Przez Suwalszczyznę i Mazury z plecakiem.
Przez Suwalszczyznę i Mazury z plecakiem.
Nadszedł maj, a więc i czas tradycyjnej wędrówki po wschodnich granicach Polski. Chociaż w tym roku to już północno-wschodnich, bowiem zgodnie z harmonogramem wracamy na Suwalszczyznę i będziemy chcieli dojść do Mazur.
Wyprawę rozpoczynamy kalendarzowo wyjątkowo wcześnie, bo w nocy z 8 na 9 maja. Będzie to miało swoje późniejsze konsekwencje. We dwójkę z Eco dojeżdżamy do stolicy Śląska, skąd mamy bezpośredni pociąg aż do Białegostoku. Niestety, trasę tę musimy przebyć składem ED161 czyli Pesą Dart, która, według mnie, jest cholernie niewygodna: wąsko, ciasno, ścisk przy fotelach, mało miejsca na duże bagaże. W niektórych kiblach brak wody. Do tego głos nawiedzonej lektorki trzykrotnie informuje nas o najbliższej stacji; za każdym razem wita i żegna pasażerów przypominając o zabraniu bagażu i zwracaniu uwagi podczas wychodzenia na perony, ewentualnie życzy miłego pobytu lub dalszej podróży. I tak dziesiąt razy w ciągu całej nocy! To chyba dla osób z zanikami pamięci lub kompletnie głuchych, wszyscy pozostali mogą dostać od tego "nowoczesnego systemu informacyjnego" jobla. Jeśli jakimś cudem uda się człowiekowi ułożyć w fotelu to i tak zostanie obudzony... Aha - aby skorzystać z baru należy mieć ze sobą bilet i dokument tożsamości. Ciekawe kiedy zaczną wymagać książeczkę do nabożeństwa?
W Warszawie czuję się na tyle wymięty, że, korzystając z dłuższej przerwy, uskuteczniam spacer na rozprostowanie nóg i kupienie czegoś do żarcia. Ulice jeszcze są pustawe, ale PKiN już lśni w słońcu. Potem dzwoni lekko spanikowany Andrzej, który myślał, że nie zdążę na odjazd .
Zadowoleni, że większość najbardziej męczącego odcinka mamy za sobą, wyciągamy jedną sztukę swojskiego wina . W trakcie czczenia tego wydarzenia mijamy stacje o różnych interesujących nazwach - Tłuszcz, Łapy...
Kiedy dno plastikowej butelki zaczyna być coraz bardziej widoczne docieramy do Białegostoku. Na peronie wita nas uradowana Buba, która przyjechała tu już wczoraj.
Po serdecznym powitaniu zastanawiamy się co ze sobą począć, jako, że następne połączenie mamy dopiero za półtorej godziny. Tradycyjnie jest problem z jakimś przyjemnym miejscem do posiedzenia - Białystok, stolica województwa i Podlasia, nie ma w pobliżu dworca nic do zaoferowania o tej porze (jest tuż po 8 rano). Na klientów czeka jedynie obskurny kebab, więc kupujemy po piwie w najbliższym sklepie i siadamy w pobliskich rzadkich krzakach ciesząc się słońcem i pierwszymi chwilami przygody.
Przyszła pora na dalszą podróż. Nasz skład to ten pierwszy z lewej.
W południe wysiadamy na przystanku Płociczno. Zrobiło się upalnie...
Lasem suniemy do najbliższej wioski... Jej nazwa nie jest dla mnie do końca jasna. Na peronie wisi tablica z taką, jaką podałem wyżej, choć w oficjalnym wykazie funkcjonuje jako Płociczno koło Suwałk. Na tablicy miejscowości znowu jest tylko Płociczno, natomiast na mapach widnieją osobno Płociczno-Osiedle i Płociczno-Tartak.
Niezależnie od tego wszystkiego w wiosce nie ma nic ciekawego do oglądania, poza jednym obiektem, który jest naszym celem.
W Płocicznie znajduje się pierwszy przystanek Wigierskiej Kolei Wąskotorowej.
Wybudowali ją Niemcy w czasie Wielkiej Wojny, aby łatwiej wywozić drewno z północnych rejonów Puszczy Augustowskiej. W II Rzeczpospolitej znacznie się rozrosła, z odgałęzieniami długość torów wynosiła 50 kilometrów. Swą pierwotną rolę pełniła długo, właściwie aż do upadku PRL-u. Przemiany ustrojowe i utworzenie Wigierskiego Parku Narodowego spowodowały zanik działalności, kradzieże i dewastację szlaku. Z drugiej strony w 1991 roku wpisano ją na listę zabytków.
Po kilku latach przerwy kolejka wróciła jako atrakcja turystyczna. Ponoć jedna z głównych na Suwalszczyźnie, wypatrzyła ją przed wyjazdem Buba, więc postanowiliśmy tu zajrzeć przed rozpoczęciem właściwej wędrówki.
W maju pociąg kursuje raz w ciągu dnia. Oprócz nas pojawia się całkiem sporo osób, w tym duża grupa młodzieży przełomu gimnazjalno-średniego. Oczywiście większość z nich nie jest zainteresowana niczym innym poza ekranem swojego smartfona, czyli nie odbiegają od normy dzisiejszych nastolatków.
Ładujemy się do otwartego wagonu i ruszamy przed siebie.
Współcześnie linia liczy tylko 10 kilometrów z kilkoma postojami. Pierwszy to Binduga z widokiem na Wigry, a konkretnie na Zatokę Wigierską. Kiedyś w tym miejscu wyciągano spławiane wodą drewno.
Potem jest Bartny Dół, w którym zaglądam do wnętrza lokomotywy (polska WLS40, wyprodukowana w 1965).
W Bartnym Dole postawiono drewniany taras widokowy. Za niebieską taflą największe w Polsce wyspy jeziorne.
W Kruszniku-Ostęp(ie) lokomotywa jest przeczepiana, od tego momentu będziemy się cofać. Od jakiegoś czasu czynione są starania, aby udostępnić turystom kolejne 14 kilometrów aż pod Czarną Hańczę, lecz na razie to pieśń przyszłości...
Dookoła nas rozciąga się rozległa polana powstała w wyniku intensywnej wycinki lasów przed kilkoma wiekami. Krzyżowały się na niej trakty i nazywano ją także "Zieloną Karczmą", ale żaden budynek dla podróżnych nigdy nie istniał. W przeszłości służyła również jako składnica drewna.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się na ostatni postój - w Powałach. Tutejsza polana jest prawdopodobnie dziełem natury, a nie człowieka.
Luksusowe wychodki ze schodkami .
Tutaj również jest pomost widokowy na jezioro Wigry.
Podróż kończymy po dwóch i pół godzinie. Osobiście jestem trochę rozczarowany. Widokowo trasa jest bez szału: lasy, duże polany, gdzieś w oddali zamajaczą jakieś zabudowania. Spodziewałem się jednak czegoś - hmmm - bardziej interesującego, jak na wielką atrakcję Suwalszczyzny przystało...
W sklepie w Płocicznie czeka na nas Grzesiek. Wyjechał z domu dopiero rano, cały dzień nas gonił, ale na załapanie się na wąskotorówkę zabrakło mu niecałej godziny... Od tej pory pełny, tradycyjny skład jest już w komplecie . Na powitania nie mamy jednak za dużo czasu, bowiem trzeba pruć na "normalnotorowy" dworzec.
Pociąg zabiera nas do nieodległych Suwałk, skąd z carskiego dworca kolejowego idziemy na socjalistyczny dworzec autobusowy.
Stamtąd wydostaniemy się w kierunku północnym, do Jeleniewa (lit. Jeleniavas) i w tej wiosce zaczniemy właściwą pieszą wędrówkę.
Podczas gdy ja walczę ze wściekłym bólem głowy i sennością reszta ekipy robi solidne zakupy w sklepie. Idziemy też odwiedzić pobliski bar, lecz ten okazuje się już być zamknięty. To nawet dobrze, nocleg znajdziemy jeszcze przed zmrokiem.
Głównym zabytkiem Jeleniewa jest drewniany kościół z 1878 roku.
Trzymając się zielonego szlaku opuszczamy miejscowość i schodzimy z asfaltu na przyjemną szutrówkę. Ciepły i słoneczny dzień powoli zmierza ku końcowi...
- O tam, na pograniczu łąk i lasów - wskazuje Eco przy swoim ulubionym wieczornym haśle .
Na wzniesieniu jest lasek. Jedna z posiadanych przez nas map pokazuje, że znajduje się w nim oficjalne miejsce biwakowe, lecz to bujda... Jednak na pewno jest często odwiedzany przez różnych imprezowiczów, o czym świadczą liczne porzucone flaszki, puszki, papiery i inne śmieci, a także ślady ognisk.
Odbijamy w bok, gdzie na niewielkiej polanie jest czysto i jesteśmy oddaleni od drogi.
Rozbijanie namiotów idzie sprawnie, choć okazuje się, że nowy nabytek Buby ma bardzo niewielkie wymiary. Po wsadzeniu doń plecaka człowiekowi zostaje minimalna ilość przestrzeni, obrócenie się jest właściwie niemożliwe .
W tej części Polski od dawna porządnie nie padało, więc drewno jest bardzo suche i płomienie strzelają z ogniska wysoko w górę. Szybko jednak je uspokajamy i zabezpieczamy tak, aby nic złego nie mogło się stać.
Wieczór mija na rozmowach o wszystkim i degustacjach rozmaitych przysmaków. Przez chwilę niepokój wzbudza kręcący się po lesie samochód. Światła oddalają się i zbliżają, słychać głosy. W pewnym momencie kierowca zawraca i jedzenie leśną drogą w naszą stronę! Jeszcze chwila i wpadnie na namioty!
W ostatniej chwili auto zatrzymuje się, a jakaś dziewczyna krzyczy:
- O, o!
Załoga prawdopodobnie spodziewała się zastać tutaj swoich znajomych, więc teraz niepocieszeni na wstecznym wracają się do szutrówki. Od tego czasu mamy już święty spokój i tylko od czasu do czasu oddaloną o kilometr drogą wojewódzką przemknie jakiś wóz...
Wyprawę rozpoczynamy kalendarzowo wyjątkowo wcześnie, bo w nocy z 8 na 9 maja. Będzie to miało swoje późniejsze konsekwencje. We dwójkę z Eco dojeżdżamy do stolicy Śląska, skąd mamy bezpośredni pociąg aż do Białegostoku. Niestety, trasę tę musimy przebyć składem ED161 czyli Pesą Dart, która, według mnie, jest cholernie niewygodna: wąsko, ciasno, ścisk przy fotelach, mało miejsca na duże bagaże. W niektórych kiblach brak wody. Do tego głos nawiedzonej lektorki trzykrotnie informuje nas o najbliższej stacji; za każdym razem wita i żegna pasażerów przypominając o zabraniu bagażu i zwracaniu uwagi podczas wychodzenia na perony, ewentualnie życzy miłego pobytu lub dalszej podróży. I tak dziesiąt razy w ciągu całej nocy! To chyba dla osób z zanikami pamięci lub kompletnie głuchych, wszyscy pozostali mogą dostać od tego "nowoczesnego systemu informacyjnego" jobla. Jeśli jakimś cudem uda się człowiekowi ułożyć w fotelu to i tak zostanie obudzony... Aha - aby skorzystać z baru należy mieć ze sobą bilet i dokument tożsamości. Ciekawe kiedy zaczną wymagać książeczkę do nabożeństwa?
W Warszawie czuję się na tyle wymięty, że, korzystając z dłuższej przerwy, uskuteczniam spacer na rozprostowanie nóg i kupienie czegoś do żarcia. Ulice jeszcze są pustawe, ale PKiN już lśni w słońcu. Potem dzwoni lekko spanikowany Andrzej, który myślał, że nie zdążę na odjazd .
Zadowoleni, że większość najbardziej męczącego odcinka mamy za sobą, wyciągamy jedną sztukę swojskiego wina . W trakcie czczenia tego wydarzenia mijamy stacje o różnych interesujących nazwach - Tłuszcz, Łapy...
Kiedy dno plastikowej butelki zaczyna być coraz bardziej widoczne docieramy do Białegostoku. Na peronie wita nas uradowana Buba, która przyjechała tu już wczoraj.
Po serdecznym powitaniu zastanawiamy się co ze sobą począć, jako, że następne połączenie mamy dopiero za półtorej godziny. Tradycyjnie jest problem z jakimś przyjemnym miejscem do posiedzenia - Białystok, stolica województwa i Podlasia, nie ma w pobliżu dworca nic do zaoferowania o tej porze (jest tuż po 8 rano). Na klientów czeka jedynie obskurny kebab, więc kupujemy po piwie w najbliższym sklepie i siadamy w pobliskich rzadkich krzakach ciesząc się słońcem i pierwszymi chwilami przygody.
Przyszła pora na dalszą podróż. Nasz skład to ten pierwszy z lewej.
W południe wysiadamy na przystanku Płociczno. Zrobiło się upalnie...
Lasem suniemy do najbliższej wioski... Jej nazwa nie jest dla mnie do końca jasna. Na peronie wisi tablica z taką, jaką podałem wyżej, choć w oficjalnym wykazie funkcjonuje jako Płociczno koło Suwałk. Na tablicy miejscowości znowu jest tylko Płociczno, natomiast na mapach widnieją osobno Płociczno-Osiedle i Płociczno-Tartak.
Niezależnie od tego wszystkiego w wiosce nie ma nic ciekawego do oglądania, poza jednym obiektem, który jest naszym celem.
W Płocicznie znajduje się pierwszy przystanek Wigierskiej Kolei Wąskotorowej.
Wybudowali ją Niemcy w czasie Wielkiej Wojny, aby łatwiej wywozić drewno z północnych rejonów Puszczy Augustowskiej. W II Rzeczpospolitej znacznie się rozrosła, z odgałęzieniami długość torów wynosiła 50 kilometrów. Swą pierwotną rolę pełniła długo, właściwie aż do upadku PRL-u. Przemiany ustrojowe i utworzenie Wigierskiego Parku Narodowego spowodowały zanik działalności, kradzieże i dewastację szlaku. Z drugiej strony w 1991 roku wpisano ją na listę zabytków.
Po kilku latach przerwy kolejka wróciła jako atrakcja turystyczna. Ponoć jedna z głównych na Suwalszczyźnie, wypatrzyła ją przed wyjazdem Buba, więc postanowiliśmy tu zajrzeć przed rozpoczęciem właściwej wędrówki.
W maju pociąg kursuje raz w ciągu dnia. Oprócz nas pojawia się całkiem sporo osób, w tym duża grupa młodzieży przełomu gimnazjalno-średniego. Oczywiście większość z nich nie jest zainteresowana niczym innym poza ekranem swojego smartfona, czyli nie odbiegają od normy dzisiejszych nastolatków.
Ładujemy się do otwartego wagonu i ruszamy przed siebie.
Współcześnie linia liczy tylko 10 kilometrów z kilkoma postojami. Pierwszy to Binduga z widokiem na Wigry, a konkretnie na Zatokę Wigierską. Kiedyś w tym miejscu wyciągano spławiane wodą drewno.
Potem jest Bartny Dół, w którym zaglądam do wnętrza lokomotywy (polska WLS40, wyprodukowana w 1965).
W Bartnym Dole postawiono drewniany taras widokowy. Za niebieską taflą największe w Polsce wyspy jeziorne.
W Kruszniku-Ostęp(ie) lokomotywa jest przeczepiana, od tego momentu będziemy się cofać. Od jakiegoś czasu czynione są starania, aby udostępnić turystom kolejne 14 kilometrów aż pod Czarną Hańczę, lecz na razie to pieśń przyszłości...
Dookoła nas rozciąga się rozległa polana powstała w wyniku intensywnej wycinki lasów przed kilkoma wiekami. Krzyżowały się na niej trakty i nazywano ją także "Zieloną Karczmą", ale żaden budynek dla podróżnych nigdy nie istniał. W przeszłości służyła również jako składnica drewna.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się na ostatni postój - w Powałach. Tutejsza polana jest prawdopodobnie dziełem natury, a nie człowieka.
Luksusowe wychodki ze schodkami .
Tutaj również jest pomost widokowy na jezioro Wigry.
Podróż kończymy po dwóch i pół godzinie. Osobiście jestem trochę rozczarowany. Widokowo trasa jest bez szału: lasy, duże polany, gdzieś w oddali zamajaczą jakieś zabudowania. Spodziewałem się jednak czegoś - hmmm - bardziej interesującego, jak na wielką atrakcję Suwalszczyzny przystało...
W sklepie w Płocicznie czeka na nas Grzesiek. Wyjechał z domu dopiero rano, cały dzień nas gonił, ale na załapanie się na wąskotorówkę zabrakło mu niecałej godziny... Od tej pory pełny, tradycyjny skład jest już w komplecie . Na powitania nie mamy jednak za dużo czasu, bowiem trzeba pruć na "normalnotorowy" dworzec.
Pociąg zabiera nas do nieodległych Suwałk, skąd z carskiego dworca kolejowego idziemy na socjalistyczny dworzec autobusowy.
Stamtąd wydostaniemy się w kierunku północnym, do Jeleniewa (lit. Jeleniavas) i w tej wiosce zaczniemy właściwą pieszą wędrówkę.
Podczas gdy ja walczę ze wściekłym bólem głowy i sennością reszta ekipy robi solidne zakupy w sklepie. Idziemy też odwiedzić pobliski bar, lecz ten okazuje się już być zamknięty. To nawet dobrze, nocleg znajdziemy jeszcze przed zmrokiem.
Głównym zabytkiem Jeleniewa jest drewniany kościół z 1878 roku.
Trzymając się zielonego szlaku opuszczamy miejscowość i schodzimy z asfaltu na przyjemną szutrówkę. Ciepły i słoneczny dzień powoli zmierza ku końcowi...
- O tam, na pograniczu łąk i lasów - wskazuje Eco przy swoim ulubionym wieczornym haśle .
Na wzniesieniu jest lasek. Jedna z posiadanych przez nas map pokazuje, że znajduje się w nim oficjalne miejsce biwakowe, lecz to bujda... Jednak na pewno jest często odwiedzany przez różnych imprezowiczów, o czym świadczą liczne porzucone flaszki, puszki, papiery i inne śmieci, a także ślady ognisk.
Odbijamy w bok, gdzie na niewielkiej polanie jest czysto i jesteśmy oddaleni od drogi.
Rozbijanie namiotów idzie sprawnie, choć okazuje się, że nowy nabytek Buby ma bardzo niewielkie wymiary. Po wsadzeniu doń plecaka człowiekowi zostaje minimalna ilość przestrzeni, obrócenie się jest właściwie niemożliwe .
W tej części Polski od dawna porządnie nie padało, więc drewno jest bardzo suche i płomienie strzelają z ogniska wysoko w górę. Szybko jednak je uspokajamy i zabezpieczamy tak, aby nic złego nie mogło się stać.
Wieczór mija na rozmowach o wszystkim i degustacjach rozmaitych przysmaków. Przez chwilę niepokój wzbudza kręcący się po lesie samochód. Światła oddalają się i zbliżają, słychać głosy. W pewnym momencie kierowca zawraca i jedzenie leśną drogą w naszą stronę! Jeszcze chwila i wpadnie na namioty!
W ostatniej chwili auto zatrzymuje się, a jakaś dziewczyna krzyczy:
- O, o!
Załoga prawdopodobnie spodziewała się zastać tutaj swoich znajomych, więc teraz niepocieszeni na wstecznym wracają się do szutrówki. Od tego czasu mamy już święty spokój i tylko od czasu do czasu oddaloną o kilometr drogą wojewódzką przemknie jakiś wóz...
-
- Posty: 338
- Rejestracja: 2019-05-12, 19:59
-
- Posty: 338
- Rejestracja: 2019-05-12, 19:59
Pierwsza noc na suwalskiej ziemi dręczyła mnie koszmarami: ciągle zdawało mi się, że ktoś do nas jedzie, że za chwilę namioty rozwałkuje traktor lub jakiś inny ciężki sprzęt. Że zbliża się obca ekipa z niezbyt przyjemnymi zamiarami...
Poranek przywitałem z prawdziwą ulgą, zwłaszcza, że był słoneczny, ale nie upalny.
Widać, że miejscowi umawiają się w lasku obok Jeleniewa nie tylko na picie . Kolor opakowania idealnie pasuje do Grzesiowego namiotu .
Idę na skraj lasu rozejrzeć się po okolicy. Dominują pola, z rzadka na horyzoncie majaczy samotny dom.
Z drugiej strony mamy bliższe sąsiedztwo samotnego gospodarstwa. Stamtąd na pewno pochodziła część hałasów, które straszyły mnie w nocy, gdy rolnicy wyjeżdżali w pola.
W tych pięknych okolicznościach przyrody postanawiamy zjeść śniadanie. Oprócz ogniskowych kanapek tradycyjna "kresowa" jajecznica. Na bogato, ze swojskim wusztem, chorizo, szczypiorkiem, papryką i cebulą.
Była chyba najsmaczniejsza z tych, które jadłem na wiosennych wyjazdach! Na pobudzenie żołądka dołożyliśmy także rakiję, którą kupiłem dwa lata temu w serbskim monastyrze Novo Hopovo.
Potem, niestety, pogoda się psuje i w trasę wychodzimy przy zachmurzonym niebie . Szkoda, bo dzisiejszy dzień miał być jednym z najciekawszych...
Zaraz za "naszym" lasem zaczyna się Suwalski Park Krajobrazowy, najstarszy tego typu w Polsce. Od razu widać też, że mocno pofałdowany.
Nad jeziorem Szurpiły robimy pierwszy postój. Udało mi się częściowo umyć, a potem przyszła pora na różne zabawy .
Następnie idziemy wzdłuż brzegu, po czym zielony szlak wznosi się w górę.
Wśród traw urządzamy drugą pauzę taktyczną. Przez chwilę przebija się nawet słońce, ale ostatecznie znowu zwyciężają chmury.
Nasz obecność wzbudza zainteresowanie autochtonów: zjawia się facet doglądający swoich włości, a także ta dwójka.
Dochodzimy do rozwidlenia szlaków. Stojąca tu kapliczka jest jednym z niewielu elementów nie będących dziełem natury (pomijając ciągnące się nieustannie płoty i druty).
Wdrapujemy się na jedno z wielu wzniesień. Czy to dawne grodzisko? Nie wiadomo. Na pewno w pobliżu znajdowało się przynajmniej jedno - Góra Zamkowa, gdzie kiedyś swój umocniony punkt mieli Jaćwingowie, a zniszczyli go Krzyżacy. Z tej górki widok jest raczej przeciętny...
Znowu wchodzimy w las. Obok ścieżki dużo podmokłych terenów, są ślady obecności bobrów. Mam nadzieję, że żaden suweren nie przerobił ich na afrodyzjaki...
Szczekanie psa uświadamia nas, iż zbliżamy się do cywilizacji. Na razie niezbyt narzucającej się, bo w postaci kilku zabudowań. Próbowaliśmy nawet złapać stopa i wyjeżdżający z domów kierowca zatrzymał się, ale tylko po to, aby powiedzieć, że nas nie weźmie .
I dobrze, bo szutrowa droga aż zachęca do wędrówki. Dwa lata temu część ekipy narzekała, że ciągle po Suwalszczyźnie łazimy asfaltami, więc dzisiaj dla odmiany głównie nawierzchnia innego typu.
Mniej więcej połowa trasy wypada w Wodziłkach (lit. Vodzilkiai), malutkiej wiosce opisywanej jako kawałek Rosji nad Szeszupą.
Założyli ją w 1788 roku staroobrzędowcy. Już kiedyś o nich pisałem, widzieliśmy należący do tego wyznania cmentarz w Sztabinkach oraz kwaterę na nekropolii w Suwałkach. Przypomnę zatem tylko pokrótce, że byli to dawni wyznawcy prawosławia, którzy nie pogodzili się z reformami religijnymi przeprowadzanymi w Rosji w XVII wieku. Prześladowani w państwie carów uciekali za granicę, m.in. do Rzeczpospolitej.
W okresie międzywojennym w Polsce mieszkało ich 50 tysięcy, w PRL-u pozostało 2,5 tysiąca, a obecnie ich oficjalną liczbę szacuje się na półtora tysiąca. Co ciekawe, podzieleni są na dwie wspólnoty - Wschodni Kościół Staroobrzędowy i Staroprawosławna Cerkiew Staroobrzędowców. Ta druga to wynik konfliktu w jednej z parafii...
Można by napisać, że u nich rozłamy to nic nowego, bowiem dzielili się na mniejsze i większe grupy od samego początku. Spory dotyczyły istnienia lub nie hierarchii kościelnej, stosunku do małżeństwa i posiadania dzieci, posługiwania się pieniędzmi i tym podobnych. Wiele poglądów raziło swoim radykalizmem: ideałem życia miał być stan zakonny, założenie rodziny i spłodzenie potomków karano wykluczeniem ze wspólnoty. Urodzone z takiego związku dzieci nie mogły przystąpić do chrztu, dopóki... rodzicie nie rozwiedli się! Niektórzy dopuszczali rytualne samobójstwa przez samospalenie... Żywność wytworzona przez obcych nie nadawała się do spożycia jako nieczysta. Wszystko to powodowało naturalny spadek wiernych, więc w późniejszych czasach rygory łagodzono...
Najważniejszym podziałem był ten na popowców i bezpopowców. Jak sama nazwa wskazuje jedni posiadają swoich kapłanów, drudzy nie. Starowiercy w Polsce należą do bezpopowców, a więc osiągnęli wysoki stopień rozwoju w stosunku do innych wyznań chrześcijańskich, gdzie nadal wmawia się, że jakiś osobnik noszący tytuł kapłana/księdza/popa/pastora jest koniecznie potrzebny do kontaktu z Panem Bogiem. U bezpopowców jego rolę przejął nastawnik, zwykły parafianin o nieposzlakowanej opinii i wymaganych umiejętnościach.
A wracając do Wodziłek - do czynności kultowych służy im molenna. To pierwszy dom modlitwy starowierców który odwiedzam, będący nadal w ich rękach (molenna w Gibach to dzisiaj kościół katolicki). Z wyglądu nie różni się od cerkwi.
Wodziłkowska świątynia jest jedną z czterech czynnych w granicach RP. Wybudowano ją w 1921 roku, choć na tabliczce przed bramą widnieje też data 1885 - niezły rozrzut. W 1928 dostawiono wieżę.
Drzwi są zamknięte na głucho, więc nie wejdziemy do środka. Najbardziej niepocieszony jest Eco, który specjalnie na tę okazję ubrał długie spodnie . Trudno, siadamy sobie zatem na głównym (bo jedynym) skrzyżowaniu. Po sąsiedzku stała kiedyś drewniana stodoła, a teraz została tylko ruina drugiego budynku.
Starowiercy mają w wiosce banię, ponoć można z niej skorzystać, lecz nigdzie jej nie widzimy. Podobnie jak miejscowych, co w sumie nie dziwi, gdyż podobno mieszka tu jedynie 6 rodzin. Przybywają za to goście z tablicami wskazującymi na Hansestadt Hamburg, którzy szukają cerkwi mającej wnętrza całe ze złota! O takiej to nawet Buba nie słyszała, podejrzewam, że ktoś im wcisnął niezłą bajkę...
Po odpoczynku ruszamy drogą w kierunku zachodnim. Szkoda tego braku słońca, wijąca się szutrówka, falujący horyzont i oddalające się zabudowania Wodziłek tworzą ładną kompozycję.
Potem po raz pierwszy dzisiejszego dnia trafiamy na asfalt i już widać budynki kolejnej miejscowości.
Bachonowo, które płynnie przechodzi w Błaskowiznę. Wioski wyglądają na takie, w których nic się nie dzieje, zwłaszcza o tej porze roku. Jako ciekawostkę dodam, że kiedyś obydwie posiadały własne przystanki kolejowe - w 1941 roku Niemcy oddali do użytkowania krótką linię, mającą transportować głazy morenowe, które jako kruszywa posłużyły m.in. do wzniesienia Wilczego Szańca. Według planów pociągi powinny stąd docierać aż do Suwałk, ale dość szybko zaniechano dalszych prac i już po trzech latach została ona zamknięta...
"Pamiątka całej wsi". Ciekawe, czy rzeczywiście całej i nikt się nie wyłamał?
W Błaskowiźnie miał działać sklep i rzeczywiście był. Tyle, że drzwi są zamknięte, bo już jest po godzinach otwarcia. Nie tracimy jednak nadziei i dzwonkiem przywołujemy panią sprzedawczynię. Schodzi z miną, która nie wskazuje na radość z odwiedzin, ale cierpliwie czeka, aż wszyscy zrobią zakupy.
Siedzimy pod sklepem dość długo. W międzyczasie z nieba zaczyna lecieć mżawka, robi się chłodno i mało przytulnie. Kiepska perspektywa przed zbliżającą się nocą, więc w minorowych nastrojach ciągniemy przez wieś.
Obydwie osady na literę B leżą nad jeziorem Hańcza. Pierwszy szerszy kontakt z nim mamy przy zorganizowanej plaży. Wygląda profesjonalnie: pomost, miejsca na ognisko, wiaty, kosze na śmieci. Buba nawet proponuje, aby tu spać, lecz skutecznie zniechęca nas do tego urzędująca grupa nastolatków...
Pójdziemy jeszcze dalej, za wioskę - na mapie mam zaznaczone miejsce biwakowe. Mijamy parking na polanie, są tam jakieś ławeczki, lecz wszystko to niezbyt nam się podoba. Zaliczamy kolejne metry w lesie, niczego interesującego nie widać i już mieliśmy wracać, gdy w końcu zobaczyliśmy półwysep z przygotowaną dla turystów infrastrukturą. I - co najważniejsze - domkiem!
To jakaś przyczepa dla parkingowego lub nurków, ale idealnie będzie się nadawać na nocleg! A jezioro tuż obok!
Chwile szczęścia przerywa dźwięk motocykla... Po kilku chwilach zjawia się starszy gość na jednośladzie.
"Chyba nas nie pogoni?" - wali nam niepokój w głowach. Nie pogonił, ale skasował po 10 złotych za możliwość skorzystania z chatki . No cóż, jakoś to przebolejemy... Zastanawialiśmy się, czy jest tu czujnik ruchu, czy może właściciel/dzierżawca robił rytualny objazd włości?
Od tej pory deszcz już nam nie straszny, zwłaszcza, że przestał padać. Rozkładamy się pod dachem i rozpalamy ognisko. Humory dopisują!
Poranek przywitałem z prawdziwą ulgą, zwłaszcza, że był słoneczny, ale nie upalny.
Widać, że miejscowi umawiają się w lasku obok Jeleniewa nie tylko na picie . Kolor opakowania idealnie pasuje do Grzesiowego namiotu .
Idę na skraj lasu rozejrzeć się po okolicy. Dominują pola, z rzadka na horyzoncie majaczy samotny dom.
Z drugiej strony mamy bliższe sąsiedztwo samotnego gospodarstwa. Stamtąd na pewno pochodziła część hałasów, które straszyły mnie w nocy, gdy rolnicy wyjeżdżali w pola.
W tych pięknych okolicznościach przyrody postanawiamy zjeść śniadanie. Oprócz ogniskowych kanapek tradycyjna "kresowa" jajecznica. Na bogato, ze swojskim wusztem, chorizo, szczypiorkiem, papryką i cebulą.
Była chyba najsmaczniejsza z tych, które jadłem na wiosennych wyjazdach! Na pobudzenie żołądka dołożyliśmy także rakiję, którą kupiłem dwa lata temu w serbskim monastyrze Novo Hopovo.
Potem, niestety, pogoda się psuje i w trasę wychodzimy przy zachmurzonym niebie . Szkoda, bo dzisiejszy dzień miał być jednym z najciekawszych...
Zaraz za "naszym" lasem zaczyna się Suwalski Park Krajobrazowy, najstarszy tego typu w Polsce. Od razu widać też, że mocno pofałdowany.
Nad jeziorem Szurpiły robimy pierwszy postój. Udało mi się częściowo umyć, a potem przyszła pora na różne zabawy .
Następnie idziemy wzdłuż brzegu, po czym zielony szlak wznosi się w górę.
Wśród traw urządzamy drugą pauzę taktyczną. Przez chwilę przebija się nawet słońce, ale ostatecznie znowu zwyciężają chmury.
Nasz obecność wzbudza zainteresowanie autochtonów: zjawia się facet doglądający swoich włości, a także ta dwójka.
Dochodzimy do rozwidlenia szlaków. Stojąca tu kapliczka jest jednym z niewielu elementów nie będących dziełem natury (pomijając ciągnące się nieustannie płoty i druty).
Wdrapujemy się na jedno z wielu wzniesień. Czy to dawne grodzisko? Nie wiadomo. Na pewno w pobliżu znajdowało się przynajmniej jedno - Góra Zamkowa, gdzie kiedyś swój umocniony punkt mieli Jaćwingowie, a zniszczyli go Krzyżacy. Z tej górki widok jest raczej przeciętny...
Znowu wchodzimy w las. Obok ścieżki dużo podmokłych terenów, są ślady obecności bobrów. Mam nadzieję, że żaden suweren nie przerobił ich na afrodyzjaki...
Szczekanie psa uświadamia nas, iż zbliżamy się do cywilizacji. Na razie niezbyt narzucającej się, bo w postaci kilku zabudowań. Próbowaliśmy nawet złapać stopa i wyjeżdżający z domów kierowca zatrzymał się, ale tylko po to, aby powiedzieć, że nas nie weźmie .
I dobrze, bo szutrowa droga aż zachęca do wędrówki. Dwa lata temu część ekipy narzekała, że ciągle po Suwalszczyźnie łazimy asfaltami, więc dzisiaj dla odmiany głównie nawierzchnia innego typu.
Mniej więcej połowa trasy wypada w Wodziłkach (lit. Vodzilkiai), malutkiej wiosce opisywanej jako kawałek Rosji nad Szeszupą.
Założyli ją w 1788 roku staroobrzędowcy. Już kiedyś o nich pisałem, widzieliśmy należący do tego wyznania cmentarz w Sztabinkach oraz kwaterę na nekropolii w Suwałkach. Przypomnę zatem tylko pokrótce, że byli to dawni wyznawcy prawosławia, którzy nie pogodzili się z reformami religijnymi przeprowadzanymi w Rosji w XVII wieku. Prześladowani w państwie carów uciekali za granicę, m.in. do Rzeczpospolitej.
W okresie międzywojennym w Polsce mieszkało ich 50 tysięcy, w PRL-u pozostało 2,5 tysiąca, a obecnie ich oficjalną liczbę szacuje się na półtora tysiąca. Co ciekawe, podzieleni są na dwie wspólnoty - Wschodni Kościół Staroobrzędowy i Staroprawosławna Cerkiew Staroobrzędowców. Ta druga to wynik konfliktu w jednej z parafii...
Można by napisać, że u nich rozłamy to nic nowego, bowiem dzielili się na mniejsze i większe grupy od samego początku. Spory dotyczyły istnienia lub nie hierarchii kościelnej, stosunku do małżeństwa i posiadania dzieci, posługiwania się pieniędzmi i tym podobnych. Wiele poglądów raziło swoim radykalizmem: ideałem życia miał być stan zakonny, założenie rodziny i spłodzenie potomków karano wykluczeniem ze wspólnoty. Urodzone z takiego związku dzieci nie mogły przystąpić do chrztu, dopóki... rodzicie nie rozwiedli się! Niektórzy dopuszczali rytualne samobójstwa przez samospalenie... Żywność wytworzona przez obcych nie nadawała się do spożycia jako nieczysta. Wszystko to powodowało naturalny spadek wiernych, więc w późniejszych czasach rygory łagodzono...
Najważniejszym podziałem był ten na popowców i bezpopowców. Jak sama nazwa wskazuje jedni posiadają swoich kapłanów, drudzy nie. Starowiercy w Polsce należą do bezpopowców, a więc osiągnęli wysoki stopień rozwoju w stosunku do innych wyznań chrześcijańskich, gdzie nadal wmawia się, że jakiś osobnik noszący tytuł kapłana/księdza/popa/pastora jest koniecznie potrzebny do kontaktu z Panem Bogiem. U bezpopowców jego rolę przejął nastawnik, zwykły parafianin o nieposzlakowanej opinii i wymaganych umiejętnościach.
A wracając do Wodziłek - do czynności kultowych służy im molenna. To pierwszy dom modlitwy starowierców który odwiedzam, będący nadal w ich rękach (molenna w Gibach to dzisiaj kościół katolicki). Z wyglądu nie różni się od cerkwi.
Wodziłkowska świątynia jest jedną z czterech czynnych w granicach RP. Wybudowano ją w 1921 roku, choć na tabliczce przed bramą widnieje też data 1885 - niezły rozrzut. W 1928 dostawiono wieżę.
Drzwi są zamknięte na głucho, więc nie wejdziemy do środka. Najbardziej niepocieszony jest Eco, który specjalnie na tę okazję ubrał długie spodnie . Trudno, siadamy sobie zatem na głównym (bo jedynym) skrzyżowaniu. Po sąsiedzku stała kiedyś drewniana stodoła, a teraz została tylko ruina drugiego budynku.
Starowiercy mają w wiosce banię, ponoć można z niej skorzystać, lecz nigdzie jej nie widzimy. Podobnie jak miejscowych, co w sumie nie dziwi, gdyż podobno mieszka tu jedynie 6 rodzin. Przybywają za to goście z tablicami wskazującymi na Hansestadt Hamburg, którzy szukają cerkwi mającej wnętrza całe ze złota! O takiej to nawet Buba nie słyszała, podejrzewam, że ktoś im wcisnął niezłą bajkę...
Po odpoczynku ruszamy drogą w kierunku zachodnim. Szkoda tego braku słońca, wijąca się szutrówka, falujący horyzont i oddalające się zabudowania Wodziłek tworzą ładną kompozycję.
Potem po raz pierwszy dzisiejszego dnia trafiamy na asfalt i już widać budynki kolejnej miejscowości.
Bachonowo, które płynnie przechodzi w Błaskowiznę. Wioski wyglądają na takie, w których nic się nie dzieje, zwłaszcza o tej porze roku. Jako ciekawostkę dodam, że kiedyś obydwie posiadały własne przystanki kolejowe - w 1941 roku Niemcy oddali do użytkowania krótką linię, mającą transportować głazy morenowe, które jako kruszywa posłużyły m.in. do wzniesienia Wilczego Szańca. Według planów pociągi powinny stąd docierać aż do Suwałk, ale dość szybko zaniechano dalszych prac i już po trzech latach została ona zamknięta...
"Pamiątka całej wsi". Ciekawe, czy rzeczywiście całej i nikt się nie wyłamał?
W Błaskowiźnie miał działać sklep i rzeczywiście był. Tyle, że drzwi są zamknięte, bo już jest po godzinach otwarcia. Nie tracimy jednak nadziei i dzwonkiem przywołujemy panią sprzedawczynię. Schodzi z miną, która nie wskazuje na radość z odwiedzin, ale cierpliwie czeka, aż wszyscy zrobią zakupy.
Siedzimy pod sklepem dość długo. W międzyczasie z nieba zaczyna lecieć mżawka, robi się chłodno i mało przytulnie. Kiepska perspektywa przed zbliżającą się nocą, więc w minorowych nastrojach ciągniemy przez wieś.
Obydwie osady na literę B leżą nad jeziorem Hańcza. Pierwszy szerszy kontakt z nim mamy przy zorganizowanej plaży. Wygląda profesjonalnie: pomost, miejsca na ognisko, wiaty, kosze na śmieci. Buba nawet proponuje, aby tu spać, lecz skutecznie zniechęca nas do tego urzędująca grupa nastolatków...
Pójdziemy jeszcze dalej, za wioskę - na mapie mam zaznaczone miejsce biwakowe. Mijamy parking na polanie, są tam jakieś ławeczki, lecz wszystko to niezbyt nam się podoba. Zaliczamy kolejne metry w lesie, niczego interesującego nie widać i już mieliśmy wracać, gdy w końcu zobaczyliśmy półwysep z przygotowaną dla turystów infrastrukturą. I - co najważniejsze - domkiem!
To jakaś przyczepa dla parkingowego lub nurków, ale idealnie będzie się nadawać na nocleg! A jezioro tuż obok!
Chwile szczęścia przerywa dźwięk motocykla... Po kilku chwilach zjawia się starszy gość na jednośladzie.
"Chyba nas nie pogoni?" - wali nam niepokój w głowach. Nie pogonił, ale skasował po 10 złotych za możliwość skorzystania z chatki . No cóż, jakoś to przebolejemy... Zastanawialiśmy się, czy jest tu czujnik ruchu, czy może właściciel/dzierżawca robił rytualny objazd włości?
Od tej pory deszcz już nam nie straszny, zwłaszcza, że przestał padać. Rozkładamy się pod dachem i rozpalamy ognisko. Humory dopisują!
Piotrek pisze:A jak jest teraz z wjazdem samochodami do Suwalskiego PK?
Byłem kiedyś i obowiązywał zakaz - oczywiście poza mieszkańcami, dostawami itp.
na drogach asfaltowych nie ma, na tych pozostałych to nie wiem, ale nie widziałem jakiś specjalnych znaków
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Piotrek pisze:A jak jest teraz z wjazdem samochodami do Suwalskiego PK?
W 2006 roku tam bylam z rodzicami i sie tam autem krecilismy. I jakos nie zauwazylismy zakazow, ani nikt nas nie napastowal. Oczywiscie mam na mysli drogi a nie gdzies na przelaj przez las
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Przez całą noc mamy spokój, nie męczą mnie żadne koszmary. Wstajemy dobrze wyspani. W końcu domek, choć ciasny, ale własny.
Hańcza wita nas mgłą, stopniowo jednak znikającą, a na niebie coraz więcej niebieskiego. Może sobota nie będzie taka zła pogodowo?
Urządzam sobie poranne mycie ciała, łącznie z włosami, reszta nie jest do takich pomysłów entuzjastycznie nastawiona. Fakt, było brutalnie, miałem wrażenie, że zaraz odpadnie mi z zimna głowa . Chyba nici z jeziornych kąpieli w tym roku, wody są ciągle lodowate...
Podczas spożywania śniadania zaczyna robić się tłoczno - zjeżdżają się pierwsi nurkowie. Potem samochody wojskowe, bo okazało się, że na Hańczy trenuje jednostka specjalna "Formoza". W końcu jezioro jest najgłębsze w Polsce, jedyne którego dno leży poniżej 100 metrów...
Zbieramy się wolno, plecaki zarzucamy około 11-tej. Jest słonecznie i w miarę ciepło (jednak do czwartkowej temperatury daleko). Andrzej przestawia przyczepę-domek na pierwotne miejsce.
Przez dłuższy czas podążamy wschodnim brzegiem Hańczy. Są mostki, mokradła, trzciny i widoki na jezioro.
"Kamień graniczny" - wielki głaz narzutowy o obwodzie 11 metrów. Tu akurat atakowały setki komarów i innego robactwa, ale był to wyjątek podczas tego wyjazdu.
Po półtorej godzinie wychodzimy na północnych plażach Hańczy. Znajduje się tu kilka wiat, pod którymi można się schować.
I to był właściwy moment, bo zaczęło nawiewać chmury, z których wkrótce poleciały krople, a gdzieś w oddali przewalała się burza. Przeczekaliśmy opady pod dachem i potem można było wędrować dalej.
Od tej strony do jeziora przylegała kiedyś majątek Stara Hańcza (lit. Senoji Ančia). Pozostał po nim tylko zdziczały park oraz podmurówki dworu. Zniszczono go w 1946 roku - jedna wersja mówi o celowym pozbyciu się reliktów "pańskich czasów", a druga o przypadkowym, gdy stacjonujący tam milicjanci wywołali pożar pędząc bimber.
Kolejną szutrówką kierujemy się na wschód. Spotykamy grupę rowerzystów, którzy nie do końca wiedzą gdzie są... Ekipa ochoczo rusza do pomocy z mapami.
Niebo znowu się zaciąga i zaczyna padać, lecz to nas nie powstrzymuje w parciu naprzód!
Nie trwa to długo, wkrótce ponownie pojawia się słoneczko.
Przed Smolnikami wdrapujemy się na punkt widokowy znajdujący się na widocznym tu wzniesieniu. Tam też pojawia się kilkoro innych turystów.
Oferowana nam panorama obejmuje widok na jezioro Jaczno oraz okolicę. Całkiem miła dla oka.
Pozostało nam już tylko dodreptać do wioski. To największa odwiedzana miejscowość od czasu opuszczenia Jeleniewa, więc liczymy na uzupełnienie zapasów.
W Smolnikach działają dwa sklepy. Zostawiam towarzyszy pod jednym i udaję się do drugiego w drugim końcu wsi, bowiem tam ma być również restauracja. I jest - ponieważ nastał weekend, więc drzwi ma otwarte, zaprasza do środka. Wracam po resztę (biegiem, gdyż znów chwilowo pada deszcz) i wszyscy przenosimy się do knajpy na kartacze .
Ostatni punkt programu na dziś to znalezienie miejsca na nocleg. Nie pierwszy raz w czasie tego wyjazdu posłużę się moją mapą i za jej radą zaglądam nad pobliskie jezioro Czarne. Zaznaczone na mapie obozowisko to zagospodarowana plaża - pomost, duży domek (zamknięty) z zadaszonym kominkiem (dostępnym), wiaty i sporo terenu pod namioty. A więc tu dzisiaj śpimy .
Hańcza wita nas mgłą, stopniowo jednak znikającą, a na niebie coraz więcej niebieskiego. Może sobota nie będzie taka zła pogodowo?
Urządzam sobie poranne mycie ciała, łącznie z włosami, reszta nie jest do takich pomysłów entuzjastycznie nastawiona. Fakt, było brutalnie, miałem wrażenie, że zaraz odpadnie mi z zimna głowa . Chyba nici z jeziornych kąpieli w tym roku, wody są ciągle lodowate...
Podczas spożywania śniadania zaczyna robić się tłoczno - zjeżdżają się pierwsi nurkowie. Potem samochody wojskowe, bo okazało się, że na Hańczy trenuje jednostka specjalna "Formoza". W końcu jezioro jest najgłębsze w Polsce, jedyne którego dno leży poniżej 100 metrów...
Zbieramy się wolno, plecaki zarzucamy około 11-tej. Jest słonecznie i w miarę ciepło (jednak do czwartkowej temperatury daleko). Andrzej przestawia przyczepę-domek na pierwotne miejsce.
Przez dłuższy czas podążamy wschodnim brzegiem Hańczy. Są mostki, mokradła, trzciny i widoki na jezioro.
"Kamień graniczny" - wielki głaz narzutowy o obwodzie 11 metrów. Tu akurat atakowały setki komarów i innego robactwa, ale był to wyjątek podczas tego wyjazdu.
Po półtorej godzinie wychodzimy na północnych plażach Hańczy. Znajduje się tu kilka wiat, pod którymi można się schować.
I to był właściwy moment, bo zaczęło nawiewać chmury, z których wkrótce poleciały krople, a gdzieś w oddali przewalała się burza. Przeczekaliśmy opady pod dachem i potem można było wędrować dalej.
Od tej strony do jeziora przylegała kiedyś majątek Stara Hańcza (lit. Senoji Ančia). Pozostał po nim tylko zdziczały park oraz podmurówki dworu. Zniszczono go w 1946 roku - jedna wersja mówi o celowym pozbyciu się reliktów "pańskich czasów", a druga o przypadkowym, gdy stacjonujący tam milicjanci wywołali pożar pędząc bimber.
Kolejną szutrówką kierujemy się na wschód. Spotykamy grupę rowerzystów, którzy nie do końca wiedzą gdzie są... Ekipa ochoczo rusza do pomocy z mapami.
Niebo znowu się zaciąga i zaczyna padać, lecz to nas nie powstrzymuje w parciu naprzód!
Nie trwa to długo, wkrótce ponownie pojawia się słoneczko.
Przed Smolnikami wdrapujemy się na punkt widokowy znajdujący się na widocznym tu wzniesieniu. Tam też pojawia się kilkoro innych turystów.
Oferowana nam panorama obejmuje widok na jezioro Jaczno oraz okolicę. Całkiem miła dla oka.
Pozostało nam już tylko dodreptać do wioski. To największa odwiedzana miejscowość od czasu opuszczenia Jeleniewa, więc liczymy na uzupełnienie zapasów.
W Smolnikach działają dwa sklepy. Zostawiam towarzyszy pod jednym i udaję się do drugiego w drugim końcu wsi, bowiem tam ma być również restauracja. I jest - ponieważ nastał weekend, więc drzwi ma otwarte, zaprasza do środka. Wracam po resztę (biegiem, gdyż znów chwilowo pada deszcz) i wszyscy przenosimy się do knajpy na kartacze .
Ostatni punkt programu na dziś to znalezienie miejsca na nocleg. Nie pierwszy raz w czasie tego wyjazdu posłużę się moją mapą i za jej radą zaglądam nad pobliskie jezioro Czarne. Zaznaczone na mapie obozowisko to zagospodarowana plaża - pomost, duży domek (zamknięty) z zadaszonym kominkiem (dostępnym), wiaty i sporo terenu pod namioty. A więc tu dzisiaj śpimy .
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 7 gości