Dalsze trasy wiodą nas w lasy w okolicach Rassi. Bo tam stoi planowana przez nas chatynka - Saeveski.
Acz tak naprawde to "chatynka" nie jest dobrym określeniem. To solidny, piętrowy, drewniany dom. Z dwoma piecami, łóżkami i kompletem naczyń.
Cały "salon" wyłożony jest brzozowymi półbeleczkami!
Obecna chatka jest dawną, opuszczoną leśniczówką, która przez jakiś czas działała tutaj w latach 50 tych. A tereny okolicznych lasów są powiązane z orangutanem
Napotkany nad bagiennym jeziorkiem Kristin opowiadał mi o tym orangutanie, tajemniczo się uśmiechając i nie chcąc zdradzić szczegółów. “Jak odwiedzisz chatke Saeveski to sie dowiesz” i głupkowato rechotał... No i miał racje. Na ścianie chatki wisi owa histioria. W XIX wieku stróżem okolicznych lasów był Ado Kuldkep, nazywany też “Pasza Saeveski”. Któregoś roku, gdy zima była ciepła, miejscowi zaczęli na potege kraść drewno. Pasza więc wpadł na pomysł. Puścił do gazet informacje, że z ZOO uciekł orangutan, osiedlił sie w tutejszych lasach i atakuje ludzi. Czy złodzieje drewna by uwierzyli gazetowym artykułom? Może nie, ale od kiedy co niektórzy zaczęli naprawde spotykać owego złego orangutana - to informacja pocztą pantoflową szybko obniosła sie wokoło, powodując ataki paniki przed wejściem do lasu.. Orangutanem był oczywiście przebrany Pasza… Zaraz mi sie przypomniała historia mojego dziadka, malownicza opowieść spod Lubina. Zaraz po wojnie, nieco ponury klimat “Ziem Odzyskanych”, porzucony przez dawnych lokatorów pałacyk w Bolanowie. Powstające tam powoli gospodarstwo rolno - hodowlane i mix napływowej ludności niewiadomoskąd, który nocami kradł na potęge wszystko co wpadło w ręce. I mój dziadek, który miał tego bardaku pilnować. I co robił z kumplami? Duchy! Nocami spadały gongi ze ścian, skóry dzików i niedzwiedzi uciekały korytarzami, a blaszki przywiązane do sznurka, wyły jekiem potępieńczym. Poskutkowało! Wręcz przeniosło górą! Ludzie nie tylko przestali kraść nocami, ale w panice opuścili Bolanów i nie było komu pracować w gospodarstwie
Obok chatki przepływa żelazista rzeczka. Długo gramy w misie - patysie. Wrzucamy patyki i szybko biegniemy na druga strone mostu sprawdzić, który szybciej przepłynie. A może któryś zabłądził? Nie sądziłam, że ta zabawa całkiem wciąga!
Obczajamy też inny potoczek, mniejszy, mulisty, ciurkający za chatką.
Oczywiście głównym punktem programu jest nasiadówka przyogniskowa!
Zestaw zabawek na wieczór
W międzyczasie przewija sie dwóch kolesi w dużym czerwonym busie. Jeden jest bardzo rozmowny. To człowiek z wizją. Jako że swoje wizje wykłada w języku, który ja nie za dobrze kumam, odbiorcą wzniosłych planów i idei jest toperz, a ja dowiaduje sie szczegółów z drugiej ręki. Nasz nowy znajomy uważa, że to bardzo źle, że wsie się w Estonii wyludniają, a młodzi ludzie raczej migrują do miast. Że Tallin czy inne Tartu się rozrasta, a małe wioski wśród lasów coraz częściej są pełne opuszczonych domków. I on właśnie pragnie wpłynąć na ludzi. W tym celu coś pisze (ale nie udaje sie ustalić co pisze i gdzie pisze). Jego plan jest prosty - ludzie powinni przenieść sie na wieś i produkować zdrową żywność, zakładać fermy kur i szklarnie, a Estonia stanie sie wtedy samowystarczalna. On, przewodnik ludu, już sie wyprowadził na wieś - ale nie wiedzieć czemu nic nie uprawia ani nie hoduje. Swoim pisaniem ponoć współpracuje jakoś z rządem Estonii, a zamierza również podjąć współprace z rządem (!) chińskim! W tym celu już nawet zaczął nauke chińskiego. Bo ponoć klimat Estonii jest bardzo zbliżony do tego w Chinach i można by zacieśnić współprace dotyczącą “monokultur hodowlanych”. Nie wiem czy chodzi o to, że tutaj jest dużo bagien i można na nich sadzić ryż???
Drugi kolega wygląda zupełnie jak wiking, tylko zamiast hełmu z rogami ma kaszkiet - co nieco psuje odbiór i symetrie całości. On nie zagłębia się w tematy rolniczo - społeczno - międzykontynentalne. Grzebie patykiem w ognisku, pali cygaro i spoglada na kabaka z dużą dozą obrzydzenia. Myśle, ze obecność tego stworzenia sprawia, że przedstawiciele lokalnej społeczności jadą na nocleg jednak gdzie indziej. W nocy jesteśmy więc sami. Tzn. pozornie sami, bo w ścianach cały czas coś łoskocze i grzdyka. Noc jest wyjatkowo jak na Estonie ciemna - zwlekło sie dużo czarnych chmur.
Śpimy na piętrze.
Chatka ma skobelek od środka więc zamykam. Klamka słabo trzyma, bez sensu żeby drzwi łopotały. Przyjdzie nocny zbłąkany turysta to zapuka. W nocy mam wrażenie, że coś chodzi na dole. Jakby ludzkie kroki, sapanie, chrząkanie. Schodze.. Zaglądam do kuchni, wielkiej jadalni.. Zapuszczam żurawia we wszystkie kąty (a nawet świece latarka na sufit
) Pusto. Musiało mi się zdawać. Śpimy... W nocy wędruje do kibla. Wracam z kibelka, zawijam się w śpiwór. Zaś coś łazi na dole. Tłumacze sobie: “Sprawdzałam, obeszłam, nic nie ma. Buba wkręcasz cos sobie. Drzwi zamknięte na skobelek, nic nie miało szansy wejść! Pewnie mysza”. Kłade, się, ale zaraz uderza mnie myśl - ale jak poszłam do kibla to drzwi zostały otwarte,nie? Na oścież, bo klamka nie bardzo trzyma. I może wtedy coś wlazło??” Ide więc na dół szukać szuracza. Jak można się domyślić bezskutecznie
Po iluś godzinach sune do wychodka po raz kolejny. Lubie korzystać z takich przybytków przy otwartych drzwiach. Więc teraz też patrze w niecałkiem czarną lokalną noc, w ciemny zarys chatki, w kolebiące się na wietrze gałęzie drzew. Nagle zauważam ruch. Między kiblem a chatką coś lezie! A raczej pełznie… Wbijam zaspane oczy w szarość przychatkowej łąki. Wąż!!!! Ale nie jakaś żmija czy zaskroniec! Wąż gigant! Jakis pyton czy inna anakonda! Grube jak ludzka noga i długie na chyba z 5 metrów! Przemieszcza sie powoli i dostojnie wijąc się. Musiało spierdzielić gdzieś z zoo (taaaa... jak orangutan
), cyrku czy prywatnemu hodowcy sie znudził pupil, wiec wywalił do lasu. Pierwszej zimy zdechnie, ale póki co lato przed nami. A co gorsza to coś jest przede mną, na mojej drodze z kibla do chatki. Wychodek jest porządny, szczelny, jak zamkne drzwi to mi ten gigant nie wlezie. Już mam wizje upojnej nocy w tym, jakże uroczym, przybytku. Poczatkowo troche się boje włączyć latarke - bydle zauważy i jeszcze zaatakuje? Dzieli nas jednak odległość jakiś 5 metrów, jakby co to zdąże drzwi zatrzasnąć. Zbieram się więc na odwage i snop światła oświetla mojego węża.... Błyskają zdziwione oczy… w liczbie kilkanaście! Mój wąż jest zdecydowanie wężem, ale składa sie z kun!! Chyba z 10 kun, kuna za kuną! Każda kuna trzyma ząbkami za ogon tą poprzednią. Pierwsza kuna jest największa. Czyżby mama wyprowadzała dzieci na spacer? I tak szły aby sie nie pogubić?? Idą więc tak trawami na krótkich łapkach, kręcą kuprami, sprawiając zupełne wrażenie meandrowania. Nieźle się ubawiłam! Ale człowiekowi wyobraźnia płata figle! Acz skądinąd niesamowite zjawisko i obserwacja przyrodnicza. Aparat został w chatce. Zawsze do kibla trzeba go zabierać. Nie zabrałam koło sudeckiej sztolni - i wpadła na mnie sarna. Nie zabrałam w Zatoce pod Odessą - i nad głową przeleciał mi wojskowy helikopter.. Tu znów popełniłam błąd!! Idąc do kibla aparat trzeba zabierać ZAWSZE!!!!!
A oto i kibel, z którego można prowadzić emocjonujące obserwacje lokalnej fauny!
Nad ranem przychodzi burza. Wali piorunami całkiem blisko. Kabak sie boi. Mam wrażenie, że ona bardzo lubi się bać. Co chwile biegnie do okna, a gdy gruchnie - to z kwikiem wskakuje spowrotem pod śpiworki i się tuli chichocząc.
Burza w takiej chatce jest niezwykle klimatyczna! Tzn. póki nie trzeba iść do kibla
Jeszcze tylko wpis do chatkowego zeszytu na pamiątke. Zeszyt jest dość gruby i wynika, że chatka jest wyjatkowo jak na Estonie popularna. Nie ma weekendu, żeby się jakaś ekipa nie przewinęła, a w popularniejszych terminach to jest i po 50 osób naraz!
Gdy zbieramy sie do odjazdu znów coś mruczy po horyzontach. Jakieś bardzo burzowe to lato...
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..