Środowe wczesne wyjście za potrzebą przyniosło nadzieję na zmianę pogody, bo między chmurami pojawiły się błyski słońca. Niestety, trwało to krótko i przy właściwej pobudce znowu wszystko ogarnęła szarość. Tak naprawdę to obudzili nas robotnicy z przeciwległego brzegu Dobellusa, który krzykami dodawali sobie otuchy przy stawianiu nowych konstrukcji.
Dzisiaj
zimnej Zośki. Na szczęście nie zimniejszej niż wczoraj, ale dodatkowo rozgrzewać się i tak trzeba było cały czas.
Tradycyjnie zbieramy się późno. Gdyby było ciepło to może narzekałbym, że zamiast przeć w nowe miejsca siedziby bezproduktywnie w lesie, lecz w takich warunkach jest to nawet wskazane.
Przy północnym skraju jeziora miało znajdować się miejsce biwakowe - przynajmniej tak twierdziła mapa. Ale to już pieśń przeszłości, znaleźliśmy tylko resztki wychodka.
Wracamy do
Błąkałów, zastanawiając się, czy czasem nie wpadniemy znowu na Marka. Może na nas czeka? W pewnym momencie widzimy postać wychodzącą z krzaków. Ale to nie on, tylko jakiś facet idzie gdzieś na pola...
Pod sklepem mnie i Bubie włącza się duch przygody: mamy kupę czasu do autobusu, można by dostać się do następnej miejscowości stopem i ją zwiedzić. Eco i Grzesiek nie wykazują animuszu, wolą posiedzieć pod wiatą... No cóż, starość dopada każdego.
Siadamy z Bubą na skraju drogi i czekamy. Ruch jest słaby, ale coś jeździ. Nikt nie wykazuje jednak chęci do zatrzymania, w dodatku zaczyna siąpić. Wreszcie po kwadransie staje auto na litewskich blachach. Kierowca z Litwy kieruje się na Suwałki przez... obwód kaliningradzki. Ciekawa trasa. Na leśnych zakrętach pruje ostro i wpada w każdą dziurę, których na tej drodze cała masa, więc tylko czekam, aż odpadnie nam podwozie. Nic takiego się nie dzieje, po chwili wysiadamy w
Żytkiejmach (Szittkehmen, od 1938
Wehrkirchen).
Wioskę założyli - podobnie jak wiele innych w tej części Mazur - w XVI wieku litewscy osadnicy i stąd nazwa wywodząca się z tego języka (po litewsku
Žydkiemis). Kiedyś był to dość znaczący lokalny ośrodek z prawem organizowania targów, drugi pod względem liczby mieszkańców w powiecie gołdapskim. W 1944 działały 3 hotele, 6 gospód, 2 banki, kantor, szkoła publiczna i prywatna, szpital, apteka, młyny, wiatraki, cegielnia i mleczarnia. A dzisiaj?
Dzisiaj pozostało trochę śladów po tamtych czasach - przede wszystkim zabudowa w okolicach głównego skrzyżowania, która przypomina bardziej małomiasteczkową, a nie wiejską.
Kilkaset metrów dalej w bocznej drodze znajdujemy Pomnik Poległych. Kamienna forma przetrwała, lecz tablica jest nowa, dwujęzyczna.
Obok na wzgórzu stoi niewielki kościół, dawniej ewangelicki. Luteranie mieli tu swą świątynię od prawie samego początku osady, nabożeństwa odprawiano po litewsku, dopiero później pojawił się język niemiecki. Obecny kształt budynek uzyskał w 1879 roku, natomiast po prawej stronie mamy farę z 1928.
Do Buby przypałętał się pies... A za nią dawny
Deutsches Haus.
W ogóle spotykamy tutaj ciekawych ludzi: za chwilę pewna babulinka zaczęła mi na chodniku opowiadać o jakimś maryjnym objawieniu. Potem w sklepie Buba miała okazję obserwować obsługę klienta po żytkiejmskiemu z waleniem pięścią w kasę włącznie
.
Siadamy pod zadaszonym przystankiem autobusowym, ale ja jeszcze idę porobić kilka zdjęć. Park został jakiś czas temu zagospodarowany, mają nawet toi-toia.
Drewniana remiza, siedziba "eko-muzeum".
Mocno przebudowany budynek
hotelu St. Hubertus. W latach 30. XX wieku w jego wnętrzach szkolono dywersantów, a potem swoją placówkę miało Gestapo i Abwehra.
Szittkehmen/Wehrkirchen było położone strategicznie, bo blisko granicy z Polską i Litwą. Współcześnie słupki graniczne są jeszcze bliżej, gdyż Federacja Rosyjska zaczyna się mniej niż kilometr od kościoła, a więc jakieś półtora kilometra od miejsca, gdzie robię te zdjęcia. Kusi mnie, aby tam pobiec, tym bardziej, że po drodze można zahaczyć jeszcze o kilka starych cmentarzy, w tym wojenny. Do autobusu mam godzinę, powinienem zdążyć!
Zostawiam Bubę z tabołami i raźno prę przed siebie. Dotarłem jedynie do młyna parowo-wodnego z XIX wieku na Żytkiejmskiej Strudze. Działał aż do 1992 roku, nadal sprawna jest turbina wytwarzająca energię elektryczną.
A potem... niebo spadło mi na głowę. Od czasu do czasu coś padało i się uspokajało, ale w tym momencie runęła ściana wody. Schowałem się pod drzewem, lecz po chwili przestało ono wystarczać. Wpadłem pod daszek jakiejś stodoły, gdzie trochę mniej zacinało. Minuty mijają, a opady zamiast maleć to się wzmagają. Przypomniał mi się wiersz Konopnickiej:
Wtem się wicher zerwie srogi.
Dzieci w krzyk, i dalej w nogi…
Szumią trawy, gną się drzewa,
To już nie deszcz, to ulewa.
Po pewnym czasie udaje mi się w końcu wyrwać ze schronienia, ale o zwiedzaniu okolic przygranicznych nie ma już mowy, za mało czasu zostało. Wracam wściekły i przemoczony, pogoda nawet teraz musiała postawić kropkę nad I.
Pojawia się pekaes z Andrzejem i Grzegorzem, w czwórkę dojeżdżamy do
Suwałk. Z nostalgią wspominamy ostatnią wizytę sprzed tygodnia, kiedy chodziliśmy tędy przy ciepłej i słonecznej aurze.
Ponieważ mamy znowu sporo czasu na przesiadkę, więc zjadamy obiad w azjatyckiej knajpie. A potem pociąg na Podlasie... Z okien oglądamy różne fajne stacyjki.
Carski dworzec w Kamiennej Nowej przez kilkanaście lat był kolejowo odcięty od reszty Polski po tym, jak przesunięto granicę polsko-radziecką.
Im bliżej
Białegostoku, tym więcej wchodzi do pociągu osób w barwach Jagiellonii. Jest nawet Murzyn w piłkarskim stroju, nie sądziłem, że zespół ma takich międzynarodowych kibiców! Okazuje się, że dzisiaj Białystok gra mecz z Legią, więc wszyscy szykują się na łomot (tylko jeszcze nie wiadomo, z której strony).
W stolicy województwa ciężka atmosfera tworzona przez ciężkie chmury wiszące na niebie, ale na szczęście już nie pada.
Idziemy do jedynego w mieście
schroniska młodzieżowego. Skryty między blokami domek ponoć jest zabytkowy, choć patrząc na obite plastikowymi deskami ściany szczerze w to wątpię. Przybytek ma tak niewielkie rozmiary, że w drzwiach lub korytarzu nie można minąć się z plecakiem! W ogóle mam wrażenie, że wszystko tam jest w wersji mini, łącznie z kuchnią i łóżkami.
Na dobry wieczór otrzymujemy długą litanię zakazów. Wielu rzeczy w środku nie można. Oczywiście nie wolno spożywać procentów, a pani z recepcji dumnie opowiada o swoich sukcesach w ściganiu nieprawomyślnych alkoholików. Niedozwolona jest też koedukacja. Bo ktoś może sobie nie życzyć kobiety w męskim pokoju! A niedawno czytałem w artykule wywiad (sprzed kilku lat, ale jednak) z ówczesnym prezesem Polskiego Towarzystwa Schronisk Młodzieżowych, gdzie zapewniał, że segregacja płci występuje tylko w przypadkach grup szkolnych, nikt dorosłych ludzi nie będzie tak traktował. A w Białymstoku traktują... Nie wiem tylko czy to nawiązanie do starych czasów czy raczej nowy trend, bo w innych krajach też ponoć ludzie nie chcą się koedukować...
Kolejną cenną informacją jest ta, że drzwi schroniska zamykane są o północy i nikt już do niego nie wejdzie. "W trosce o bezpieczeństwo" - jak głosi kartka. Rozumiem, że w Białymstoku po 24-tej robi się tak groźnie, że trzeba ryglować wejścia, wcześniej takiego zagrożenia nie ma.
Kobieta w recepcji gada i gada, a ja czuję, że zaczynam się topić we własnym pocie, bo w pełnym turystycznym rynsztunku jest bardzo ciepło. Dla odmiany w nocy piździ, bo oczywiście kaloryfery od dawna nie grzeją, a cieniutka kołdra i koc w żaden sposób nie zabezpieczają przed chłodem.
Opuszczamy tę klaustrofobiczną atmosferę i ruszamy na wieczorne miasto poszukać jakiegoś fajnego miejsca do zjedzenia i napicia. Pora jednak już późna, zatem kuchnie pozamykane, a że dzielnica śródmiejska, więc drogo. Przysiadamy na chwilę w jednej z pizzerii, lecz wkrótce ją zamykają. Zaglądamy jeszcze na Rynek Kościuszki, gdzie działa więcej knajp. Przy okazji uwieczniam ratusz, który wbrew nazwie nigdy nie pełnił roli siedziby władz miejskich.
W drodze powrotnej przechodzimy obok ładnego soboru św. Mikołaja, najważniejszej cerkwi Białegostoku.
Na ulicach kręcą się grupy szczęśliwych kibiców, bo Jagiellonia wygrała z Legią Warszawa 1-0. Co prawda padł gol samobójczy, ale zawsze. A my ciut mniej szczęśliwi udajemy się na spoczynek do schroniska... Rano z ulgą go opuściłem, raczej nie będę polecał jako miejsca noclegowego. Ma co prawda bardzo dobre położenie i umiarkowane ceny, ale na tym plusy się kończą.
I nadszedł dzień powrotu. Co prawda okres zimnych ogrodników już się skończył, ale paskudna pogoda nie. Zimno, leje...
W drodze na dworzec przechodzimy obok ogromnej bazyliki św. Rocha. Budowany przez prawie 20 lat w stylu modernistyczno-ekspresjonistycznym pasuje tu jak pięść do oka, ale trzeba przyznać, że nie można obok niej przejść obojętnie. Wieża kojarzy mi się z minaretem meczetu, natomiast całość z Gwiezdnymi Wojnami
.
Kawałek dalej skryta mała architektura - drewniane domki i dawne kino.
Podróż pociągiem przez pół Polski mocno się dłużyła - w pieprzonej
Pesie Dart było ciasno i głośno, zamiast zamawianych miejsc przy stoliku dostaliśmy zwykłe "szeregówki". Wśród innych pasażerów wyróżniała się grupa nawiedzonych kobiet jadących do Częstochowy na pielgrzymkę, więc nasłuchałem się o rekolekcjach, ruchach odnowy i dziewczynach mających widzenia...
A pogoda - jak się spodziewałem - zaczęła zmieniać oblicze: do Warszawy lało, potem ubywało chmur i wyszło dawno nie widziane słońce...
----
Każdy wyjazd na Kresy miał jakiś motyw przewodni.
W 2013 roku wszystko było dla mnie nowe, ale zapamiętałem głównie spływ Biebrzą i kościół w Sztabinie, który nie chciał nam znikać z horyzontu.
W 2014 okradziono mnie w pociągu i przez resztę wyjazdu musiałem korzystać z cudzego aparatu.
W 2015 znów spływaliśmy Biebrzą i walczyliśmy z wiatrem i pogodą.
2016 upłynął pod znakiem sanktuariów różnych wyznań.
2017 to wiele kąpieli w jeziorach i pierwsza wizyta zagraniczna.
2018 jako ciągła walka z insektami.
2019 kojarzył mi się będzie z chłodem i zachmurzonym niebem. Co prawda pogoda zrąbała się dopiero w połowie węfrówki, ale właśnie ona najbardziej utkwiła w pamięci. Kto mógł przypuszczać, że najcieplejszy i najładniejszy dzień będzie właśnie na samym początku? Również kładąc się spać nad jeziorem w Wiżajnach nie przypuszczaliśmy, że teraz czeka nas tylko szarość...
Szkoda. Rzutowało to na atmosferę ostatnich dni, bo każdy nieustannie kombinował, jak tu się dobrze ubrać i gdzie schować przed potencjalnym deszczem. Oby za rok było lepiej!