Na wizytę w Albanii mamy nieco ponad 48 godzin. Niewiele, lecz taki jest urok objazdówek. Trzeba dobrze wykorzystać ten czas, ale przeważającą jego ilość zajmie... lenistwo
.
Pierwsze miasto po przekroczeniu granicy z Czarnogórą to oczywiście
Szkodra (Shkodër), witająca podróżnych twierdzą Rozafa umieszczoną na skale nad rzeką.
Zwiedzaliśmy ją w 2017 roku, podobnie jak włóczyliśmy się dość dokładnie po mieście, więc dzisiaj chciałem zobaczyć tylko kilka miejsc, które wówczas przeoczyliśmy. Jednym z nich jest Ołowiany Meczet (Xhamia e Plumbit). Nazwa pochodzi od materiału, którym pokryto kopuły.
Świątynię wybudowano pod koniec XVIII wieku, wzorując się na meczetach Stambułu. Kiedyś miała minaret, ale został on zniszczony w 1967 roku od uderzenia pioruna (wcześniej zdemontowali go Austriacy, jednak po wojnie go odbudowano). Bardzo ładny obiekt, któremu towarzyszy niewielki muzułmański cmentarz.
Meczet Ołowiany to również cenny zabytek, biorąc pod uwagę historię religijną Albanii w okresie komunistycznym. Enver Hodża wprowadził oficjalne państwo ateistyczne, co wiązało się z zamknięciem wszystkich świątyń w całym kraju. Szacuje się, iż zniszczono około 740 meczetów, a przetrwało jedynie 50, w większości w stanie ruiny. Tylko kilkanaście uznano za "zabytki kultury" i otoczono prowizoryczną opieką, wśród nich właśnie ten widoczny na zdjęciach. Nie oznaczało to przyzwolenia na kult - meczety miały być świecką pamiątką dawnych czasów. Wyjątek uczyniono dla meczetu Ethema Beja w Tiranie, gdzie mogli uczęszczać zagraniczni dyplomaci.
Akurat trafiamy na modlitwy, w środku siedzi kilkanaście osób. Pozostaje sfotografować dziedziniec przypominający pałacowe.
Po wyjściu wiernych liczyłem, że uda mi się zajrzeć do środka, ale widzę, że drzwi właśnie są zamykane. Już chciałem wracać do auta, gdy nagle jakiś facet pyta się mnie, czy nie chcę wejść, po czym woła do "klucznika", aby z powrotem otworzył i tym sposobem zaglądam do sali modlitewnej Ołowianego
.
Skromna, podobno z dobrą akustyką.
Zawsze zastanawiają mnie znajdujące się w meczetach napisy po arabsku. To jedyny dopuszczony język w islamskiej liturgii. Z pewnością większość Albańczyków go nie zna, więc jak wygląda taka modlitwa? Klepanie formułek z pamięci jak kiedyś w kościołach po łacinie?
Kolejnym etapem wizyty w Szkodrze będzie... wymiana waluty. W tym celu podjeżdżam do centrum, gdzie jakoś udaje mi się znaleźć miejsce do parkowania.
O mieście i jego historii pisałem trochę w czasie ostatniej wizyty, więc teraz tylko przypomnę, że:
* jest to czwarte miasto Albanii pod względem liczby mieszkańców (wtedy było trzecie),
* większość stanowią katolicy, tuż za nimi są muzułmanie,
* starówka pełna jest starych domów, z których część tak odnowiono, że człowiek ma wrażenie, iż znalazł się w jakimś innym, znacznie bogatszym kraju.
Auto zostawiam obok archikatedry św. Szczepana. W okresie budowy największa na Bałkanach, a za panowania Hodży sala do gry w koszykówkę i siatkówkę.
Idziemy do głównego deptaku pustymi ulicami - upał zniechęcał do spacerów...
Na deptaku (Rruga Kol Idromeno) też pustawo, za to klimat zupełnie niealbański.
No to próbujemy wymienić euro na leki. Kantorów nie widać, zostają banki, których jest kilka. Najpierw trzeba jednak do nich wejść, ale to nie takie proste jak u nas: podchodzimy do drzwi, naciskamy dzwonek, ochroniarz nas lustruje i ewentualnie wpuszcza do podwójnie zamkniętego przedsionka i dopiero potem możemy przekroczyć próg świątyni pieniądza. Czyżby mieli tu taki problem z napadami?
W pierwszym banku klapa, gdyż zepsuł się program komputerowy potrzebny do wymiany. W drugim waluty nie wymieniają. W trzecim kierują nas... do innych banków, a potem do kantoru, który podobno jest za rogiem w wąskiej uliczce. Faktycznie był, lecz... nieczynny!
Mam wrażenie, że występuję w jakiejś durnej komedii.
Prawie się poddałem, ale widzę majaczący w oddali szyld Western Union. Tam w końcu się udaje i nawet nie policzyli prowizji, lecz całość zajęła z pół godziny. A gdy kiedyś mówiłem na kempingu, że nie potrafiłem w Szkodrze dostać leków, to patrzyli na mnie jak na wariata...
Pod katedrę wracamy mniej reprezentacyjnymi ulicami.
Opuszczamy centrum przez północne dzielnice, gdzie mijamy jakieś rozsypujące się fabryki. Ogólnie to całkiem tam fajnie.
Kilka kilometrów od miasta przez rzekę Kir przerzucono inną atrakcję turystyczną - kamienny
most Mesi (Ura e Mesit).Wybudowali go Turcy około 1770 roku.
Mierzy ponad 100 metrów długości i składa się z 13 przęseł, środkowe jest wysokie na 12 i pół metra. Ładna sztuka.
Tylko gdzie jest rzeka? Wyschła... Kir jest ciekiem okresowym, a panująca od dawna susza spowodowała, że obecnie most biegnie nad korytem z kamieni.
Obok wznosi się nowa konstrukcja, a w dolu widać podstawy przęseł, być może wcześniejszego mostu lub jakiegoś przepustu. W każdym razie
Ura e Mesit jest dostępny tylko dla niezmotoryzowanych (choć motorkiem pewnie by się po nim przejechało).
Ze Szkodry turyści docierają w to miejsce taksówkami, tymczasem my spotkaliśmy dziewczynę z Polski, która dojechała wiekowym składakiem
.
Okolica także niczego sobie.
Bocznymi drogami kierujemy się w stronę
jeziora Szkoderskiego...
...gdzie na samym brzegu działa znany mi już wypasiony kemping. Jeden z tych, co opisują w przewodnikach i w internecie jako "obowiązkowy do odwiedzenia". Nie wszystko mi tam pasuje, ale cenowo nie poraża i na krótki relaks nadaje się w sam raz.
Mamy bardzo uduchowionych sąsiadów ćwiczących jogę przed laptopem (z daleka wygląda, jakby kobieta nie miała majtek
).
Po drugiej stronie jeziora góry Rumija. Centralnie w środku stoją nadajniki przy punkcie widokowym, na którym byliśmy kilka godzin wcześniej.
Szkoderskie ma wyższy poziom wody niż dwa lata temu. Wtedy za brzeg robiło błoto (częściowo zaschnięte), dzisiaj jest zalane. To też minus, bo nie można się przejść w bok, gdyż od razu zaczyna się człowiek zapadać w mokrym.
Sobotę wypełniają podobne czynności: opalanie się, czytanie, spożywanie alkoholi wszelakich, jedzenie i pływanie (woda cieplejsza niż w morzu, chyba najwyższa temperatura do kąpieli podczas całego wyjazdu).
Wreszcie popołudniu zaczyna mnie nosić. Jest bardzo fajnie, lecz nogi domagają się jakiegoś ruchu. Podobnie jak ostatnio postanawiam skoczyć do najbliższej wioski oddalonej o jakiś kwadrans spaceru pylistą drogą z pięknymi widokami na pasmo
Dukagjin, część Gór Przeklętych.
Wioska nazywa się
Omaraj. Jest tu sklep ze skromnym wyposażeniem, w których kupuję kilka rzeczy. Obok działa najczęściej występująca w Albanii prywatna inicjatywa gospodarcza, czyli myjnia!
Potem ładuję się do baru, gdzie zamawiam zimne piwo. Kufel wyciągany jest z lodówki, więc trzyma chłód.
Za barem, podobnie jak ostatnio, stoi butelka Soplicy orzechowej, a obok figurka Matki Boskiej jako pojemnik na wodę święconą. Oby się nikt nie pomylił! Nad wejściem do jednej z sal wisi charakterystyczny zegar.
Podczas powrotu na kemping kolory zaczynają się zmieniać. Mija mnie kilka pojazdów i rowerzysta, prawie wszyscy do mnie machają. Gdy rano biegałem to wesoło "przedrzeźniał" moje ruchy pasterz owiec. Nie wiem czy tu taki zwyczaj, czy ja tak dziwnie wyglądam?
Na horyzoncie twierdza Rozafa oddalona o 10 kilometrów.
Zdążyłem w sam raz na zachód słońca nad jeziorem.
A w niedzielę składanie namiotu i pora jechać dalej! Jeszcze pożegnalne zdjęcie z faną
.
W Szkodrze dokonujemy większych zakupów w markecie obok stacji benzynowej popularnej, ale mrożącej krew w żyłach każdego faceta firmy
Kastrati. Notabene barwy ma typowo górnośląskie
. Jak widać zabudowa jest tu bardzo mieszana.
Siódmy dzień tygodnia oznacza w mieście takim jak Szkodra korki, pamiętam to z ostatniej wizyty. I faktycznie już w tym miejscu robi się zator i burdel, zatem zamiast przez ścisłe centrum postanawiam przejechać boczną, równoległą drogą. Przy okazji zobaczę, co tam słychać na peryferiach.
Odpowiednią atmosferę zapewnia "Radio Maria"
. Ten Rydzyk to dotrze nawet na Bałkany!
Przejazd przez miasto zajął niecałe 20 minut, a więc całkiem przyzwoicie. Teraz można trochę przycisnąć gaz do dechy, gdyż droga SH1 przeważnie omija obszary zabudowane.
Za oknem
Lezha z mauzoleum Skanderberga.
Przydrożne widoczki...
Okolicę zjazdu na
Kruję: góry oraz wystawka sprzętu rolniczego przy rozpadającej się (i nadal działającej) tankszteli.
Logo sieci
Eri Oil jest bardzo podobne do symbolu
Aeroflotu, tylko sierp i młot zastąpiło euro
.
Musimy przejechać przez
Tiranę. To fajnie, chętnie zobaczę jak zmieniło się miasto w ciągu pięciu ostatnich lat. I dość szybko przeżywam szok - pojawiły się ścieżki rowerowe, a liczne tablice świetlne przypominają, aby uważać na użytkowników dwukołowców! Do tego wypasione przejścia dla pieszych, na których całe słupy zmieniają się na kolor czerwony albo zielony!
W okolicach placu Skanderberga mam dość nietypową sytuację... Stoję na światłach i widzę, jak między autami kręci się jakiś gówniarz i wciska ludziom usługę mycia szyb. Podchodzi do mnie i pokazuję mu stanowczo, że tego nie chcę! Ten nie reaguje, wylewa płyn i zaczyna szorować... No dobra, skoro ty tak, to jak też taki... Włącza się zielone, samochody ruszają, ja też. Dzieciak prawie uwiesił się klamki, potem biegł za mną dobre kilkadziesiąt metrów i wygrażał. A przecież wyraźnie dawałem do zrozumienia, że mnie jego mycie nie interesuje! Wydarzenie dość nerwowe, po którym przez jakiś czas nie mogłem powstrzymać się od złośliwego chichotu...
Chciałem zatrzymać się w stolicy na jakąś godzinkę albo dwie aby przejść się po "śródmieściu", ale mam ten sam problem co w Sarajewie: kompletny brak miejsc do parkowania! Wszystko zawalone totalnie! Wreszcie znajduję trochę placu obok politechniki, ale tam znowu wymagają opłat regulowanych przez sms! Tacy nowocześni, że zwykłe parkometry stały się zbędne, a telefony z zagraniczną kartą często okazują się w tym przypadku bezradne...
Ostatecznie zostawiam wóz na "lewo" i robię tylko kilka zdjęć. Główny gmach polibudy zaprojektowali w 1940 roku Włosi i sprawia bardzo przyjemne wrażenie.
Za rektoratem z czasów komunistycznych wyrasta nowa, imponująca, ciemnokolorowa konstrukcja! To... fragment stadionu narodowego.
Starą arenę rozebrano w 2016 roku, od tego czasu trwa stawianie nowej. Częścią kompleksu będzie ten oto wieżowiec sięgający 100 metrów. To aktualnie najwyższy budynek Albanii.
Cała okolica to zresztą nowe apartamentowce i biurowce wyskakujące jak grzyby po deszczu.
Jedziemy dalej, ale wydostanie się z centrum bez nawigacji to nie jest proste zadanie, nawet jeśli mamy pod ręką papierowe mapy. Z prawej widzę słynną piramidę, w której miało spocząć ciało Hodży. Udało mi się zajrzeć do środka w 2014 roku, teraz ogrodzono ją płotem. Ciekawe, czy w końcu mają pomysł co z nią zrobić?
Kręcę się po ulicach, które nagle kończą się przeszkodą w postaci rumowiska. Zawracam, kombinuję. Dzięki temu mam okazję dostrzec cztery minarety kolejnej budowanej nowości - Wielkiego Meczetu. To będzie potężny obiekt z 30-metrową kopułą i 50-metrowymi wieżami, pomieści 4,5 tysiąca osób. Największy na Bałkanach.
Pomysł postawienia ogromnego meczetu wzbudzał od początku kontrowersje, zwłaszcza wśród niemuzułmanów. To ogromny koszt, który w większości pokrywa rządowa organizacja turecka. Erdogan już tu nawet był, na rozpoczęciu budowy; Turcy od dłuższego czasu próbują związać bałkańskich muzułmanów wokół siebie. Ostatecznie przeważył argument, że od czasu upadku komunizmu powstała nowa katedra katolicka i prawosławna, a wyznawcy Allaha nie mają centralnej świątyni. W stolicy jest co prawda 8 meczetów (przed ateizacją było 28), ale dość niewielkich - np. zabytkowy meczet Ethema Beja mieści jedynie 60 wiernych...
Udaje nam się w końcu wydostać i nawet trafić na autostradę: A3 to funkiel nówka, otwarta latem tego roku. Mierzy niby jedynie 31 kilometrów, lecz prowadzi przez górzyste tereny na których trzeba było wykuć 2 tunele i przerzucić 21 wiaduktów.
Dzięki autobanie szybko znaleźliśmy się w
Elbasanie. To druga próba odwiedzenia tego miasta; w 2014 roku było tak rozkopane i zakorkowane, że musieliśmy odpuścić. Dzisiaj wygląda zupełnie inaczej - szeroki bulwar prawie pozbawiony ruchu samochodowego pozwala w spokoju zlustrować mury twierdzy tworzącej starówkę.
Twierdzę wybudował w XV wieku Mehmed II Zdobywca, jednak mury otaczały istniejącą tu osadę już w czasach antycznych. Przetrwało ich całkiem sporo (ponad 300 metrów), a dodatkowo kilka baszt i bram miejskich. Od strony ulicy ustawiono pomniki albańskich bohaterów, jest też biała wieża zegarowa z końca 19. stulecia.
Po wejściu przez główną bramę naszym oczom ukazują się wąskie uliczki pełne starych i całkiem współczesnych domów. Wśród nich stoją świątynie - m.in. Meczet Królewski (Xhamia Mbret), prawdopodobnie najstarszy w całym państwie (datowany jest na lata 80. XV wieku, czyli podobnie jak cała twierdza).
W innym miejscu znajdował się kiedyś starożytny amfiteatr (Elbasan nazywał się wtedy
Scampa), którego pozostałości zostały wkomponowane w ogródek jednej z restauracji.
Z kolei poza murami miejskimi odsłonięto fundamenty kościoła bizantyjskiego z V wieku.
Kawałek dalej trwa budowa nowoczesnego, wielkiego meczetu. Parę innych stoi już w Elbasanie, więc pozostaje pytanie czy rzeczywiście jest on potrzebny, czy może jak to było w wielu krajach (również w Polsce) po "wyrwaniu się z niewoli": bieda z nędzą, ale na świątynie i kasty kapłanów kasa zawsze się znalazła... Według badań ponad 60% Albańczyków określa się jako niepraktykujących, nawet jeśli uznaje się za wyznawców którejś z religii.
Opuszczając miasto widzimy inny zabytkowy meczet - Naziresha (Xhamia e Nazireshës). Wzniesiony w tzw. stylu sułtańskim w 1599 roku, rekonstrukcję wspierali Turcy (trzeba było odbudować minaret).
Obok niego jeszcze pięć lat temu stał... koń trojański. Teraz zostały po nim jedynie nogi
.
Dalsza podróż w kierunku granicy macedońskiej będzie przyjemna, ponieważ droga przez większość czasu prowadzi górskimi dolinami wzdłuż rzeki
Shkumbini. Za Elbasanem jest ona dość szeroka, a miejscami pogrodzona i płytka. Mieszkańcy urządzają sobie nad brzegami małe ogródki.
Widok na miasto
Librazhd. Za wałami przeciwpowodziowymi świeżo założony park.
Później rzeki się zwęża, a sama droga staje się bardziej kręta. Tablice przypominają o ofiarach wypadków - w przypadku tej z lewej zginęło chyba kilka członków tej samej rodziny.
Cały czas towarzyszy nam nitka linii kolejowej do Podgradca, od jakiegoś czasu nieczynna. Co chwilę widzimy jakieś mosty albo tunele. Przez jeden z nich próbowałem przejść, ale w połowie zawróciłem, bo w środku stało dużo wody, a mokre podkłady sugerowały rychłą wywrotkę.
Po niecałej półtorej godziny od opuszczenia Elbasanu wspinamy się serpentynami na płaskowyż, na wysokość prawie 900 metrów. I zaraz potem pojawiają się niebieskie odcienie
Jeziora Ochrydzkiego. Tak jakoś dziwnie przytłumione...
Odprawa graniczna znowu idzie sprawnie. Słupki po albańskiej stronie oznaczone są jeszcze literami RPSSH -
Republika Popullore Socialiste e Shqipërisë.