Boboty, czyli Mała Fatra bez rozgrzewki
To tutaj na małym parkingu przy drodze zostawiamy samochód. Ruszamy na szlak kilka minut przed 7.00, ochotników na niedzielą wędrówkę, poza naszym duetem, brak. Przechodzimy kawałek wzdłuż drogi, skręcamy do lasu i zaczynamy podejście. Przed nami porządna lekcja wuefu bez rozgrzewki. Podejście na Boboty jest mocne i nie da nam wytchnienia ani przez chwilę. Dodatkowo wrzesień to czas jeleni, które mają rykowisko. Słyszę, że jeden osobnik jest w pobliżu, szybko zapominam o tym, że chwilę wcześniej potrzebowałam kawy. Podejście na Boboty i ryk jelenia to takie podwójne espresso.
Na szlaku jest krótki odcinek z drabinką i łańcuchami i kilka większych kamieni, których przejście wymaga wysiłku. Wysiłek ten będzie dość szybko wynagrodzony - całkiem niezłe panoramy wyłaniają się między drzewami. Spora część szlaku wiedzie jednak przez las, z czego najbardziej zadowolone będą nasze kolana.
Droga na Wielki Rozsutec: przełęcz Vrchpodžiar (745 m n.p.m.) - przełęcz Medzirozsutce (1200 m n.p.m.)
Z przełęczy Vrchpodžiar skierowaliśmy się na zielony szlak, który łączy się z niebieskim przechodzącym przez Górne Dziury. Spacer tym szlakiem nie zapewni nam atrakcji, w przeciwieństwie do słynnych Jansikowych Dziur, jednak dość szybko wyprowadzi nas na przełęcz między Małym i Wielkim Rozsutkiem. Co zaskoczyło mnie na tym odcinku, to pewien “porządek” na szlaku i przyjazne rozwiązanie dla turystów. Otóż słowacy w kilku miejscach zamocowali metalowe elementy i stworzyli sztuczne schody, które sprawiają, że nie “spływamy” po szlaku. Kto wędrował po Małej Fatrze wie, że po deszczach niektóre odcinki są trudne do przejścia. Nie mamy tutaj kamiennych ścieżek, a trawiaste i glebę, która jak gąbka chłonie wodę. Co skutkuje ślizganiem się na szlaku.
Na przełęczy między Małym i Wielkim Rozsutkiem spotykamy kilku turystów. Pamiętam, kiedy w czerwcu tłumy wylegiwały się na polanie… Tym razem było to bardzo spokojne miejsce i nie trzeba było się trudzić, żeby znaleźć kawałek miejsca na rozłożenie pikniku. Otaczała nas wczesna jesień, wystawiliśmy dziuby do słońca i chłonęliśmy bez opamiętania wszelkie dobrodziejstwa natury.
Z przełęczy Medzirozsutce na Wielki Rozsutec (1610 m n.p.m.)
Przerwa była krótka, bo dzień wietrzny i choć słońce grało z chmurami, szybko zarzuciliśmy plecaki, żeby rozgrzać się trochę w drodze na Wielki Rozsutec. Po krótkim odcinku przez las, dalsza ścieżka była dość fotograficzna. Pod nogami wąska przestrzeń, którą wypełniały kamienie, czasem korzenie, czasem niewielkie błoto. Rozglądając się na każdą stronę bardzo szybko zapomnieliśmy się o zmęczeniu związanym z kolejnym (3!) podejściem i bolących kolanach (to ja).
Wielki Rozsutec (1610 m n.p.m.)
Na szczycie także nie zastaliśmy tłumów, tutaj wiatr miał dość sporo do powiedzenia. Wsuwając kanapkę za skałą patrzyliśmy na dalszy cel naszej wędrówki - Stoh, którego szczyt przysłaniały chmury. Zanim jednak dotarliśmy tam, musieliśmy pokonać nielubiane przeze mnie zejście z Wielkiego Rozsutca. Oj, jak bardzo śliskie są te skały, wie każdy kto tamtędy szedł. Mam zaufanie do swoich butów i wiem, że mają dobre tarcie i przyczepność, ale kiedy widzę te wypolerowane skały to drżę na zejściu prawie przy każdym kroku.
W drodze na Stoh
Dla odmiany podejście na Stoh jest zupełnie inne. To ścieżka, która częściowo prowadzi przez las, a częściowo przez rozległe połoniny. W lesie jest dość błotniście. Słowaczki, które minęliśmy na początku podejścia śmiały się z nas, że jeszcze trochę i będziemy brudni jak one. Spojrzałam na ich umorusane buty i wiedziałam, co nas czeka. Błoto, błoto i raz jeszcze błoto. Mamy takie zboczenie, że śledzimy prognozy pogody w górach w różnych częściach świata i wiedzieliśmy, że na Małej Fatrze w ostatnich dniach nie było opadów, a jednak warunki przyjemne nie były.
Kiedy wyszliśmy na połoniny ścieżka zupełnie się zmieniła. Była miękka, w miarę sucha i… bajecznie kolorowa. Wiedzieliście, że to krzaki borówek kolorują małofatrzańskie połoniny? Czy ktoś lubi borówki? Mam wrażenie, że zdobywcy Stoha od strony Wielkiego Rozsutca nie bardzo. Krzaki pełne były owoców.
Na Stohu przywitał nas mrożący wiatr i chmura. Pogoda była dynamiczna. Kiedy chmury odsłaniały widoki, było pięknie. Jednak nasz biwak szczytowy spędziliśmy między kosodrzewiną, ja w przebraniu eskimosa, to znaczy we wszystkich możliwych warstwach.
Kolejny cel: Południowy Groń
Szybko ewakuowaliśmy się ze szczytu, bo przecież nie o skąpanych w chmurze szczytach marzyliśmy w ten weekend.
Podejście na Południowy Groń jest dość przyjemne. Bardzo ładnie prezentuje się z niego Wielki Rozsutec i pobliskie miejscowości. A jak jest na Południowym Groniu? Pięknie i widokowo.
Południowy Groń - Dolina Vratna
I choć widok z Południowego Gronia hipnotyzował, wiedzieliśmy, że kiedyś przyjdzie nam podjąć trudną decyzję o powrocie na parking. Nasze niedzielne plany były nieco dłuższe, jednak chmura, która osiadła na Stohu ciągnęła się przez resztę pasma. Zatem dalsza wędrówka okazałaby się pewnego rodzaju mordorem, na który akurat wtedy nie miałam ochoty. Zeszliśmy zatem do Chaty na Groniu, tym okropnie stromym i błotnistym odcinkiem. W nagrodę zaserwowaliśmy sobie zimnego radlera w pełnym słońcu. To było słusznie wydane 1,5 EUR. Po godzinie byliśmy już przy samochodzie. Poszliśmy trochę na skróty, pod wyciągiem, na cudownie miękkim i suchym stoku, pełnym… krokusów.
Podsumowanie trasy
Wymaszerowaliśmy prawie 20 km, w błocie, słońcu, na kolorowych połoninach, z wiatrem twarz i słońcem także w twarz.
Zostawiam jeszcze link do trasy: https://mapy.cz/s/nesatulado
Tymczasem życzę Wam pięknej jesieni, gdziekolwiek będziecie.
Agnieszka
