani "pasiołek" pełen ruin, ani wieś Hankavan, ani źródła, nie stanowiły żadnego zagrożenia i są bardzo przyjaznymi miejscami. Ale one nie leżały na końcu doliny. Na końcu doliny jesteśmy teraz my. Droga nie idzie nigdzie dalej, kończy się pionierskim placem. Wokół tylko zbocza gór. Tutaj jest zdecydowanie koniec owej doliny..
Szybkim krokiem zawracamy. Miałoby się ochotę biec, ale jakoś mam poczucie, że lepiej tego nie robić, że biegnąc mogę się bardziej rzucać w oczy. Coraz silniejsze wrażenie ciężkiego wzroku na plecach. I to wzroku skrajnie nieprzyjaznego oraz zdumionego i wkurwionego naszą tu obecnością. Wręcz jakby na tych plecach był juz nie tylko czyjś wzrok ale oddech. Jakby coś się do nas zbliżało. Oczy dookoła głowy wprawdzie niczego nie dostrzegają. Ale na tym etapie dopada nas prawie pewność, że nie jesteśmy w tej chwili tu sami. Jednocześnie po raz pierwszy chyba w życiu mam poczucie jakby ktoś celował do mnie z kałacha.
Ścienny Krecik zdaje sie być posrany jeszcze bardziej ode mnie... Może on wie?? On tutejszy..
Z radością zagłębiamy się w kolczaste krzaki targające za włosy i ubranie. A tak na nie klęliśmy jeszcze pół godziny temu. Teraz bym chętnie uściskała każdy z tych krzaczyn, że nas osłania swoimi splątanym buszem gałęzi. Pionierski obóz zostaje za nami, razem z niewyjaśnioną zagadką naszych irracjonalnych lęków... Pełny spokój ducha odzyskujemy dopiero po przekroczeniu zardzewiałego szlabanu.
Co złego siedziało w górskich ruinach za Hankavanem na zawsze pozostanie dla nas tajemnicą... Na szczęście..
Ułaziliśmy się dziś po tych asfaltach. Nogi włażą nam w tyłek bardziej niż po górskich wycieczkach w poprzednie dni. Z radością więc wskakujemy ponownie do ciepłego źródła, dziś dodatkowo z butelką wina w dłoni - jak nakazuje tutejszy zwyczaj i czynią zawsze miejscowi. Woda jest mętna, aromatyczna i taka cieplutka. Znów zaczyna lać. Przez niepełny dach deszcz spływa w gorące baseniki. Woda na styku ciepłego i zimnego paruje, buchają kłęby. Grzmi.. Jakaś rosyjska rodzinka w sąsiednim baseniku puściła mocne dicho i chyba zabawa się rozkręca, bo panie śpiewają już razem z artystą z głośnika, słychać, że każda z nich stara się być głosem prowadzącym. Cykady tak drą ryja, że zagłuszają nawet ten bumboks. Woda szumi.. Deszcz dudni w falistą blachę dachów, pioruny walą w góry otaczające dolinę Hankavanu... Ja pierdziele.. jakie to szczęście, że my tu teraz możemy być.. Że nic nas nie zeżarło w tej cholernej bazie pionierów...
P.S. O bazę pionierów pytałam kilkunastu, jak nie kilkudziesięciu ludzi w okolicy. Już się na mnie dziwnie patrzyli - o co mi właściwie chodzi? Czy ja ją może chce kupić? Może podobnie jak ten koleś z Moskwy - ona też planuje tu zrobić SPA dla bogaczy? Pytałam przy źródłach, w knajpie, w sklepie, na przystanku, zaczepiałam ludzi na szosie czy w marszrutce do Hrazdanu.. Prawie z każdym napotkanym w Hankavan człowiekiem próbowałam zagaić ten temat. Wszyscy wiedzieli, że "baza pionierów tam jest". I od lat nie działa. Że ponoć kupiła ją jakaś prywatna osoba, ale nic tam nie robi, a nawet nie odwiedza tego miejsca. Nikt jednak z zaczepionych osób nie był na terenie bazy od wielu lat. Ponoć wynieść stamtąd już nie ma co - miejsce zostało rozszabrowane z cennych rzeczy już w latach 90 tych. Biesiadki i dogodne miejsca na ognisko, imprezę i upicie się z kumplami - są ciut wcześniej, jeszcze przed szlabanem. Wygodniejsze - bo z wiatami, ławeczkami, grillami i dogodnym, legalnym dojazdem. Droga w góry, wykorzystywana przez terenówki, traktory czy pasterzy - odbija z asfaltu chwile przed biesiadkami. Po kiego diabła więc leźć dalej? To jest ślepy zaułek. Teraz też uświadamiam sobie, że w obozie pionierów ściany nie były zmalowane sprejami, nie widziałam ani jednego śladu po ognisku. Śmieci również nie było...
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
laynn pisze:buba pisze:P.S. O bazę pionierów
Oglądałaś Hostel? Pewnie tam jest coś takiego
ale jaki hostel?? gdzie? To jakis film?
Ostatnio zmieniony 2019-12-11, 19:48 przez buba, łącznie zmieniany 2 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Iva pisze:Cudnie się Ciebie czyta.
dzieki!
Iva pisze:i już nie mogłam się doczekać kiedy stamtąd wyjdziecie.
oj ja sie tez nie moglam wtedy tego doczekac! droga zdawala sie nie miec konca!
Ostatnio zmieniony 2019-12-11, 19:40 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze:To jakis film?
No i to porąbany.
https://www.youtube.com/watch?v=4d5_lrn9v-g
I widzę, że powstały już 4 Hostele.
laynn pisze:buba pisze:To jakis film?
No i to porąbany.
https://www.youtube.com/watch?v=4d5_lrn9v-g
I widzę, że powstały już 4 Hostele.
yyyyyyy, to ja chyba takich filmów nie lubie...
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
laynn pisze:Ale wiesz, może w tym miejscu, gdzie byliście, też sobie bogaci ludzie robią takie zabawy
Tylko ciekawe jaka role my mielismy odgrywac w tej zabawie
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Jeśli dobrze pamiętam te filmy to kilku przeżyło … Bądźcie dobrej myśli.
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Dobromił pisze:Jeśli dobrze pamiętam te filmy to kilku przeżyło … Bądźcie dobrej myśli.
No nam sie tez udalo, ale chyba zbyt szybko i nie zgodnie ze scenariuszem opuscilismy plan filmowy
Acz my najwyrazniej mamy farta! Ludozercy w wagonie tez nas oszczedzili!!
Ostatnio zmieniony 2019-12-12, 19:20 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 4 gości