Jeszcze kilka miesięcy temu nie wiedziałem, że w ogóle istnieje coś takiego jak Bachureň i Branisko. Dopiero poszukując miejsc do odwiedzenia na majówkę wpadł mi w oczy ten rejon. Kompletnie dla mnie nieznany, ale posiadający kilka ciekawych miejsc noclegowych w postaci chatek. No i ostatecznie okazało się, że przełom kwietnia i maja spędzę właśnie tam.
Bachureň i Branisko stanowią część Rudaw Słowackich (według podziału autorstwa J. Kondrackiego), a więc niejako była to kontynuacja tradycji, ponieważ w poprzednich latach odwiedziliśmy m.in. Murańską Planinę, Veporské vrchy oraz Volovské vrchy; można było dołożyć kolejne pasma z tej jednostki. Pasma, gdyż - choć niewielkie - są to dwie osobne grupy górskie: Bachureň leży na północ od Braniska, a granicę prawdopodobnie stanowi jedna z dolin, przynajmniej tak wynikało z mapy.
Największy problem stanowi dojazd, bowiem góry te leżą na pograniczu Spiszu i Szarysza, a więc dość daleko od Śląska. Z tego też powodu na transport komunikacją publiczną przeznaczyliśmy... całą dobę. Ale w końcu podróż to też przygoda 😛.
Skład majówkowy miał być liczniejszy, jednak życie okroiło go do trzech osób. W poniedziałkowe południe (29 kwietnia) wchodzę do pociągu Kolei Śląskich, gdzie siedzi już Aga oraz Max. Nowoczesny EZT wiezie nas do Republiki Czeskiej w akompaniamencie nieustannych komunikatów z toalety: "Drzwi otwierają się", "Drzwi zamykają się", "Woda jest spuszczana", "Pasażer robi kupę" i tym podobnych...
Za oknem leje. W Bohuminie leje jeszcze mocniej.
Na razie nam to nie przeszkadza, gdyż zaglądamy do dworcowej knajpy. Z barem stoi bardzo zafuczała baba i nie pomaga nawet głośny komentarz Maxa:
- Ona chyba nie lubi swojej pracy.
Potem zjawia się jakiś facet z dostawy i znikają na zapleczu, z którego barmanka wyłazi... zapłakana. Coś się chyba nie zgadzało z kasą, ale koniec końców jest taki, że ledwo zdążyliśmy wypić jedno piwo i zostajemy wyproszeni, bo pani jest tak załamana, że lokal zamyka...
Kręcimy się trochę po okolicy, po czym pospiesznym pociągiem przecinamy Zaolzie. Deszcz nagle urywa się na granicy czesko-słowackiej, lecz podejrzewam, że zatrzymały go nie słupki, a góry .
W Żylinie ziemia wygląda już na całkiem suchą, więc nawadniamy się w znanym lokalu stacyjnym.
Kolejny zug to osobówka, zakamuflowany wehikuł czasu. Niespodziewanie przenieśliśmy się do roku 2099!
Na szczęście litery są w alfabecie łacińskim, a nie arabskim, zatem może przyszłość nie jest kompletnie stracona . Ciekaw jestem czy pod koniec stulecia polskie pociągi osobowe będą osiągać takie prędkości?
Poniedziałkową podróż kończymy w Rużomberku. To też już tradycja (choć w ubiegłym roku złamana). Nastał wieczór, więc prowadzę towarzystwo do mojej ulubionej rockowej knajpy. Dzisiaj jest spokój, lecz dwa dni wcześniej organizowano tutaj koncert metalowy i musiała być niezła impreza!
Około 22.30 udajemy się na miejsce noclegowe. Mijamy podświetloną odnowioną synagogę i wspinamy się kawałek czerwonym szlakiem na Predný Čebrať. Upatrzona dawno temu przez Ecowarriora polanka to doskonała lokalizacja: kwadrans do centrum, a nikt nas tu nie będzie niepokoił.
W nocy trochę padało, więc mój świeżo zakupiony namiot mógł godnie zadebiutować. Poradził sobie znakomicie, choć nie było to żadne oberwanie chmury, tylko normalny deszcz.
Wtorek (ostatni dzień kwietnia) także będzie stał pod znakiem przejazdów. Najpierw pospieszny do Kysaka, czyli kilkaset kilometrów. W Kysaku pojawiają się pierwsze prześwity czystego nieba!
Oczekiwanie na następne połączenie umilamy sobie bardzo po słowacku, czyli zaglądamy do spelunki obok dworca. I jakby wrażenie deżawi: baba z obsługi nadąsana, a gdy chciałem odnieść szklanki, to odbiłem się od... zamkniętych drzwi!
Kolejny etap miał być pokonany pociągiem, jednak nieoczekiwanie zafundowano nam autobusową komunikację zastępczą (rzecz jasna strony www o tym milczały). Boleśnie odczuły to pęcherze i zielony skład, do którego przeskakiwaliśmy na jakimś zadupiu, powitaliśmy jak zbawienie!
Drugi postój wypadł w Sabinovie (węg. Kisszeben), mieście leżącym mniej więcej w środku Szarysza.
Tym razem wizytę w lokalnym przybytku zaproponowała Aga, więc nie miałem śmiałości oponować. Zresztą godzina na zegarku ledwo 14-ta, nigdzie nam się nie spieszy. Wejście mieliśmy z przytupem: plecakiem przewróciłem krzesło, coś tam z tyłu jeszcze spadło, aż jakiś miejscowy zawołał, żebyśmy nie demolowali knajpy .
Tymczasem na dworze pogoda zaczyna się psuć... Najpierw tłumaczyłem sobie, że chmury gromadzą się nad więzieniem...
...ale kiedy rąbnęło deszczem w czasie oczekiwania na autobus to stwierdziłem, że jednak zakład karny jest niewinny.
Na szczęście w busie było ciepło i sucho, więc podróż mijała przyjemnie w towarzystwie dzieciaków wracających ze szkoły i ludzi pracy z pracy. Jechaliśmy przez pofałdowaną okolicę, a moją uwagę przykuły trzy zielone cycki. Wyglądały ciekawie...
Wieloprzesiadkową podróż zakończyliśmy w wiosce Hermanovce (węg. Sztankahermány). Dalej leje...
Deszcz przeczekujemy pod przystankiem, a kiedy się w końcu uspokaja ruszamy na mokre ulice.
Przy urzędzie gminy tabliczka wdzięczności Armii Czerwonej...
...jednak my szukamy karczmy. No i jest, na piętrze obok supermarketu. Liczyłem na jakieś jedzenie, ale z posiłków oferowali jedynie alkohol i przekąski. Cóż było robić? Zamówiliśmy u dziewczyny o białych włosach odpowiednie zestawy.
Karczma jest niewątpliwie lokalnym centrum kulturalnym, gdyż przybywa coraz więcej hermanoviczan. Minus posiada taki, że i w niej i we wszystkich zwiedzonych na Słowacji nadal można palić. W Czechach zazwyczaj knajpy są już wolne od dymu...
Czas leci bardzo szybko. Robimy także zakupy w sklepie, bo jutro pewnie nie będzie takiej możliwości.
Gdy wychodzimy na dwór jest już prawie 18.30. Ale spokojnie - trasa dojściowa na nocleg to jedynie około czterech kilometrów. Specjalnie wybrałem taką, aby organizm przyjął to na spokojnie. Dziś na pewno będziemy wędrować po paśmie Bachureň, a jutro po Branisku .
Czerwony szlak przecina kilka ulic i wyprowadza nas z wioski. Na niebie taniec chmur i słońca.
Powoli nabieramy wysokości zostawiając za sobą miejscowość.
I znowu widzę te cycki!
Okazały się nimi niezbyt wysokie (do 750 metrów n.p.m.) górki pochodzenia wulkanicznego: Lysá Stráž (z lewej) oraz Stráž (w środku). Natomiast ścięty kopiec po prawej to prawdopodobnie ruiny zamku Szaryskiego (Šarišský hrad), jednego z największych na Słowacji. Oddalone są od nas o niecałe 20 kilometrów i nieustannie przyciągają mój wzrok.
Max pognał do przodu, ale zdecydował się poczekać pod krzyżem.
Wzmaga się wiatr i czuć zbliżającą się noc. W pewnym momencie mija nas jadąca z dołu terenówka. Kierowca zrobił zdziwioną minę. Mam tylko nadzieję, że nie udaje się w to samo miejsce co my!
Spoglądam za siebie. To jest ten moment, który najbardziej lubię w górach, wielokrotnie już o tym pisałem: gdy cała okolica kładzie się spać. Z jednej strony radość w sercu, a z drugiej taki lekki niepokój, że człowiek zaraz zostanie sam z przyrodą, podczas gdy cywilizacja jest gdzieś daleko i nisko. Malutkie światełka samochodów czy budynków wydają się być tak odległe... Ależ nastrojowy klimat!
Z naprzeciwka słychać warkot i terenówka wraca w dolinę. To dobrze, nie potrzebne nam było jej towarzystwo.
Prawie cały czas idziemy polanami i na skraju jednej z nich widzimy drewniany budynek. Ale to nie nasza chatka, tylko jakaś prywatna, zamknięta. Zapewne tam jechał kierowca samochodu. To jednak znak, że jesteśmy już przy przełęczy pod Mindžovą, a więc prawie u celu dzisiejszej wędrówki. W samą porę, bo zrobiło się zimno, nieprzyjemnie wieje, chmury schodzą w dół i nadciąga deszcz.
Z siodła podchodzimy trochę do góry, gdzie na łące, na prawo od szlaku, ciągnie się ściana drzew. Idziemy wzdłuż nich i po chwili w szarówce majaczą kształty zabudowań. Dotarliśmy - to útulňa Chotárna pod Mindžovou!
Obiekt wybudowany przez Klub Słowackich Turystów z Hermanovców jest bardzo profesjonalny: piętrowy domek, sporej wielkości zadaszona wiata z paleniskiem, schowek na drewno, wędzarnia. W domku piętro służy do spania, na parterze ustawiono długą ławę i kominek. Prawdopodobnie jest tu także prąd, gdyż w pomieszczeniach są lampy i kontakty, lecz zapewne włączniki są ukryte przed przypadkowymi turystami.
Dokładnie zwiedzać będziemy rano, teraz zrzucamy plecaki i bierzemy się za rozpalenie ogniska we wiacie. Wkrótce płomienie wesoło trzaskają, a na żelaznej kracie pojawiają się różne przysmaki.
Tymczasem na dworze zaczyna lać, a wieje coraz mocniej. Fajnie, że nie musimy dzisiaj rozstawiać namiotów.
Oprócz jedzenia dostarczyliśmy sobie sporą dawkę dymu, bo komin okazał się słabo drożny i co chwilę wędzone obłoki buchały na nas. Dodatkowo Aga zaczęła marudzić, że jej zimno, zatem przenieśliśmy się do domku. Drewno mieliśmy suche, więc kominek rozpalił się bardzo szybko nagrzewając pomieszczenie, a ciepłe powietrze przeniosło się także na piętro między śpiwory.
Oczywiście nie zapominamy o rozgrzewaniu się wewnętrznym .
W kimono uderzamy przed północą przy akompaniamencie kropel walących po dachach. Jutro czeka nas główna majówkowa wędrówka.
Bachureň, Branisko i Galmus - fajne miejsca na majówkę
Poranek w paśmie Bachureň jest pochmurny, ale z każdą chwilą pojawia się coraz więcej słońca. Moje towarzystwo jeszcze śpi, kiedy wychodzę obejrzeć dokładnie nasze miejsce noclegowe.
Útulňa Chotárna pod Mindžovou została wybudowana w 2011 roku przez Klub Słowackich Turystów z pobliskich Hermanovic. Jest to jedna z fajniejszych chatek w jakich spałem. Po lewej widoczna wiata z kominkiem, choć z racji słabej drożności można ją określić jako wędzarnię .
Zdjęcia ze środka: parter i piętro.
Útulňa stoi na rozległej polanie. Widoczność na razie nie jest powalająca.
Schodzę kilkaset metrów niżej, gdzie znajduje się źródełko. Dobudowano do niego drewnianą rurę dzięki której można nawet wziąć prysznic . Temperatura jest jednak na tyle niska, iż poprzestaję na normalnym, acz kompleksowym umyciu się "pod kranem".
Słyszę odgłosy muzyki. Chyba ktoś przyjechał do nieodległego domku, który mijaliśmy wczoraj wieczorem.
Jedyny minus útulňi to brak wychodka, a przynajmniej takiego nie znaleźliśmy. To trochę dziwne, bo czasem organizuje się tutaj imprezy z dużą frekwencją. Gdyby wszyscy latali w krzaki, to zasyfiliby je całkowicie.
Zbieramy się bardzo niespiesznie, może nawet zbyt wolno. Tuż przed wyjściem pojawia się gość: starszy turysta z psem. Pyta się gdzie idziemy i proponuje zwiedzić pobliskie jaskinie, podobno bardzo ciekawe. Oferuje się nawet w roli przewodnika, ale - niestety - nie mamy aż tyle czasu...
Wreszcie około 11.30 ruszamy w trasę. Najpierw zdobywamy odległy o rzut nocnikiem szczyt Mindžová (920 metrów n.p.m). To ósma górka pod względem wysokości w Bachureňu.
Jest dość płaska, ale coś tam widać: głównie Góry Czerchowskie (Čergov), ale też (już słabiej) "cycki" - Lysá Stráž, Stráž i Šarišský hrad.
Schodzimy w dół do przełęczy Buče, położonej na kolejnej polance. Z oddali widzimy kilkoro innych turystów i machamy do siebie łapkami.
Z czerwonego szlaku odbijamy na żółty i nadal tracimy wysokość. Z każdym metrem temperatura zdaje się wzrastać, robi się naprawdę ciepło, jak na wiosnę przystało.
Przed nami Lipovce (węg. Szinyelipóc), jedyna miejscowość podczas dzisiejszej wędrówki. To również granica między pasmami Bachureň i Branisko.
Wioska, jak wszystkie w okolicy, jest nieduża, mieszka w niej nieco ponad pół tysiąca osób. Z racji Święta Ludu Pracującego ulice są pustawe.
W centrum znajduje się sklep i knajpa. Ten pierwszy oczywiście jest zamknięty, tę drugą otwierają dopiero za kilka godzin . A tak by się człowiek napił zimnego piwa! Chwilę walczę ze sobą, czy aby nie wyciągnąć z plecaka "żelaznej porcji" na czarną godzinę, ale jednak postanawiam się wstrzymać i łyknąć trochę wody.
Po krótkim odpoczynku pod wiatą idziemy dalej mijając węzeł kilku szlaków.
Kawałek trzeba przejść asfaltem.
Wkrótce zaczyna się Lačnovský kaňon, jedno z ciekawszych miejsc Braniska. Zanim jednak do niego weszliśmy to skusiły nas tablice reklamujące nieodległe schronisko. Było zamknięte, więc wkurzeni wróciliśmy się z powrotem do wejścia do kanionu.
Początkowo jest dość szeroki, na łąkach widzimy różne drewniane konstrukcje mogące służyć turystom.
Następnie stopniowo się zwęża, po bokach pojawiają się skałki, mijamy też kilka ładnych zamkniętych domków. Właścicielem jednego z nich była Horská služba.
Gdzieś po prawej powinny znajdować się ruiny zamku Lipovce, lecz zupełnie ich nie widać.
Za to przede mną dostrzegam Lačnovský vodopád na Kamenným potoku. Choć niewysoki, to robi wrażenie, nie mogło zabraknąć i drabinki.
Jest nawet kawałek łańcucha, który się przydaje, bo mokra skała okazała się bardzo śliska. Czytałem, że często potok wysycha i wodospad czasowo zanika, a więc tegoroczna susza nie była dla okolicy tak straszna, jak się spodziewano.
Jako, że wyskoczyłem do przodu, to rozkładam się przy rozwidleniu szlaków i czekam na resztę, jednocześnie prowokując do szczekania jakiegoś psa-kurdupla. Te małe gówna są zazwyczaj najbardziej hałaśliwe. To mniej więcej połowa Lačnovskiego kanionu i jedyne miejsce, gdzie spotkaliśmy większe ilości turystów. Większe, czyli może w sumie ze 20-30 sztuk.
Po chwili zjawia się Max z Agą. Agnieszka stwierdza, że jest bardzo zmęczona. Hmm, zaliczyliśmy może 100 metrów podejścia, a cały dzisiejszy dzień to będzie około 900! Niedobry prognostyk na dalszą drogę, zwłaszcza, że teraz czeka nas najbardziej dzika wspinaczka: odbijamy z kanionu w górę, w kierunku formacji skalnej Vrátnica.
Krótki, bo niespełna kilometrowy odcinek był na tyle stromy, że nawet ja się zasapałem i spociłem. Vrátnica to po polsku żyła wrotna, więc nie wiem co ma to wspólnego z potężną skałą, jaką tu widzimy. To raczej ogromna brama lub wieża, wybijająca się między drzewami na jakieś 40 metrów!
Zdjęcia kiepsko oddają rozmiary, więc dodam, że okno w tej "bramie" ma także kilka metrów wysokości.
Znowu czekam na resztę towarzystwa i na pocieszenie informuję, że teraz przed nami zejście. Okazało się ono tak karkołomne, iż momentami mamrotałem, że chyba wolałbym nim podchodzić...
Wreszcie docieramy do wypłaszczenia - to Kopytovská dolina.
Niestety, Aga wygląda coraz słabiej. Przy grupie domków wypoczynkowych dochodzi do burzliwej i nieprzyjemnej wymiany zdań odnośnie dalszej części dnia, ale zapada decyzja, że wyboru nie mamy, więc musimy iść dalej w kierunku zaplanowanego miejsca noclegowego. Na szczęście jest dopiero godzina 15-ta, zatem mamy sporo czasu do zachodu słońca...
Po chwilowym płaskim odcinku znowu zaczynamy się wspinać, tym razem niebieskim szlakiem. O dziwo, Agnieszka złapała drugi oddech, bo idzie całkiem sprawnie, choć przecież to będzie z 600 metrów podejścia. Tyle, że jest ono bardziej rozłożone, a nie tak gwałtowne jak pod skalną bramę.
Oczywiście wysuwam się daleko do przodu - zdecydowanie wolę pójść swoim tempem i potem poczekać na resztę. Jako forpoczta sprawdzam też, czy nie ma przed nami jakiś zagrożeń, na przykład agresywnych saren!
Mniej więcej po godzinie dochodzę do okolic szczytu Kravcová (1036 metrów n.p.m.). W pewnym momencie szlak jest słabo oznaczony i źle odbijam, ale dzięki temu pojawiam się na polanie z ponownymi widokami w kierunku Gór Czerhowskich i "cycków".
Za pomocą mapy oraz intelektu wracam do "naszego" szlaku i zakładam obóz w oczekiwaniu na resztę. Przed sobą mam kolejną miłą dla oka łąkę.
Minuty mijają, robi mi się zimno, zakładam kurtkę. W końcu dzwonię do Maxa, czy ich czasem sarny nie porwały... Są, żyją, odpoczywają niedaleko mnie. Ostatecznie po pół godzinie dostrzegam ich sylwetki na skraju lasu, więc zaczynam ciągnąć za nimi...
Kravcocą obchodzimy nie wchodząc na sam szczyt, na którym przycupnął domek z werandą.
Po raz kolejny dzisiejszego dnia (ale już ostatni) zmieniamy kolor szlaku - tym razem będzie to żółty. Wprowadza nas w las, mijamy m.in. profesjonalnie przygotowane miejsca na ognisko.
Zostało nam już tylko jedno podejście. Tym razem ktoś był rozsądny i wyznaczył je zygzakami, a nie prosto na pałę, jak to często na Słowacji bywa. Zmienia się również krajobraz: zbocze góry pełne jest uschniętych i przewróconych drzew. Ciekawe, czy doszło tu do jakiejś katastrofy ekologicznej, ataku szkodników, niszczycielskich wiatrów? A może wszystkiego po trochu?
Niewątpliwie plusem takiego zniszczenia są panoramy: znowu "cycki" po lewej, następnie szeroka dolina, w której leży Preszów i nieco zamglone Góry Slańskie (Slanské vrchy).
W wyższej części zbocza pojawiają się młode drzewka, po czym wraca normalny las (oby zdrowy!).
Końcowe chwile strasznie się dłużą, ale w końcu przed 19-tą staję obok słupka z napisem Smrekovica. Liczy 1200 metrów i jest najwyższym szczytem Braniska, zatem kolejny punkt do Korony Gór Słowacji odhaczony .
Warto było się wspinać, zwłaszcza z powodu widoków! Pierwszy plan zajmują inne góry Braniska. Następnie Kotlina Hornadzka i Góry Wołowskie (Volovské vrchy). Nad bliskim szczytem po lewej stronie (o nazwie Patria) dobrze widoczna jest Kojšovská hoľa, którą odwiedziłem dwa lata temu. To tylko 30 kilometrów od Smrekovicy.
Biały nadajnik Rudník.
Jest pięknie!
Dodatkowy atut Smrekovicy stanowi wiata. Oprócz zwykłego schronienia przed deszczem oferuje dwa niewielkie zamykane pomieszczenia po bokach. Są dość ciasne, ale 2 osoby w każdym z nich się zmieszczą.
Kwadrans po mnie na szczycie melduje się pozostałe dwójka, tymczasem ze mnie jakby ktoś wyssał wszystkie siły. Jeszcze przed chwilą z radością skakałem po pieńkach z aparatem, a teraz czuję, że ledwo stoję, trzęsie mną z chłodu i zmęczenia. Najchętniej to bym od razu wskoczył do śpiwora i zasnął. Straszne!
Próbuję jednak zebrać się w sobie, więc wykładamy na stół jadło i napitki. Z ogniska rezygnujemy (mimo kilku miejsc do jego rozpalenia), ponieważ wieje nieprzyjemny i silny wiatr. W ogóle mamy dzisiaj dużą różnicę temperatur między dniem, a wieczorem.
Słońce coraz bardziej się zniża, góry nabierają kolorów. Sam zachód odbędzie się gdzieś za drzewami, nam pozostaje patrzeć w dal...
Przenosimy się do "pokoju" Agi i Maxa, gdzie przy trójce osób jest już trochę ciasno, za to nieco cieplej. W rozgrzewaniu pomaga nam klasyka w postaci Żołądkowej, która w cudowny sposób wypędza moje zmęczenie .
Parę razy wychodzimy też na zewnątrz, żeby przyjrzeć się oświetlonemu Zamkowi Spiskiemu.
Tej nocy zmarzłem, bo wiatr wdzierał się do środka przez szczeliny w ścianach. Zamiast - jak zawsze - spać w bieliźnie musiałem założyć dresowe spodnie i koszulę. A nad ranem ktoś się kręcił na dworze: widać było światło czołówki, znaleźliśmy też świeże niedopałki papierosów. Max myślał, że to ja szedłem za potrzebą, ale nie tym razem. Ciekawe komu się chciało włazić tutaj o 5 rano?
Drugi maja przywitał słońcem...
Spišský hrad i Spišské Podhradie.
Widoczność się pogorszyła, Volovské vrchy są bardziej zamglone.
Z powodu czekających nas przejazdów autobusami musimy zebrać się zdecydowanie szybciej niż wczoraj. Jeszcze trochę zdjęć dokumentujących szczyt...
W skrzynce na słupku umieszczono książkę wpisów i pieczątkę. Tak się złożyło, że przybiłem ją zaraz za pieczątką ze Smrekovicy wielkofatrzańskiej, na której byłem w październiku .
Tym razem budowniczy wiaty nie zapomnieli o najbardziej palących potrzebach - między drzewkami stoi wychodek wyposażony w elegancki dywan .
Pora opuścić wierzchołek i ruszyć w kierunku najbliższej miejscowości. Po kilku minutach jesteśmy przy innym punkcie widokowym, skąd można popatrzeć w drugą stronę, na Góry Lewockie (Levočské vrchy).
Zejście jest dość urozmaicone: gołoborze, młode drzewka, wiatrołomy, następne miejsce z widokami.
Na jednym z zakrętów spotykamy pierwszych turystów od czasu wczorajszego kanionu; oczywiście mówią po polsku. Z małymi plecakami wybrali się raczej na krótką trasę...
Niedaleko szlaku wyrasta Zelená skala, przy dobrych warunkach oferująca widoki na Tatry. Dzisiaj muszą nam wystarczyć wspomniane Levočské vrchy.
Wczoraj zmieniliśmy nie tylko pasma górskie, ale też krainy: z Szaryszu weszliśmy na Spisz (granica biegnie mniej więcej na Smrekovicy). Pierwszą spiską wioską, jaką nawiedzimy, będzie Vyšný Slavkov (niem. Oberschlauch, węg. Felsőszalók). Mieścina niewielka, 262 mieszkańców. Ale mają kamieniołom.
Przechodzimy obok kamiennych piwnic oraz domów w różnym stopniu zadbania. Starszy facet z ogródka pyta się, gdzie spaliśmy. Na wieść, że na Smrekovicy tylko złapał się za głowę .
Jako centrum służy plac do zawracania autobusów i piętrowy gmach urzędu gminy z obowiązkowymi tablicami ku chwale Armii Czerwonej.
Zaglądam na rozkład jazdy i... nie ma naszego kursu! Czyżby internet kłamał? Po chwili nerwówki uspokaja nas babinka, że autobus jeździ. Ale na tabliczce go nie ma. Dlaczego? Nie wiem.
Mamy chwilę czasu do przyjazdu, więc Max leci jeszcze na zakupy do pobliskiego sklepiku, a ja fotografuję z daleka neogotycki kościół z końca XIX wieku stojący na wzgórzu.
Zjawia się nasz transport i z zafuczałym kierowcą ruszamy na dalszy podbój Spiszu.
Útulňa Chotárna pod Mindžovou została wybudowana w 2011 roku przez Klub Słowackich Turystów z pobliskich Hermanovic. Jest to jedna z fajniejszych chatek w jakich spałem. Po lewej widoczna wiata z kominkiem, choć z racji słabej drożności można ją określić jako wędzarnię .
Zdjęcia ze środka: parter i piętro.
Útulňa stoi na rozległej polanie. Widoczność na razie nie jest powalająca.
Schodzę kilkaset metrów niżej, gdzie znajduje się źródełko. Dobudowano do niego drewnianą rurę dzięki której można nawet wziąć prysznic . Temperatura jest jednak na tyle niska, iż poprzestaję na normalnym, acz kompleksowym umyciu się "pod kranem".
Słyszę odgłosy muzyki. Chyba ktoś przyjechał do nieodległego domku, który mijaliśmy wczoraj wieczorem.
Jedyny minus útulňi to brak wychodka, a przynajmniej takiego nie znaleźliśmy. To trochę dziwne, bo czasem organizuje się tutaj imprezy z dużą frekwencją. Gdyby wszyscy latali w krzaki, to zasyfiliby je całkowicie.
Zbieramy się bardzo niespiesznie, może nawet zbyt wolno. Tuż przed wyjściem pojawia się gość: starszy turysta z psem. Pyta się gdzie idziemy i proponuje zwiedzić pobliskie jaskinie, podobno bardzo ciekawe. Oferuje się nawet w roli przewodnika, ale - niestety - nie mamy aż tyle czasu...
Wreszcie około 11.30 ruszamy w trasę. Najpierw zdobywamy odległy o rzut nocnikiem szczyt Mindžová (920 metrów n.p.m). To ósma górka pod względem wysokości w Bachureňu.
Jest dość płaska, ale coś tam widać: głównie Góry Czerchowskie (Čergov), ale też (już słabiej) "cycki" - Lysá Stráž, Stráž i Šarišský hrad.
Schodzimy w dół do przełęczy Buče, położonej na kolejnej polance. Z oddali widzimy kilkoro innych turystów i machamy do siebie łapkami.
Z czerwonego szlaku odbijamy na żółty i nadal tracimy wysokość. Z każdym metrem temperatura zdaje się wzrastać, robi się naprawdę ciepło, jak na wiosnę przystało.
Przed nami Lipovce (węg. Szinyelipóc), jedyna miejscowość podczas dzisiejszej wędrówki. To również granica między pasmami Bachureň i Branisko.
Wioska, jak wszystkie w okolicy, jest nieduża, mieszka w niej nieco ponad pół tysiąca osób. Z racji Święta Ludu Pracującego ulice są pustawe.
W centrum znajduje się sklep i knajpa. Ten pierwszy oczywiście jest zamknięty, tę drugą otwierają dopiero za kilka godzin . A tak by się człowiek napił zimnego piwa! Chwilę walczę ze sobą, czy aby nie wyciągnąć z plecaka "żelaznej porcji" na czarną godzinę, ale jednak postanawiam się wstrzymać i łyknąć trochę wody.
Po krótkim odpoczynku pod wiatą idziemy dalej mijając węzeł kilku szlaków.
Kawałek trzeba przejść asfaltem.
Wkrótce zaczyna się Lačnovský kaňon, jedno z ciekawszych miejsc Braniska. Zanim jednak do niego weszliśmy to skusiły nas tablice reklamujące nieodległe schronisko. Było zamknięte, więc wkurzeni wróciliśmy się z powrotem do wejścia do kanionu.
Początkowo jest dość szeroki, na łąkach widzimy różne drewniane konstrukcje mogące służyć turystom.
Następnie stopniowo się zwęża, po bokach pojawiają się skałki, mijamy też kilka ładnych zamkniętych domków. Właścicielem jednego z nich była Horská služba.
Gdzieś po prawej powinny znajdować się ruiny zamku Lipovce, lecz zupełnie ich nie widać.
Za to przede mną dostrzegam Lačnovský vodopád na Kamenným potoku. Choć niewysoki, to robi wrażenie, nie mogło zabraknąć i drabinki.
Jest nawet kawałek łańcucha, który się przydaje, bo mokra skała okazała się bardzo śliska. Czytałem, że często potok wysycha i wodospad czasowo zanika, a więc tegoroczna susza nie była dla okolicy tak straszna, jak się spodziewano.
Jako, że wyskoczyłem do przodu, to rozkładam się przy rozwidleniu szlaków i czekam na resztę, jednocześnie prowokując do szczekania jakiegoś psa-kurdupla. Te małe gówna są zazwyczaj najbardziej hałaśliwe. To mniej więcej połowa Lačnovskiego kanionu i jedyne miejsce, gdzie spotkaliśmy większe ilości turystów. Większe, czyli może w sumie ze 20-30 sztuk.
Po chwili zjawia się Max z Agą. Agnieszka stwierdza, że jest bardzo zmęczona. Hmm, zaliczyliśmy może 100 metrów podejścia, a cały dzisiejszy dzień to będzie około 900! Niedobry prognostyk na dalszą drogę, zwłaszcza, że teraz czeka nas najbardziej dzika wspinaczka: odbijamy z kanionu w górę, w kierunku formacji skalnej Vrátnica.
Krótki, bo niespełna kilometrowy odcinek był na tyle stromy, że nawet ja się zasapałem i spociłem. Vrátnica to po polsku żyła wrotna, więc nie wiem co ma to wspólnego z potężną skałą, jaką tu widzimy. To raczej ogromna brama lub wieża, wybijająca się między drzewami na jakieś 40 metrów!
Zdjęcia kiepsko oddają rozmiary, więc dodam, że okno w tej "bramie" ma także kilka metrów wysokości.
Znowu czekam na resztę towarzystwa i na pocieszenie informuję, że teraz przed nami zejście. Okazało się ono tak karkołomne, iż momentami mamrotałem, że chyba wolałbym nim podchodzić...
Wreszcie docieramy do wypłaszczenia - to Kopytovská dolina.
Niestety, Aga wygląda coraz słabiej. Przy grupie domków wypoczynkowych dochodzi do burzliwej i nieprzyjemnej wymiany zdań odnośnie dalszej części dnia, ale zapada decyzja, że wyboru nie mamy, więc musimy iść dalej w kierunku zaplanowanego miejsca noclegowego. Na szczęście jest dopiero godzina 15-ta, zatem mamy sporo czasu do zachodu słońca...
Po chwilowym płaskim odcinku znowu zaczynamy się wspinać, tym razem niebieskim szlakiem. O dziwo, Agnieszka złapała drugi oddech, bo idzie całkiem sprawnie, choć przecież to będzie z 600 metrów podejścia. Tyle, że jest ono bardziej rozłożone, a nie tak gwałtowne jak pod skalną bramę.
Oczywiście wysuwam się daleko do przodu - zdecydowanie wolę pójść swoim tempem i potem poczekać na resztę. Jako forpoczta sprawdzam też, czy nie ma przed nami jakiś zagrożeń, na przykład agresywnych saren!
Mniej więcej po godzinie dochodzę do okolic szczytu Kravcová (1036 metrów n.p.m.). W pewnym momencie szlak jest słabo oznaczony i źle odbijam, ale dzięki temu pojawiam się na polanie z ponownymi widokami w kierunku Gór Czerhowskich i "cycków".
Za pomocą mapy oraz intelektu wracam do "naszego" szlaku i zakładam obóz w oczekiwaniu na resztę. Przed sobą mam kolejną miłą dla oka łąkę.
Minuty mijają, robi mi się zimno, zakładam kurtkę. W końcu dzwonię do Maxa, czy ich czasem sarny nie porwały... Są, żyją, odpoczywają niedaleko mnie. Ostatecznie po pół godzinie dostrzegam ich sylwetki na skraju lasu, więc zaczynam ciągnąć za nimi...
Kravcocą obchodzimy nie wchodząc na sam szczyt, na którym przycupnął domek z werandą.
Po raz kolejny dzisiejszego dnia (ale już ostatni) zmieniamy kolor szlaku - tym razem będzie to żółty. Wprowadza nas w las, mijamy m.in. profesjonalnie przygotowane miejsca na ognisko.
Zostało nam już tylko jedno podejście. Tym razem ktoś był rozsądny i wyznaczył je zygzakami, a nie prosto na pałę, jak to często na Słowacji bywa. Zmienia się również krajobraz: zbocze góry pełne jest uschniętych i przewróconych drzew. Ciekawe, czy doszło tu do jakiejś katastrofy ekologicznej, ataku szkodników, niszczycielskich wiatrów? A może wszystkiego po trochu?
Niewątpliwie plusem takiego zniszczenia są panoramy: znowu "cycki" po lewej, następnie szeroka dolina, w której leży Preszów i nieco zamglone Góry Slańskie (Slanské vrchy).
W wyższej części zbocza pojawiają się młode drzewka, po czym wraca normalny las (oby zdrowy!).
Końcowe chwile strasznie się dłużą, ale w końcu przed 19-tą staję obok słupka z napisem Smrekovica. Liczy 1200 metrów i jest najwyższym szczytem Braniska, zatem kolejny punkt do Korony Gór Słowacji odhaczony .
Warto było się wspinać, zwłaszcza z powodu widoków! Pierwszy plan zajmują inne góry Braniska. Następnie Kotlina Hornadzka i Góry Wołowskie (Volovské vrchy). Nad bliskim szczytem po lewej stronie (o nazwie Patria) dobrze widoczna jest Kojšovská hoľa, którą odwiedziłem dwa lata temu. To tylko 30 kilometrów od Smrekovicy.
Biały nadajnik Rudník.
Jest pięknie!
Dodatkowy atut Smrekovicy stanowi wiata. Oprócz zwykłego schronienia przed deszczem oferuje dwa niewielkie zamykane pomieszczenia po bokach. Są dość ciasne, ale 2 osoby w każdym z nich się zmieszczą.
Kwadrans po mnie na szczycie melduje się pozostałe dwójka, tymczasem ze mnie jakby ktoś wyssał wszystkie siły. Jeszcze przed chwilą z radością skakałem po pieńkach z aparatem, a teraz czuję, że ledwo stoję, trzęsie mną z chłodu i zmęczenia. Najchętniej to bym od razu wskoczył do śpiwora i zasnął. Straszne!
Próbuję jednak zebrać się w sobie, więc wykładamy na stół jadło i napitki. Z ogniska rezygnujemy (mimo kilku miejsc do jego rozpalenia), ponieważ wieje nieprzyjemny i silny wiatr. W ogóle mamy dzisiaj dużą różnicę temperatur między dniem, a wieczorem.
Słońce coraz bardziej się zniża, góry nabierają kolorów. Sam zachód odbędzie się gdzieś za drzewami, nam pozostaje patrzeć w dal...
Przenosimy się do "pokoju" Agi i Maxa, gdzie przy trójce osób jest już trochę ciasno, za to nieco cieplej. W rozgrzewaniu pomaga nam klasyka w postaci Żołądkowej, która w cudowny sposób wypędza moje zmęczenie .
Parę razy wychodzimy też na zewnątrz, żeby przyjrzeć się oświetlonemu Zamkowi Spiskiemu.
Tej nocy zmarzłem, bo wiatr wdzierał się do środka przez szczeliny w ścianach. Zamiast - jak zawsze - spać w bieliźnie musiałem założyć dresowe spodnie i koszulę. A nad ranem ktoś się kręcił na dworze: widać było światło czołówki, znaleźliśmy też świeże niedopałki papierosów. Max myślał, że to ja szedłem za potrzebą, ale nie tym razem. Ciekawe komu się chciało włazić tutaj o 5 rano?
Drugi maja przywitał słońcem...
Spišský hrad i Spišské Podhradie.
Widoczność się pogorszyła, Volovské vrchy są bardziej zamglone.
Z powodu czekających nas przejazdów autobusami musimy zebrać się zdecydowanie szybciej niż wczoraj. Jeszcze trochę zdjęć dokumentujących szczyt...
W skrzynce na słupku umieszczono książkę wpisów i pieczątkę. Tak się złożyło, że przybiłem ją zaraz za pieczątką ze Smrekovicy wielkofatrzańskiej, na której byłem w październiku .
Tym razem budowniczy wiaty nie zapomnieli o najbardziej palących potrzebach - między drzewkami stoi wychodek wyposażony w elegancki dywan .
Pora opuścić wierzchołek i ruszyć w kierunku najbliższej miejscowości. Po kilku minutach jesteśmy przy innym punkcie widokowym, skąd można popatrzeć w drugą stronę, na Góry Lewockie (Levočské vrchy).
Zejście jest dość urozmaicone: gołoborze, młode drzewka, wiatrołomy, następne miejsce z widokami.
Na jednym z zakrętów spotykamy pierwszych turystów od czasu wczorajszego kanionu; oczywiście mówią po polsku. Z małymi plecakami wybrali się raczej na krótką trasę...
Niedaleko szlaku wyrasta Zelená skala, przy dobrych warunkach oferująca widoki na Tatry. Dzisiaj muszą nam wystarczyć wspomniane Levočské vrchy.
Wczoraj zmieniliśmy nie tylko pasma górskie, ale też krainy: z Szaryszu weszliśmy na Spisz (granica biegnie mniej więcej na Smrekovicy). Pierwszą spiską wioską, jaką nawiedzimy, będzie Vyšný Slavkov (niem. Oberschlauch, węg. Felsőszalók). Mieścina niewielka, 262 mieszkańców. Ale mają kamieniołom.
Przechodzimy obok kamiennych piwnic oraz domów w różnym stopniu zadbania. Starszy facet z ogródka pyta się, gdzie spaliśmy. Na wieść, że na Smrekovicy tylko złapał się za głowę .
Jako centrum służy plac do zawracania autobusów i piętrowy gmach urzędu gminy z obowiązkowymi tablicami ku chwale Armii Czerwonej.
Zaglądam na rozkład jazdy i... nie ma naszego kursu! Czyżby internet kłamał? Po chwili nerwówki uspokaja nas babinka, że autobus jeździ. Ale na tabliczce go nie ma. Dlaczego? Nie wiem.
Mamy chwilę czasu do przyjazdu, więc Max leci jeszcze na zakupy do pobliskiego sklepiku, a ja fotografuję z daleka neogotycki kościół z końca XIX wieku stojący na wzgórzu.
Zjawia się nasz transport i z zafuczałym kierowcą ruszamy na dalszy podbój Spiszu.
Pudelek pisze:Útulňa Chotárna pod Mindžovou została wybudowana w 2011 roku przez Klub Słowackich Turystów z pobliskich Hermanovic. Jest to jedna z fajniejszych chatek w jakich spałem.
Wygląda nieźle ! Fajnie to jest na Słowacji ze sporo tam utulni czy innych chatek i nie trzeba bujać się z namiotem i jest to dość popularna turystyka chatkowa co często widać po braku opału w pobliżu.
Drugi nocleg też super , w Polsce takich wiat się nie robi
Gór Ski pisze:Fajnie to jest na Słowacji ze sporo tam utulni czy innych chatek i nie trzeba bujać się z namiotem i jest to dość popularna turystyka chatkowa co często widać po braku opału w pobliżu.
namiot i tak warto wziąć, bo czasem domki są zaklepane Z opałem bywa różnie, czasem faktycznie wszystko wyzbierane do goła!
Gór Ski pisze:Drugi nocleg też super , w Polsce takich wiat się nie robi
bo w Polsce wszyscy powinny spać w hotelach
dakOta pisze:Qrcze, nic nie dałeś znać - byłabym się machnęła z Wami. I trasa super, i w taaakim! towarzystwie!
wyjazd był planowany w szerszym gronie, a więc nikomu już nie dawałem znać, coby nie było zbyt tłoczno. A potem się trochę posypało...
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Końcowy etap tegorocznej majówki okazał się wielce kombinowany: trochę pokręciliśmy się po zakamarkach Spiszu, ale zajrzeliśmy też w kolejne pasmo górskie.
Tak więc po kolei: najpierw spod gór Branisko autobus zawozi nas do Spiskiego Podgrodzia (Spišské Podhradie, niem. Kirchdorf, węg. Szepesváralja). Zamek Spiski (Spišský Hrad) - jeden z największych w Europie Środkowej - oglądamy zza okien.
W miasteczku mamy trochę czasu, ale musimy wybrać między zwiedzaniem a ciepłym obiadem. Pada na to drugie: stołujemy się w restauracji pełnej robotników, którzy przyszli na posiłek w przerwie w pracy. To charakterystyczna cecha nawyków żywieniowych Słowaków i Czechów.
Fajne oznaczenie "zebry" na ulicy .
Czekając na następny autobus usiłuję się dowiedzieć z którego miejsca odjeżdża. Jedna babka wmawia mi, że właśnie przed chwilą odjechał i teraz nie będzie żadnego w interesującym nas kierunku. Oczywiście plecie bzdury, bo po kilku minutach zjawia się "nasza" maszyna. Kobieta jakby nigdy nic też wchodzi na jej pokład. Nie wiem co o tym myśleć...
Przemykamy przez uliczki pełne zabytków (na zdjęciu rynek - Mariánske námestie)...
...oglądamy Zamek Spiski od drugiej strony...
...i mijamy liczne cygańskie osady.
Kolejny przystanek to Krompachy (niem. Krompach, węg. Korompa). Miasto nad Hornadem, dawniej ważny ośrodek przemysłowy (m.in. znajdowała się tu najważniejsza na Węgrzech huta żelaza, uruchomiono także pierwszą elektrownię wodną na terenie dzisiejszej Słowacji). Obecnie miejscowość raczej bezpłciowa, zwłaszcza, że poruszamy się w jej północnej części, zdominowanej przez powojenną zabudowę.
Jak w większości miast spiskich podział etniczny był w przeszłości dość wymieszany: przed stuleciem najwięcej mieszkało tu Węgrów, nieco mniej Słowaków, była też kilkunastoprocentowa społeczność niemiecka. Współcześnie oficjalnie Słowacy stanowią 85%, lecz na ulicach widać głównie Romów.
Robimy zakupy w sklepie przypominającym polskie dyskonty z lat 90. XX wieku, a następnie bocznymi ulicami ciśniemy w kierunku dworca kolejowego. Upał zrobił się straszny, poza nami i Cyganami nikogo innego nie widać. Wydaje się, że większość osób dojeżdża na dworzec autobusami, które co chwilę koło nas przemykają...
Gdyby nie temperatura to marsz byłby nawet przyjemny: przechodzimy obok stadionu, huty oraz zabudowań kolejowych.
Na końcu długiej ulicy stoi kilkanaście domów w różnym stopniu zaniedbania. Jesteśmy tam chyba jedynymi nie-Romami, więc wzbudzamy powszechne zainteresowanie, zwłaszcza z dużymi plecakami. Trafia się niewielki market, zatem Aga z Maxem idą na drugie małe zakupy, a ja pilnuję dobytku...
Ruch jest spory, ciągle wypływają następne fale śniadych twarzy. "Białych" nadal prawie nie widać...
Do naszego celu już tylko kilkaset metrów - za najbliższym zakrętem ukazuje się sylwetka banhofu, wybudowanego w okresie błędów i wypaczeń.
W środku działa sympatyczna spelunka i już mamy do niej zajrzeć, ale spoglądam na rozkład i widzę, że dosłownie za kilka minut jedzie pociąg. Rezygnujemy zatem z piwa, kupujemy bilety i wychodzimy na perony.
Osobówka z Koszyc oczywiście się spóźnia, lecz dzisiaj nam to nie przeszkadza. Wygodnie mkniemy na zachód przyglądając się spiskim widokom. Najczęstszy widok oprócz gór to ten...
Objawiły się nawet i Tatry.
Po pół godzinie jesteśmy już w Spiskiej Nowej Wsi (Spišská Nová Ves, niem. Zipser Neudor, węg. Igló), jednym z najważniejszych miast regionu. Dworzec kolejowy akurat przechodzi kompleksowy remont.
Żar leje się z nieba, więc nie ma mowy o łażeniu z plecakami. Niedaleko znajdujemy knajpę, w której jest zdecydowanie chłodniej, ceny są przyjemne, a piwo smaczne - zwłaszcza Šariš Ejl. Posiedzimy tutaj do czasu ostatniego środka transportu.
Trzecim autobusem tego dnia będziemy trochę się wracać, gdyż jedziemy w kierunku południowo-wschodnim. Zwiedzamy zapomniane przez Boga miejscowości, więc po opuszczeniu Spiskiej Nowej Wsi wśród pasażerów ponownie dominują śniade twarze - jedyne bielsze osobniki to kierowca, dwie starsze babki na przednich siedzeniach, no i my. Niektóre cygańskie typy wyglądają jak żywcem wyjęte z filmu etnograficznego: jest np. kobita z ogromnym białym workiem na plecach zrobionym z prześcieradła lub koca, jako żywo kojarząca się z filmami o Indianach. Jest chłopak, który za przejazd płaci centówkami - półtora euro wylicza z dobre dwie minuty, a i tak kilka mu brakuje. Kierowca ostatecznie macha ręką i go wpuszcza, w końcu się znają. Młode dziewczyny, głównie nastoletnie, zaangażowane są w wyścig która wcześniej i więcej spłodzi dzieci... Prawdopodobnie rozmnażanie jest tutaj głównym pomysłem na życie i zarobek: rząd Słowacji dawno temu obciął zasiłki socjalne (co wywołało zamieszki), ale i tak jakaś kasa wpada. Kolejny przykład, że bezwarunkowe płacenie za dziecioróbstwo nie likwiduje biedy, a jedynie ją maskuje i dodatkowo zniechęca do szukania normalnej pracy.
Za oknem krajobrazy niczym po przejściu frontu...
Okolica otoczona górami była niegdyś górniczym zagłębiem - już od czasu średniowiecza wydobywano srebro, potem także miedź i rtęć. Ze Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego przybyło wielu kolonistów, którzy zasiedlili mało ludne wówczas tereny. Zmierzch przemysłu górniczego rozpoczął się w XIX wieku, ale dopiero upadek komunizmu oznaczał zamknięcie wszystkich zakładów. Po wojnie wypędzono Niemców i część Węgrów, pozmieniano niemieckobrzmiące nazwy miejscowości, sprowadzono Romów, którzy pracować jako górnicy i tak nie chcieli. Dzisiaj widzimy osady zagubione w przeszłości, z ruinami kopalnianych obiektów i z potwornie zniszczonym środowiskiem. Największą wioską są Rudňany (kiedyś Koterbachy, niem. Kuffurbah, węg. Ötösbánya), licząca ponad 4 tysiące mieszkańców. To byłoby ciekawe miejsce do myszkowania wśród rozpadających się murów.
Jedziemy jeszcze kilka kilometrów dalej: droga wznosi się coraz wyżej i wije na zakrętach.
Końcowy przystanek to położony na wysokości prawie 800 metrów Poráč (niem. Rotenberg, węg. Vereshegy). Tu z kolei mieszka wielu Rusinów, a zdecydowana większość obywateli wyznaje katolicyzm w wersji wschodniej. Tradycyjnie wśród przechodniów dominują Cyganie...
Miłą niespodzianką jest nieduży sklep oraz knajpa mieszcząca się na piętrze sfatygowanego budynku.
Wsiąkamy tam na dłużej .
Po wyjściu na zewnątrz jest już wieczór, ale Maxowi nadal chce się pić .
Znowu ruszamy na szlak. I ponownie po górach, o których istnieniu jeszcze niedawno nie miałem pojęcia - to Galmus. Na usprawiedliwienie dodam, iż Galmus nie jest osobnym pasmem, a tylko północną częścią Gór Wołowskich (Volovské vrchy), więc nie posiada nawet własnego artykułu w słowackiej Wikipedii .
Pierwotnie planowałem ruszyć w Galmus z Krompachów, ale po wczorajszych problemach wydolnościowych (i pozdzieranych stopach u męskiej części ekipy), a także z racji późnej godziny dojazdu, postanowiłem zaatakować go z drugiej strony, od zachodu. Większość terenu Galmusa zajmują lasy, więc cieszę się bardzo, iż początkowo idziemy po rozległej polanie.
Poráč żegna się z nami kolorami zachodzącego słońca. Dobrze widoczna jest greckokatolicka cerkiew św. Dymitra.
W dole ciągnie się Poráčska dolina, przez którą poprowadzono ścieżki edukacyjne opisujące historię górnictwa.
Kawałek wyżej znajdujemy miejsce na ognisko...
...i wchodzimy w las. Dzień coraz szybciej zbliża się ku końcowi.
Zdobywamy Borisovą, a potem Zbojský stôl (895 metrów n.p.m.), gdzie ze szlaku niebieskiego skręcamy na żółty i zaczynamy tracić wysokość. Po niedługim czasie dochodzimy do punktu zaznaczonego na mapach jako Kňazovka - gdzieś tu powinna być wiata. Nic takiego jednak nie widać, znajduję jedynie pole do odprawiania mszy. Zaczynam się lekko niepokoić, ale w końcu dostrzegam ją między drzewami. Drewniany domek położony jest w ciekawym miejscu, bo kilkadziesiąt metrów od skały z panoramą na okolicę (zdjęcie jest nieco podrasowane).
Koliba Dobrého pastiera na Kňazovke - tak nazywa się budynek, w którym spędzimy noc. Niewielki i składa się z pryczy oraz miejsca do leżenia na podłodze. Na szczęście ściany są solidne, więc nie grożą nam chłodne wiatry jak na Smrekovicy. Trociny wskazują na szeroko zakrojone działania korników.
Obok domku przygotowano zadaszony stół, miejsce na ognisko, a nawet punkt obserwacyjny na drzewie . Znowu jednak - podobnie jak nad Hermnovcami - nie odnajdujemy wychodka!
Przyszliśmy w odpowiednim momencie, bo zrobiło się całkiem ciemno. Wkrótce czerń zostaje oświetlona płomieniami wesoło trzaskającego ogniska.
Temperatura spadała, zatem przenieśliśmy się do środka i urządziliśmy "wieczór z likierami" . Nie wszystkim wyszedł on na dobre - przez duże ilości cukru Max potem nie umiał zasnąć. Z kolei Adze ciągle wydawało się, iż ktoś łazi dookoła chatki.
Poranek w dniu 3 maja znowu jest słoneczny, ale w tle widać kłębiące się chmury.
Idę porobić zdjęcia ze skały, przy której ustawiono figurę Maryi.
Widok na Kotlinę Hornadzką, na horyzoncie ciągną się Góry Lewockie (Levočské vrchy). Na drugim zdjęciu po prawej stronie ciągnie się Branisko ze Smrekovicą (oddaloną o około 18 kilometrów).
Wyróżnia się swoją sylwetką Zamek Spiski, dzieli nas od niego 11 kilometrów.
Mimo, że nie zobaczymy dziś tu wysokich gór, to bardzo lubię takie zalesione panoramy.
Chmur nadciąga coraz więcej, pojawia się także samotny wędrowiec. Pomodlił się chwilę przy Maryi i podszedł pogadać. Nie mógł się nadziwić skąd wiedzieliśmy o chatce, a na hasło o stronie takiej jak hiking.sk zrobił tylko szerokie oczy. Dyskusję przerwał odgłos grzmotu, po którym zaczęliśmy się pospiesznie pakować.
Facet sobie poszedł, zdaje się, że był leśniczym albo drwalem, choć Agnieszka twierdziła, iż to on kręcił się dookoła domku w nocy (mało prawdopodobne, bo sprawdzałem okolicę). Ostatnie zdjęcie útulňi...
...i już mieliśmy iść, kiedy lunęło. Na szczęście po jakimś kwadransie przestało, burza także poszła sobie gdzieś dalej, więc można było zacząć schodzić do wioski. Po jakimś czasie pojawiły się nawet przebitki słońca.
W lesie ponownie spotykamy mężczyznę z porannych odwiedzin zjeżdżającego w dół terenówką. Natomiast po wyjściu z pomiędzy drzew widać, że niebo wszędzie jest zachmurzone. Dobra pogoda, która towarzyszyła nam przez większość majówki, ustępuje miejsca gorszej.
Najbliższą miejscowością jest Olcnava (niem. Alzenau, węg. Detrefalva). Wioska jeszcze zdaje się w większości spać, a posiada w swoich granicach dwa sklepy i spelunkę (o tej porze zamkniętą). Na płotach i bramach nadal wiszą wielkanocne jajka.
Podchodzimy na niewielką stacyjkę, gdzie - o dziwo - działa kasa biletowa. Jesteśmy sporo przed czasem naszego odjazdu, więc razem z Maxem biegnę na ostatnie zakupy, bo do Śląska będziemy przebijać się jeszcze przez wiele godzin i kilka przesiadek.
Pociąg znowu nie przyjechał punktualnie - to już tradycja, że na Słowacji wszystko jest opóźnione. Dosłownie - przez cały wyjazd ANI RAZU nie zdarzyło się, aby pojazdy szynowe trzymały się rozkładu! Na szczęście udało się zdążyć na przesiadki...
Nadchodzące załamanie pogody potwierdzają widoki na Tatry...
To już jednak poza nami, bo nasza wędrówka została zakończona. Kolejne słowackie białe plamy zniknęły z mojej mapy .
Tak więc po kolei: najpierw spod gór Branisko autobus zawozi nas do Spiskiego Podgrodzia (Spišské Podhradie, niem. Kirchdorf, węg. Szepesváralja). Zamek Spiski (Spišský Hrad) - jeden z największych w Europie Środkowej - oglądamy zza okien.
W miasteczku mamy trochę czasu, ale musimy wybrać między zwiedzaniem a ciepłym obiadem. Pada na to drugie: stołujemy się w restauracji pełnej robotników, którzy przyszli na posiłek w przerwie w pracy. To charakterystyczna cecha nawyków żywieniowych Słowaków i Czechów.
Fajne oznaczenie "zebry" na ulicy .
Czekając na następny autobus usiłuję się dowiedzieć z którego miejsca odjeżdża. Jedna babka wmawia mi, że właśnie przed chwilą odjechał i teraz nie będzie żadnego w interesującym nas kierunku. Oczywiście plecie bzdury, bo po kilku minutach zjawia się "nasza" maszyna. Kobieta jakby nigdy nic też wchodzi na jej pokład. Nie wiem co o tym myśleć...
Przemykamy przez uliczki pełne zabytków (na zdjęciu rynek - Mariánske námestie)...
...oglądamy Zamek Spiski od drugiej strony...
...i mijamy liczne cygańskie osady.
Kolejny przystanek to Krompachy (niem. Krompach, węg. Korompa). Miasto nad Hornadem, dawniej ważny ośrodek przemysłowy (m.in. znajdowała się tu najważniejsza na Węgrzech huta żelaza, uruchomiono także pierwszą elektrownię wodną na terenie dzisiejszej Słowacji). Obecnie miejscowość raczej bezpłciowa, zwłaszcza, że poruszamy się w jej północnej części, zdominowanej przez powojenną zabudowę.
Jak w większości miast spiskich podział etniczny był w przeszłości dość wymieszany: przed stuleciem najwięcej mieszkało tu Węgrów, nieco mniej Słowaków, była też kilkunastoprocentowa społeczność niemiecka. Współcześnie oficjalnie Słowacy stanowią 85%, lecz na ulicach widać głównie Romów.
Robimy zakupy w sklepie przypominającym polskie dyskonty z lat 90. XX wieku, a następnie bocznymi ulicami ciśniemy w kierunku dworca kolejowego. Upał zrobił się straszny, poza nami i Cyganami nikogo innego nie widać. Wydaje się, że większość osób dojeżdża na dworzec autobusami, które co chwilę koło nas przemykają...
Gdyby nie temperatura to marsz byłby nawet przyjemny: przechodzimy obok stadionu, huty oraz zabudowań kolejowych.
Na końcu długiej ulicy stoi kilkanaście domów w różnym stopniu zaniedbania. Jesteśmy tam chyba jedynymi nie-Romami, więc wzbudzamy powszechne zainteresowanie, zwłaszcza z dużymi plecakami. Trafia się niewielki market, zatem Aga z Maxem idą na drugie małe zakupy, a ja pilnuję dobytku...
Ruch jest spory, ciągle wypływają następne fale śniadych twarzy. "Białych" nadal prawie nie widać...
Do naszego celu już tylko kilkaset metrów - za najbliższym zakrętem ukazuje się sylwetka banhofu, wybudowanego w okresie błędów i wypaczeń.
W środku działa sympatyczna spelunka i już mamy do niej zajrzeć, ale spoglądam na rozkład i widzę, że dosłownie za kilka minut jedzie pociąg. Rezygnujemy zatem z piwa, kupujemy bilety i wychodzimy na perony.
Osobówka z Koszyc oczywiście się spóźnia, lecz dzisiaj nam to nie przeszkadza. Wygodnie mkniemy na zachód przyglądając się spiskim widokom. Najczęstszy widok oprócz gór to ten...
Objawiły się nawet i Tatry.
Po pół godzinie jesteśmy już w Spiskiej Nowej Wsi (Spišská Nová Ves, niem. Zipser Neudor, węg. Igló), jednym z najważniejszych miast regionu. Dworzec kolejowy akurat przechodzi kompleksowy remont.
Żar leje się z nieba, więc nie ma mowy o łażeniu z plecakami. Niedaleko znajdujemy knajpę, w której jest zdecydowanie chłodniej, ceny są przyjemne, a piwo smaczne - zwłaszcza Šariš Ejl. Posiedzimy tutaj do czasu ostatniego środka transportu.
Trzecim autobusem tego dnia będziemy trochę się wracać, gdyż jedziemy w kierunku południowo-wschodnim. Zwiedzamy zapomniane przez Boga miejscowości, więc po opuszczeniu Spiskiej Nowej Wsi wśród pasażerów ponownie dominują śniade twarze - jedyne bielsze osobniki to kierowca, dwie starsze babki na przednich siedzeniach, no i my. Niektóre cygańskie typy wyglądają jak żywcem wyjęte z filmu etnograficznego: jest np. kobita z ogromnym białym workiem na plecach zrobionym z prześcieradła lub koca, jako żywo kojarząca się z filmami o Indianach. Jest chłopak, który za przejazd płaci centówkami - półtora euro wylicza z dobre dwie minuty, a i tak kilka mu brakuje. Kierowca ostatecznie macha ręką i go wpuszcza, w końcu się znają. Młode dziewczyny, głównie nastoletnie, zaangażowane są w wyścig która wcześniej i więcej spłodzi dzieci... Prawdopodobnie rozmnażanie jest tutaj głównym pomysłem na życie i zarobek: rząd Słowacji dawno temu obciął zasiłki socjalne (co wywołało zamieszki), ale i tak jakaś kasa wpada. Kolejny przykład, że bezwarunkowe płacenie za dziecioróbstwo nie likwiduje biedy, a jedynie ją maskuje i dodatkowo zniechęca do szukania normalnej pracy.
Za oknem krajobrazy niczym po przejściu frontu...
Okolica otoczona górami była niegdyś górniczym zagłębiem - już od czasu średniowiecza wydobywano srebro, potem także miedź i rtęć. Ze Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego przybyło wielu kolonistów, którzy zasiedlili mało ludne wówczas tereny. Zmierzch przemysłu górniczego rozpoczął się w XIX wieku, ale dopiero upadek komunizmu oznaczał zamknięcie wszystkich zakładów. Po wojnie wypędzono Niemców i część Węgrów, pozmieniano niemieckobrzmiące nazwy miejscowości, sprowadzono Romów, którzy pracować jako górnicy i tak nie chcieli. Dzisiaj widzimy osady zagubione w przeszłości, z ruinami kopalnianych obiektów i z potwornie zniszczonym środowiskiem. Największą wioską są Rudňany (kiedyś Koterbachy, niem. Kuffurbah, węg. Ötösbánya), licząca ponad 4 tysiące mieszkańców. To byłoby ciekawe miejsce do myszkowania wśród rozpadających się murów.
Jedziemy jeszcze kilka kilometrów dalej: droga wznosi się coraz wyżej i wije na zakrętach.
Końcowy przystanek to położony na wysokości prawie 800 metrów Poráč (niem. Rotenberg, węg. Vereshegy). Tu z kolei mieszka wielu Rusinów, a zdecydowana większość obywateli wyznaje katolicyzm w wersji wschodniej. Tradycyjnie wśród przechodniów dominują Cyganie...
Miłą niespodzianką jest nieduży sklep oraz knajpa mieszcząca się na piętrze sfatygowanego budynku.
Wsiąkamy tam na dłużej .
Po wyjściu na zewnątrz jest już wieczór, ale Maxowi nadal chce się pić .
Znowu ruszamy na szlak. I ponownie po górach, o których istnieniu jeszcze niedawno nie miałem pojęcia - to Galmus. Na usprawiedliwienie dodam, iż Galmus nie jest osobnym pasmem, a tylko północną częścią Gór Wołowskich (Volovské vrchy), więc nie posiada nawet własnego artykułu w słowackiej Wikipedii .
Pierwotnie planowałem ruszyć w Galmus z Krompachów, ale po wczorajszych problemach wydolnościowych (i pozdzieranych stopach u męskiej części ekipy), a także z racji późnej godziny dojazdu, postanowiłem zaatakować go z drugiej strony, od zachodu. Większość terenu Galmusa zajmują lasy, więc cieszę się bardzo, iż początkowo idziemy po rozległej polanie.
Poráč żegna się z nami kolorami zachodzącego słońca. Dobrze widoczna jest greckokatolicka cerkiew św. Dymitra.
W dole ciągnie się Poráčska dolina, przez którą poprowadzono ścieżki edukacyjne opisujące historię górnictwa.
Kawałek wyżej znajdujemy miejsce na ognisko...
...i wchodzimy w las. Dzień coraz szybciej zbliża się ku końcowi.
Zdobywamy Borisovą, a potem Zbojský stôl (895 metrów n.p.m.), gdzie ze szlaku niebieskiego skręcamy na żółty i zaczynamy tracić wysokość. Po niedługim czasie dochodzimy do punktu zaznaczonego na mapach jako Kňazovka - gdzieś tu powinna być wiata. Nic takiego jednak nie widać, znajduję jedynie pole do odprawiania mszy. Zaczynam się lekko niepokoić, ale w końcu dostrzegam ją między drzewami. Drewniany domek położony jest w ciekawym miejscu, bo kilkadziesiąt metrów od skały z panoramą na okolicę (zdjęcie jest nieco podrasowane).
Koliba Dobrého pastiera na Kňazovke - tak nazywa się budynek, w którym spędzimy noc. Niewielki i składa się z pryczy oraz miejsca do leżenia na podłodze. Na szczęście ściany są solidne, więc nie grożą nam chłodne wiatry jak na Smrekovicy. Trociny wskazują na szeroko zakrojone działania korników.
Obok domku przygotowano zadaszony stół, miejsce na ognisko, a nawet punkt obserwacyjny na drzewie . Znowu jednak - podobnie jak nad Hermnovcami - nie odnajdujemy wychodka!
Przyszliśmy w odpowiednim momencie, bo zrobiło się całkiem ciemno. Wkrótce czerń zostaje oświetlona płomieniami wesoło trzaskającego ogniska.
Temperatura spadała, zatem przenieśliśmy się do środka i urządziliśmy "wieczór z likierami" . Nie wszystkim wyszedł on na dobre - przez duże ilości cukru Max potem nie umiał zasnąć. Z kolei Adze ciągle wydawało się, iż ktoś łazi dookoła chatki.
Poranek w dniu 3 maja znowu jest słoneczny, ale w tle widać kłębiące się chmury.
Idę porobić zdjęcia ze skały, przy której ustawiono figurę Maryi.
Widok na Kotlinę Hornadzką, na horyzoncie ciągną się Góry Lewockie (Levočské vrchy). Na drugim zdjęciu po prawej stronie ciągnie się Branisko ze Smrekovicą (oddaloną o około 18 kilometrów).
Wyróżnia się swoją sylwetką Zamek Spiski, dzieli nas od niego 11 kilometrów.
Mimo, że nie zobaczymy dziś tu wysokich gór, to bardzo lubię takie zalesione panoramy.
Chmur nadciąga coraz więcej, pojawia się także samotny wędrowiec. Pomodlił się chwilę przy Maryi i podszedł pogadać. Nie mógł się nadziwić skąd wiedzieliśmy o chatce, a na hasło o stronie takiej jak hiking.sk zrobił tylko szerokie oczy. Dyskusję przerwał odgłos grzmotu, po którym zaczęliśmy się pospiesznie pakować.
Facet sobie poszedł, zdaje się, że był leśniczym albo drwalem, choć Agnieszka twierdziła, iż to on kręcił się dookoła domku w nocy (mało prawdopodobne, bo sprawdzałem okolicę). Ostatnie zdjęcie útulňi...
...i już mieliśmy iść, kiedy lunęło. Na szczęście po jakimś kwadransie przestało, burza także poszła sobie gdzieś dalej, więc można było zacząć schodzić do wioski. Po jakimś czasie pojawiły się nawet przebitki słońca.
W lesie ponownie spotykamy mężczyznę z porannych odwiedzin zjeżdżającego w dół terenówką. Natomiast po wyjściu z pomiędzy drzew widać, że niebo wszędzie jest zachmurzone. Dobra pogoda, która towarzyszyła nam przez większość majówki, ustępuje miejsca gorszej.
Najbliższą miejscowością jest Olcnava (niem. Alzenau, węg. Detrefalva). Wioska jeszcze zdaje się w większości spać, a posiada w swoich granicach dwa sklepy i spelunkę (o tej porze zamkniętą). Na płotach i bramach nadal wiszą wielkanocne jajka.
Podchodzimy na niewielką stacyjkę, gdzie - o dziwo - działa kasa biletowa. Jesteśmy sporo przed czasem naszego odjazdu, więc razem z Maxem biegnę na ostatnie zakupy, bo do Śląska będziemy przebijać się jeszcze przez wiele godzin i kilka przesiadek.
Pociąg znowu nie przyjechał punktualnie - to już tradycja, że na Słowacji wszystko jest opóźnione. Dosłownie - przez cały wyjazd ANI RAZU nie zdarzyło się, aby pojazdy szynowe trzymały się rozkładu! Na szczęście udało się zdążyć na przesiadki...
Nadchodzące załamanie pogody potwierdzają widoki na Tatry...
To już jednak poza nami, bo nasza wędrówka została zakończona. Kolejne słowackie białe plamy zniknęły z mojej mapy .
"katolicyzm w wersji wschodniej" - ciekawe określenie...
Zastanawiam się tak, po przeczytaniu, co Cię ciągnęło w ten Galmus? Chęć poznania nowych okolic? Bo w sumie spędziliście cały (słoneczny!) dzień na przejazdach, by wieczorem wyjść w góry i kolejnego dnia zejść i wracać do domu. Naprawdę warto było?
Zastanawiam się tak, po przeczytaniu, co Cię ciągnęło w ten Galmus? Chęć poznania nowych okolic? Bo w sumie spędziliście cały (słoneczny!) dzień na przejazdach, by wieczorem wyjść w góry i kolejnego dnia zejść i wracać do domu. Naprawdę warto było?
sokół pisze:W ogóle cały czas to myślałem, że na Słowacji to ogólnie jest schludnie, tymczasem okazało się, że takich dramatycznych miejsc jest całkiem sporo. Te pobojowiska romskie to normalnie XIX wiek.
bo jest. Tylko że Cyganie słowaccy to jakby alternatywna rzeczywistość. Przy ich dzietności to sa jakiś czas mogą stanowić większość mieszkańców państwa...
Adrian 17 pisze:Widzę że odwiedzasz Cieszyn, zauważyłem koszulki z Fortuny
co roku Koszulki są dobre w góry
Wiolcia pisze:Zastanawiam się tak, po przeczytaniu, co Cię ciągnęło w ten Galmus? Chęć poznania nowych okolic? Bo w sumie spędziliście cały (słoneczny!) dzień na przejazdach, by wieczorem wyjść w góry i kolejnego dnia zejść i wracać do domu. Naprawdę warto było?
po Branisku szukałem jakiegoś miejsca w okolicy, aby gwarantowało, że w kolejny dzień bezproblemowo dotrzemy na pociąg. Ani Bachureń, ani Lewockie ani nawet inna część Braniska tego warunku nie spełniała. Galmus owszem, a że dodatkowo miał fajną chatkę to od razu mi wpadł w oczy. Jak już pisałem - planowałem tam uderzyć z innej strony, ale nie wiem czy w tych warunkach dalibyśmy radę... A to że słoneczny dzień to wyszło na miejscu, bo prognozy pokazywały deszcze.
laynn pisze:a na zdjęciu coś zielonego w kieliszku...chyba, że tak się podaję tam piwo
Pepermintový likér
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 33 gości